O czym szumią wężymordy. Opowieści o trawach, drzewach, porostach i trzcinach, łąkach, miedzach i wędrówkach nasion, a także o wielu innych przyrodniczych sprawach - Wiesław Fałtynowicz - ebook

O czym szumią wężymordy. Opowieści o trawach, drzewach, porostach i trzcinach, łąkach, miedzach i wędrówkach nasion, a także o wielu innych przyrodniczych sprawach ebook

Wiesław Fałtynowicz

3,0

Opis

Wężymord - gatunek rośliny warzywnej z rodziny astrowatych - pochodzi z południowej i środkowej Europy oraz części Azji. Jego nazwa pochodzi z czasów, gdy w medycynie ludowej używano tego warzywa jako antidotum na jad żmij.
Takich roślin jak wężymord podczas zwykłego spaceru mijamy setki, jeśli nie tysiące... Bo wszędzie tli się "drobne życie", o jakim pojęcia nie mamy... Na trawnikach, w miedzach, drzewach, na polach i polnych kamieniach... Ile wiemy o tajemniczym świecie traw, drzew, porostów i trzcin? Prawda, że niewiele?
Zajrzyjmy więc do książki O czym szumią wężymordy, w której Wiesław Fałtynowicz pochyla się z czułością i uważnością nad każdym "żywym drobiazgiem". Z tej książki wiele się dowiemy, ale też - dzięki niej - będziemy rozglądać się uważniej podczas każdej kolejnej wędrówki...
Miłości do przyrody nie można się nauczyć, można za to spróbować czegoś się o niej dowiedzieć, by nabrać do niej szacunku... Czasami bowiem najzwyklejszy w świecie szacunek znaczy więcej niż porywy ognistej miłości... I o tym także jest ta książka...
Weźcie ją do plecaka, usiądźcie w trawie, oprzyjcie się wygodnie o polny kamień i czytajcie. A potem raz jeszcze - po lekturze - rozejrzyjcie się wokół uważnie... Prawda, że widać więcej?

"Jesteśmy tylko jednym z około 10 milionów gatunków, chociaż często - zadufani w sobie - mienimy się panami stworzenia. Prosty rachunek pokazuje nasze miejsce: jeżeli przyjąć czas trwania życia na Ziemi za jedną dobę, to historia Homo sapiens w tej skali zamyka się w 1/4 sekundy. Tyle czasu było nam dane, żeby narodzić się, nauczyć cokolwiek i poznać świat. Jaka jest wiedza niemowlęcia, które żyje 1/4 sekundy?".
Wiesław Fałtynowicz

NOTA O AUTORZE:
Wiesław Fałtynowicz - botanik (od 1996 roku profesor nauk biologicznych). Urodził się pod znakiem Lwa w 1952 r. w Suwałkach. Badacz niezależny, wcześniej związany z uniwersytetami w Gdańsku (1976-1999) i we Wrocławiu (1999-2020). Zajmuje się przede wszystkim porostami, ale też roślinami, ich ekologią i ochroną oraz monitoringiem środowiska. Jest autorem kilkunastu książek oraz ponad dwustu artykułów naukowych i popularnonaukowych. Napisał ponadto około stu felietonów, wierszy i scenariuszy do filmów o tematyce przyrodniczej. Promotor kilkudziesięciu magistrów i 14 doktorów - z nich jest najbardziej dumny i uważa ich za swoje najważniejsze osiągnięcie na polu nauki. Interesuje się motywami przyrodniczymi w sztuce i literaturze. Amator powieści sensacyjnych, poezji i dobrych książek. Mieszka na peryferiach Wrocławia, gdzie są rozległe tereny na spacery z psami. Uprawia duży ogród, w którym prowadzi długie dyskusje egzystencjalne z rosnącymi w nim dziesiątkami gatunków roślin. Jest miłośnikiem podróży, jazdy samochodem, kiszki ziemniaczanej i Suwalszczyzny, a z dalszych regionów - Syberii, Amazonii, wysp tropikalnych i Kapadocji. Prywatnie ojciec czworga dzieci i dziadek ośmiorga (na razie!) wnucząt.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 155

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,0 (1 ocena)
0
0
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Lusia5

Całkiem niezła

Za dużo poezji, za mało konkretów, a szkoda
10

Popularność




Wstęp

Tak dużo rzek już za mną, że cza­sem zasta­na­wiam się, która z nich jest rze­czy­wi­ście moją rzeką. Nie jest nią na pewno Wisła, bli­sko ujścia któ­rej miesz­ka­łem pra­wie 30 lat, nie jest nią i Odra, nad którą od dwu­dzie­stu ponad lat prze­jeż­dżam i prze­cho­dzę kilka razy dzien­nie. Nie jest moją rzeką Bystrzyca, nad którą drzewa widzę w tej chwili z okna domu, ani Radu­nia, cho­ciaż na jej zbo­czach spę­dzi­łem dłu­gie godziny swo­jego przy­rod­ni­czego życia. Nawet wspa­niały, roz­ło­ży­sty Nie­men o aksa­mit­nych wodach i ukwie­co­nych brze­gach nie jest moją rzeką, cho­ciaż za każ­dym razem, gdy go widzę, ogar­nia mnie dziwne wzru­sze­nie. Nie, jed­nak to tylko Czarna Hań­cza budzi tak duże emo­cje, poru­sza wyobraź­nię, jak pierw­szy w życiu poca­łu­nek i spa­cer z dło­nią w dłoni. Wspa­niale to ujęła Józefa Droz­dow­ska, która ponadto w kilku wer­sach pod­su­mo­wała całą histo­rię mojego życia:

„Dolina mojej rzeki jest tutaj

gdzie miała swój bieg naj­więk­sza rzeka mojego dzie­ciń­stwa (…) W doli­nie mojej rzeki gdzie histo­ria splata się z dniem dzi­siej­szym gdzie umarł Ojciec, a uro­sła legenda

i spu­en­to­wała jego ulot­ność i epi­zo­dycz­ność:

W doli­nie mojej rzeki toczy się na­dal histo­ria”1.

To oczy­wi­ście nie był wiersz o mnie, wtedy się nie zna­li­śmy, a w ogóle widzie­li­śmy się tylko raz (dla mnie nie­za­po­mniany lip­cowy dzień na nad Kana­łem Augu­stow­skim, bodajże w 2004 roku i wiersz Na śmierć oryla mówiony przez Poetkę na zbo­czu bin­dugi), ale to jedna ze skła­do­wych geniu­szu poetyc­kiego: pisać o wszyst­kich jakby to było o tym jed­nym.

Dróg, które zostały za mną, jesz­cze wię­cej niż rzek! Wszystko, co w życiu napi­sa­łem jest ich opi­sa­niem i zawsze będzie to nie­do­koń­czona opo­wieść, ponie­waż szcze­góły już poumy­kały, a nawet jeśli miały one jakieś zna­cze­nia, to dróg było tyle, że nie spo­sób je prze­śle­dzić, prze­mie­rzyć pamię­cią, odtwo­rzyć, a zresztą – po co? Tu chyba naj­bar­dziej będzie paso­wał cytat z jed­nego z moich licz­nych felie­to­nów, zresztą zaty­tu­ło­wa­nego Drogi:

„A gdy pró­buję prze­śle­dzić swoje drogi, stwier­dzam ze zdu­mie­niem, jak dużo było nie­do­koń­czeń, takich ledwo wydep­ta­nych ście­żek, splą­ta­nych jak ślady zająca barasz­ku­ją­cego na śniegu. Ale cho­ciaż tyle pozo­stało na nich nie­zdep­ta­nych źdźbeł, to przez to wcale szyb­ciej nie zaro­sną, ślady zostają już na zawsze. To tak jak z uśmie­chem i łzami – ich cień zosta­wiamy za sobą na dro­dze i czę­sto jest to jedyny ślad po nas. Tylko kto go odczyta? Te wszyst­kie moje drogi są we mnie, ze swo­imi zakrę­tami, dziu­rami w jezd­niach, pyłem, przy­stan­kami, i już się ich nie pozbędę. Od czasu do czasu któ­raś chce mi się opo­wie­dzieć; nie mają nic poza prze­ży­wa­niem się wciąż od nowa, roz­wi­ja­niem swo­ich wstęg nazna­czo­nych odci­skami tysięcy stóp. Poka­zują mi moje ślady, opo­wia­dają ich histo­rię, wygrze­bują zama­zane foto­gra­fie, zapo­mniany śmiech, nie­do­su­szone łzy, łaszą się jak pies dopo­mi­na­jący się odro­biny zain­te­re­so­wa­nia. Cza­sem pod­daję się, czo­chram ich czu­pryny zmierz­wione przy­droż­nymi drze­wami i słu­cham. A potem sia­dam i piszę: Pró­bo­wa­łem tak dużo dróg, sma­ko­wały – każda ina­czej, nad wszyst­kimi, jak kurz, zapach cyna­monu, nie­dzi­siej­szy, obcy w kra­jo­bra­zie, nie­po­jęty, wplą­tany w mgli­sty oddech prze­szło­ści ogry­zek brą­zo­wej kory w kie­szeni”.

I na koniec tego wstępu o jed­nej z naj­waż­niej­szych moich dróg – przy­rod­ni­czej. Piszę z pewną ostroż­no­ścią, że jest jedną z naj­waż­niej­szych, jak­bym bał się uczci­wie przy­znać, że jest naj­waż­niej­sza, deter­mi­nu­jąca kroki sta­wiane na wszyst­kich innych dro­gach i wpły­wa­jąca na nurt wszyst­kich moich rzek. Dokład­niej­sze opisy zapewne będą zawarte w moich nekro­lo­gach i obszer­niej­szych od nich wspo­mnie­niach pośmiert­nych, dla­tego tutaj ich oszczę­dzę, znowu odwo­łu­jąc się do poety, Tade­usza Dawi­dejta, któ­rego jesz­cze nie pozna­łem oso­bi­ście, ale który kie­dyś – zapewne nie wie­dząc co czyni – z genialną poetycką intu­icją opi­sał w wier­szu pod­miot moich zain­te­re­so­wań nauko­wych – poro­sty.

„nie nale­żysz do żad­nych roślin nie prze­twa­rzasz codzien­no­ści sza­rych zda­rzeń i paję­czyn łatwo­wier­nego pająka daleki krewny świata, który cię zamyka w sobie a jed­nak wcale nie jesteś inny…2”.

Zasta­na­wiam się, dla­czego ci moi rówie­śnicy z Augu­stowa – Józefa Droz­dow­ska i Tade­usz Dawi­dejt – tak intu­icyj­nie tra­fiają w moje odczu­cia. Może podobny wiek, może wycho­wy­wa­nie się w zbli­żo­nych warun­kach, ale ja sta­wiam na to, że to prze­ży­wa­nie w tych samych oko­licz­no­ściach swo­istej i wyjąt­ko­wej przy­rody naszego regionu spra­wiło, że cho­ciaż tacy dalecy, to jed­nak jeste­śmy bli­scy i toż­sami w odczu­wa­niu rze­czy­wi­sto­ści.

Może to tro­chę dziwny wstęp do zbioru felie­to­nów, które pisa­łem w latach 1998–2007 dla dwóch cza­so­pism, nie­ist­nie­ją­cej już „Jaćwieży” i „Uni­wer­sy­tetu Wro­cław­skiego”.

„Jaćwież” była kwar­tal­ni­kiem. W latach 1988–2007 uka­zało się 37 nume­rów tego cza­so­pi­sma, z któ­rym – od pierw­szego do ostat­niego numeru – byłem ści­śle zwią­zany jako stały felie­to­ni­sta. Cza­so­pi­smo wyjąt­kowo bogato ilu­stro­wane, świet­nie reda­go­wane, nomi­nal­nie kra­jo­znaw­czo-kul­tu­ralne, ale tema­tyka tek­stów w nim publi­ko­wa­nych była wyjąt­kowo sze­roka. W każ­dym nume­rze były, a wręcz czę­sto prze­ni­kały się, tre­ści histo­ryczne, a także doty­czące spraw zwią­zanych z kul­turą, przy­rodą, tury­styką, obecna była także lite­ra­tura i ważny aspekt kro­ni­kar­ski. Wszystko doty­czyło tere­nów zwią­zanych z histo­ryczną Jaćwieżą, kra­iną obej­mu­jącą Suwalsz­czy­znę, wschod­nią część Mazur i tereny obec­nej Litwy do linii Nie­mna. Całość zwy­kle wykra­czała pro­ble­ma­tyką poza ową małą Ojczy­znę, co zresztą było doce­nione nie tylko przez czy­tel­ni­ków, ale także przez gre­mia bar­dziej ofi­cjalne.

Z kolei „Uni­wer­sy­tet Wro­cław­ski” jest wyda­wany przez moją byłą już uczel­nię. Z nim byłem zwią­zany w latach 2001–2004. W więk­szo­ści przy­pad­ków felie­tony w „Uni­wer­sy­te­cie Wro­cław­skim” były prze­dru­kami z „Jaćwieży”, tylko nie­liczne były ory­gi­nalne.

Felie­tony doty­czą róż­nych spraw, ale nawet jeśli nie są zwią­zane bez­po­śred­nio z przy­rodą, to każdy z nich ma swoją ini­cja­cję w naj­róż­niej­szych przy­rod­ni­czych szcze­gó­łach, bo to w końcu całe moje życie. Nie­które, bio­rąc pod uwagę słow­ni­kowe defi­ni­cje, stały się mimo woli ese­jami, ale te dwa gatunki lite­rac­kie czę­sto sty­kają się ze sobą.

Foto­gra­fie są zawsze z tek­stami zwią­zane mery­to­rycz­nie, acz­kol­wiek w cza­so­pi­smach ich nie było; jedy­nymi ilu­stra­cjami felie­to­nów w „Jaćwieży” były piękne w swo­jej pro­sto­cie rysunki nie­ży­ją­cego już Wie­sława Osew­skiego – Wieśku, dzię­kuje Ci za nie! Dzię­kuję też mojemu bratu – Zbi­gnie­wowi, redak­to­rowi naczel­nemu „Jaćwieży” – za inspi­ra­cję; to dzięki niemu więk­szość tych tek­stów powstała. Dzię­kuję rów­nież Igo­rowi Bor­kow­skiemu, naczel­nemu „Uni­wer­sy­tetu Wro­cław­skiego”; Igor, w sztuce moty­wo­wa­nia osią­gną­łeś wyżyny! Pro­fe­so­rowi Tade­uszowi Sta­war­czy­kowi dzię­kuję za ozna­cze­nie sęp­nika czar­nego, a Eli Mazu­rek (CiP) za udo­stęp­nie­nie foto­gra­fii okratka austra­lij­skiego jej autor­stwa.

Przyrodnika na przednówku rozważania

Czy można przy­znać się do tego, że się nie cho­dzi do teatru? Oczy­wi­ście, że nie! Bo nie wypada nie wie­dzieć, co to jest pan­to­mima i kim był Hen­ryk Toma­szew­ski! Bo jak można nie znać auto­rów Boskiej kome­dii lub Nie-Boskiej kome­dii? Nie można się przy­znać, że się nie wie, któ­rzy Polacy dostali ostat­nio nagrodę Nobla i nie można nie wie­dzieć, co to jest sonet, aria, impre­sjo­nizm. Prze­cież każdy musi znać takie oczy­wi­sto­ści! No, osta­tecz­nie, można nie wie­dzieć o Chri­sto i jego opa­ko­wa­nych budyn­kach i wybrze­żach albo o insta­la­cjach Kata­rzyny Kozyry. Nie­jed­no­krot­nie sły­szymy, że takie i im podobne wyznacz­niki okre­ślają czło­wieka na pozio­mie. Ale ów czło­wiek może nie odróż­niać sosny od świerka, jemioły od jemio­łuszki, wrony od gaw­rona albo żyta od psze­nicy! Co wię­cej, może szczy­cić się tym („Co się będę ziel­skiem zaj­mo­wał?”), bo prze­cież kul­tu­ral­nym ludziom wystar­czy wie­dzieć, że róża kwia­tem miło­ści jest, bo wielki poeta napi­sać tak zechciał i nie można bru­kać ide­ału, zaśmie­ca­jąc szare komórki jakąś foto­syn­tezą i asy­mi­la­tami. A kawka za żadne skarby nie będzie koja­rzyła się z sym­pa­tycz­nym i mądrym pta­kiem, który towa­rzy­szy nam w mia­stach, tylko raczej z czarną kawką, popi­ja­jąc którą możemy jed­no­cze­śnie dys­ku­to­wać o Kafce.

Roz­wa­ża­nia sęp­nika czar­nego nad brze­giem Ama­zonki; mina wska­zuje, że doty­czą kuli­na­riów.

Kul­tura przy­rod­ni­cza – coś takiego w sze­ro­kiej skali wła­ści­wie nie ist­nieje. Nikt nie powie z wyrzu­tem: „jak możesz tego nie wie­dzieć?”, gdy zro­bimy zdzi­wioną minę usły­szaw­szy słowa „eko­sys­tem”, „porost”, „popu­la­cja” i „łań­cuch pokar­mowy”. Może taka sytu­acja jest pokło­siem naszej pogma­twa­nej naro­do­wej prze­szło­ści, gdzie prze­cho­wy­wa­nie wie­dzy histo­rycz­nej i lite­rac­kiej warun­ko­wało byt narodu bez pań­stwa? Nie wiem. Ale współ­cze­śnie staje się to dla mnie mało zro­zu­miałe, wręcz szko­dliwe, bo odda­la­jące nas od śro­do­wi­ska przy­rod­ni­czego, w któ­rym żyjemy, na które wpły­wamy i które oddzia­łuje rów­nież na nas. I nie rozu­miem, dla­czego model „czło­wieka na pozio­mie” mają uosa­biać wła­śnie ci, któ­rzy są zamknięci w kręgu kawiar­nia­nych dys­ku­sji o tym, czy geniusz Kry­stiana Lupy lepiej uwi­dacz­nia się w Luna­ty­kach czy w Pre­zy­dent­kach, co chciała prze­ka­zać Wisława Szym­bor­ska w ostat­nim tomiku wier­szy, czy o tym jaka Mag­da­lena Aba­ka­no­wicz wielka jest i dla­czego. A może by zacząć dostrze­gać, poza dużą wie­dzą, ich ogra­ni­czony antro­po­cen­tryzm, ich infan­ty­lizm spoj­rze­nia na przy­rodę, któ­rej nie znają i któ­rej tak naprawdę boją się?

O czym myśli samotny mni­szek w wiel­kim mie­ście?

A ja, no cóż, sły­sząc arię, dostaję wysypki, po ansam­blach głowa boli mnie przez trzy dni, w prze­rwach mię­dzy Mil­to­nem a Haw­king’iem odprę­żam się przy książ­kach Ludluma, z równą przy­jem­no­ścią czy­tam nowele Piran­dello jak i kry­mi­nały Chan­dlera i przed­kła­dam Rambo oraz Brac­two róży Davida Morella nad Imię róży Umberto Eco. I wolę dyp­so­ma­niaka od kogoś kto myśli, że mni­szek3, to rodzaj męski od mniszki4, ale nie wie, że są mniszki5 żywiące się igłami sosen, a na dachach wielu kościo­łów znaj­dują się mnich-mniszki6. I takim „ludziom na pozio­mie” dedy­kuję wiersz, który kie­dyś, po jakimś spo­tka­niu z im podob­nymi, napi­sa­łem:

„Bez espe­ran­cji

Tau­to­lo­gie, trans­for­ma­cje, tran­sekt, tran­zyt, trom­bo­cyty, epo­nimy w omni­bu­sie, tacho­grafy, tacho­me­try, tabu­laty. Trakt, tak­sówka, tel­lu­lo­metr, try­bun, tro­pizm, try­ko­taże, tunel, tun­dra, kupaż w barze. Pato­lo­gia w pan­to­gra­fie. Natu­ral­ność? Hum­bug! Blaga!”.

Powrót do natury

Pogodny, wio­senny pora­nek. Wygodny fotel w pociągu Inter­city z Wro­cła­wia do War­szawy. Roz­po­starta gazeta, na jed­nej ze stron duży tytuł: Powrót do natury. Niebo na hory­zon­cie zaczer­wie­nione, cho­ciaż słońce jesz­cze scho­wane. Zie­lone pola, ciem­no­zie­lone sosny z żół­tymi świecz­kami kwia­to­sta­nów; z naj­bliż­szych pęd pociągu zdmu­chuje złoty pyłek, który ota­cza wagony pół­prze­zro­czy­stym, skrzą­cym się, koko­nem.

Marze­nia są jed­nym z naj­waż­niej­szych ele­men­tów życia. Co naj­mniej pod­trzy­mują nas na duchu, a w wielu sytu­acjach mobi­li­zują do dzia­ła­nia: ich rola moty­wa­cyjna i siła spraw­cza jest trudna do prze­ce­nie­nia. Cza­sem są one bar­dzo pro­ste, wręcz wpi­su­jące się w zano­to­waną pra­wie dwa tysiące lat temu myśl Seneki (55 p.n.e.–40 n.e.): „Potrzeby naszego ciała są skromne: domaga się ono jedy­nie ochrony przed zim­nem, pokarmu dla zaspo­ko­je­nia głodu i pra­gnie­nia”. I ten sam filo­zof, kon­ty­nu­ując, napi­sał, że „Wszystko, czego pożą­damy ponadto, służy naszym wadom, a nie rze­czy­wi­stym potrze­bom”. Stąd, na jed­nym bie­gu­nie, marze­nia króla Midasa, by wszystko, czego się dotknął, zamie­niało się w złoto, a na dru­gim piękna w swoim tra­gicz­nym bez­sen­sie wyprawa Jazona po złote runo. Nostal­gia i marze­nia o kolo­rach w zgrzeb­nej PRL-owskiej rze­czy­wi­sto­ści owo­co­wały pięk­nymi tek­stami (np. Już czas na sen Jere­miego Przy­bory). Marze­nia, które zna­la­zły wyraz w Listach do Made­le­ine pod­trzy­my­wały nadzieję na prze­trwa­nie Guil­laume Apol­li­na­ire’a (1880–1918) w zabło­co­nych oko­pach na fron­cie pod­czas pierw­szej wojny świa­to­wej (ale trudno, żeby tak sło­wiań­sko roman­tycz­nych marzeń nie miał poeta, który naprawdę nazy­wał się Wil­helm Kostro­wicki).

Nowo­rodki szy­szek sosno­wych, czyli kwia­to­stany żeń­skie sosny.

„Powrót do natury” – piękne hasło, mani­fest wielu marzy­cieli, cho­ciaż nie wiem, co za tym się kryje. Zamiesz­ka­nie w małym, drew­nia­nym domku w środku lasu, nad brze­giem rzeki i jeziora? Czy sza­łas? Bez prądu i bie­żą­cej wody? Bez łazienki i toa­lety? Samo­chód i rower też odpa­dają, podob­nie jak tele­fon i inne urzą­dze­nia – natura nie zna takich wytwo­rów. Prze­cież każdy z nas jest stroną w kon­flik­cie z naturą, kon­flik­cie trwa­ją­cym już dzie­siątki tysięcy lat, od momentu powsta­nia czło­wieka rozum­nego Homo sapiens. Dzia­łal­ność pierw­szych ludzi była wto­piona w śro­do­wi­sko, pra­wie nie­do­strze­galna, cho­ciażby z powodu ich małej liczeb­no­ści i ogra­ni­czo­nych moż­li­wo­ści. Ale duże zagro­że­nia dla przy­rody stwa­rza­li­śmy już bar­dzo dawno, w końcu wspa­niałe, gonne lasy cedrowe w górach Libanu zostały cał­ko­wi­cie znisz­czone już kil­ka­set lat przez naro­dzi­nami Seneki. A współ­cze­śnie więk­szość naszych poczy­nań jest inge­ren­cją w życie przy­rody.

Te mar­twe świerki w Kar­ko­no­szach zabiły zanie­czysz­cze­nia powie­trza.

A może powrót do natury ozna­cza tylko mini­ma­li­za­cję owej inge­ren­cji? Prze­cież nie musimy zwal­czać przy­rody, która – reali­zu­jąc swoje pod­sta­wowe, życiowe funk­cje – nie jest naszym prze­ciw­ni­kiem. Nasze śro­do­wi­sko już od setek lat nie jest natu­ralne. Innego jed­nak nie mamy i nie będziemy mieli. A poza tym, przy­roda w każ­dym prze­ja­wie jest fascy­nu­jąca, nie­za­leż­nie od tego, czy mamy do czy­nie­nia z ukła­dami natu­ral­nymi, czy też z eko­sys­te­mami mniej lub bar­dziej prze­kształ­co­nymi przez czło­wieka. Tych pierw­szych jest zni­komo mało – nie­które tor­fo­wi­ska, frag­menty wydm nad­mor­skich, wyso­ko­gór­skie murawy, nie­które zbio­ro­wi­ska wodne. Ale to uła­mek pro­centa. Więk­szość to pola uprawne, łąki, tereny zabu­do­wane. Lasy, które zaj­mują pra­wie 30% powierzchni kraju, to w więk­szo­ści uprawy drzew, tylko nie­które ich frag­menty zbli­żają się do tego, co uwa­żamy za natu­ralne. Ale nawet spa­ce­ru­jąc po najbar­dziej chro­nio­nym frag­men­cie lasu w Euro­pie, po rezer­wa­cie ści­słym Bia­ło­wie­skiego Parku Naro­do­wego, widzimy stare trakty, prze­pu­sty pod dro­gami, rowy, groby powstań­ców i miej­sca osad­ni­cze.

Może więc powrót do natury ozna­cza po pro­stu koniecz­ność dba­nia o to, co prze­kształ­ci­li­śmy, aby nie prze­obra­żało się dalej, byśmy mogli cie­szyć się tym, co – czę­sto wal­cząc o prze­ży­cie – trwa wspól­nie z nami?

Może powrót do natury ozna­cza racjo­nalne użyt­ko­wa­nie wsze­la­kich dóbr, zarówno tych, które sami wytwa­rzamy, jak i tych, które ofe­ruje nam przy­roda?

Może powrót do natury to jest to wszystko, co wymie­ni­łem, bo w dosłow­nym zna­cze­niu jest on „tak samo ponętny i tak samo nie­moż­liwy, jak powrót do mło­do­ści” (Tade­usz Kotar­biń­ski 1886–1981).

Drogi

Dwu­na­sto­pa­smowe auto­strady w Ame­ryce Pół­noc­nej, któ­rymi w ciągu godziny prze­jeż­dża kil­ka­na­ście tysięcy samo­cho­dów i ledwo widoczne, wąziut­kie ście­żynki we wszyst­kich zakąt­kach świata, któ­rymi – cza­sem raz na mie­siąc – prze­cho­dzi czło­wiek lub zwie­rzę. Drogi wodne, te nie­wi­doczne, na morzach i oce­anach, które swo­imi przy­rzą­dami wyty­czają nawi­ga­to­rzy stat­ków, i te stwo­rzone przez ludzi – kanały, które czę­sto – jak na przy­kład w Holan­dii, w Ama­zo­nii czy w Hong­kongu, gęstą sie­cią opla­tają duże obszary, będąc nie tylko szla­kami, ale rów­nież sie­dli­skiem dla tysięcy miesz­kań­ców łodzi i barek zako­twi­czo­nych przy ich brze­gach. Drogi powietrzne, pre­cy­zyj­nie wyty­czone szlaki, które w każ­dej minu­cie prze­mie­rzają dzie­siątki tysięcy samo­lo­tów, heli­kop­te­rów, lotni. Drogi żela­zne, prze­ci­na­jące sta­lo­wymi ostrzami kon­ty­nenty, które uła­twiły spa­cy­fi­ko­wa­nie Indian i pra­wie zupełne wytrze­bie­nie bizo­nów i wzdłuż nasy­pów któ­rych pocho­wane są kości dzie­sią­tek tysięcy zamor­do­wa­nych więź­niów rosyj­skich łagrów, ale mające współ­cze­śnie pozy­tywne kono­ta­cje, bo wszyst­kie tra­ge­die omglone zostały legen­dami tram­pów i pio­nie­rów na ame­ry­kań­skich pre­riach i w ostę­pach sybe­ryj­skiej tajgi. Współ­cze­sne info­strady, łączące w nie­wi­dzialną sieć kom­pu­tery, tele­fony komór­kowe, tele­wi­zory i radia, któ­rymi nie­ustan­nie mkną biliony bilio­nów infor­ma­cji, zamy­ka­jąc nas w gęstej papce zbęd­nych w więk­szo­ści danych.

Żela­zną drogę do Bia­ło­wieży zbu­do­wano w 1897 r. – dziś Pusz­cza powoli ją odzy­skuje…

Roz­wój cywi­li­za­cji, to nic innego, jak tylko stop­niowe zagęsz­cza­nie sieci dróg. Wieki temu mógł­bym wędro­wać dniami, nie spo­tkaw­szy naj­mniej­szego śladu dzia­łal­no­ści czło­wieka i krzy­żu­jąc swój trop tylko z tro­pami zwie­rząt. Dzi­siaj, nawet w ostę­pach naj­dzik­szych par­ków naro­do­wych, ścieżki i drogi są powszech­nie obecne, nie mówiąc już o tej nie­wi­dzial­nej matni dróg infor­ma­tycz­nych, która oplata nas gęsto przez całą dobę.

Dro­gami czło­wieka prze­miesz­czają się też inne orga­ni­zmy: rośliny, zwie­rzęta, grzyby, bak­te­rie. Wirus z kur­cza­ków w Chi­nach już po kilku dniach tra­fił do Kanady, przy­czy­nia­jąc się do śmierci wielu osób. Nie­wielka ryba, babka bycza, razem z wodami bala­sto­wymi statku dostała się z Morza Czar­nego do Zatoki Gdań­skiej i w ciągu kil­ku­na­stu lat roz­pa­no­szyła się w niej, powo­du­jąc zanik gatun­ków rodzi­mych ryb. Wzdłuż szla­ków tury­stycz­nych w gór­skich par­kach naro­do­wych „chwa­sty” wędrują wraz z ludźmi, sta­jąc się cza­sem zagro­że­niem dla rzad­kich i chro­nio­nych gatun­ków roślin.

Powoli prze­sta­jemy pano­wać nad dro­gami, nie jeste­śmy w sta­nie utrzy­mać na nich porządku. A w tym nara­sta­ją­cym cha­osie zaczy­nają zani­kać te naj­waż­niej­sze drogi, łączące ludzi. Im wię­cej czasu tra­cimy na prze­miesz­cza­nie się rze­czy­wi­ste (samo­cho­dem, samo­lo­tem, pocią­giem) lub wir­tu­alne (tele­wi­zor, Inter­net, tele­fon), tym mniej go mamy na podej­ście do innego czło­wieka, na roz­mowę, na spa­cer lub – po pro­stu – na wspólne pomil­cze­nie. I tak drogi, które w pocie czoła i za olbrzy­mie pie­nią­dze budu­jemy coraz lep­sze i nowo­cze­śniej­sze, two­rzą koli­zyjne skrzy­żo­wa­nia z tymi mię­dzy­ludz­kimi, bez­li­to­śnie zosta­wia­jąc nas samot­nych na chod­ni­kach po prze­ciw­le­głej stro­nie ulicy.

…tak jak już pra­wie ode­brała tę grun­tową drogę w Bia­ło­wie­skim Parku Naro­do­wym.

A gdy pró­buję prze­śle­dzić swoje drogi, stwier­dzam ze zdu­mie­niem, jak dużo było nie­do­koń­czeń, takich ledwo wydep­ta­nych ście­żek, splą­ta­nych jak ślady zająca barasz­ku­ją­cego na śniegu. Ale cho­ciaż tyle pozo­stało na nich nie­zdep­ta­nych źdźbeł, to przez to wcale szyb­ciej nie zaro­sną, ślady zostają już na zawsze. To tak jak z uśmie­chem i łzami – ich cień zosta­wiamy za sobą na dro­dze i czę­sto jest to jedyny ślad po nas. Tylko kto go odczyta? Te wszyst­kie moje drogi są we mnie, ze swo­imi zakrę­tami, dziu­rami w jezd­niach, pyłem, przy­stan­kami, i już się ich nie pozbędę. Od czasu do czasu któ­raś chce mi się opo­wie­dzieć; nie mają nic poza prze­ży­wa­niem się wciąż od nowa, roz­wi­ja­niem swo­ich wstęg nazna­czo­nych odci­skami tysięcy stóp. Poka­zują mi moje ślady, opo­wia­dają ich histo­rię, wygrze­bują zama­zane foto­gra­fie, zapo­mniany śmiech, nie­do­su­szone łzy, łaszą się jak pies dopo­mi­na­jący się odro­biny zain­te­re­so­wa­nia. Cza­sem pod­daję się, czo­chram ich czu­pryny zmierz­wione przy­droż­nymi drze­wami i słu­cham. A potem sia­dam i piszę:

„Pró­bo­wa­łem tak dużo dróg, sma­ko­wały – każda ina­czej, nad wszyst­kimi, jak kurz, zapach cyna­monu, nie­dzi­siej­szy, obcy w kra­jo­bra­zie, nie­po­jęty, wplą­tany w mgli­sty oddech prze­szło­ści ogry­zek brą­zo­wej kory w kie­szeni”.

Już bardziej nie umiem się spieszyć

Ten aka­pit dołą­czam na począ­tek tek­stu, który już był napi­sany. Jest wyja­śnie­niem i – chyba – uspra­wie­dli­wie­niem. Zawsze piszę bar­dzo oso­bi­ście, nawet w licz­nych arty­ku­łach nauko­wych czę­sto nie potra­fię pozbyć się emo­cji. W ostat­nich dniach, na prze­ło­mie kwiet­nia i maja, w cza­sie kil­ku­dnio­wych, cało­dzien­nych, samot­nych wędró­wek po Suwalsz­czyź­nie, gdzie zbie­ra­łem mate­riały do kolej­nej pracy nauko­wej, prze­my­śli­wa­łem sobie to i owo, prze­mie­rza­jąc kolejne kilo­me­try polnych dróg. Zmu­szony przez redak­tora naczel­nego do szyb­kiego napi­sa­nia felie­tonu, zro­bi­łem to pra­wie tak szybko, jak chciał, ale po prze­czy­ta­niu stwier­dzi­łem, że tekst ten jest chyba zbyt oso­bi­sty. Ponie­waż kolejny numer „Jaćwieży” musiał być oddany do dru­karni, nie było już czasu żeby cokol­wiek zmie­nić. Może i dobrze, ponie­waż jest to potwier­dze­nie tego, co napi­sa­łem poni­żej.

Wydaje mi się, że idę, ale to tylko złu­dze­nie – w rze­czy­wi­sto­ści co naj­mniej bie­gnę albo wręcz pędzę. Ści­gam się z samym sobą, z wszyst­kimi wokoło, ze zna­jo­mymi i niezna­jo­mymi, pró­buję prze­go­nić… Co? Kogo? Ale to nie tylko ja; wokół coraz szyb­ciej wszystko się dzieje, coraz bar­dziej przez to zdaw­kowo, hasłowo, w prze­lo­cie.

Nie­spiesz­nie jak dym z komina…

Przez więk­szość życia nie mia­łem samo­chodu. Liczne wyjazdy na bada­nia tere­nowe to były całe wyprawy, uza­leż­nione od nie­zbyt czę­sto kur­su­ją­cych auto­bu­sów i pocią­gów. Dzie­siątki kilo­me­trów prze­cho­dzo­nych dzien­nie lub prze­jeż­dża­nych skła­da­nym rowe­rem marki Wigry. Spo­kojne zaglą­da­nie w każdy skra­wek lasu, na każde tor­fo­wi­sko, wędrówki mie­dzami, kanapki zja­dane gdzieś na skraju drogi, późne powroty i wcze­sne pobudki, żeby nie tra­cić czasu potrzeb­nego na pracę. A potem, naj­czę­ściej zimą, opra­co­wy­wa­nie wyni­ków, żmudne wystu­ki­wa­nie tek­stów na sta­rej maszy­nie do pisa­nia, cier­pliwe ryso­wa­nie rycin rapi­do­gra­fem (kto dzi­siaj wie, co to jest?), wysy­ła­nie listem pole­co­nym do redak­cji cza­so­pism.

Teraz od lat jeż­dżę w teren samo­cho­dem. Pełen kom­fort. Teczka wypchana zezwo­le­niami i mogę wje­chać pra­wie wszę­dzie. Więc pod­jeż­dżam pod pień drzewa, z któ­rego spi­suję poro­sty, zatrzy­muję samo­chód przy samym gła­zie, na któ­rym rośnie coś, co mnie aku­rat inte­re­suje. Na odcinku mię­dzy drze­wem a gła­zem jadę jak pani­sko, ale muszę uwa­żać na dziury w dro­dze, na skrzy­żo­wa­nia, czy­nię masę innych nie­zbęd­nych dla kie­rowcy obser­wa­cji i o niczym innym nie myślę, ponie­waż już nie mam na to czasu. Nie zachwy­cam się kra­jo­bra­zem – mogę przez to spo­wo­do­wać wypa­dek, nie widzę drob­nej rośliny na pobo­czu – nie spo­sób jej dostrzec z jadą­cego samo­chodu, nie sły­szę pta­ków – sku­tecz­nie zagłu­sza je war­kot piło­wa­nego na niskich bie­gach sil­nika. Dzień codzienny współ­cze­snego przy­rod­nika w tere­nie!

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

1. Wiersz z tomiku Dolina mojej rzeki, Suwal­skie Towa­rzy­stwo Kul­tury, Suwałki 1988. [wróć]

2. Wiersz z tomiku Rondo bli­sko­wodne, Suwal­skie Towa­rzy­stwo Kul­tury, Suwałki 1989. [wróć]

3. Mni­szek – pospo­lita roślina (łac. Tara­xa­cum), masowo kwit­nąca wio­sną m.in. na traw­ni­kach, zwana mle­czem. [wróć]

4. Mniszka – zakon­nica. [wróć]

5. Mniszka – motyl nocny (brud­nica mniszka), któ­rego larwy żywią się igłami sosen. [wróć]

6. Mnich-mniszka – rodzaj dachówki cera­micz­nej. [wróć]