Oferta wyłącznie dla osób z aktywnym abonamentem Legimi. Uzyskujesz dostęp do książki na czas opłacania subskrypcji.
29,98 zł
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 29,98 zł
BEZKOMPROMISOWY OBRAZ ZDEZOLOWANEGO IMPERIUM NA HAJU
Jak to możliwe, że kraj, gdzie 22% mieszkańców nie ma w domu normalnej toalety, straszy cały świat bronią atomową?
Jak wyglądają relacje między ludźmi w społeczeństwie, które cierpi na zbiorowy zespół stresu pourazowego?
Czy Nawalny mógł zmienić Rosję w demokratyczne państwo?
Kuba Benedyczak patrzy na Rosję bez uprzedzeń, sentymentów i kompromisów. Nie boi się weryfikować opinii, które od zawsze były przyjmowane na Zachodzie i w Polsce jako pewnik. W jego opowieści przenikają się głosy rosyjskich demokratów i nazioli, echom prozy Dostojewskiego towarzyszy beat techno-terrorystów z IC3PEAK, a przewodnikami po rosyjskiej rzeczywistości są zarówno autor przemówień Putina, jak i moskiewska prostytutka. Dzięki temu autor jest w stanie dokonać wiwisekcji siedmiu chorób głównych, na które cierpią Rosjanie.
Rosja to dla Benedyczaka kraj, który jest niczym kokainista na haju. Za kreskę imperialnej kokainy zgodzi się na każde szaleństwo swoich przywódców.
ODDZIAŁ CHORYCH NA ROSJĘ TO PRZERAŻAJĄCA DIAGNOZA SPOŁECZEŃSTWA ZŁAMANEGO PRZEZ PUTINIZM.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 354
Data ważności licencji: 8/28/2029
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Po rewolucji październikowej miliony Rosjan ratowały się ucieczką za granicę. Najczęściej ludzie wykształceni, czasem bogaci. Jeden z takich rosyjskich emigrantów siedział pewnego wieczoru w eleganckiej paryskiej restauracji. Suto najedzony, potoczył wzrokiem po gościach, następnie zamyślił się nad niedopitym litrem dobrze zmrożonej wódki i westchnął: – Ach… Nasrałby człowiek do fortepianu… Ale kto tu zrozumie rosyjską duszę?
Siedzisz z przetłuszczonymi włosami, w starych, dziurawych adidasach i niepranej od tygodnia koszulce – w metrze, klubie, na ławce. Albo idziesz po północy na stację benzynową dokupić trzy browarki. Nieważne zresztą, co robisz i gdzie, bo w każdej sytuacji czujesz się jak fuckin’ king of life. Wilk z Wall Street i Król Lew w jednym. Tak właśnie działa kokaina, błogosławiący wszechmocną energią narkotyk. I dopiero kiedy rano oglądasz się w lustrze, widzisz, że w niczym nie przypominasz Leonarda DiCaprio, a twoim włosom daleko do lwiej grzywy Simby. W najlepszym razie wyglądasz jak jego kumpel guziec Pumba – rodzaj ssaka z rodziny świniowatych.
Tylko że kokaina, w przeciwieństwie do cracku i wódy, nie zamiata tobą podłogi, nie robi z ciebie ścierwa oraz czyni twój zjazd całkiem znośnym – w końcu to królewski narkotyk. A ponieważ cię nie trzęsie i mimo wszystko nadal masz swoje przemoczone adidasy i koszulkę, a czasem nawet szampon do włosów, to jakoś się żyje. Od czasu do czasu wciągasz więc pożywną kreskę, dzięki czemu nie musisz zadawać sobie pytań, czemu wciąż masz te same adidasy, tę samą chujową koszulkę, a twoje lustro jest od kilku lat pęknięte, bo nie stać cię na nowe. Zresztą… kto normalny by o to pytał, skoro zamiast spoglądać na siebie trzeźwym okiem, można poczuć się jak fuckin’ king of life?
Dokładnie w ten sposób żyją putinowscy Rosjanie. Żyją i nie zastanawiają się. Dlaczego w ich kraju zachorowalność na HIV dorównuje najbiedniejszym państwom afrykańskim? Dlaczego 22 procent z nich nie ma w domu normalnej toalety i robi kupę na narciarza do dziury w ziemi? Jak to się stało, że malutka Korea Południowa pod względem rozwoju technologicznego jest dla Rosji tak samo odległa jak macbooki dla dzieci z burundyjskiej szkoły? Co powoduje, że rosyjskie szpitale wyglądają, jakby nie remontowano ich od epoki Nikity Chruszczowa, a rosyjscy żołnierze nie tylko gwałcą i mordują Ukraińców, lecz także kradną im stare pralki i gacie? Putinowscy Rosjanie nie pytają o takie rzeczy, bo ich własne państwo łamie im kręgosłupy, wrzuca ich do wirującego bębna propagandy i w zamian za milczenie serwuje im imperialną kokainę.
Imperialna kokaina, czyli wiara w potęgę Rosji – wiara podszyta nerwicami i natręctwami – rekompensuje Rosjanom wszystko. Że władza tresuje ich pasem, pozbawia praw i odbiera im godność. I że jak w starym dowcipie – nie czyni życia Rosjan bogatszym i nowoczesnym, ale przynajmniej zabiera im wszystko, co zechce. Rosjanie jednak to zniosą, o ile otrzymają swoją działkę mocarstwowego narkotyku.
Rosja jest największa na świecie. Bo jest imperium.
Putin / Iwanow / Smierdiakow są dobrzy. Jeśli budują imperium.
Rosja wywołuje wojny średnio co pięć lat. Bo może. Bo jest imperium. (A co, jakiś problem?)
Wojna to apogeum kokainowego odlotu Rosjan. Kiedy Rosja wywołuje wojnę, Rosjanie wpadają w euforię. Ich pierwszy sekretarz albo urzędujący prezydent może wtedy liczyć w sondażach na 80 procent poparcia, za co politycy w krajach demokratycznych daliby się żywcem pokroić. Rosjanie podczas wojny szczerze nienawidzą wrogów i za ojczyznę gotowi są oddać życie. Odczuwają podniecenie, wszak pół świata boi się ich żołnierzy i głowic nuklearnych, co dla nich jest równoznaczne z szacunkiem. Słowem, Rosjanie upajają się przemocową potęgą swego przemocowego państwa. Zapominają o swojej śmierdzącej koszulce i braku kibla, a kiedy przejdzie im kokainowa faza, karmią się obietnicą następnej.
Wciągają kreski nie po to, by dobrze się bawić, ale by nie musieć trzeźwym okiem rozglądać się wokół i zadawać pytań o Rosję, o jej rzeczywistość, a przede wszystkim o samych siebie. Rosjanie funkcjonują w pętli z utworu Kukona i Julii Mikuły Kokaina nie pomaga ci w depresji:
Dzisiaj, kurwa, co byś nie włożyła, będziesz sexy,
Lubisz akty miłości z odrobiną agresji,
Kokaina nie pomaga ci w depresji,
Zasypiamy, popijam pigułę pepsi,
Obiecuję, że nowy dzień będzie lepszy.
Najtragiczniejsze i najbardziej żałosne jest to, że kiedy Rosjanin wciągnie swą imperialną kreskę, skłonny jest uwierzyć, że putinowska Rosja to naprawdę imperium zdolne i mające prawo ustalać porządki na tej planecie. Że przyniesie światu moralną odnowę, że broni ludności rosyjskojęzycznej na całym globie oraz że Chiny i USA – kraje z jedenastokrotnie większym PKB – powinny traktować ją jak równą sobie tylko dlatego, że ma od groma głowic nuklearnych, które mogą rozpierdolić kraje Zachodu.
Czy w takim razie można zrozumieć Rosjan i z nimi rozmawiać? Jak najbardziej, o ile zaakceptujemy, że Rosja jest poligamiczna, dialektyczna i schizofreniczna. Że nie posiada ostatecznej definicji, dlatego tak bardzo męczy siebie i świat. Sam nigdy nie byłem w stanie zostać w Rosji dłużej niż dwa miesiące. Wypychała mnie stamtąd jej rzeczywistość działająca na przyspieszonych obrotach, która wywoływała mdłości i zawroty głowy. Musiałem wracać do Polski, by skonsultować się z lekarzem lub farmaceutą.
Zabrzmi to obrazoburczo, ale wciąż lubię Rosjan. Bardzo. Z nikim innym nie rozmawia mi się tak dobrze jak z Rosjanami. Nigdzie indziej podróże nie są dla mnie tak ożywcze intelektualnie jak w rosyjskim świecie. To wśród Rosjan czuję się jak dziecko w sklepie z zabawkami, bo ciągle odkrywam w nich coś nowego. Jednocześnie wiem, że są chorzy, wymagają przewlekłego leczenia i uporczywej terapii, a potem wytężonej pracy nad sobą. Właśnie o nich jest ta książka – o Rosjanach dręczonych chorobami. O ludziach, którzy mieli przebłysk trzeźwości, pokazali, jak wiele w nich twórczego potencjału oraz że potrafią być inteligentni, atrakcyjni i sexy. Znów jednak zwyciężyła w nich patologiczna historia i ta stara kurwa Rosja, zła i okrutna, która pożarła potencjał i seksapil, oferując to samo co zwykle – tacę imperialnego narkotyku.
Oczywiście wjazd imperialnej kokainy to dopiero początek – przyczyna chorób, na które cierpią Rosjanie. Narkoman przecież nie tylko zażywa narkotyki. Aby móc to robić, kradnie i zdradza, czasem bije i zabija. Potem cierpi na urojenia, zaburzenia pamięci i percepcji. Być może nawet traci zdolność kochania. Wszystkie te przypadłości mogą stanowić odrębne jednostki chorobowe, ale u człowieka uzależnionego wynikają z nałogu i są jego funkcją.
Podzieliłem tę książkę na rozdziały, z których każdy dotyczy jednej z siedmiu chorób toczących społeczeństwo rosyjskie. Nawiązałem w ten sposób do chrześcijańskiej koncepcji siedmiu grzechów głównych. Zrobiłem tak, ponieważ rosyjska ideologia i propaganda odwołują się do chrześcijańskiej symboliki starcia dobra ze złem. Rosjanie funkcjonują w militarystycznej, faszystowskiej, neototalitarnej dyktaturze – z prawosławiem, ale bez Boga na ustach.
Nie piszę o siedmiu grzechach, lecz o siedmiu chorobach, aby rozmawiać o Rosji racjonalnie i nie popadać w religijną egzaltację czy mglistą metafizykę. Nie chcę powtarzać słynnego głupstwa Winstona Churchilla, że Rosja to „zagadka owiana tajemnicą, ukrytą we wnętrzu enigmy”, bo wtedy znowu rozbijemy się o mityczną rosyjską duszę, którą tak kocha władza tego kraju. Przecież od kilkuset lat tłumaczy się nam, że Rosjanie są tak niematerialni, paradoksalni i tajemniczy, że wymagają specyficznych metod rządzenia, których my, durnie z Zachodu, nigdy nie zrozumiemy. Nie pojmiemy owej tajemniczej mentalności, tajemniczych ludzi w tajemniczej krainie, z równie tajemniczymi chorobami. No błagam! Jednostki chorobowe społeczeństwa rosyjskiego można i trzeba nazywać, korzystając ze słownika medycyny i nauki. Mieszkańcy Rosji to nie kosmici, aby nasza wiedza i nasz język opisu rzeczywistości, które Rosjanie sami rozwijali na przestrzeni wieków, nie miały do nich dostępu.
Źródła do wszystkich użytych cytatów z książek, artykułów, filmów, utworów muzycznych, wideo z YouTube’a i danych statystycznych znajdują się w Bibliografii na końcu książki. Cytaty ze źródeł nietłumaczonych na język polski podaję we własnym przekładzie.
Nekrofilia to zaburzenie preferencji seksualnych, w którym za bodziec stymulujący służą ludzkie zwłoki. Anil Aggrawal, profesor medycyny sądowej z Nowego Delhi, światowy autorytet w dziedzinie nekrofilii, wyróżnia dziesięć typów tego zaburzenia, spośród których mniejszość prowadzi do kontaktu seksualnego ze zmarłymi:
Nekrofilia roli – polega na tym, że jedna osoba udaje martwą, aby druga mogła doznać podniecenia. Brak wykorzystywania zwłok.
Nekrofilia romantyczna – dotyczy ludzi, którzy po śmierci bliskiej osoby zatrzymują jej lub jego zwłoki i niekiedy je mumifikują. Mogą przy nich spać, jeść posiłki, a nawet odbywać z nimi stosunki seksualne.
Nekrofilia fantazyjna – osiąganie podniecenia seksualnego przez fantazje na temat zbliżenia seksualnego ze zmarłym.
Nekrofilia czuciowa – osiąganie podniecenia seksualnego przez dotyk zwłok, co nie prowadzi do stosunku seksualnego. Może skutkować szukaniem zatrudnienia w miejscach kontaktu z ciałami zmarłych.
Nekrofilia fetyszystyczna – osiąganie podniecenia seksualnego przez wycinanie fragmentów ciał.
Nekrofilia agresywno-maniakalna – okaleczanie ciał, które podnieca sprawcę. Może się łączyć z nekrofagią, czyli zjadaniem martwych ciał ludzi bądź zwierząt.
Nekrofilia oportunistyczna – polega na częstym kontakcie ze zwłokami o charakterze pozaseksualnym oraz przy zachowaniu preferencji seksualnej do osób żywych. Brak nekrofilnych fantazji seksualnych.
Nekrofilia prawdziwa – pociąg seksualny do zwłok dominuje nad innymi sposobami zaspokojenia.
Nekrofila homicydalna – warunkiem zaspokojenia seksualnego jest kontakt ze zwłokami osoby, którą sprawca sam pozbawił życia. Jest to często działanie seryjne.
Nekrofilia ekskluzywna – pociąg seksualny wyłącznie do zmarłych. Ten typ nekrofila posunie się do wszystkiego w celu zdobycia zwłok.
Dziewięcioletni Aleksiej świetnie rozumiał, dlaczego ten przystojny, wysportowany Czeczen właśnie jego prowadzi na tyły budynku, żeby spuścić mu dydaktyczny wpierdol (tak się wyraził: „Dostaniesz dydaktyczny wpierdol”). Jest niższy od kolegów i ma nadwagę – najłatwiej go było złapać. To, czego nie rozumiał, to skąd na jego podwórku wziął się ten pierdolony Czeczen. Natomiast doskonale wiedział to przyglądający się wszystkiemu młody adiunkt Uniwersytetu Łomonosowa, Michaił Chodorkowski.
Historię z wiosny 1987 roku opowiedział mi ten, który otrzymał „dydaktyczny wpierdol” – Aleksiej Czadajew, późniejszy speechwriter prezydentów Władimira Putina i Dmitrija Miedwiediewa oraz ideolog rządzącej partii Jedna Rosja.
Wtedy w Moskwie obok podwórka, na którym z kolegami bawił się Aleksiej, znajdował się Instytut Chemiczno-Technologiczny Uniwersytetu Łomonosowa. Tam właśnie pracował 24-letni wówczas Chodorkowski. Był nieśmiały i mówił cichutką chrypką. Wieczorami wykorzystywał laboratoria uczelni, by wraz z innymi absolwentami i członkami Komsomołu nielegalnie przetwarzać surowce naturalne. Następnie sprzedawał je na wolnym rynku, który dopiero raczkował w Związku Radzieckim okresu pierestrojki. Tej wiosny do współpracowników Michaiła dołączył 23-letni Władisław Surkow. Jego mama była Rosjanką, a tato czeczeńskim oficerem specnazu, który niedawno zostawił ich dla innej kobiety. Inteligentny i ambitny Władisław błyskawiczne pojął, że jako rosyjsko-czeczeński bękart znikąd najbardziej zwiększy swoje szanse na awans społeczny dzięki maksymalnie bezwzględnej, cynicznej i brutalnej strategii życiowej.
Któregoś dnia Michaił pożalił się Władisławowi, że na skwerze Musskaja, nieopodal Instytutu, gdzie on i jego koledzy chodzą w przerwach napić się piwa, banda gówniarzy rozbija im butelki. Rozbija i ucieka, rozbija i ucieka. Władisław uśmiechnął się, bo na miejscu gówniarzy robiłby dokładnie to samo. Kto odmówiłby sobie przyjemności dokuczania jajogłowym gamoniom, którzy i tak cię nie złapią, bo mają okulary jak denka od butelek i potykają się o własne nogi? Ale obiecał Michaiłowi, że zrobi z nimi porządek. Co prawda wolał perswazję od przemocy, bo jest skuteczniejsza, ale jeśli chodzi o takie drobnostki, wybierał przemoc jako metodę bardziej poręczną. Musisz tylko wiedzieć, po co bijesz ludzi – czy chcesz ich upokorzyć, zastraszyć, czy unieszkodliwić – bo to determinuje sposób bicia. Tu sprawa była prosta, gnojków należało zastraszyć.
Kilka dni później Aleksiej z czterema kolegami nawet nie zauważyli wbiegającego między nich Czeczena. Pierwszy dostał klapsa w japę, drugi został ekspresowo podcięty i wylądował na ziemi, a spośród uciekającej trójki Władisław wybrał korpulentnego chłopca. Wziął go za kołnierz, za murami Instytutu wylał mu na głowę zawartość butelki z piwem i dał odpowiedzialne zadanie: przekaż kolegom, żeby nigdy więcej nie dokuczali pelikanom w okularach, bo „wrócimy do rozmowy”. Na zachętę dał mu jeszcze liścia w ucho.
Wydarzenia z 1987 roku zapowiadały przyszły, już po dojściu Putina do władzy, rozkład sił między całą trójką. Aleksiej Czadajew został speechwriterem prezydentów Putina i Miedwiediewa oraz politrukiem rządzącej partii Jedna Rosja. Jego szefem był Czeczen Władisław Surkow, bliski doradca Putina oraz ideolog putinowskiej Rosji. Jajogłowy Michaił Chodorkowski stał się jednym z najpotężniejszych oligarchów lat 90., ale w 2003 roku na polecenie Putina trafił na 11 lat do łagru, a następnie opuścił Rosję.
Kiedy patrzyłem z bliska na prawie 40-letniego Aleksieja Czadajewa, rozumiałem, dlaczego Surkow wybrał go na ofiarę. On nie uciekłby nawet przed polskimi piłkarzami, bo miał wszystko za krótkie – krótką szyję, krótkie nogi i tycie stopy oraz małe dłonie. Zarazem spojrzenie tego nieładnego, świńskiego blondyna było uważne i przenikliwe, co świadczy o tym, że cię słucha, że warto do niego mówić. W rozmowie ze mną bez przerwy obracał w dłoniach elektronicznego papierosa oraz uśmiechał się do swoich żartów, które wcale nie były śmieszne. Przede wszystkim jednak był ulepiony z bezczelnego nihilizmu, charakterystycznego dla rosyjskich demiurgów propagandy należących do zastępu Surkowa.
W praktyce polegało to na tym, że Czadajew odpowiadał na pytania wedle bon motu swojego bossa: „Zawsze mów, co myślisz, nigdy nie mów, co wiesz”, czyli: bądź tak szczery, żeby nie wiedzieli, czy naprawdę jesteś taką kanalią, czy tylko prowokujesz.
Pytam go o kampanię antykorupcyjną Aleksieja Nawalnego, a on odpowiada:
– Musi pan zrozumieć stosunek Rosjan do korupcji. Kiedy Rosjanin krzyczy, jak Nawalny: „Żuliki i złodzieje!”, ma na myśli to, że też chce być u władzy i kraść tyle co Putin. – Pytam o Putina, a on bez ceregieli jedzie po nim tak, jakby dla niego nie pracował: – Putin to z natury anarchista, władza oznacza dla niego rozkosz niepodlegania własnemu prawu, które służy mu wyłącznie do tego, by każdego Rosjanina z góry traktować jak potencjalnego przestępcę.
Myślałem, że może chociaż poważnie traktuje swoją pracę, w końcu nie każdy pisze przemówienia dla prezydentów, ale nie:
– Niech pan da spokój. Nasi politycy podsuwają słowa takim ludziom jak ja, dajmy na to „konserwatyzm” albo „nanotechnologie”, a potem oczekują, że zaczarujemy je w narodową ideologię, która porwie masy. Niedawno podczas zjazdu Frontu Narodowego w Sankt Petersburgu ktoś pyta: „A gdzie wielka idea?”. Na co siedzący obok mnie Wiaczesław Wołodin, przewodniczący Dumy Państwowej, wstaje i mówi: „Tu siedzi filozof Czadajew, on wam wszystko wyjaśni”. No i ma pan wielką rosyjską ideę!
Oczywiście kiedy rozmawiasz z „do bólu szczerym Rosjaninem”, musisz ważyć jego słowa. Nigdy nie wiesz, czy mówi ci to, co chcesz usłyszeć, czy przedstawia ci wersję zaleconą przez przełożonych, najczęściej z Federalnej Służby Bezpieczeństwa (FSB). Mnie jednak się jego nihilizm podobał, bo on oczywiście niemal we wszystkim miał rację. Gdy my na Zachodzie rozkminiamy perspektywy rosyjskiej demokracji, obalenia Putina i zwalczania odwiecznej korupcji, on z wewnątrz widział, jak bardzo politycy rosyjscy są cyniczni i leniwi, a społeczeństwo bierne i zepsute – na czele z nim samym. I zgodnie z naukami Surkowa: przekucie tego w skuteczną propagandę to jedyne, co możesz z tym zrobić. Może nawet po dziś dzień lubiłbym Czadajewa, tylko że – parafrazując słowa Leszka Millera – prawdziwego nihilistę poznaje się nie po tym, jak zaczyna, ale po tym, jak kończy. A z Czadajewa okazał się nihilista jak z koziej dupy trąbka.
Jego życiorys to czysty postmodernizm. Zero sensu, zero spójności i zero logiki. Mieszkał blisko Uniwersytetu Łomonosowa, czyli w Rejonie Centralnym Moskwy, dorastał w rodzinie inteligenckiej, nomenklaturowej i ustawionej. Tym bardziej dziwi, że pod koniec istnienia ZSRR wybrał prawosławne seminarium duchowne, a wykształcenie zakończył doktoratem z filozofii. W sumie to pal sześć, gdzie mieszkał, ważniejsze jest to, że w wieku 15 lat został pomocnikiem deputowanego do Dumy Państwowej Wiktora Aksjuczica. To typowe dla rosyjskich „resortowych dzieci”, które od małego wkręcane są na fikcyjne stanowiska w strukturach władzy, by zdobywać koneksje i doświadczenie.
Przez całe lata 90. Czadajew skakał z kwiatka na kwiatek: od antyjelcynowskich deputowanych po jelcynowskich ministrów, aż wylądował u Borysa Niemcowa. Mimo że spędził u jego boku kilka dobrych lat jako doradca, nie okazywał żadnej sympatii czy współczucia wobec zamordowanego na placu Czerwonym „młodego wilka” Jelcyna. Ale z tego właśnie uszyty był nihilistyczny garnitur Czadajewa: twojemu znajomemu wpakowali dwie kulki w tył głowy za działalność opozycyjną, a ty opowiadasz o nim z pogardliwą ironią. Na jego nihilistycznej mapie świata jelcynowscy demokraci i putiniści byli tym samym. Ci pierwsi w 1993 roku posłali wojsko na deputowanych Dumy, w tym na ówczesnego szefa Czadajewa, deputowanego Aksjuczica. W efekcie zabili kilkaset osób. Rok później sfałszowali wybory prezydenckie, w 1996 roku rozpoczęli wojnę w Czeczenii, a przez całe lata 90. łamali własną konstytucję i stosowali brudne sztuczki. Gówniarz Czadajew był ich chłopcem na posyłki, nierzadko tym od mokrej roboty.
– Więc niby czym, według pana, demokraci różnili się od Putina? – pyta mnie, ale nie czeka na odpowiedź. – W 1999 roku, na miesiąc przed wyborami, Sojusz Sił Prawicowych Niemcowa znajdował się na granicy pięcioprocentowego progu wyborczego. Jeden z jego bliskich pomocników wymyślił, że zwiększymy popularność za pomocą radykałów, którym zapłacimy, a oni będą krzyczeć pod biurem partii: „Nie puścimy amerykańskich agentów do Dumy!”. Dogadaliśmy się za niewielką sumę z młodymi komunistami Siergieja Udalcowa, ale popełniłem straszny błąd, bo dałem im od razu całą kwotę. Tak się schlali, że nie dotarli na miejsce.
Kiedy okazało się, że wraz z nadejściem Putina jelcynowscy demokraci, tacy jak Niemcow, przegrali, Czadajew uciekł od nich w te pędy. Jego żywiołem była polityka wewnątrz systemu. Zaczepiał się jako doradca u różnych drugoligowych deputowanych rządzącej partii Jedna Rosja, dla których pisał programy, wystąpienia i projektował kampanie wyborcze. Wtedy pod swoje skrzydła wziął go Gleb Pawłowski – bliski doradca polityczny Putina w pierwszej dekadzie jego rządów. To pod jego okiem pomagał obmyślać technologie polityczne uzasadniające nakładanie kagańca mediom, represjonowanie opozycji i deptanie sądownictwa. Dwudziestokilkuletni Czadajew z uśmiechem na ustach przyczynił się do stworzenia putinowskiego potwora, czym zapracował sobie na awans w strukturach władzy. Został szefem wydziału politycznego Jednej Rosji, dzięki czemu zaczął bliżej pracować z Surkowem, który przed laty sprzedał mu liścia w ucho, a obecnie był naczelnym ideologiem Rosji i szarą eminencją na Kremlu.
Jak 20 lat wcześniej, Surkow wziął młodszego Czadajewa za kołnierz, ale tym razem wepchnął go na fotel speechwritera nowego prezydenta Dmitrija Miedwiediewa.
– Pisałem przemówienia dla Putina i Miedwiediewa – mówi mi Czadajew, wypuszczając pod sufit parę z elektronicznego papierocha. – Putin bardzo dokładnie pracuje nad treścią swoich tekstów, sprawdza je po kilka razy, zastanawia się, co i jak powiedzieć. A Miedwiediew dba przede wszystkim o to, jak zostanie odebrany, czy uznają go za wystarczająco nowoczesnego oraz inteligentnego, stąd te wszystkie jego gadżety i cytaty. Wróżę Miedwiediewowi ciężki los. Polityk, który co chwilę sprawdza w lustrze, czy dobrze wygląda, tyle razy się ośmieszył, że chyba tylko z Gorbaczowa Rosjanie żartowali częściej.
Po powrocie Putina na Kreml w 2012 roku Czadajew bujał się po różnych redakcjach, doradzał politykom i zakładał instytuty, gdzie znowu pracował nad „wielką narodową ideą”, co było sposobem na zarabianie łatwych pieniędzy. W 2013 roku Putin wygłosił serię przemówień, w których, odwołując się do faszyzującego filozofa Iwana Iljina i pisarza nacjonalisty Fiodora Dostojewskiego, określił konserwatyzm jako rosyjską ideę narodową. Dla ludzi takich jak Czadajew szerokim strumieniem popłynęły z Kremla pieniądze na uwspółcześnianie Iljina i Dostojewskiego. Czadajew pieniądze brał, bo czemu by nie, ale on przynajmniej wiedział, że bierze udział w bzdurnym teatrzyku. Jeszcze wtedy był szanującym się nihilistą.
– Wie pan, siedzę sobie na jakimś tam evencie – mówi Czadajew i uśmiecha się bardziej do siebie niż do mnie. – Były prezydent Tatarstanu kończy długą przemowę następująco: „Podstawowym warunkiem stworzenia stabilnego ustroju w Rosji jest rozwój gospodarki rolnej”. No pięknie, myślę, gdyby podbili nas Marsjanie, też powiedziałby, że podstawowym warunkiem dobrych relacji z Marsem jest rozwój gospodarki rolnej. Sam pan rozumie, moja praca polega na zaklinaniu rzeczywistości wymysłami typu „wielka idea sojuszu Rosji z planetą Mars”.
Po aneksji Krymu i rozpętaniu przez Rosję wojny w Donbasie Czadajewa przygarnął człowiek, który według mnie jest jednym z najważniejszych kandydatów na następcę Putina. Przewodniczący Dumy Państwowej Wiaczesław Wołodin to człowiek okrutny, energiczny i skuteczny. Chociaż cała Moskwa wie, że jest ukrytym homoseksualistą, bezwzględnie i z konsekwencją kata przepychał ustawy skazujące osoby LGBT+ na szykany i życie w najbardziej homofobicznym państwie Europy. Wołodin zaangażował Czadajewa w projekty promujące idee Noworosii (Noworosji) i russkogo mira (rosyjskiego świata), czyli odtworzenia rosyjskiego imperium na obszarze postsowieckim. Od tej pory Czadajew coraz częściej podróżuje do separatystycznych republik Donbasu, gdzie zachwala korzyści płynące z przyłączenia się do Moskwy, niosącej szczęście ludzkości. A przecież podczas każdej podróży musi widzieć, że głoszone przez niego idee uczyniły z Donbasu jedno z najstraszniejszych, obok Sudanu czy Erytrei, miejsc na ziemi. Zresztą z każdym wystąpieniem, których część wrzucano na YouTube’a, widać po nim coraz większe zmęczenie.
Definitywny koniec nihilizmu Czadajewa następuje po rosyjskiej inwazji na Ukrainę w 2022 roku. Najpierw pisze książkę „Putin i jego wartości”, a następnie, w zamian za stanowiska dyrektorskie w niewiele znaczących fundacjach, podróżuje po całej Rosji oraz anektowanych ukraińskich obwodach. Wygłasza tam pseudofilozoficzne, pseudoreligijne, baśniowe opowieści o wojnie i światowej misji narodu rosyjskiego. Z nihilistycznego, palącego elektroniczne papierosy ideologa, mówiącego ironicznie o Putinie, Miedwiediewie i Surkowie, Czadajew staje się wojennym politrukiem odpowiedzialnym za ideowe uświadamianie żołnierzy i podbitego społeczeństwa.
Życiorys (zbyt) krótkiego Aleksieja trafnie ujmuje dialog z filmu Big Lebowski braci Coen:
– Walter, czy to naziści?
– Nie, Donny, ci ludzie to nihiliści, nie ma się czego bać.
Rok 2023, gdzieś w podbitym obwodzie donieckim. Szkolna sala gimnastyczna, widownia złożona z kilkudziesięciu plastikowych krzeseł, z których co drugie zajmują cywile i żołnierze. Nad słabo oświetloną sceną wisi duży ekran, na którym wyświetlona jest prezentacja w PowerPoincie zatytułowana „Wojna kognitywna”. Pod ekranem siedzi Aleksiej Czadajew ubrany w cywilną, ale przypominającą wojskową kurtkę z pagonami. W swoich małych, tłuściutkich łapkach trzyma mikrofon, do którego objaśnia zebranym:
Zachód prowadzi przeciwko Rosji wojnę kognitywną, używając technologii stargetowanego e-marketingu. Tworzy big data, zbierając cyfrowe ślady pozostawione przez was w Internecie, dzięki czemu rozumie was o wiele lepiej, niż wy rozumiecie samych siebie. Następnie wciąga każdego z was w tę część wirtualnego świata, która jest wygodna z punktu widzenia jego interesów. Jeśli nauczymy się bronić przed kognitywnymi atakami, nauczymy się chronić rosyjską podświadomość i psychofizjologię. Najciekawsze pytanie w całej tej wojennej historii brzmi: dlaczego właśnie my, Rosjanie, jesteśmy na tyle odważni? Dlaczego nikt inny nie miał dość amunicji, by stawić czoła niszczycielskiemu Zachodowi? Oto Wielka Tajemnica Bożej Opatrzności, piękna i bardzo inspirująca. Panie Boże, czym sobie na to zasłużyliśmy? Przecież nie jesteśmy najbardziej prawymi ludźmi na tej planecie, a jednak to nas wybrałeś w walce, w której, cytując Fiodora Dostojewskiego, polem bitwy jest serce człowieka.
Ostatnio znowu przeczytałem Dostojewskiego. Odczuwam niemalże fizyczną nienawiść do tego człowieka. On był bez wątpienia geniuszem, ale jego wyobrażenie o Rosjanach jako świętym, wybranym narodzie, jego kult cierpienia i ten fałszywy wybór, który on proponuje, powoduje u mnie chęć rozerwania go na strzępy.
Anatolij Czubajs w wywiadzie dla „Rossijskoj Gaziety” z 2004 roku
Właściwie to nie zajmowałbym się XIX-wiecznym geniuszem rosyjskiej literatury, bo gdyby ktoś chciał Polaków analizować na kozetce Słowackiego i Mickiewicza, sarmatyzmu i rozbiorów, kazałbym delikwentowi stuknąć się w czoło. Gdzie Kordiany, dziady i Skrzetuskie, a gdzie Polska okupowana przez Żabki, rozjeżdżona hulajnogami i używanymi autami z Niemiec? Tylko że Fiodor Dostojewski uosabia rosyjską władzę, a rosyjska władza mówi i myśli Dostojewskim, gdy stawia przed sobą archaiczne, mesjanistyczne zadania rodem z XIX-wiecznej literatury, najpełniej sformułowane właśnie przez autora Zbrodni i kary. I jest z tego imperialnie, kokainowo dumna.
Poza tym to sami Ukraińcy, ofiary rosyjskiej inwazji, reaktywowali Dostojewskiego. Wielu z nich, w tym być może przyszli laureaci Literackiej Nagrody Nobla – Oksana Zabużko, Serhij Żadan i Jurij Andruchowycz – przypuścili atak na rosyjską kulturę, zwłaszcza na Dostoja, oskarżając go o znaczący wkład w rosyjski imperializm i kolonializm. Moim zdaniem to dobrze, że wyciągnęli jego zwłoki z grobu, ale fatalnie, że wyłącznie po to, by na nie napluć. W pożodze wojny skoncentrowali się na imperializmie Dostoja, nie zwracając uwagi na to, że deprawował Rosjan na zacznie głębszym poziomie. W 2021 roku, w dwusetną rocznicę urodzin Dostojewskiego jego rodak Dmitrij Bykow, pisarz i kolega ukraińskich literatów, którzy przed wojną pili z nim wódkę i rozmawiali po rosyjsku, napisał w „Nowoj Gaziecie”:
Dostojewski zrozumiał wszystkie nasze wieczne wojny, bo sam brał w nich udział. Dostojewski, jesteśmy ciebie godni! Myślę, że wszyscy inni zrozumieli nas tylko częściowo, ale ty po całości. Rozkoszowałeś się upadkiem, podziemiem, funkcjonowaniem człowieka jako robaka, pasożyta i pchły. Tylko ty tak naprawdę nas zrozumiałeś, bo sam jesteś zły i nieocenione jest doświadczenie czytelnicze twojej twórczości – ten twój burzliwy potok słów, zachrypnięty, zduszony szept, to uporczywe suchotnicze szeptanie… Dostojewski, jesteś rosyjską dupą. Jakie to przyjemne, że Europa kocha ją ze strachem całować!
Bardzo sceptycznie do odczytywania Dostojewskim putinowskiej Rosji podeszli moi rosyjscy rozmówcy. Nawet artyści. Pisarz Dmitrij Głuchowski i reżyser Iwan Wyrypajew jak jeden mąż powiedzieli mi, że nie można tłumaczyć Dostojewskim przyczyn rosyjskiej agresji na Ukrainę, bo do tego „potrzebny jest poważny traktat naukowy”. A poza tym to absurd sądzić, że wszyscy Rosjanie myślą tak samo jak bohaterowie Dostojewskiego. Moim zdaniem stosują mechanizm wyparcia, bo kiedy wskazuję na konkretne wątki w twórczości i publicystyce Dostoja, buzia im się nie zamyka, a rozmowy się przedłużają.
Zanim znalazłem się sam na sam z umówioną na rozmowę prostytutką, drzwi do mieszkania konspiracyjnie otworzyła skośnooka burdelmama, gastarbeiterka z Kirgizji – niska, pulchna, na oko trzydziestoparoletnia. Była jednym z niewielu elementów wnoszących pozytywną energię do tego smętnego sowieckiego mieszkania. Gdy zdjąłem buty – burdel nie burdel, buty się w Rosji zdejmuje, nie ma przebacz – entuzjastycznie zareagowała na moje turkusowe skarpetki w uśmiechnięte rzodkiewki oraz zaproponowała rozgrzewającą herbatę. Następnie ze stanowczą uprzejmością spycharki wepchnęła mnie do pokoju dziewczyny, z którą byłem umówiony i która zgodziła się ze mną porozmawiać, ponieważ byłem znajomym jej kolegi. Nie pozwoliła mi nagrywać i nie podała imienia, nawet tego, którego używała w pracy. Zresztą ostatecznie to ona przeprowadziła wywiad ze mną, a nie odwrotnie.
Wtedy, w 2019 roku, miała 28 lat. Pochodziła z Samary, milionnika w południowo-zachodniej Rosji (tak nazywane są w Rosji miasta liczące powyżej miliona mieszkańców. Obecnie jest ich 16, włącznie z Moskwą i Sankt Petersburgiem). Po urodzeniu córki przeprowadziła się do Moskwy, gdzie odbyliśmy rozmowę. Choć była posągowa – wysoka i z pełnymi biodrami – to uwodziła nie seksapilem kobiety, lecz urokiem nastolatki zaklętym w dużych, niewinnych oczach.
Rosyjskie strony z ogłoszeniami erotycznymi zalane są ofertami dziewczyn nazywających same siebie „indywiduałkami”, czyli prostytutkami pracującymi na własną rękę, w prywatnym mieszkaniu. W teorii przewagą indywiduałki nad burdelową kurtyzaną ma być oferta GFE (girlfriend experience), czyli intymna atmosfera, seks z pocałunkami i oralem bez gumki, za który nie obowiązuje dodatkowa opłata. Tak naprawdę większość moskiewskich indywiduałek, tak jak i moja dziewczyna z Samary, to pracowniczki klasycznej agencji towarzyskiej, a ich ogłoszenia wrzucane są na stronę przez równie klasycznych alfonsów. Jeśli trafi się im piękność za milion dolarów, wynajmują jej kawalerkę na wyłączność. Noc z ekskluzywną indywiduałką to równowartość 20–30 tysięcy złotych. Alfonsi opłacają oczywiście policjantów i funkcjonariuszy FSB, by ci nie zwracali specjalnej uwagi na ich strony internetowe, a tym bardziej na burdele i kawalerki. Patent z ogłoszeniami tańszych indywiduałek polega na tym, aby klient, który po przekroczeniu progu mieszkania zrozumiał, że nie zazna tu żadnego girlfriend experience, poczuł się nazbyt niezręcznie, by zrobić awanturę i wyjść. Tak więc klient zostaje, a dalej jest już klasycznie: do pokoju wchodzi od pięciu do dziesięciu dziewczyn, on wybiera jedną, następnie forsa, prysznic, miłość, że tak powiem, francuska (bez gumki – za dopłatą), bezosobowy seks, a po godzinie kirgiska burdelmama puka do drzwi i oznajmia, że czas minął.
Dziewczyna z Samary nie pracowała ani w centrum miasta, ani w burdelu dla moskiewskiej elity. Było to kilkupokojowe mieszkanie w południowym rejonie Moskwy. Wtedy za godzinę brała pięć tysięcy rubli, co w stolicy Rosji miało siłę nabywczą, bo ja wiem, 350 złotych. Doprawdy, jak na miasto stołeczne Moskwa jest to stawka głodowa, urągająca trudowi wykonywanego zawodu.
– Możemy się poruchać, jeśli nie masz nic przeciwko – powiedziała bez pardonu, co było na maksa rosyjskie, bo choć użyła wulgarnego słowa, nie zabrzmiało to ordynarnie, a zostało wypowiedziane z profesjonalną czułością usługodawczyni. Dzięki Stalinowi w Rosji nie ma rodziny, w której choć jeden członek nie siedział lub nie pilnował w gułagu czy w więzieniu. Dlatego wulgaryzmy i więzienny slang fienia – odpowiednik naszej grypsery – stanowią integralną część codziennego języka.
– Okej, tylko skoczę do bankomatu – zażartowałem, na co pchnęła mnie na łóżko i usiadła obok.
– Siergiej, mam taką intuicję, że Dostojewski przynajmniej częściowo opisał Rosję Putina, ale twoi rodacy spuścili mnie na drzewo. Mówią, że to idiotyzm – żalę się pisarzowi Siergiejowi Lebiediewowi. Dobrze się rozumiemy, pewnie dlatego, że jesteśmy w podobnym wieku – on urodził się, gdy Jaruzelski wprowadzał stan wojenny, ja trzy lata po nim.
– Dostojewski miał wbudowany niezwykle czuły radar na rosyjskość – mówi Siergiej łagodnym, ale przekonanym o swojej racji tonem. – Przecież ci, którzy budowali w Rosji bolszewizm, a obecnie zasiadają w rosyjskiej Dumie i na Kremlu, to wszystkie postaci Dostojewskiego będące niespełna rozumu. Zwróć uwagę, że u Gogola postaci są niezdarne, skorumpowane i żałosne, a mimo wszystko wychodzi dość śmiesznie. U Dostojewskiego nie ma nic śmiesznego.
– Nasz aktor, Jan Nowicki, mówił, że często siadał samotnie z Dostojewskim i się z nim śmiał – odpowiadam. – Ja mam tak samo. Kiedy w Zbrodni i karze matka Soni Marmieładowej w agonalnym szaleństwie wygania dzieci z domu i każe im grać na tamburynie, żeby ludzie dawali pieniądze, skręcam się ze śmiechu.
– Jeśli się skręcasz ze śmiechu, to nie masz racji. Dostojewski wyczuwał bezsensowny popęd destrukcji u Rosjan. Sen Raskolnikowa, w którym pijany woźnica własnoręcznie zatłukł na śmierć wychudzoną szkapę ku uciesze przechodniów, to Rosja w Ukrainie. Rosja bombarduje budynki mieszkalne i morduje cywilów, a Rosjanie oglądają to sobie wesoło na ekranach telewizorów. Co więcej, rosyjskie zbrodnie nie mają nic wspólnego z wojną.
– A z czym?
– To rosyjski popęd śmierci. Przecież niszczenie osiedli mieszkalnych jest bezsensowne z wojskowego i politycznego punktu widzenia. Chodzi tu o zdeptanie wszystkiego, co żyje. Stalin miał tak samo, wysyłał ludzi do łagrów, gdzieś w mroźnym stepie, wyłącznie po to, aby tam pozdychali. Woźnica Dostojewskiego skatował na śmierć wygłodniałą szkapę dokładnie tak samo jak Stalin ludzi w łagrach i Putin Ukraińców.
Dmitrij Trawin to profesor politologii z Sankt Petersburga, który kilka lat temu napisał książkę „Osobna droga Rosji. Od Dostojewskiego do Konczałowskiego”. W rozmowie ze mną przybiera grobową minę, co czyni jeszcze bardziej zabawnym jego falset, który brzmi, jakby podkładał głos do jakiegoś prześmiewczego filmiku na TikToku w stylu „gruby facet mówi głosem dziewczynki”. A dodatkowo Trawin krzyżuje ręce na piersi, jakby instynktownie się przed czymś bronił. Być może ma powody. Kiedyś był współpracownikiem Aleksieja Kudrina, a to już poważna sprawa, bo Kudrin przez prawie 20 lat pełnił funkcję zaufanego doradcy Putina do spraw gospodarki i finansów. Ponieważ jednak był zbyt inteligentny i niezależny, a do tego skrytykował swojego przyjaciela Władimira Putina za rozpętywanie wojen, popadł w niełaskę. Tym samym w niełaskę popadł Trawin, który wygląda na człowieka złamanego – nie mówi po angielsku, więc musi pracować w Rosji, tracąc nadzieję, że kiedykolwiek z niej wyjedzie choćby na kilka dni. A przecież do wybuchu wojny nieustannie podróżował po Europie, między innymi do Polski, gdzie ma wielu przyjaciół.
– W putinowskiej Rosji odrodził się „człowiek z podziemia” – mówi Trawin. – Dla niego nie ma granic, których by nie przekroczył w swoim egzystencjalnym odruchu „sprawdzenia się”. Ten człowiek obdarzony jest jednocześnie ostrą świadomością samego siebie, wie doskonale, że nie posiada żadnych twórczych talentów, i dlatego poświęca się podłości, oszustwu i kradzieży, utrudniając życie sobie i wszystkim dookoła.
– Putin to człowiek z podziemia? – dopytuję.
– A kim innym może być, skoro Rosja to państwo z podziemia? W XX wieku podziemna partia bolszewików zwyciężyła na drodze rewolucji, a potem zdobyła władzę. Teraz „podziemna Rosja”, tak jak człowiek z podziemia Dostojewskiego, rzuca wyzwanie światu: drażni, beszta i poniża, ale nie potrafi stworzyć własnej propozycji cywilizacyjnej, przyciągającej inne narody. Rosja tylko torturuje siebie i innych. To jest jej sposób na przypomnienie, również samej sobie, że wciąż żyje.
Putin to człowiek wyciągnięty pod koniec lat 90. z podziemia służb specjalnych i przestępczego półświatka – kagiebista, skorumpowany urzędnik robiący interesy z bandytami i psychopata. Lubi ryzykować i grać na ostro. Odkąd doszedł do władzy, Rosjanie nieustannie testują swoje możliwości, sprawdzają, ile jeszcze mogą zniszczyć, zażądać i zaanektować. Putin – ze swoją knajacką gębą i obleśnym chrząkaniem co trzecie zdanie – gotów jest złamać kolejne normy i prawa, choćby strasząc Europę, że roztrzaska ją bronią nuklearną lub wysadzi w powietrze jakąś elektrownię atomową. Albo wywożąc tysiące ukraińskich dzieci w głąb Rosji. W ten sposób zachowuje się dokładnie jak bohater z Notatek z podziemia, który samego siebie nazywa „człowiekiem-karaluchem” i który wbrew zasadom arytmetyki pragnie złamać resztę świata:
Mój ty Boże! Cóż mnie obchodzą prawa natury i arytmetyki, skoro mi się z jakiegoś tam powodu nie podobają ani te prawa, ani to, że dwa razy dwa – cztery? Oczywiście takiej ściany głową nie przebiję, jeśli istotnie sił mi na to nie starczy, ale wcale się przed nią nie ukorzę tylko dlatego, że mam przed sobą ścianę i że mi nie starczyło sił.
To jasne, że człowiek z podziemia mógł zaproponować Rosjanom wyłącznie ucieczkę od wolności i przemoc. On sam myśli o Rosjanach to samo, co jego kuzyn, Wielki Inkwizytor z Braci Karamazow – ludzie „nie mogą być nigdy wolni, ponieważ są słabi, występni, nędzni i zbuntowani” i w ostatecznym rozrachunku wolą „spokój, a nawet śmierć od wolnego wyboru”. Dlatego ten, który rządzi Rosjanami, musi ich onieśmielać, zastraszać, podsłuchiwać i zmuszać do ciężkiej pracy, ale w zamian w czasie wolnym organizować im niewinne zabawy, a nade wszystko Rosjanom trzeba pozwolić grzeszyć, aby władza mogła w każdej chwili wyciągnąć czarną teczkę lub policyjną kartotekę i przywołać do posłuszeństwa: „Będziemy im pozwalać lub zabraniać żyć z żonami i kochankami, mieć lub nie mieć dzieci – stosownie do ich posłuszeństwa – i będą nas słuchać z radością i uciechą”.
Trawin mówi, że gdyby tylko rosyjscy politycy – od Putina po szeregowych deputowanych – mogli mówić głośno to, co myślą, brzmieliby dokładnie tak samo jak Wielki Inkwizytor. To nie kreacja literacka, ale prawdziwa mapa myślenia rosyjskiej władzy o Rosjanach i ludziach w ogóle. Najpierw kontrola i manipulacja, potem wszystko inne.
– Wy tam, w Samarze, macie takie super tramwaje – zacząłem rozmowę z posągową prostytutką, jakbym startował w konkursie na najgorszy podryw roku, a co gorsza, jej rodzinną Samarę pomyliłem z Wołgogradem, gdzie śmigają szybkie podziemne tramwaje.
– Tramwaje? – Popatrzyła mi w oczy, szukając śladów narkotycznego odurzenia. To jednak ona wciąż siedziała pewnie na łóżku, podczas gdy ja nieśmiało pocierałem dłonie. Odpowiedziała bardzo ostrożnie: – Tramwaje… są chyba… w każdym… rosyjskim mieście?
– Ale nie podziemne!
– Podziemne? To… chyba… metro? – W tym momencie podjęła decyzję, że musi przejąć pałeczkę w rozmowie, bo ma na pokładzie wariata, z którym pędzi prosto na ścianę. – Ty mi wyglądasz na Niemca.
– Niemiec? W żadnym razie! – W tym przestronnym, pomalowanym szpitalną bielą pokoju, oddzielonym od światła dziennego szczelnymi roletami, obudziło się we mnie sporo patriotycznych atawizmów. – Jestem Polakiem – podkreśliłem z namaszczeniem.
Zapytała, dlaczego interesuje mnie temat rosyjskich prostytutek. Opowiedziałem, że odkąd przeczytałem Zbrodnię i karę Dostojewskiego, zawsze chciałem poznać „swoją” Sonię Marmieładową i być może o niej napisać. Nie rozumiała, co ciekawego jest w Sonii.
– No wiesz – zacząłem tłumaczyć – kultura popularna zrodziła co najmniej kilka prostytutek, które zawładnęły wyobraźnią tłumów. Fascynuje mnie to. – Objaśniałem, że Julia Roberts w Pretty Woman zagrała baśniową eskortkę Kopciuszka, która zamiast pantofelka zgubiła stringi w pokoju hotelowym księcia. Że biblijna Maria Magdalena wiekami służyła do straszenia dziewczynek na dobranoc, by nie stały się jak ona ucieleśnieniem kurewstwa. No i że moje ulubione prostytutki to te z serialu Kroniki Times Square, bo uwolniły się z rąk alfonsów. Ale według mnie są prostytutki i jest Sonia Marmieładowa ze Zbrodni i kary. Kiedyś ją lubiłem, a dzisiaj nie trawię.
– Czyli chcesz poznać kogoś, kogo nie trawisz? – zapytała.
Znowu tłumaczyłem, że dla mnie Sonia to nie prostytutka ani dziwka czy kurwa. To święta cierpiętnica, która zarabia wbrew sobie na stukniętą patologiczną rodzinę, ale po kontakcie z Ewangelią porzuca nierząd. I żeby tego było mało, rusza na Syberię u boku skazanego za podwójne morderstwo Raskolnikowa – inteligentnego, ale przecież odpychającego nerda.
– Wiem, czytałam Zbrodnię i karę w szkole. I co? – Teraz to ona patrzyła na mnie jak na nerda, który chwali się kolekcją komiksów z Kapitanem Planetą.
– No to, że Dostojewski mnie wkurwia. Bo uwolnił Sonię od cierpienia i w swoim mniemaniu uwznioślił, paląc ją na stosie kolejnego cierpienia. To strasznie głupia cecha Dostojewskiego i Rosjan – trochę się zapomniałem – utożsamiać cierpienie z dobrem i pięknem.
Może znudziły ją moje wywody, a może chciała mi powiedzieć, że w nosie ma cierpienie i Dostojewskiego, za to takich Sonii znajdę w dzisiejszej Rosji miliony.
– Zostawiłeś w Polsce dzieci?
– Jedno, czemu pytasz?
Spoglądając na mnie smutno, powiedziała:
– Polski rząd ma taki program, daje co miesiąc pieniądze na dzieci, prawda?
Listopad 2018 roku, Władimir Putin przypina państwowe ordery zasłużonym towarzyszom na Kremlu, następnie podchodzi do mikrofonu i uderza w patetyczne tony bieda-Dostojewskiego: „Patriotyzm jest rdzeniem pamięci genetycznej Rosjan oraz integralną częścią kultury narodowej. Dla Rosji wzniosłe ideały patriotyzmu mają szczególną wartość: stanowią fundament niezwyciężonej siły ducha naszego narodu, który wielokrotnie zaskakiwał i zachwycał cały świat”. Podobne myśli Putin wyraża podczas przemówień w Dzień Zwycięstwa na placu Czerwonym, w telewizyjnym orędziu do narodu, podczas spotkań ze studentami, wdowami, gubernatorami i hodowcami koni.
Jeśli spojrzymy na euforię Dostojewskiego – wyrażoną w jego Dzienniku pisarza – wobec rosyjskiego zaangażowania w kryzys bałkański 1875 roku, które dwa lata później doprowadziło do wybuchu wojny Rosji z Turcją, znajdziemy tam prototyp dzisiejszego kremlowskiego umysłu. Oto potrawka z metapatriotyzmu Dostoja: „Wojna zrównuje wszystkich w walce i godzi pana z niewolnikiem w najwyższym przejawie ludzkiej godności – w ofierze życia za wspólną sprawę, za wszystkich, za ojczyznę”. A oto kąsek jego wojennej poetyki:
Wojna jest powodem, dla którego masy szanują siebie, i dlatego ludzie kochają wojnę: komponują piosenki o wojnie, długo słuchają legend i opowieści o niej… Przelana krew to rzecz ważna! […] W okresie pokoju zakorzenia się tchórzostwo i nieuczciwość. Człowiek z natury jest strasznie skłonny do tchórzostwa i bezwstydu, i sam o tym doskonale wie; dlatego może tak tęskni za wojną i tak bardzo ją kocha: czuje w niej lekarstwo. Wojna rozwija miłość braterską i jednoczy narody.
Na deser rosyjska jazda obowiązkowa, czyli siła ducha według Dostoja: „Wojna wzmacnia każdą duszę świadomością poświęcenia, a ducha całego narodu świadomością wzajemnej solidarności i jedności wszystkich członków tworzących naród. A przede wszystkim, świadomością spełnionego obowiązku i dobrego uczynku”.
Publicystyka Dostojewskiego to jedno, ale językiem jego literatury przemawia państwowa propaganda. Władimir Sołowjow, naczelny telewizyjny multimilioner propagandysta, w swoim totalitarnym kubraczku, który podpierdolił chyba z garderoby Kim Dzong Una, co drugi odcinek buduje ze swoimi gośćmi parareligijną dychotomię dostojewszczyzny. Stawia „siłę dobra, Boga i światła” (Rosja) naprzeciwko „siły szatana i zła” (Ukraina plus kolektywny Zachód). Następnie z jego ust padają słowa, jakby wyjęte z powieści Biesy: „Po co bać się tego, co nieuniknione? Tym bardziej że dostaniemy się do nieba. Śmierć jest końcem ziemskiej ścieżki i początkiem drugiej. Rosjanie mają teraz niematerialne marzenia i wysokie cele, a warto żyć tylko za to, za co można umrzeć”. Wywody te Sołowjow co jakiś czas przerywa refrenem, który brzmi: „Rosjanie walczą z szatanem”. I tak kilkanaście razy na godzinę.
Sołowjow zachwalający wściekłym tonem śmierć w imię ojczyzny i walki z szatanem nie tylko kopiuje instrukcję dla samobójców z Państwa Islamskiego, lecz także – językiem Dostojewskiego – wtłacza w głowy telewidzów paroksyzmy i popęd śmierci najbardziej mrocznych postaci z jego powieści. Aleksiej Kiriłłow z Biesów, pragnący popełnić samobójstwo, mówi: „Przyjdzie inny człowiek, szczęśliwy i dumny. Będzie mu wszystko jedno: żyć czy umierać. Kto zwycięży ból i strach, sam stanie się bogiem. […] Każdy, kto pragnie głównie wolności, winien mieć odwagę zabić siebie”. Arkadiusz Swidrygajłow, pedofil ze Zbrodni i kary, utaplany w odrażającej rozpuście do tego stopnia, że jedyne, czego pragnie, to jak najszybciej pożegnać się z tym światem, tak dywaguje nad wyglądem piekła:
Wieczność zawsze nam się przedstawia jako idea, której niepodobna pojąć, jako coś olbrzymiego, olbrzymiego! Ale czemuż koniecznie olbrzymiego? Proszę sobie wyobrazić, że raptem, zamiast tego wszystkiego, będzie tam jedna izdebka, coś jak wiejska łaźnia, zakopcona, a we wszystkich kątach – pająki; i oto masz pan całą wieczność. Mnie się to czasem przywiduje, wie pan.
Sołowjow, jak przemówienie Putina, to tylko jeden z przykładów myślenia dostojewszczyzną w jej najgorszym wydaniu. W Rosji nadawanych jest przecież jeszcze co najmniej kilka stricte propagandowych programów telewizyjnych – plus serwisy informacyjne, kontrolowane programy w internecie czy media regionalne – gdzie określenia „siła ducha”, „umieranie za ojczyznę” i „świadomość poświęcenia” odmieniane są przez wszystkie przypadki. Sami prowadzący i goście wszystkich tych programów to najczęściej postaci w typie bohaterów Dostojewskiego: brzydcy, tępawi, czasem żałośnie śmieszni i bijący pianę wzniosłych frazesów. I tak jak w powieściach Dostoja, te indywidua ulepione z toksycznych emocji mówią, krzyczą i żywo gestykulują, jakby znajdowali się nie w studiu telewizyjnym, lecz na deskach scenicznych wyimaginowanego teatru obłąkanych.
– Mamy takie coś, nazywa się 500+, ja też dostaję co miesiąc na dziecko, ale to nie są duże pieniądze. Niewiele mniej bierzesz za godzinę – odpowiedziałem dziewczynie z Samary.
– A ja nic nie dostaję. Rosja zostawia samotne matki same sobie. Bez opieki. To przestępstwo, zwyczajne przestępstwo. Na pewno nie chcesz się ruchać?
Podszedłem do propozycji z rezerwą.
– Dlaczego przestępstwo? – spytałem.
– Bo wszystkie obietnice: kapitał macierzyński, wyprawka szkolna, darmowa stołówka… to kłamstwo. W Rosji samotna matka to wdowa i nikt inny.
– Masz córkę czy syna?
– Córkę. Państwo powinno się nami zaopiekować, dawać nam pieniądze jak w Polsce.
Dokładnie w tamtym momencie uderzyła mnie myśl, której się bardzo wstydzę. Dmitrij Trenin, wieloletni dyrektor think tanku Carnegie Moscow, powiedział mi kiedyś: Bizancjum i Mongolia, będące protoplastami Rosji, gloryfikowały autorytarną harmonię. Car pełnił funkcję najwyższego arbitra, a wszyscy poddani to jego dzieci, które brał pod opiekę, za co były mu bezwzględnie posłuszne. Dzieci-poddani nie oczekują wolnych wyborów i wpływu na politykę, ale opieki, ochrony i porządku. Jelcynowscy reformatorzy nie zrozumieli, że sowiecki komunizm całkiem dobrze dostroił się do natury rosyjskiej, dając opiekę socjalną, ale bez demokracji i swobód obywatelskich.
Jest mi wstyd, bo być może posągowa dziewczyna z Samary była reprezentantką „bizantyjsko-mongolskiej harmonii” – nie wiem, nie spytałem – i być może guzik obchodziła ją demokracja i wojna w Donbasie, ale przecież miała rację: samotnej matce należy się pomoc państwa niezależnie od tego, czy zrobiła dziecko po pijaku, czy jest rozwódką, czy ojciec dziecka zniknął, bo został nurkiem na Bali. Takiej pomocy oczekują Polki, Francuzki, Japonki i Kenijki, a nie tylko reprezentantki „bizantyjsko-mongolskiej harmonii”. Jednak te ostatnie żyją w ojczyźnie konserwatyzmu, czego tak pragnął Dostojewski, a w ojczyźnie konserwatyzmu samotną matką może być tylko wdowa, pozostałe z nich to kurwy i niewidzialne.
– „Małym dziewczynkom, które chciały być szczęśliwe, ale umarły”, to motto książki o prostytutkach z Moskwy. Podobno wiele z was umiera. Ty też chcesz umrzeć? – spytałem.
– Nie mogę, mam córkę.
– Kiedyś rozmawiałem z ukraińską prostytutką w Polsce. Też miała córkę. Pracowała w biurze podróży, a co drugi dzień popołudniami handlowała sobą, żeby odłożyć pieniądze na własną kawiarnię we Włoszech. Ty byś nie chciała wyjechać?
– Pracowałam w Hamburgu, nie podobało mi się. Dokąd mam wyjechać? Rosja to moje miejsce.
Trudno byłoby sobie wyobrazić, żeby jakikolwiek polski premier na poważnie wskrzesił XIX-wieczną ideę Polski jako Chrystusa narodów, oczekując zbrojnego powstania ludu przeciwko urzędnikom Unii Europejskiej w Brukseli. Dla nas to w najlepszym razie scenariusz na film Patryka Vegi, tymczasem w Rosji dostojewszczyzna została podniesiona do rangi polityki państwowej. Jak mogło się to skończyć inaczej niż wojną i zbrodnią?
But it’s always the same thing. Jeśli władza ma do zaoferowania niewiele więcej niż korupcję i przemoc, narzuca w zamian kolektywne cierpienie „za sprawę”. Kremlowski umysł i dostojewszczyzna działają wedle ironicznej receptury Michela de Montaigne’a: „Dwie rzeczy zawsze idą ze sobą w parze: podniebne myśli i przyziemne czyny”. Chodzi o to, że banalne w swym okrucieństwie czyny są uwznioślane, że się je transcendentalizuje, nadaje znamiona duchowej misji narodu rosyjskiego. To oczywiście rosyjska kokaina dobrej produkcji, od sprawdzonego dealera – częstuj się i wciągaj. Nawet jak przedawkujesz, pójdziesz do nieba (i spotkasz Dostojewskiego).
– Kuba, koncepcja twojej książki, że kokainiści, te sprawy, jest do dupy.
– Sam jesteś do dupy.
Z reżyserem Iwanem Wyrypajewem siedzę we foyer warszawskiego Hiltona. Nie żebym jakoś szczególnie pasował do pięciogwiazdkowych hoteli, ale Iwan w swoim dresie, dużych słuchawkach i buddyjskich koralikach na nadgarstkach wygląda, jakby wszedł z ulicy na spotkanie AA.
– Rosja potrzebuje narkotyków – peroruje swoją chrypką podjarany Iwan. – A Dostojewski to wódka. Dostojewski wierzył, że cokolwiek by nie robił pijany Rosjanin, to w jego pijackim sercu mieszka Bóg, i to dlatego nikt Rosjan nie rozumie, a już na pewno nie zgniły Zachód. A jeśli nikt cię nie rozumie, to jesteś wyjątkowy, a jeśli jesteś wyjątkowy, to stoisz o krok od faszyzmu, bo w swoim mniemaniu rozumiesz i czujesz głębiej niż inni. Jesteś bardziej uduchowiony. Nie chcę powiedzieć, że Dostojewski był faszystą, ale stał bardzo blisko. Dzisiaj Rosja też ma prawosławnego Boga na ustach i poczucie wyjątkowości. I też stoi blisko faszyzmu.
– A może zbyt blisko Dostojewskiego?
– Nie wiem… U niego było jednak sporo miłości i czułości.
Co by nie mówić, Wyrypajew zranił mnie swoją uwagą o błędnej koncepcji „kokainistów”, więc go dociskam.
– I co, Iwan? Jak sobie Rosjanie wciągną trochę koksu albo zapalą gibona, to przestaną pierdolić o Bogu i umieraniu za ojczyznę?
– Ty mnie źle rozumiesz. Ne pochwalam narkotyków, od wielu lat jako buddysta jestem czysty. Ale Rosjanie potrzebują narkotyków, żeby zgłębić samych siebie, a zamiast wywoływać wojny, zapalić sobie marihuanę i posłuchać Boba Marleya. Kiedy mój film Euforia
