Oblicza Wielkiej Brytanii. Skąd wziął się brexit i inne historie o wyspiarzach - Dariusz Rosiak - ebook + audiobook

Oblicza Wielkiej Brytanii. Skąd wziął się brexit i inne historie o wyspiarzach ebook i audiobook

Dariusz Rosiak

4,2

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Do czego Brytyjczykom służy dom? Dlaczego gdy jeden Anglik otwiera usta, drugi już nim pogardza albo go nienawidzi? Czy brexit jest przejawem racjonalności Brytyjczyków, czy największym aktem kolektywnej głupoty w historii tego narodu?

Dariusz Rosiak, znakomity reporter i obserwator świata, tym razem opisuje zjawiska, które w ciągu ostatnich trzech dekad kształtowały Wielką Brytanię. Czy rewolucja taczerowska i rządy Tony’ego Blaira leżą u podstaw brexitu? Skąd bierze się coraz większy strach Brytyjczyków przed pedofilią, przemocą na ulicach, utratą domu, zdolności kredytowej i wchłonięciem przez Europę?

„Oblicza Wielkiej Brytanii” to zbiór opowieści o wyspiarzach i zaproszenie do podróży przez współczesną Wielką Brytanię wystosowane z rozwagą Elżbiety II i ironią Monty Pythona.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 343

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 10 godz. 19 min

Lektor: Bartosz Głogowski

Oceny
4,2 (173 oceny)
73
69
25
4
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
AsiaDr

Nie oderwiesz się od lektury

Ciekawa i pokazujące trochę nowe Światło na Brytyjczyków mimo ze mieszkałam wśród nich 3 lata .
10
Arigato

Nie oderwiesz się od lektury

Lektura obowiązkowa
00
Radeba

Dobrze spędzony czas

Interesująca pozycja, zwłaszcza w części dotyczącej wpływów rosyjskich. Ciekawe, dlaczego autor nadaje londyńskiemu City rodzaj żeński. Zdaje się, że lektor niezbyt biegle włada angielskim, bo np. myli nuance i nuisance - to dwa różne słowa o różnych znaczeniach. Tak czy owak, słucha się całkiem nieźle.
00
katarzynakorczak10

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo ciekawa książka, pokazująca jak działa i jakie motywacje mają współcześni Brytyjczycy.
00
Moliye

Nie polecam

Szkodliwa i zakłamana.
01

Popularność



Podobne


Dariusz Rosiak

Oblicza Wielkiej Brytanii

Skąd wziął się brexit i inne historie o Wyspiarzach

Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w  internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i  koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.

Projekt okładki Łukasz Piskorek / Fajne Chłopaki

Projekt typograficzny Robert Oleś / d2d.pl

Copyright © by Dariusz Rosiak, 2018

Redakcja Wojciech Górnaś / Redaktornia.com

Korekta d2d.pl

Redakcja techniczna Robert Oleś / d2d.pl

Skład Karolina Księżyc / d2d.pl

Skład wersji elektronicznej d2d.pl

ISBN 978-83-8049-800-6

Kto je łapczywie, rychło się udławi.

A próżność płocha – żarłoczny kormoran,

Gdy połknie wszystko, wnet siebie pożera.

Ten tron królewski, berło wśród odmętów,

Ziemię dostojną, Marsowe siedlisko,

Ten drugi Eden, ten przedsionek raju,

Twierdzę wzniesioną sobie przez Naturę

Przeciw zarazie i zbrojnej napaści;

Szczęśliwe ludzkie plemię, mały świat,

Diament oprawny w srebro oceanu,

Co go otacza niczym mur warowny,

Albo jak fosa, która domu strzeże

Przed nienawiścią ludów mniej szczęśliwych;

Tę ziemię, ten królewski sad, tę Anglię

[…]

Ta, która dotąd innych podbijała,

Dziś sama siebie sromotnie podbiła.

William Shakespeare, Ryszard II, akt 2, scena 1

przeł. Piotr Kamiński

Wstęp

Jedenaście dni, które wstrząsnęły Brexitanią

W sobotę wieczorem Juventus grał w finale Ligi Mistrzów z Realem Madryt. Mecz odbywał się na stadionie Millenium w Cardiff, a ja oglądałem go w pubie The Prince Edward przy Prince’s Square w zachodnim Londynie. To turystyczna część miasta, Queensway i okolice wypełnione są drogimi hotelami i średniej jakości restauracjami. Przybysze z całego świata zwabieni magią Notting Hill i Kensington Gardens trafiają tam w poszukiwaniu aury prawdziwego Londynu, a dostają wydmuszkę, którą traktują jak jajko Fabergé. Zresztą chyba na tym polega turystyka: pozory bierzesz za prawdę, zziajany i zestresowany udajesz, że odpoczywasz. Zamiast oglądać świat i ludzi, robisz im zdjęcia, bo czasu mało, a tyle jeszcze zostało do zobaczenia.

Dla mnie Prince’s Square, leżący na granicy ­Bayswater i Notting Hill, był zawsze wyjątkowym miejscem, to był mój pierwszy dom w Londynie. Tutaj wylądowałem po przyjeździe w maju 1991 roku, by w przeraźliwie ciasnym pokoiku hotelu pracowniczego BBC spędzić kolejne pół roku. Najpierw się dziwiłem, że taki mały, potem przywykłem. W angielskich hotelach średniej klasy w pokojach jest miejsce na łóżko i szafę, każdy korytarz dzielony jest na mniejsze drzwiami pożarowymi, a winda, jeśli istnieje, mieści człowieka lub walizkę, razem nie wchodzą. Obsługa, zwykle bardzo grzeczna, na życzenie gościa wytłumaczy, dlaczego wszystko musi być tak, a nie inaczej.

Chodziłem do Gate Cinema i Coroneta, edwardiańskiego teatru przerobionego na kino na Notting Hill Gate, na pływalnię w Porchester Gardens, biegałem po Kensington Gardens i po Hyde Parku, codziennie wsiadałem do pociągu na tych samych stacjach metra, miałem swoje ulubione lokalne sklepy, w których rozpoznawałem sprzedawców, a oni mnie. Czasem szedłem na piechotę do pracy w Bush House – godzina środkiem miasta i prawie cały czas parkiem, w którym trawa jest zielona przez okrągły rok, nawet zimą.

To były czasy przed Facebookiem, w zasadzie przed internetem nawet. Kiedy ludzie chcieli coś wydrukować, musieli wcześniej napisać tekst na maszynie. Kiedy chcieli się czegoś dowiedzieć, czytali gazety albo słuchali radia. Zwykle wierzyli w to, co czytają. Kiedy chcieli coś kupić, chodzili do sklepu. Banki uważano za bezpieczne miejsce przetrzymywania pieniędzy, a zdrapki były najpopularniej­szą formą hazardu. W metrze ludzie czytali książki, a na ścianach wagonów obok nienarzucających się reklam były umieszczone wiersze. Nie rozmawiano głośno przez telefon. W ogóle nie rozmawiano.

Za najcenniejszy wkład Brytyjczyków w światową kuchnię uważano rybę z frytkami w occie i tuszu drukarskim (fish and chips podawano w gazecie), terroryzm kojarzył się z Irlandzką Armią Republikańską, a Polacy z pilotami walczącymi w bitwie o Anglię. Partia Niepodległości Zjednoczonego Królestwa (United Kingdom Independence Party, UKIP) była dopiero zakładana przez grupę nieznanych szerzej maniaków, a dyrektor Brytyjskich Kolei Państwowych, tłumacząc, dlaczego nie odśnieżono torów po opadach w 1991 roku, stwierdził, że spadł „niewłaściwy rodzaj śniegu”. Krótko mówiąc, Wielka Brytania lat dziewięć­dziesiątych była egzotyczna i fascynująca. W pierwszej części tej książki próbuję opisać tę egzotykę i specyfikę kraju, który pod koniec ubiegłego wieku nazywano Cool Britannią. Wszystko w nim było na luzie, radosne i pełne optymizmu. „Szczęśliwe ludzkie plemię” dobrze się czuło w swoim „królewskim sadzie”.

Zachodni Londyn szybko stał się moim domem. Do dziś nim jest, choć już tam nie mieszkam. Lubię się po nim przechadzać, szukać znanych skrótów, sprawdzać, co się zmieniło od poprzedniego spaceru. Miasta dzielą się na te, które powstają za naszego życia, takie jak Warszawa, i te dawno zbudowane, które można co najwyżej zdekonstruować i – przy odrobinie szczęścia oraz dużej dawce kompetencji – nie zepsuć ich. Londyn był regularnie w historii dekonstruowany, ostatnio głównie przez pieniądze.

Lubię chodzić po Notting Hill, kiedyś slumsie zamieszkanym przez imigrantów z Trynidadu, albo po Holland Parku – tutaj zawsze było bogato – i zaglądać w okna domów wykupionych za grube miliony przez Rosjan i Arabów. Lubię szukać starych kafejek i piekarni zamienionych na sklepy sprzedające rzeczy, których, wydawać by się mogło, nikt przy zdrowych zmysłach nie kupi: poduszki wyglądające jak fragmenty głazów narzutowych, buty, w których nie da się chodzić, krzesła, na których nie da się siedzieć, i stoły, przy których nie da się jeść. A jednak ktoś musi to kupować, inaczej sklepy by ich nie sprzedawały. Londyn to jedna wielka wystawa, a ludzie dzielą się na tych, którzy patrzą przez okno do środka, i na tych, którzy wchodzą po zakupy. Jest jeszcze grupa pośrednia: tacy, którzy wchodzą raz na jakiś czas, zwykle z poczuciem winy albo wrażeniem, że robią coś nieestetycznego. Ja chyba zaliczam się do tej właśnie grupy, co jest wygodne, bo łatwo mogę przeskoczyć do wyższej kategorii, a zaraz potem wrócić do roli obserwatora – mojej ulubionej.

Tylko puby się zasadniczo nie zmieniały i ich klientela: od kiedy je wymyślono, zawsze były polem walki między człowiekiem a alkoholem. Tę wojnę niezmiennie wygrywał alkohol. Brytyjczyk stosował różne sztuczki, na przykład zmieniał godziny sprzedaży, forsował modę na picie wina zamiast piwa, ulepszał zakąski, ale wynik batalii był przesądzony. W pubach alkohol rządził człowiekiem, a wszelkie utyskiwania na ten stan rzeczy były łagodne i jałowe, nie zawierały protestu ani autentycznego prag­nienia zmiany.

W pubach rządzą dziś alkohol i piłka nożna. Od lat dziewięćdziesiątych na angielskich stadionach piłkarskich przestała się pojawiać klasa robotnicza, której przedstawiciele gotowi byli nie tylko zedrzeć gardło, ale umrzeć za swoje kluby. Pewnie dlatego, że klasa znana wcześniej jako robotnicza w ogóle przestała istnieć, nie tylko zresztą w Wielkiej Brytanii. Przede wszystkim poszło jednak o pieniądze. Od 1992 roku, kiedy powstała angielska Premier League, telewizja wpompowała w futbol miliardy funtów, zdecydowanie podniósł się poziom rozgrywek, a wysokie ceny biletów spowodowały, że zmienił się profil kibica. Na stadionach pojawili się wyluzowani metroseksualiści, którzy zerkali na boisko ze swoich VIP-owskich loży, fachowo komentując zagrania piłkarzy między kolejnym kęsem kanapki z krewetkami a łykiem szampana. Niektórzy tradycyjni kibice zagryzali zęby i płacili po pięćdziesiąt funtów i więcej za bilet, inni przenieśli się do lokalnych pubów, w których zakup trzech kufli lagera wieczorem nie rujnował ich domowego budżetu. Jeszcze inni – tych jest dziś najwięcej – chodzili do pubów, by oglądać mecze, pijąc piwo po pięć funtów za pintę. Takim pubem był właśnie The Prince Edward przy Prince’s Square.

Tego sobotniego wieczora 3 czerwca 2017 roku Juventus grał piąty kolejny finał Ligi Mistrzów, w którym nie zdobył trofeum. W pierwszej połowie wydawało się jeszcze, że ma szanse na zwycięstwo, zwłaszcza po cudownym golu strzelonym przez Maria Mandžukicia. Chorwat przyjął podanie na pierś, stojąc na skraju pola karnego tyłem do bramki, a potem, mocno naciskany przez dwóch obrońców Realu, posłał piłkę pod poprzeczkę bramki Navasa. Rozciąg­nięty w akrobatycznej pozie, strzelił nad głową prawie że przewrotką ponad sunącym w powietrzu bramkarzem Realu. To był jeden z najpiękniejszych goli 2017 roku. Na przerwę piłkarze schodzili przy remisie 1 : 1 i wydawało się, że końcowy wynik jest sprawą otwartą. Jednak po sześćdziesięciu minutach Real objął prowadzenie, a potem dobił Włochów 4 : 1 i po raz dwunasty w swojej historii zdobył puchar Europy.

Dopiliśmy z przyjacielem nasze przepłacone piwo, ponarzekaliśmy na stan świata ogólnie, a szczegółowo na to, że po raz kolejny Real wygrywa, choć przecież nie powinien, bo to niesprawiedliwe, że bogaci zawsze wygrywają. Pogłębiwszy tę i tak już głęboką refleksję, wypiliśmy kolejne piwo, po czym stając przed nieśmiertelnym dylematem bywalców pubów: skończyć teraz czy brnąć w to dalej, tego wieczora poddaliśmy się rozumowi, a tym samym zanotowaliśmy w nieustającej wojnie człowieka z alkoholem zwycięski remis. Po czym rozeszliśmy się każdy w swoją stronę.

Po powrocie do domu włączyłem komputer i po chwili wiedziałem, że zdarzyło się coś niedobrego. Informacje były z początku rozproszone, BBC jak zwykle czekała z potwierdzeniem, aż uzyska absolutną pewność, ale na to nie trzeba było długo czekać. Około dwudziestej drugiej trzydzieści było jasne, że w Londynie doszło do ataku terrorystycznego. W tym roku był to już trzeci zamach w Wielkiej Brytanii.

Kilka tygodni wcześniej, w marcu, terrorysta wjechał w tłum ludzi na londyńskim moście Westminsterskim. Ranił ponad pięćdziesiąt osób, pięcioro śmiertelnie. Następnie porzucił samochód i wbiegł na teren Pałacu Westminsterskiego, gdzie zabił nożem policjanta. Inny policjant zastrzelił zamachowca. Pod koniec maja zamachowiec samobójca wysadził się w powietrze i przy okazji zabił dwadzieścia jeden osób, które przyszły do sali Manchester Arena na koncert Ariany Grande. Po tym ataku władze na pięć dni podniosły poziom zagrożenia państwa do stanu „krytycznego”, co oznaczało, że do ataku terrorystycznego może dojść w każdej chwili. Doszło nieco później, niż przypuszczano.

Późnym wieczorem spływały kolejne informacje: napastnicy użyli półciężarówki – od zamachu w Nicei w lipcu 2014 roku to była ulubiona metoda muzułmańskich terrorystów. Bo wkrótce okazało się też, że byli to muzułmanie – podczas ataku krzyczeli: „To dla Allaha!”. Jeden z zamachowców wychował się w Anglii, drugi starał się o status uchodźcy, trzeci był obywatelem Maroka i Włoch. To też była znajoma cecha współczesnych ataków terrorystycznych w Europie – dokonywali ich ludzie albo wychowani na kontynencie, albo starający się o azyl w jednym z europejskich państw. Zamachowcy wjechali w przechodniów i zabili troje ludzi. Następnie rozbili samochód i wtargnęli do restauracji w Borough Market na południowym brzegu Tamizy, gdzie rzucili się z nożami na gości. Zginęło osiem osób, trzej napastnicy zostali zastrzeleni przez policjantów.

Kończyła się kampania wyborcza, kilka tygodni wcześ­niej premier Theresa May ogłosiła termin wyborów powszechnych, wierząc, że je wygra. Przyjechałem do Londynu relacjonować to wydarzenie, które jeszcze kilka godzin wcześniej wydawało się nudne i przewidywalne. Sondaże dawały pewne zwycięstwo torysom. W Wielkiej Brytanii partia rządząca ma prawo rozpisać wybory w każdym momencie pięcioletniej kadencji parlamentu i zwykle organizuje je wtedy, kiedy jej liderom wydaje się, że zwycięstwo jest pewne. Premier Theresa May tak właśnie myślała, nie tylko zresztą ona – sondażownie i eksperci też byli przekonani, że jej prognozy się sprawdzą.

Rok wcześniej, w czerwcu 2016, Brytyjczycy zagłosowali za wystąpieniem z Unii Europejskiej. Właściwie nie wiadomo dlaczego. Ówczesny premier David Cameron spełnił swoją obietnicę przedwyborczą, rozpisując referendum w sprawie wystąpienia Zjednoczonego Królestwa z Unii. Przegrał je, a brexit okazał się przykładem chyba najbardziej kuriozalnego we współczesnej historii dramatu społeczno-politycznego. Piszę „kuriozalnego” nie po to, by umniejszać wagę decyzji Brytyjczyków ani nawet jej sensowność. Jest wiele racjonalnych powodów, dla których Brytyjczycy nie czuli się dobrze w Unii i być może w ogóle nie powinni byli do niej wstępować w 1975 roku. Wtedy myśleli, że głosują za przyłączeniem się do wspólnoty czysto gospodarczej. Politycy, którym wówczas zależało na członkostwie, nie tłumaczyli narodowi, że wspólnota gospodarcza to zalążek politycznej, w której główną rolę będą odgrywać Niemcy i Francja. Gdyby obywatele wiedzieli, w co się pakują, być może w ogóle nie włączyliby się do tego przedsięwzięcia.

W czerwcu 2016 roku zwolennicy brexitu mówili im, że zerwanie związków z Unią Europejską ma same zalety: że nie będzie trzeba za to wyjście płacić, uciążliwe unijne prawa i normy natychmiast przestaną obowiązywać, Brytyjczycy błyskawicznie wynegocjują umowę ­handlową z Unią, nie tracąc wpływów na kontynencie, i wreszcie będą mogli wrócić do swojej naturalnej roli globalnego mocarstwa, do którego ustawiają się w kolejce partnerzy marzący o wspólnych przedsięwzięciach. To miał być rozwód bezbolesny, o którym przeciętnie rozgarnięty dorosły człowiek wie, że nie istnieje – każde rozstanie wiąże się z bólem i bardziej cierpi strona słabsza. W 2016 roku Brytyjczycy dowiedzieli się, że to oni są słabsi, a ich rozstanie z Unią odbędzie się na warunkach Brukseli.

Dramat brexitowy rozgrywał się w świecie zdominowanym przez tchórzliwych polityków, niekompetentnych doradców i sondażowni, cynicznych lobbystów i specjalistów od politycznych kłamstw. To był świat ludzi pozbawionych poczucia lojalności, wiary w wartości, a nawet w swój własny sukces – zwycięstwo zwolenników brexitu było największym szokiem dla nich samych.

Zaledwie sześćset tysięcy głosów, które zdecydowały o wyniku referendum (wystarczyło, by tylu właśnie wyborców głosowało przeciw brexitowi, a wynik byłby odmienny), zmieniło historię Zjednoczonego Królestwa, a konsekwencje tego wyboru Brytyjczycy będą poznawać przez wiele dekad. Brexit nie nastąpił wskutek przemyślanej strategii polityków, wysublimowanej kampanii ani ideowego żaru aktywistów zaangażowanych w kampanię „Leave”. ­Owszem, wszystkie te elementy pojawiają się w tle, ale – jeśli popatrzeć na to, co wydarzyło się w kampanii – widz ogląda historię, w której główną rolę odgrywają przypadkowość, bezwład i kłamstwa.

Bezwładni byli zarówno przegrani, jak i wygrani. Obie strony nie wierzyły w wynik referendum, bo nie wiedziały, dlaczego jest on taki, a nie inny. Do dziś brak na to pytanie jednoznacznej odpowiedzi, choć kilka powodów można wskazać. Choćby nieudolność polityków rządzących krajem. Brexit nastąpił, bo lider torysów David Cameron, zmęczony ciągłą walką z antyunijnie nastawionymi członkami własnej partii, postanowił się ich pozbyć. Zapomniał przy tym wymyślić plan działania i nie wziął pod uwagę, że w referendum możliwe są dwa wyniki. Źle oszacowawszy swoje siły, wypuścił z butelki dżina politycznego chaosu, nad którym od 23 czerwca 2016 roku do czasu, kiedy piszę te słowa, nikt nie panuje.

Skoro jedni politycy byli nieudolni i przegrali, to może ich rywale byli mądrzy i kompetentni? Niekoniecznie. Patrzę na to, co dzieje się w Wielkiej Brytanii od czerwca 2016 roku, i widzę triumf polityki nowego stylu. Wielu ludzi uważa, że jej naczelną cechą jest brak autentycznej treści. Nie zgadzam się. Treść jest w niej obecna i wielu ludzi, którzy zagłosowali za brexitem, a także Europejczycy, którzy w ostatnich latach głosują w swoich krajach na partie zwane przez ich przeciwników „populistycznymi”, przynajmniej w zarysie wiedzą, co robią. Od czerwca 2016 roku liczba zwolenników i przeciwników brexitu w Wielkiej Brytanii zasadniczo się nie zmienia – Brytyjczycy nadal chcą wystąpić z Unii, również po wielu miesiącach od głosowania, gdy doskonale już wiedzą, że nie jest to przedsięwzięcie tak łatwe, jak wmawiali im wrogowie Unii Europejskiej. Istotą polityki nowego stylu nie jest zatem naiw­ność ludzi – rzekomo większa niż wcześniej – ale skala cynizmu i bezwzględności polityków. Opowiadam o nich w tej książce, zwłaszcza w jej drugiej części. Piszę między innymi o tym, jak w ciągu ostatnich dwudziestu lat – od rządów Tony’ego Blaira do Davida Camerona i Theresy May – kłamstwo i manipulacja polityczna zatriumfowały wśród brytyjskiej opinii publicznej.

Theresa May, wybrana już po referendum na liderkę torysów, wcześniej, przez długi czas kampanii przed brexitem, nie potrafiła jasno określić, czy jest za nim, czy przeciw niemu, a kiedy się określiła i jej wybór przegrał, postanowiła prowadzić politykę zwycięzców. Pod koniec marca 2017 roku nowa premier zgłosiła Brukseli zamiar wystąpienia Londynu z Unii. Wydawało się wtedy, że nic nie może odebrać konserwatystom pewnego zwycięstwa w wyborach powszechnych, a opanowanie wpływów partyjnych ­odszczepieńców dawałoby pani May więcej swobody w negocjacjach z Brukselą. Podobnie jak David Cameron i kilku brytyjskich premierów przed nimi, Theresa May miała przeciw sobie opozycję we własnej partii. Niezadowoleni z jej polityki byli zarówno ci, którzy chcieli, by Wielka Brytania całkowicie zerwała gospodarcze i polityczne więzy z Unią, jak i zwolennicy tak zwanego miękkiego brexitu, czyli zachowania w relacjach z Unią wszystkiego, co da się ocalić, zwłaszcza unii celnej i dostępu do europejskiej strefy wolnego handlu. Zdecydowane zwycięstwo wyborcze miało uciszyć obie te strony raz na zawsze. Kampania wyborcza pokazała, jak bardzo premier May się myliła. Popełniła ten sam błąd co Cameron rok wcześniej – nie wzięła pod uwagę, że sondaże są zawodne, i nie przygotowała planu B na wypadek porażki.

Dodatkowo, wbrew przewidywaniom wielu ekspertów, Partia Pracy nie rozpadła się wskutek wewnętrznych walk po wyborach w 2015 roku, ale odzyskiwała siły. W zaskakujący sposób z tygodnia na tydzień przed wyborami w 2017 roku rosło poparcie dla niej, a zwłaszcza dla jej lidera.

Jeremy Corbyn to niezwykła postać, nawet jak na brytyjską politykę, w której od ekscentryków roi się w każdym pokoleniu. Od 1983 roku, kiedy został posłem do Izby Gmin, regularnie buntował się przeciwko oficjalnej linii Partii Pracy. W okresie, gdy laburzyści modernizowali swój program, by przypodobać się centrowemu elektoratowi, i uciekali jak najdalej od posądzeń choćby o cień sympatii do socjalizmu, Corbyn nawoływał do renacjonalizacji przemysłu i podniesienia podatków dla najbogatszych. Był otwarcie antyamerykański, opowiadał się za jednostronną likwidacją brytyjskiego arsenału nuklearnego, wspierał ideę zjednoczenia Irlandii (kontrwywiad MI5 zaczął nawet prowadzić dochodzenie w sprawie związków Corbyna z członkami IRA), nazywał „przyjaciółmi” aktywistów palestyńskiej organizacji Hamas i libańskiego Hezbollahu. W 2017 roku przyznał, że była to pomyłka, choć nie uciszyło to oskarżeń o antysemityzm w Partii Pracy.

Jeremy Corbyn reprezentował wszystko to, czego nienawidzili moderniści z New Labour[1], którzy pod wodzą Tony’ego Blaira i Gordona Browna zapewnili laburzystom władzę w kraju od 1997 do 2010 roku. Co ważne, Corbyn nie zmienił poglądów wraz z upadkiem komunizmu w wielu krajach, a to spychało go na margines partii, która przez Tony’ego Blaira została nauczona, że jeśli wyborcom nie podoba się program partii, to należy wymyślić taki, który będzie się podobał. Blair uznał, że idealnym sposobem uprawiania polityki nie jest przekonywanie ludzi do swoich poglądów, ale ustawianie poglądów tak, by zgadzały się z opinią większości. Sondaże, a nie idee miały wyznaczać program partii.

Corbyn tego nie akceptował, tkwił w paleosocjalizmie i nie zamierzał się zmieniać. Akceptował także rolę partyjnego dziwoląga – gdy w 2015 roku, po wyborczej porażce Partii Pracy, zgłosił swoją kandydaturę na stanowisko lidera partii, nawet on sam nie traktował zwycięstwa jako prawdo­podobnego. Był rozgoryczonym i wściekłym outsiderem liczącym co najwyżej na to, że w debacie partyjnej zostanie usłyszany głos tradycyjnej marksistowskiej lewicy, więc postanowił go z siebie wydać. Niczego więcej nie oczekiwał.

Wygrał w pierwszej turze, uzyskując silniejszą większość niż Tony Blair w 1994 roku. Nie docenił tego, że zwykli członkowie Partii Pracy czekali właśnie na kogoś takiego jak on. Corbyn ze swoim ciętym językiem i ideową bezkompromisowością był antidotum na plastikowych polityków produkowanych przez partyjny establishment w porozumieniu z agencjami PR-owymi. Tacy rządzili Wyspami od czasu Blaira. Taki był konserwatysta David Cameron, taki był Ed Miliband, który w 2010 roku pokonał w wojnie o przywództwo w Partii Pracy swojego brata Davida i kierował nią z miernymi rezultatami przez pięć lat.

W istocie rzeczy Jeremy Corbyn był ewenementem na skalę świata zachodniego. Oto uparty i bezkompromisowy marksista o skłonnościach skrajnie lewicowych, posądzany o antysemityzm bezwzględny krytyk Izraela, twardy przeciwnik członkostwa Wielkiej Brytanii w Unii Europejskiej, zadeklarowany pacyfista, znajomy terrorystów, wegetaria­nin, miłośnik Josepha Conrada i w wolnej chwili drain spotter, czyli amator klap wodociągowych, dokumentujący ich występowanie (tak, jest to hobby popularne wśród Brytyjczyków), otrzymywał najsilniejszy mandat do rządzenia partią w historii brytyjskiej polityki. Nawet Mojżesz brytyjskiej nowoczesnej lewicy Tony Blair w swoich najlepszych latach, zanim jeszcze został powszechnie znienawidzony, i nawet Margaret Thatcher, prorokini wiary w chciwość jako siłę sprawczą dobra, zanim została powszechnie znienawidzona – nawet oni nie mieli tak mocnego wsparcia wśród szeregowych członków swoich partii jak Jeremy Corbyn w 2015 roku.

W kampanii przed referendum brexitowym w 2016 roku Corbyn – zatwardziały eurosceptyk – unikał opowiedzenia się jednoznacznie po jednej ze stron, co prawdopodobnie znacząco wpłynęło na wynik. Po głosowaniu w gabinecie cieni rozpętała się wojna, której celem było usunięcie Corbyna ze stanowiska. Wielu laburzystów uważało – nie bez przyczyny – że to on był winny oderwania kraju od Europy: gdyby wezwał do głosowania przeciw brexitowi, być może zmieniłby rezultat referendum. Kilku członków gabinetu cieni zrezygnowało z posad w proteście przeciwko liderowi, ale tego skutecznie broniły związki zawodowe i szeregowi członkowie partii. Gdy we wrześniu po raz kolejny rozpisano wybory w nadziei przerwania niszczącego laburzystów sporu, Jeremy Corbyn ponownie wygrał. Był niekwestionowanym, choć przez część wysoko postawionych członków własnej partii serdecznie znienawidzonym, liderem Partii Pracy.

W czerwcu 2017 roku Jeremy Corbyn z dnia na dzień stawał się coraz silniejszym rywalem Theresy May. Zamach na London Bridge, jeśli w ogóle wpłynął na pozycję ­Corbyna, to raczej ją wzmocnił. Wbrew niektórym konserwatywnym mediom przypominającym o jego dawnych kontaktach z terrorystami, elektorat się od niego nie odwrócił.

Stało się tak z dwóch powodów. Po pierwsze dlatego, że reakcją londyńczyków na zamach nie był wybuch wrogości do muzułmanów, ale odruch solidarności i dumy z bycia częścią wielokulturowej wspólnoty. To miasto od 2016 roku miało burmistrza muzułmanina, który regularnie chodził do meczetu i pościł w czasie ramadanu. Sadiq Khan, syn pakistańskiego imigranta, kierowcy autobusowego, prawnik z południowego Londynu, polityk Partii Pracy, zdeklarowany przeciwnik brexitu, poprowadził londyńskie uroczystości ku czci ofiar. To on jako jeden z pierwszych potępił religijnych fundamentalistów, głośno wołając: „Wasza perwersyjna ideologia nie ma nic wspólnego z prawdziwymi wartościami islamu!”.

Muzułmanin stawał się symbolem niezłomności miasta wobec ataku terrorystów, których ideologia – podobnie jak opór Sadiqa Khana – wyrastała z korzeni religijnych. Brytyjczycy umieli sobie poradzić z tą sprzecznością, a ataki na Jeremy’ego Corbyna za dawne konszachty z terrorystami okazywały się jałowe.

W tych czerwcowych dniach między sobotnim zamachem a czwartkowymi wyborami Corbyn umocnił swoją pozycję, a torysi stanęli w obliczu porażki. Ostatecznie wybory wygrali konserwatyści – zdobyli nawet więcej głosów niż w poprzednich, ale stracili większość bezwzględną. Brexit spowodował, że Brytyjczycy wrócili do tradycji głosowania na jedną z dwóch głównych partii, a zatem odrzucili Partię Liberalno-Demokratyczną, jedyną całkowicie proeuropejską na brytyjskiej scenie. Aby rządzić bez większości bezwzględnej, torysi musieli wesprzeć się sojuszem z północnoirlandzką Demokratyczną Partią Unionistyczną (DUP). Tymczasem Partia Pracy pod wodzą Jeremy’ego Corbyna zanotowała największy wzrost poparcia w historii.

Drugim powodem sukcesu Corbyna był fakt, że to nie brexit i nie zamach na London Bridge zdecydowały o wyniku, ale – i to było w tych wyborach niezwykłe – program społeczno-gospodarczy opozycji. Corbyn zdecydowanie sprzeciwiał się polityce zaciskania pasa i oszczędnościom na kosztach usług społecznych. Jako jedyny polityk głównego nurtu zapowiadał wsparcie dla biednych i zwiększenie wymagań wobec bogatych. W świecie, który wydawał się pozbawiony możliwości wyboru, nagle Brytyjczycy mogli jakiegoś dokonać i wielu z nich za taką sposobnością zagłosowało. Nie wszyscy i nawet nie większość – te wybory jednak wygrała Partia Konserwatywna – ale Corbyn pokazywał, że wyłom w systemie jest możliwy.

Od 1992 do 2008 roku Wielka Brytania notowała co roku silny wzrost gospodarczy, na którym korzystali głównie nowi milionerzy, maklerzy giełdowi, właściciele drogich domów, bankierzy i piłkarze. Jeremy Corbyn odpowiadał na oczekiwania sfrustrowanych młodych Brytyjczyków, którzy nie mieścili się w żadnej z tych kategorii. Wyborcy Corbyna niekoniecznie cenili go za propozycję rozbrojenia nuklearnego Wielkiej Brytanii ani za flirty z Hamasem, ale to nie radykalne pomysły polityczne, tylko wrażliwość społeczna lidera Partii Pracy miała zdecydować o wyniku wyborów. Poważna część Brytyjczyków miała dość życia według zasad fundowanych im przez polityków od lat dziewięć­dziesiątych, a Corbyn potrafił wyartykułować emocje i aspiracje tej grupy wyborców.

Pod koniec czerwca 2017 roku laburzyści pod wodzą Jeremy’ego Corbyna znaleźli się w komfortowej sytuacji: nie rządzili i nie ponosili odpowiedzialności za polityczny korkociąg, w który wpadła Wielka Brytania, za to mogli punktować gabinet Theresy May jako groźna opozycja.

Zamach terrorystyczny wstrząsnął Wielką Brytanią przed wyborami, ale ani jedno, ani drugie z tych wydarzeń nie odcisnęły tak silnego piętna na Brytyjczykach, a zwłaszcza londyńczykach, jak wydarzenie, do którego doszło kilka dni po wyborach. Głosowania odbywają się regularnie, a do aktów terrorystycznych Brytyjczycy są przyzwyczajeni od lat siedemdziesiątych. Jednak nikt nie spodziewał się, że w 2017 roku w centrum najbogatszej dzielnicy nie tylko Londynu, ale całej Wielkiej Brytanii stanie w płomieniach mieszkalny wieżowiec, a straż pożarna nie zdoła go ugasić, zanim ponad siedemdziesięciu mieszkańców spłonie żywcem.

Dom jest jednym z głównych tematów tej książki. A raczej to, co stało się z brytyjskim domem w ciągu ostatnich trzech dekad. Popularne powiedzenie „mój dom jest moją twierdzą” nawet w części nie oddaje stosunku Brytyjczyków do tego, co wielu innych ludzi na świecie traktuje po prostu jako miejsce zamieszkania. Jedno przekonanie ­podzielają chyba wszyscy, niezależnie od pochodzenia: dom to miejsce, które nas chroni. Dom to gniazdo, gdzie kładziesz dziecko do snu ze świadomością, że nazajutrz obudzi się radosne i wypoczęte. Każdy ma prawo do bezpieczeństwa, ciepła, spokoju, które może znaleźć w swojej dziupli, choćby najskromniej urządzonej i wyposażonej. Utrata domu, zwłaszcza w okolicznościach tak tragicznych jak pożar wieżowca zamieszkanego przez setki ludzi, dotyka istoty naszej tożsamości, rozumienia, czym jest wspólnota, jaka ma być rola państwa i władz w kształtowaniu środowiska, w którym żyją ludzie.

Grenfell Tower jest dwudziestoczteropiętrowym budynkiem zbudowanym na początku lat siedemdziesiątych w północnej części dzielnicy Kensington. W całej Wielkiej Brytanii, nie tylko w biednych dzielnicach, powstawały wówczas wieżowe, które miały zaspokoić głód mieszkań, zwłaszcza komunalnych. W latach osiemdziesiątych i później w takich budynkach nie mieszkali wyłącznie biedni. Zwłaszcza Grenfell Tower, wyrastający ponad jedną z najpiękniejszych, najbogatszych i najlepiej położonych dzielnic Londynu, był domem dla różnych osób i rodzin. Co najmniej kilkanaście mieszkań należało do prywatnych właścicieli, choć całością zarządzały władze dzielnicy i administracja gminna. W stu dwudziestu dziewięciu mieszkaniach żyło prawie sześćset osób.

W 2012 roku władze dzielnicy Kensington rozpoczęły renowację budynku. Na zewnątrz pojawiły się okładające konstrukcję panele. Jak zwykle przy tego typu ­inwestycjach publicznych głównym kryterium doboru inwestora była cena – wybrano panele tanie, za to łatwopalne. Wbrew sugestiom mieszkańców nie zmieniono również dróg ewakuacyjnych z budynku, który dysponował tylko jedną klatką schodową. Tak przynajmniej mówiono zaraz po pożarze, tak pisały media, tę wersję przyjęto za główną przyczynę tragedii.

Brytyjczycy, zwłaszcza londyńczycy, mają obsesję na punkcie ochrony przeciwpożarowej. Nie tylko w hotelach, ale w większości budynków miejskich, zwłaszcza w starym budownictwie, nie da się przejść korytarzem więcej niż kilku metrów, by nie natknąć się na drzwi przeciwpożarowe. W publicznych i prywatnych instytucjach ćwiczenia przeciw­pożarowe organizowane są regularnie, a pracownicy traktują je poważnie. Być może ta przezorność bierze się z doświadczenia historycznego – wielkiego pożaru Londynu, katastrofy, w której w 1666 roku spaliło się dwie trzecie budynków miasta. Przeciwnicy tej teorii mówią, że nie chodzi o wydarzenia sprzed wieków, tylko o niskie standardy budowy w Londynie, które regularnie przyczyniają się do wybuchów pożarów.

Pod koniec XX wieku obsesja pożarowa ustąpiła jednak obsesji oszczędnościowej. Inwestycje w poprawę warunków bezpieczeństwa mieszkańców domów komunalnych traktowano jak kaprys, na który nie stać było większości lokalnych władz, a nawet jeśli – jak Kensington – były to dzielnice bogate, to i tak ważniejsze okazywały się wydatki na inne cele. Od rządów Margaret Thatcher zasadniczo zmienił się również sposób traktowania przez samorządy mieszkalnictwa komunalnego. W 1979 roku jedna trzecia Brytyjczyków mieszkała w lokalach komunalnych, ale po wprowadzeniu przez rząd Thatcher tak zwanego prawa wykupu, czyli masowej wyprzedaży tego typu mieszkań i domów, liczba zajmujących lokale komunalne spadła do zaledwie dwunastu procent. Co więcej, samorządy nie miały prawa wydawać pieniędzy uzyskanych z wyprzedaży lokali komunalnych na zakup nowych.

Dochodziło również do spektakularnych przykładów korupcji politycznej, których symbolem stała się przewodnicząca rady dzielnicy Westminster w Londynie lady Shirley Porter. W latach dziewięćdziesiątych była ona bohaterką skandalu ochrzczonego przez prasę tytułem „domy za głosy”, który pokazywał metodę stosowaną przez torysów wobec niektórych mieszkańców.

Shirley Porter uznała, że w celu zapewnienia konserwatystom wygranej w wyborach lokalnych korzystne będzie wysiedlenie biedniejszych mieszkańców dzielnicy, którzy z reguły głosują na Partię Pracy. Pani Porter nie wyrzucała, broń Boże, bezdomnych na bruk. Oferowała im w zamian zastępcze mieszkania na barkach zakotwiczonych na Tamizie albo organizowała dla nich specjalne obozy mieszkaniowe. Chodziło jej o to, „by właściwi ludzie mieszkali we właściwej okolicy”. Rachunek płacili podatnicy, a wolne lokale sprzedawano potencjalnym zwolennikom torysów po zaniżonej cenie. Ogółem – jak stwierdził sąd – kierując Radą Westminsteru, naraziła skarb państwa na straty wynoszące prawie dwadzieścia siedem milionów funtów. W 1997 roku nakazał jej zwrot tej sumy z własnej kieszeni. Sąd drugiej instancji zwolnił ją z wypłacenia odszkodowania, ale nie oczyścił z zarzutów kierowania polityką mieszkaniową w interesie partii. Werdyktem, który wprawił w osłupienie wielu brytyjskich prawników, sąd uznał, że nie ma w angielskim prawie zakazu sprzedaży domów przez władze lokalne w interesie partii politycznej.

Zachęcone między innymi takimi orzeczeniami sądów brytyjskie władze samorządowe często korzystały z możliwości naginania prawa w celach politycznych, jak również dla oszczędności budżetowych.

Kensington and Chelsea – jedna z najbogatszych gmin Zjednoczonego Królestwa – doskonale wpisywała się w ten schemat. Rządzili nią od dawna torysi, a Grenfell Tower nie pasował do bogatego otoczenia. Z czasem miało się okazać, że opowieść o oddalonych od ludu, nieczułych na ludzką krzywdę radnych zblatowanych z firmami deweloperskimi, którzy zaniedbali getto w Grenfell Tower, nie bardzo pasowała do rzeczywistości. Władze Kensington and Chelsea nie wyprzedawały domów komunalnych, nie stosowały inżynierii społecznej w celu zasiedlenia dzielnicy wyborcami torysów. Według raportu Greater London Authority (burmistrza Londynu) z 2015 roku gmina kierowana przez Nicholasa Pageta-Browna i Rocka Feildinga-Mellena była jedną z najlepszych w Londynie, jeśli chodzi o zapewnienie tanich mieszkań osobom najbardziej potrzebującym, znacznie lepiej radzącą sobie w tej dziedzinie niż wiele gmin kierowanych przez laburzystów. Było to o tyle trudne zadanie, że dzielnice Kensington i Chelsea naprawdę stały się celem milionerów z całego świata, którzy od początku XXI wieku masowo wykupywali domy w zachodnim Londynie, traktując je jako lokatę kapitału.

Jednak 14 czerwca 2017 roku, kiedy budynek Grenfell Tower stanął w płomieniach, nikt nie zagłębiał się w historię rady dzielnicy. Mimo natychmiastowej akcji służb w płomieniach zginęły co najmniej siedemdziesiąt dwie osoby, dziesiątki odniosły rany. Mieszkańcy Grenfell Tower przeżyli traumę, której skutki będą zapewne odczuwać do końca życia. Cały naród pytał o powód i przebieg pożaru. Dlaczego w 2017 roku w najbogatszej dzielnicy najbogatszego miasta świata przez całą noc płonie dom, giną w nim ludzie, a służby porządkowe są bezradne? Na to pytanie trzeba było znaleźć odpowiedź szybką i jednoznaczną.

Zdesperowani ludzie wzywający pomocy z płonących pięter, rodzice wyrzucający przez okno niemowlęta w nadziei na ich uratowanie, ostatnie telefoniczne pożegnania osób uwięzionych w mieszkaniach i pozbawionych szans na ratunek – przerażające historie ofiar Grenfell Tower ustawiły w innej perspektywie wydarzenia polityczne czerwca 2017 roku, usuwając w cień nawet zamach terrorystyczny na moście Westminsterskim.

Brytyjczycy musieli odpowiedzieć na fundamentalne pytania o to, jak w ciągu ostatnich dekad funkcjonuje ich państwo. Kilka dni przed pożarem Grenfell Tower przy urnach wyborczych dali wyraz niezgody na kontynuację polityki, która od lat polegała na ograniczaniu wydatków publicznych i inwestycji. Tragedia w Kensington wykraczała jednak poza choćby najostrzejszą krytykę władz. Londyńczycy zdali sobie sprawę, jak niebezpieczny, niemal wynaturzony stał się ich stosunek do domów, mieszkań, bogactwa wynikającego z posiadania nieruchomości.

Gdzieś na początku lat dziewięćdziesiątych XX wieku domy w Wielkiej Brytanii przestały być tym, do czego je wymyślono, to znaczy miejscem do mieszkania – ważnym, ale jednak tłem dla życia normalnych ludzi. Wraz z niebywałym i niekontrolowanym wzrostem cen mieszkań, nie tylko zresztą w Londynie, stały się centralnym elementem egzystencji tysięcy Brytyjczyków. Dom nabierał cech antropo­morficznych, a nawet więcej – on stał się ważniejszy od człowieka, zwłaszcza dom, którego cena może wzrosnąć o kilkadziesiąt procent w ciągu kilku lat. Tysiące ludzi w latach dziewięćdziesiątych XX wieku i na początku wieku XXI dowiadywało się niemal z dnia na dzień, że są milionerami tylko dlatego, że żyją w rejonie, który nagle stał się drogi i atrakcyjny.

W takich dzielnicach nie było ulicy, na której przynajmniej jeden z właścicieli nie przerabiałby swojej nieruchomości: wielkie stalowe kontenery na gruz blokowały miejsca parkingowe, ryk młotów pneumatycznych, jazgot wiertarek, szum betoniarek były częścią codziennej kakofonii, która lekko ucichła w okolicach kryzysu finansowego 2008 roku, ale zaraz potem ożyła na nowo. Ludzie przerabiali domy nie dlatego, że powiększały im się rodziny, robili to wyłącznie dla zysku. Wirtualnego, bo mało kto sprzedawał, ale przeróbki zwiększały wartość nieruchomości. Oczywiście remonty kosztowały, ale ich ceny były niższe niż suma dodana do wartości domu. Domy stawały się idealną maszynką do robienia pieniędzy.

Tragiczny pożar Grenfell Tower pokazywał, w jaką społeczną matnię zapędzili się Brytyjczycy, myśląc w ten sposób. Im większe bogactwo nowych milionerów, których nieruchomości drożały, tym trudniej było znaleźć miejsce do życia ludziom z drugiego końca spektrum – nie tylko biednym czy bezrobotnym, ale również młodym wchodzącym na rynek czy nawet dojrzałym profesjonalistom, którym nie starczyłoby życia na zakup mieszkania w Londynie, a wynajem rujnował ich budżet. Grenfell Tower był jak płonący stos, na którym legło jeszcze jedno wyobrażenie Brytyjczyków o samych sobie.

Czerwiec 2017 roku stawał się symbolem wszystkiego, co w ostatnich dekadach poszło w Wielkiej Brytanii nie tak. Bo nie tak miało być: pochwała bogacenia się z czasów taczeryzmu i blairyzmu nie miała prowadzić do podziałów społecznych i spychania ludzi biedniejszych na margines, tylko do promowania przedsiębiorczości i talentów jednostki. W polityce zaciskania pasa nie chodziło o wykluczenie kolejnych grup społecznych, tylko o racjonalne gospodarowanie pub­licznymi pieniędzmi. Banki nie miały służyć naciąganiu ludzi na kredyty, których nie da się spłacić, tylko być miejscem bezpiecznego przechowywania i racjonalnego inwestowania pieniędzy klientów. Szkoły miały przygotowywać dzieci do życia, a nie dzielić je od najmłodszych lat na te, które mają szansę na sukces, i niechcianą resztę. Przyjęcie miliona Polaków w 2004 roku i później nie oznaczało zgody Brytyjczyków na przejmowanie przez nowych imigrantów całych gałęzi usług, takich jak na przykład budownictwo. Otwarcie na przybyszów z krajów islamskich nie miało prowadzić do cichej akceptacji fundamentalizmu religijnego jako jednego z dopuszczalnych wyborów życiowych. Powołana do życia przez Tony’ego Blaira Cool Britannia – kraj sukcesu, luzu, radości, podziwiany na całym świecie wielokulturowy tygiel, w którym każdy chciał się zanurzyć – zmieniła się w Brexitanię, dziwoląga, którego zachowań nie rozumiał nikt, włącznie ze sporą częścią jego mieszkańców. Optymizm lat dziewięćdziesiątych XX wieku ustępował miejsca niestabilnej współczesności i obawom o to, jak będzie wyglądała Wielka Brytania w trzeciej dekadzie wieku XXI i później.

Brytyjczycy generalnie nie darzą sympatią ideologii ani ideologów. Obiegowa opinia głosi, że w Wielkiej Brytanii nie ma nie tylko ideologów, ale nawet intelektualistów. Trudno tu znaleźć amatorów górnolotnych i skomplikowanych idei, debata publiczna dotyczy pragmatycznych detali, z których składa się codzienne życie. Poza tym zbytnia emocjonalność tradycyjnie jest tu nie na miejscu: ironiczny uśmiech ceni się bardziej niż toczenie piany z pyska. Wskutek takiego podejścia Brytyjczykom w zasadzie obca jest skłonność do gnębienia, a tym bardziej zabijania ludzi o niesłusznych poglądach. Zapewne dzięki temu uniknęli plag ideologicznych XX wieku: komunizmu i faszyzmu, co nie znaczy, że nie było tu amatorów obu szkaradztw. Zdarzali się faszyści, byli antysemici i stalinowcy. Ale, jak mówił niemiecki myśliciel, wykładowca z Cambridge George Steiner, cytowany w książce Jeremy’ego Paxmana Anglicy. Opis przypadku, „ta ziemia została pobłogosławiona potęgą umysłowej miernoty. Nie zależy wam na ideach do tego stopnia, by cierpieć ich konsekwencje”.

A jednak od 2016 roku cierpieć im przyszło, i to w sposób, o jakim nawet dekadę wcześniej nikt nie odważyłby się pomyśleć. Nie chodzi tylko o męczarnie polityczne, które sprowadził na nich brexit. W czerwcu 2016 roku, na tydzień przed referendum, skrajnie prawicowy aktywista zamordował posłankę do Izby Gmin Jo Cox, zwolenniczkę pozostania Wielkiej Brytanii w Unii. Na schodach miejskiej biblioteki w miasteczku Birstall na północy Anglii strzelił do niej trzy razy, a potem ugodził ją nożem, krzycząc: „To dla Wielkiej Brytanii!”.

Do tej pory morderstwa polityczne zdarzały się w Rwandzie i na Bałkanach, na Bliskim Wschodzie i w Rosji. W Wielkiej Brytanii nie było miejsca na nienawiść w życiu publicznym, prostackie ataki pełne żółci i jednoznacznej pogardy. Jednak kampania przed brexitem, a potem przeładowana wrogością i pretensjami atmosfera społeczna wyzwalały właśnie takie emocje. Gina Miller, pochodząca z Gujany prawniczka, która wytoczyła rządowi proces, w pojedynkę zmuszając go, by skonsultował z parlamentem procedurę powiadomienia Brukseli o zamiarze opuszczenia Unii, została najbardziej znienawidzoną osobą na Wyspach. Jeden z brexitowców zaoferował na Facebooku nagrodę pieniężną za zabicie jej[2]. Gazety bulwarowe drukowały „listy zdrajców”, polityków, którzy występowali przeciwko brexitowi. Polacy informowali o aktach wrogości, niekiedy przemocy, których ofiarą padali po referendum brexitowym. To głosowanie wyzwoliło w Brytyjczykach demony, których istnienia nie podejrzewali. Dowiadywali się o sobie rzeczy, których woleliby nie wiedzieć.

Nie wiadomo, jakim krajem będzie Wielka Brytania po brexicie, ale powszechne jest poczucie nadchodzącej zmiany, i to fundamentalnej. Życie na Wyspach Brytyjskich wkracza w nową fazę, w której dotychczasowe wartości, postawy i słowa odchodzą do historii.

Lata dziewięćdziesiąte XX wieku były okresem optymizmu i nadziei. Najpierw państwem rządził John Major, być może najbardziej niedoceniony premier brytyjski po wojnie. Zostawił w dobrym stanie kraj, który miał rozkwitnąć pod kierunkiem Tony’ego Blaira, premiera nowego stylu. Styl ten był zresztą ważniejszy niż treść – od Blaira zaczęła się polityka, która miała być strawna dla każdego, nie idee bowiem się w niej liczyły najbardziej, ale władza i utrzymanie poparcia społecznego. To za czasów Tony’ego Blaira i jego spin doctorów – specjalistów od politycznej manipulacji – Wielka Brytania stała się polem eksperymentów z dziedziny inżynierii społecznej, w których coraz bardziej przesuwano granicę kłamstwa podawanego jako prawda i akceptowalnego jako polityczne narzędzie. Kampania przed referendum brexitowym w 2016 roku była kulminacją tej politycznej licytacji na strach, kłamstwa, manipulacje, którą w łagodniejszej wersji wymyślili Tony Blair i jego ekipa.

Pierwsza część tej książki jest wspomnieniem czasu, gdy wszystko w Wielkiej Brytanii wydawało się łatwe. Druga pokazuje, że za wszystkie wybory przychodzi płacić, czasem w najmniej przewidywalnej formie. Brytyjskie obyczaje, czasem ekscentryczne, budząca uśmiech albo zdziwienie odrębność – były do niedawna siłą tego narodu. Dziś ten czasem pocieszny komfort mu ucieka, czego finałem jest brexit.

W ciągu ostatnich trzech dekad wyjeżdżałem z Wielkiej Brytanii, a potem do niej wracałem. Po latach pytania o ten kraj wydają mi się ciekawsze niż odpowiedzi, a na pewno pytania mają większą przyszłość. Zadawałem zatem pytania o fenomen Margaret Thatcher i Tony’ego Blaira, a potem kolejnych polityków i innych celebrytów. Zastanawiałem się, dlaczego Brytyjczycy nie chcą budować zjednoczonej Europy i czy naprawdę nie znoszą Francuzów. Obserwowałem powstawanie lokalnych zgromadzeń w Szkocji, Walii i Irlandii Północnej, pytając, czy oznacza to koniec Zjednoczonego Królestwa. Słuchałem politycznych moralizatorów, a potem patrzyłem, jak w popłochu uciekają ze sceny. Przyglądałem się ludziom, szukałem historycznych i współczesnych źródeł zachowań Brytyjczyków i myślę, że część tych przyczyn można w miarę precyzyjnie określić, choć niekiedy lepiej pozostawić rzeczy niedopowiedziane.

Myślałem, dlaczego tubylcy tak bardzo kochają hazard, przyglądałem się angielskim kibicom piłkarskim i dziwnym ludziom, którzy przychodzili rano na moją stację Kensington Olympia, stawali na skraju peronu i zapisywali w zeszytach numery pociągów oraz dokładne godziny ich przejazdu. Zwykle mieli ze sobą termos z herbatą oraz wilgotne kanapki z majonezem i czymś jeszcze. To byli trainspotterzy, łowcy pociągów. Także dzięki nim wiem, na czym polega pasja oglądania świata dla czystej przyjemności.

Podglądam, słucham i czytam Brytyjczyków prawie codziennie. Wiele zachowań, które obserwowałem przez ostatnie lata, wywoływało moje zdziwienie, niektóre mnie przerażały, inne śmieszyły. Wiem również, że nie ma innej metody poznania i zrozumienia drugiego człowieka niż osobiste spotkanie, obserwacja i czytanie o nim, a i to nie gwarantuje powodzenia. Chwytliwe uogólnienia na temat narodów są zazwyczaj powierzchowne i narażone na bez­litosną weryfikację w zetknięciu z żywym człowiekiem. Nie wszyscy Brytyjczycy są pragmatykami, nie wszyscy nie znoszą Unii Europejskiej, nie wszyscy wykazują zdrowy rozsądek, jak również – wbrew usilnym staraniom pro­europejskich snobów – nie wszyscy wolą prosecco od piwa oraz croissanty od jajek na bekonie. Gdy pytamy o zachowania ludzkie, nie ma stałych odpowiedzi, pozostaje tylko pokorna obserwacja i próba opisu.

W ciągu dwóch dekad ten kraj pogodzony ze sobą, „ten królewski sad”, zmienił się w kocioł, w którym wirowały resentymenty, wzajemne urazy, stracone nadzieje i zgubione cele. „Żarłoczny kormoran” zaczął pożerać wszystko, co znalazło się w jego zasięgu. Moim zamierzeniem nie było zdefiniowanie charakteru narodowego Brytyjczyków ani naukowa analiza polityki i życia społecznego Wielkiej Brytanii. Pisałem w znacznie skromniejszym przekonaniu, że z przedstawionych przeze mnie historii i spotkań, niekiedy spójnych, częściej wewnętrznie sprzecznych ludzkich reakcji, emocji i myśli wyłonią się obraz Brytyjczyków i opowieść o niezwykłej drodze, którą przebyli przez ostatnie dwadzieścia lat.

Część pierwsza

Szczęśliwe ludzkie plemię

1

Niedotykalni na luzie

Orientalny kodeks miłosny Kamasutra wymienia cztery rodzaje uścisków: muskający, przenikliwy, wypełniający i wgniatający. Watsjajana, redaktor naczelny Kamasutry, żył na początku ery nowożytnej, a jego dzieło było przeznaczone dla amatorów sztuki miłości oraz jej adeptów w wydaniu profesjonalnym, głównie dla kurtyzan. Warto wspomnieć, że według autora dobrze wyszkolona kobieta publiczna powinna posiąść znajomość sześćdziesięciu czterech dziedzin artystycznych, między innymi kaligrafii, reżyserii teatralnej, dialektyki, architektury, alchemii i strategii militarnej. Gimnastyka wymieniona jest na ostatnim miejscu.

Tak było prawie dwa tysiące lat temu. Gdyby Watsjajana żył w Anglii pod koniec XX wieku, zapewne musiałby obniżyć wymagania wobec kurtyzan albo otworzyć dla nich wielodyscyplinarny uniwersytet. W zamian za ustępstwa na rzecz współczesności mógłby jednak wzbogacić zestaw uścis­ków o nową technikę: uścisk biurowy. Na pomysł wpad­ła brytyjska Partia Zielonych, czym wywołała w 1995 roku burzliwą debatę na temat wyspiarskiej obyczajowości.

Zieloni wymyślili biuro-uścisk politycznie poprawny. Oto jego zapis choreograficzny: na początek stajemy z boku partnera/partnerki i dotykamy jej/jego ramienia lub pleców. Broń Boże nie należy dotykać bioder, bo jest to zbyt agresywne, zawiera podtekst seksualny i może skończyć się sprawą w sądzie. Następnie wolną rękę delikatnie układamy na wolnym ramieniu partnera – z boku. Nie wolno obejmować frontalnie, żeby nie stwarzać zagrożenia. Dozwolony jest delikatny, czuły uścisk ramienia, którego jednak w żadnym wypadku nie należy mylić z uściskiem wgniatającym skodyfikowanym przez Watsjajanę. Finał następuje po łagodnym przejściu osoby dotykającej na wprost dotykanej. W efekcie następuje objęcie ramieniowo-frontalne bez kontaktu tułowia. Obie figury powinny przypominać uśmiechniętych i zadowolonych z życia greckich tancerzy ludowych.

Jak stwierdziła pomysłodawczyni biuro-uścisku Miriam Kennet, wykonany prawidłowo daje on „niewiarygodne poczucie pełni”. Ekologiczny biuro-uścisk znaczy: pracujemy wspólnie, chcę ci być oparciem i pragnę, byś ty był moim. „Uściski w biurze powinny być przyjacielskie, a nie zmysłowe – wytłumaczyła Miriam Kennet. – Dla kobiety nie ma nic bardziej przerażającego niż zwisający nad nią zasapany mężczyzna, który próbuje ją pocałować, objąć, poklepać po ramieniu albo wziąć za rękę”.

Reszta tekstu dostępna w regularniej sprzedaży.

Przypisy

[1] New Labour – nurt w dziejach Partii Pracy, kiedy jej liderami byli Tony Blair i Gordon Brown (od końca lat dziewięćdziesiątych do roku 2010).

[2] W lipcu 2017 roku arystokrata i bankrut Rhodri Colwyn Philipps, znany także jako IV wicehrabia St Davids, został skazany na dwa­naście tygodni więzienia za groźby karalne pod adresem Giny Miller.

WYDAWNICTWO CZARNE sp. z o.o.

czarne.com.pl

Sekretariat: ul. Węgierska 25A, 38-300 Gorlice

tel. +48 18 353 58 93, fax +48 18 352 04 75

[email protected], [email protected]

[email protected], [email protected]

[email protected]

Redakcja: Wołowiec 11, 38-307 Sękowa

[email protected]

Sekretarz redakcji: [email protected]

Dział promocji: ul. Marszałkowska 43/1, 00-648 Warszawa

tel./fax +48 22 621 10 48

[email protected], [email protected]

[email protected], [email protected]

[email protected]

Dział marketingu: [email protected]

Dział sprzedaży: [email protected]

[email protected], [email protected]

Audiobooki i e-booki: [email protected]

Skład: d2d.pl

ul. Sienkiewicza 9/14, 30-033 Kraków

tel. +48 12 432 08 52, [email protected]

Wołowiec 2018

Wydanie I