Nuta - Dariusz Lechański - ebook

Nuta ebook

Lechański Dariusz

3,2

Opis

Dawid Archer rodzi się w absolutnej ciszy, nie wydając z siebie ani jednego dźwięku. Na nic zdają się zabiegi lekarzy i modlitwy zrozpaczonej matki. Chłopiec nie płacze i nigdy się nie odzywa, jednak z każdym dniem staje się coraz bardziej oczywiste, że milczy dlatego, że pragnie słuchać. Któregoś dnia do jego uszu dobiega z oddali dźwięk, za którym Dawid Archer postanawia podążyć. Dokąd zaprowadzi go pragnienie odnalezienia melodii idealnej?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 134

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,2 (5 ocen)
0
1
4
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



I.

Wśród ludzi doskonale mi znanych żyje jeden, o którym wolałbym nie tylko nie pisać, ale też najzwyczajniej zapomnieć. Każde spotkanie z nim przypomina mi nie tylko o jego niepospolitym geniuszu, lecz także, a może przede wszystkim, o tym, że mnie go brak. Jego nadzwyczajne zdolności nie zostały do tej pory odkryte – jest jednak zapewne kwestią czasu, kiedy geniusze tacy jak on zasilą galerię ludzi wybitnych lub kolekcję więziennych cieni. Jeśli jego wątła postać nie ujawniła się jeszcze w żadnej znanej nam z przekazów medialnych historii, to stało się tak zapewne jedynie z braku właściwego wyczucia u ludzi, których spotykał i spotyka każdego dnia na swojej drodze. Lub z powodu naszego podobieństwa do nich. Podobieństwa i braku szacunku dla innych, jakiegokolwiek umiaru w osądach oraz zwykłego grubiaństwa, zwanego potocznie chamstwem. Jego prymitywny, odziedziczony zapewne po przodkach, brak urody jest niczym wobec cechy, którą trudno mi opisać zwykłymi słowami. Tą cechą jest, wybaczcie mi Państwo, wyczucie i takt. A może raczej przynależność do świata, na który większość z nas, śmiertelników, nie zwraca prawie żadnej uwagi w natłoku codziennych spraw i problemów – do świata, który nazwać można symfonią dźwięków. Człowiek ten przejął po rodzicach nazwisko Archer, Dawid Archer – był zresztą delikatny i gibki jak łuk; miotający przy tym swoje strzały krytyki zdecydowanie, celnie i śmiertelnie.

W czasach, w których przyszło mu żyć, a więc na przełomie wieków dwudziestego i dwudziestego pierwszego, wojny stały się już niechlubną przeszłością. Ich miejsce wypełniły za to, tak widział to Dawid Archer, przypadkowe i zupełnie niepotrzebne dźwięki, atakujące każdego człowieka od narodzin do jego śmierci. Dźwięki piękne i subtelne, tchnące w każdego z nas nadzieję, jak też te niemiarowe, krzykliwe i pospolite, napawające nas niepokojem i doprowadzające do stanów depresyjnych. Tych ostatnich właśnie, dźwięków z ludzkich koszmarów, Dawid nienawidził szczególnie. Im postanowił się przeciwstawić.

W jego świecie, świecie, który widziały jego oczy, te niepotrzebne dźwięki spotkać można było już u drzwi domu lub mieszkania – były to znane nam i zazwyczaj źle dopasowane dźwięki skrzypiących drzwi i dzwonków lub tanich gongów przyklejonych przez budowlańców pod sufitem, jak też odgłos szurania brudnych butów o wycieraczki z tandetnymi i często obco brzmiącymi napisami. Zarówno w domach, jak i poza nimi liczne dźwięki towarzyszyły ludziom nawet podczas snu – te najczęściej wydawane były przez kopulujące pod werandą koty, wydzierające się w spazmach orgazmów i płodzące następne, podobnie kopulujące pokolenia różnej wielkości i maści. Domy wewnątrz huczały nie mniej niż ich niby-stateczne otoczenie. Dudniły i dźwięczały czajniki i odkurzacze, jęczały suszarki do włosów, od rana burczały pralka oraz wentylator, ścigające się z rzekomo cichymi lodówkami i piekarnikami. Nawet szczoteczka do zębów zaznaczała stale swoją obecność. Odgłos włączonego na zewnątrz silnika i głośnego klaksonu oraz pilota, na którym – o dziwo – właściciele zawsze wybierali opcję dźwięczną, a nie tę bezdźwięczną, jedynie im mniej dostojnie wtórowały.

To wszystko razy dwa, trzy lub cztery – jeśli domowników było więcej.

Exteriory, w przeciwieństwie do swoich cichszych braci – interiorów – te dopiero były wulkanami kakofonii. Wszystko, co żyło lub wprawione zostało w jakikolwiek ruch ręką człowieka lub innej maszyny, brzmiało, i to charakterystycznie tylko dla siebie – tak jakby dźwięk nie mógł mieć tylko jednej odmiany. Lotniska zagłuszały wielkie fabryki, te zaś były głośniejsze od ulic pełnych aut, autobusów i przejeżdżających pośpiesznie tramwajów. Nawet ludzie rozmawiający przez telefony komórkowe nie potrafili zachowywać się cicho. Śmiali się głośno, bardzo głośno, jakby zapominając starą prawdę, że prawdziwa radość może być też spokojna. Jeden człowiek starał się przekrzyczeć drugiego, zdobyć nad nim przewagę i stale zaznaczać swoje terytorium – terytorium dźwięków słyszalnych, które były szybsze niż wątpliwy widok, smrodek czy też treści słów. Te ostatnie zaś wypowiadane były często w nadmiarze i niepotrzebnie. Nie muszę chyba dodawać, że żadne ograniczenia w tej mierze nie istniały. Człowiek plótł bez potrzeby po to tylko, by pleść; gderał, by gderać; wrzeszczał bez potrzeby i kłócił się o byle co. Wszelkie normy były wielokrotnie przekraczane. Nie istniały przy tym żadne ograniczenia prawne lub jakiekolwiek inne. Pojęcie higieny dźwiękowej trudno było znaleźć nawet na stronach książek science fiction. Człowiek kaleczył ciszę swoją nieodpartą potrzebą ingerencji i powodowania zakłóceń. Psuł ją oraz jej pejzaże tak samo jak psuje się dobre przyjęcie niewybrednym żartem. Hałasował zamiast milczeć.

Najbardziej zaś hałasowały duże miasta, gdzie ilość dźwięków i norm przez nie przekroczonych była tak duża, że tak jak smog przeszkadza ludziom oddychać, tak gęsta od dźwięków atmosfera dawała się prawie jeść łyżeczką do deserów, a może i nabierać dużą łyżką do zupy.

Nic nie potrafiło już milczeć ani też milczeć nie chciało. Świat zaczął zależeć przede wszystkim od wielości dźwięków wydawanych przez wszystko, co dostępne. Nie cisza i jej dostojeństwo, lecz ilość, nawet nie jakość dźwięków, decydowała o cenie i znaczeniu każdej osoby i przedmiotu. Nawet oficjalne okresy żałoby oznaczały dla tłumu gapiów i dostojników różne dźwięki ciszę przerywające. Ciszę tę zredukowano zresztą do pojęcia „minuty ciszy”. Minuta wydawała się i tak męką nie do zniesienia. Zaczynała ją trąbka, bębny lub włączone w całym kraju syreny, jak też rozbrzmiewające za długo odgłosy uderzeń dzwonów. Zegar odmierzający tę rozpacz ludzkiej próżności także tykał. Głośniej, szybciej i częściej – jeśli jego posiadacz uważał się za człowieka nowoczesnego.

Szczytem nowoczesności wydawał się człowiek ze słuchawkami na uszach. On właśnie chciał dla odpoczynku, a może po prostu dodania animuszu, dostarczać sobie przyjemności przez ciągłe bombardowanie własnego słuchu niezliczoną ilością głośnych dźwięków. Słuchawki dostarczały mu niewspółmierną do potrzeb przynależnego mu zmysłu słuchu głośność, dzięki której mógł na chwilę zapomnieć o huku otaczającego go świata. Bez tego, wyrwany na kilka godzin w świat resztek zachowanej przyrody – na przykład do gęstego lasu – dostawał błyskawicznie choroby podobnej do depresji. Tak bardzo tęsknił za swoim szumem, że nie potrafił już bez niego żyć. Wracał czym prędzej do swojej dźwiękowej katorgi. Tylko tam czuł się pewnie jak u siebie w domu.

To właśnie w takim miejscu, w zacnym roku siedemdziesiątym czwartym, nieważne którego dokładnie stulecia, przeraźliwa cisza porodu Dawida zaskoczyła jego wrzeszczącą wniebogłosy, niemal nieprzytomną z bólu matkę oraz zebrany zespół lekarzy, specjalistów od porodu i połogu. Wszyscy zamarli głucho. Przecież przyjście na świat bez pierwszego wrzasku świadczy o złej kondycji nowo narodzonego, a nawet o braku chęci do życia. Dawid, mimo otrzymanych kilku dosadnych klapsów, nie zamierzał jednak wydobyć z siebie żadnego odgłosu. Jakby przyjście na świat niespecjalnie go zainteresowało. Jakby nie chciał tego za nic oznajmiać ani światu, ani czekającym pod oknami porodówki mężczyznom, z których część była mężami, a przynajmniej narzeczonymi. Dawid postanowił przyjść na świat w milczeniu. Lekarze i pielęgniarki byli tym faktem mocno zaskoczeni.

– Jak żyję, nie widziałem takiego cudu – powiedział nawet złośliwie jeden z nich.

„Cud”, a może raczej „cudak”. Te dwa słowa Dawid usłyszał jako pierwsze. To właśnie w takim miejscu, przybytku pełnym niemiłosiernie wrzeszczących nowo narodzonych oraz jeszcze głośniejszych wrzasków porodowych ich matek, przyszedł na świat Dawid Archer. Kolekcja dźwięków, wytwarzanych przez ludzi doprowadzonych do ekstremum, była tego przeraźliwie przeciętnego dnia wprost nie do zniesienia. Izba położnicza tworzyła ich zresztą więcej niż znajdująca się nieopodal fabryka części samochodowych zatrudniająca tyle samo ludzi, co robotów. Z racji godzin szczytu huk za oknem był tak natężony, że ludzie nie skarżyli się już nawet na ból głowy – o co zresztą posądzali wszystko, tylko nie niewinne ich zdaniem dźwięki. Jako że ojciec Dawida miał, podobnie jak inni mężczyźni, całkowity zakaz wstępu do szpitala, na wyraźne zresztą życzenie ordynatora, porozumiewał się ze swoją ukochaną poprzez system nawoływań, całkiem donośnych zresztą. Otwarte okno było ich jedynym łącznikiem i zapewniało pewien rodzaj komunikacji między małżonkami. Inne pary szybko zauważyły, że jest to najlepsza metoda porozumiewania się i zaczęły rychło ją naśladować.

– Czy to już? – krzyczał Richard Archer, ojciec Dawida, nieco zbyt stary jak na ojca.

– Aaaach, aaach – odpowiadały mu powtarzające się wraz ze skurczami krzyki pani Marion Archer.

– Czy już? Czy to syn? – Przez okno ponownie wtargnęły słowa pana Archera.

– Aaahhhaaa – odpowiadała pani Archer, skupiona na wystającej ze swojego wnętrza głowie.

W końcu, po niecałych dwóch godzinach, pytania zniecierpliwionego brakiem efektów pana Archera ustały zupełnie. Ponieważ zaś cisza nie była szczególnie lubianym stanem, zwłaszcza na izbie porodowej, wrzaski innych kobiet oraz nawoływania innych zniecierpliwionych mężczyzn wkrótce wyparły ten naturalny stan przyrody. Szczególnie to te odarte z wszelkiego człowieczeństwa kobiety: młode, starsze lub całkiem już stare matki, nasłuchiwały krzyków swoich nowo narodzonych pociech, dziwnym trafem potrafiąc rozpoznać i odróżnić kwilenie własnych dzieci od zupełnie identycznego kwilenia innych. Pierworódki miały z tym jeszcze problem – jak i z wieloma swoimi stanami, przede wszystkim z zupełnie nową sytuacją, w jakiej postawiło je życie, skupione do tej pory od rana do wieczora jedynie na nich samych, ich potrzebach, przebieraniu się lub zmienianiu świata na swoją modłę. Ojcowie zaś przyzwyczajali się do nowego świata pełnego strachu, niepokoju i kłótni o niewystarczającą ilość pieniędzy, których powinni posiadać znacznie więcej, nie tylko na koncie, ale przede wszystkim w kieszeni.

Dzieci zaś nie przetrzymywano w stanie ciągłej walki na wrzaski z innymi dziećmi na ogromnej, prawie trzydziestoosobowej izbie szpitala zbyt długo. Po dwóch dniach, przerażony i przytłoczony skalą działań dźwiękowych innych, do których doszło też wydawanie pierwszych gazów, mały Archer wciąż nie wydusił z siebie niczego, co było dźwiękiem lub nawet naśladowało go w jakikolwiek sposób. Ponownie też ubrane na biało panie i panowie w towarzystwie lub bez towarzystwa jego rodziców powtarzali głośno słowa, niechlujnie przy tym mlaszcząc źle przeżuwanymi posiłkami i stale się w niego wpatrując.

– Dziwne to. Bardzo dziwne.

Dzieciaka poddawano kolejnym badaniom, które miały potwierdzić jego zupełną normalność lub całkowity jej brak. Badania były długotrwałe, powtarzalne i męczące, zaś przykładane do ciała lodowate narzędzia wywoływały u niego niepotrzebne dreszcze niezadowolenia, a nawet pewnego strachu. Przepytano też oraz sprawdzono na wszelki wypadek i rodziców małego, czyli dostojnego ogrodnika pana Archera oraz nauczycielkę muzyki panią Archer.

Żadne z przeprowadzonych naprędce dodatkowych badań rodziców oraz samego malca nie odpowiedziało na istotne pytanie: Dlaczego mały, któremu rodzice wybrali wspólnie biblijne imię Dawid, by potrafił mierzyć się z przeciwnościami losu, milczał jak zaklęty. Lub jak grób, jak kto woli – mimo wszelkich zachęt, jak powtarzane setki razy w jego stronę „a kysi, kysi, a biu, biu” lub też machanie mu przed nosem wymyślnymi grzechotkami, na które rodzice nie żałowali grosza. Żadna, powtarzam, żadna metoda nie pomagała wydobyć z małego dźwięku. Tak jakby uparł się, że na razie będzie rozwijał inne zmysły – węch, smak, wzrok czy dotyk. Zaś słuch pozostawi sobie na potem. Jego rodziców ten wybór nie satysfakcjonował. Woleliby, by ich dziecko, wobec festiwalu porównań z innymi dziećmi, który zaczął się nazajutrz po jego przyjściu na świat, zapewniało nieustające sukcesy, a nie prowokowało dziwne pytania, uśmieszki politowania bądź niedowierzania ukryte pod maską rzekomego zrozumienia i sąsiedzkiej dyplomacji. Uczucia innych przypatrujących się małemu Dawidowi były zgoła inne.

W zadziwiający sposób małego ciekawiły zabawki i wszelkie przedmioty wydobywające z siebie jakiekolwiek dźwięki – stukot, mruczenie, pobrzękiwanie, tykanie czy szuranie. Od razu zwracał w ich stronę swoje błyszczące oczy. Dźwięki ciekawiły go tak bardzo, że zaczął nawet, w sposób na razie niedostrzegalny dla swoich rodziców, naśladować ich rytm słabo jeszcze rozwiniętymi palcami. Najpierw jedną, później drugą rączką, na końcu zaś obiema. Jakby te dźwięki doskonale rozpoznawał każdy centymetr jego małego jeszcze i nierozwiniętego ciała. Jakby wszystkie jego zmysły czekały na ten ostatni, wydawałoby się najsłabiej rozwinięty. Zmysł słuchu, a może i harmonii.

– Baw się, baw doskonale i jak należy – powtarzała mu cicho do ucha matka, wystukując na blacie stołu ciężkimi od pierścionków palcami jakąś dobrze jej znaną, ulubioną melodię.

Jego ojciec wsłuchiwał się w tym samym czasie w śpiew ptaków w kolejnym ogrodzie, który przyszło mu doprowadzać do porządku podczas pobytu za granicą jego właścicieli. Takich domów miał kilka i zawsze zastawał w nich niezwykły wprost bałagan.

A jednak w żłobku, w którym szybko wylądował Dawid, nie polubiono malca. Nie interesowało go przecież to, co mu pokazywano lub sposób, w jaki go dotykano. Odrzucał też naturalny u innych dzieci pociąg do smaków słodkich, gustując także w słonych i kwaśnych, a nawet… gorzkich, które podtykano mu często za karę do jedzenia.

– Żryj w końcu i przestań tylko nasłuchiwać – powiedziała mu nawet zbyt dosadnie jedna z jego nadzwyczaj krzykliwych opiekunek.

– Nie widziałam takiego dziwadła, odkąd zajmuję się bachorami. Czyli od lat trzydziestu i jeden – dodała inna, jej przełożona.

Dawid nie reagował nawet najcichszymi dźwiękami na wyraźne zmiany natężenia głosu swoich opiekunek. Wydawał się jednak doskonale rozumieć ich nastroje.

– Trzeba go oddać do żłobka specjalnego. Takiego dla opóźnionych w rozwoju – zadecydowały kobiety po kolejnych miesiącach. – On nie zachowuje się normalnie, tak jak inne dzieciaki. Jest potwornie cichy. A może jest po prostu potworem? – argumentowały, nie mogąc znieść jego ciągłego milczenia.

– Nie chcemy go tu. Jego widok jest nieznośny. Inne dzieci, choć nie mówią jeszcze wcale, też już go nie znoszą.

– Nie rozumiem doprawdy, o co chodzi – powiedziała w końcu po kolejnej skardze pani Archer. – Czy moje dziecko różni się znacznie od innych?

– Różni się, i to aż zanadto – odparły niemal wszystkie opiekunki.

– A czym, jeśli wolno mi zapytać? – Nie przestawała dociekać matka.

– A wieloma rzeczami, proszę pani, jak na przykład tym, że nie smakuje mu nic podsuwane mu pod nos. Każda rzecz, nawet papka o smaku dojrzałych truskawek, jest dla niego tym samym co soczek z przecieranych owoców. Żadna zabawka nie jest dla niego dobra, wyłączając jedynie te wydające jakiekolwiek dźwięki. O te, te akurat są dla niego podejrzanie interesujące. On w ogóle lubi bawić się inaczej. Przystawia wszystko do ucha i nasłuchuje, a przecież wiemy, że potrafi patrzeć i rozróżnia kolory. Same to widziałyśmy.

– Nie ma w tym chyba nic przesadnie niezwykłego? – nie dawała za wygraną pani Archer.

– My jednak mamy dość. Proszę go stąd zabrać. Gdzieś, gdziekolwiek indziej. Nie chcemy już patrzeć, jak strzyże uszami, gdy zaczynamy cicho rozmawiać o zwyczajnych sprawach przy naszym stoliczku w kącie sali.

– Plotkować? Mówią panie o pospolitym plotkowaniu?

– No właśnie. Nawet jeśli nasze tematy są zwyczajne, czy to nie podejrzane, że są interesujące dla półrocznego niemowlaka?

Matka Dawida, pani Marion Archer, na próżno próbowała przekupić jakoś opiekunki w żłobku. Te nic sobie nie robiły z jej błagania, a nawet obietnic dodatkowych nakładów na wychowanie syna. Opiekunki zaparły się i za nic miały jej prośby. Widać było od razu, że chciały się pozbyć chłopca, tak jak statek na pełnym morzu wobec nadciągającej burzy pozbywa się niepotrzebnego, zdaniem kapitana, balastu. Pani Archer dała w końcu za wygraną.

– Ten dzieciak za dużo słyszy. Kiedy strzyże uszami, wiemy, że słucha. A przecież nie może jeszcze rozumieć, co nie? – grzmiały jej jeszcze długo w uszach słowa przełożonej opiekunek ze żłobka.

– Jego ciekawość i ciągłe nadstawianie uszu w naszą stronę doprowadziły do tego, że przezornie udawałyśmy się w inny róg sali. Coraz dalej i dalej. W końcu zaczęło brakować miejsca. Pozostało nam zawiązywać mu uszy lub je zatykać. A i tak wydawało się, że nas słyszy. Choć to przecież niemożliwe z zatkanymi uszami, prawda?

Pani Archer zanadto już zawiedziona była metodami wychowawczymi żłobka, któremu powierzyła swoje jedyne dziecko, o którym myślała „mój skarb”, w czym zresztą nie różniła się od innych matek przewrażliwionych zazwyczaj na punkcie swoich pociech.

– A niech sobie gadają, co im ślina na język przyniesie – powiedziała nawet do jednej z sąsiadek. – Niech gadają… – dodała cicho.

Dawid spojrzał na nią po tych słowach, jakby zrozumiał, a przynajmniej starał się zrozumieć złość i rozczarowanie matki.

– Jeszcze się przekonacie, jak bardzo mylicie się co do tego malca, mojego jedynego syna. Jeszcze się przekonacie… – złorzeczyła im cicho, myśląc od tej pory o wszystkich opiekunkach, szczególnie tych w żłobkach, jako o niewykształconych, leniwych i samolubnych, a nawet gruboskórnych egoistkach, które z nietolerancji oraz braku gotowości do altruizmu, zwłaszcza na rzecz najmłodszych i najbardziej bezbronnych, uczyniły oręż swojej pracy zarobkowej, a może i pewnej, choć ograniczonej oczywiście ze względu na stopień szkoły, filozofii wychowawczej.

Bezduszne czupiradła, podsumowała w myślach ten wątek, wyraźnie nadwyrężający jej siły.

Zaraz też, to znaczy dnia następnego od przejęcia syna spod kurateli bezdusznych opiekunek, postanowiła zająć się wychowywaniem samodzielnie, bez nadmiernego udziału osób trzecich. Jedynymi zaś osobami, na których pomocy jej zależało, była jej własna rodzina, ze szczególnym udziałem męża, pana Archera, ma się rozumieć.

Pani