79,90 zł
Jak Ameryka rozgrywa ryzykowną rywalizację z dwoma innymi mocarstwami jądrowymi – Chinami Xi Jinpinga i Rosją Władimira Putina
David E. Sanger, zdobywca Nagrody Pulitzera, ujawnia, w jaki sposób Stany Zjednoczone zaangażowały się w rywalizację z dwoma głównymi rywalami. Przez lata USA były przekonane, że Rosja i Chiny dołączą kiedyś do zachodniego świata. Okazało się, że były to mrzonki.
Dziś te trzy mocarstwa biorą udział w rywalizacji o dominację militarną, gospodarczą, polityczną i technologiczną. Stawka jest wysoka, a państwa na całym świecie zmuszone są opowiedzieć się po jednej ze stron.
Opierając się na ogromnej liczbie wywiadów z wysoko postawionymi przedstawicielami administracji pięciu różnych prezydentów, amerykańskich agencji wywiadowczych, zagranicznych rządów i firm technologicznych, Sanger przedstawia pasjonującą opowieść skupioną wokół kluczowych pytań tej epoki:
·Czy błędy popełnione przez Putina podczas inwazji na Ukrainę będą oznaczać jego koniec i zmuszą go do sięgnięcia po arsenał jądrowy?
·Czy bezprecedensowo krótki czas uwagi Zachodu poświęcony wojnie w Ukrainie przełoży się na porażkę Kijowa?
·Czy Xi dokona inwazji na Tajwan?
·Czy przywódcy Chin i Rosji zacieśnią więzi, by wspólnie przełamać amerykańską dominację?
·I czy politycznie podzielona Ameryka wciąż jest w stanie przewodzić światu?
To podróż od pól bitew w Ukrainie do siedzib tajwańskich przedsiębiorstw produkujących najbardziej zaawansowane układy scalone, tworząca wyjątkowy obraz powrotu Stanów Zjednoczonych do konfliktu między supermocarstwami i konsekwencji, jakie ten konflikt ze sobą niesie.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 803
Rok wydania: 2025
Tytuł oryginalny: New Cold Wars: China's Rise, Russia's Invasion, and America's Struggle to Defend the West
Przekład: Grzegorz Kulesza, Gabor Chodkowski-Gyurics
Redakcja: Katarzyna Dziedzicka | Półsłówko
Korekta: Ewa Kujaszewska
Skład i łamanie: Tomasz Gąska | 7colors.pl
Opracowanie e-wydania: Karolina Kaiser |
Projekt okładki: Sebastian Cabaj | instagram.com/pan_cabaj/
Źródła zdjęć na okładce: domena publiczna (od lewej: www.kremlin.ru; oficjalny portret inauguracyjny Donalda J. Trumpa z 2025 roku, autor: Daniel Torok; www.kremlin.ru)
Recenzja czytelnicza Karol Ostrówka
Copyright © 2024 by David E. Sanger
All rights reserved.
All rights reserved including the right of reproduction in whole or in part in any form.
This edition published by arrangement with Crown, an imprint of the Crown Publishing Group, a division of Penguin Random House LLC
Published in the United States by Crown, an imprint of the Crown Publishing Group, a division of Penguin Random House LLC, New York.
Crown and the Crown colophon are registered trademarks of Penguin Random House LLC.
Copyright © 2025 for this Polish edition by Poltext Sp. z o.o.
All rights reserved.
Copyright © 2025 for this Polish translation by Poltext Sp. z o.o.
All rights reserved.
Wydanie pierwsze
Warszawa 2025
Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.
Szanujmy cudzą własność i prawo!
Polska Izba Książki
Więcej o prawie autorskim na www.legalnakultura.pl
Zezwalamy na udostępnianie okładki książki w internecie.
Poltext Sp. z o.o.
wydawnictwoprzeswity.pl
ISBN 978-83-8175-754-6 (epub)
ISBN 978-83-8175-755-3 (mobi)
Dla Sherill,
dzięki której każda podróż w naszym wspólnym życiu jest pełna miłości i mądrości,
oraz ku pamięci
Joan, Kena i Ellin
Xi Jinping: Obecnie zachodzą zmiany, jakich nie widzieliśmy od stulecia. Bądźmy motorem tych zmian.
Władimir Putin: Zgadzam się[1].
Kreml, 22 marca 2023 roku
WYBUCH PEŁNOSKALOWEJ WOJNY W EUROPIE pozbawił mieszkańców Starego Kontynentu złudzeń co do tego, że pokój i stabilność utrzymają się już po kres dziejów. Błyskawicznie musieli się oni przekonać, że to czas pokoju był wydarzeniem nienaturalnym, a wojna wraca jako swoiste przedłużenie polityki. W trzeciej dekadzie XXI wieku żyjemy w zupełnie innej rzeczywistości niż pod koniec ubiegłego stulecia. Stany Zjednoczone prawdopodobnie bezpowrotnie utraciły rangę światowego hegemona, stając się „zaledwie” jednym pośród co najmniej dwóch innych supermocarstw, które konsekwentnie dążą do podważenia pozycji Waszyngtonu. Publikacja Davida Sangera to przede wszystkim opis następujących po sobie rządów kolejnych amerykańskich prezydentów, których wspólną cechą jest brak zrozumienia dla radykalnie zmieniającej się rzeczywistości na szachownicy rywalizacji międzypaństwowej. To krótkowzroczność kolejnych gabinetów w Białym Domu doprowadziła do sytuacji, w której USA mogą poważnie obawiać się o to, czy za chwilę nie zostaną prześcignięte przez swoich rywali. Narracja autora urywa się nagle pod koniec 2023 roku, a to przecież kolejne miesiące pokazują, że sytuacja na arenie międzynarodowej w żadnym wypadku nie sprzyja Amerykanom. Pomimo ich szerokiego zaangażowania na rzecz Ukrainy Rosja jest dziś znacznie bliżej sukcesu niż przed dwoma laty. Bliski Wschód znowu staje w ogniu krwawych walk, a chińska gospodarka wyszła z covidowego kryzysu.
Chociaż autor przyrównuje współczesne warunki rywalizacji pomiędzy Waszyngtonem a Moskwą i Pekinem do okresu zimnej wojny, to nie jest to zestawienie idealne. Inaczej niż podczas tamtego konfliktu obecnie nie mamy do czynienia z państwami od siebie niezależnymi ani ze starciem sprzecznych wzajemnie ideologii, a zamiast tego obserwujemy niemal niedającą się przeciąć pętlę wzajemnych zależności (głównie gospodarczych). Nie ma też rywalizujących ze sobą bloków, a poszczególne państwa nie stoją przed zero-jedynkową decyzją co do wyboru stron, współpracując często ze wszystkimi jednocześnie. Wreszcie na polu rywalizacji technologicznej w wielu sferach USA wcale nie są niedoścignionym liderem. Wydaje się, że lepszą analogią będzie okres koncertu mocarstw. Główny problem polega na tym, że zakończył się on globalnym konfliktem zbrojnym, który pochłonął życie ponad 14 milionów ludzi. Może więc lepiej, by obecny wyścig mocarstw bardziej przypominał ograniczoną rywalizację ZSRR i USA sprzed kilkudziesięciu lat.
Założenia amerykańskich elit o zintegrowaniu się takich potęg jak Rosja i Chiny z Zachodem oraz potędze globalizacji okazały się niczym innym jak mrzonkami. Ukoronowaniem porażki tej tezy były ogłoszenie partnerstwa „bez ograniczeń” między Pekinem a Moskwą oraz kolejne coraz ostrzejsze działania obu stolic w celu radykalnej zmiany układu sił na arenie międzynarodowej. Amerykańskie dążenia do przemiany innych państw na własne podobieństwo raz po raz kończyły się niepowodzeniem. Dotyczyło to prób otwarcia i zmiany zarówno poprzez współpracę gospodarczą, czego przykładem są Rosja Putina oraz Chiny, jak i poprzez działania zbrojne, co udowodnił Afganistan.
Obserwowana przez nas obecnie rywalizacja supermocarstw jest wojną nowego rodzaju, toczoną nie tylko na lądzie poprzez tzw. wojny zastępcze, ale też w dużym stopniu w przestrzeni cyfrowej. Niebagatelną rolę odgrywają w niej prywatne firmy lub grupy hakerskie współpracujące z państwami, a jednym z narzędzi wpływu stają się globalnie funkcjonujące serwisy społecznościowe. Dynamicznie i wręcz radykalnie zmienia się również współczesne pole bitwy konwencjonalnej. Od zagonów pancernych i typowej walki manewrowej szybko wróciliśmy do działań pozycyjnych przypominających batalie Wielkiej Wojny, by niedługo później zobaczyć niemal wojnę przyszłości, w której kluczowym orężem stały się drony zdolne przełamywać obronę przeciwnika, ale też powstrzymywać działania zaczepne drugiej strony. Walka, którą obserwujemy na Wschodzie, jest więc jednocześnie wojną przeszłości i przyszłości, z ciągnącymi się okopami, rowami przeciwczołgowymi, a także latającymi nad głowami żołnierzy niewielkimi bezzałogowcami.
Sanger udowadnia, że przez ostatnie dekady amerykańskie założenia co do Rosji, Chin, ale też państw mniejszej rangi oparte były często na nadziejach, które raz po raz się rozwiewały. To właśnie wiara w jednobiegunowość i własną potęgę George’a W. Busha, słabość polityki prowadzonej przez Baracka Obamę, wycofanie i zachowawczość Joe Bidena oraz chaos i izolacjonizm Donalda Trumpa pozwoliły Władimirowi Putinowi i Xi Jinpingowi wykorzystać nadarzającą się okazję do wzmocnienia własnych państw i podkopania statusu USA. Bieżąca obserwacja nastawienia i działań Trumpa wobec Putina w kontekście wojny na Ukrainie nie wskazuje, by obecna administracja odeszła od tych błędnych założeń, które doprowadziły Stany Zjednoczone do utraty ich pozycji.
Przez ostatnie dekady zachodnia narracja polityczno-medialna zdominowana była przez koncepcje zbliżone do tych, które prezentował Francis Fukuyama, podsuwające odbiorcom mrzonki i błogą nieświadomość opartą na fałszywym przekonaniu o własnej wyjątkowości. Tymczasem Sanger w swojej pracy proponuje solidną dawkę rzeczywistości.
Michał Nowak
Analityk ds. międzynarodowych, specjalizujący się w obszarze konfliktów zbrojnych, redaktor Nowego Ładu i autor cyklu Raport z Frontu, w którym przedstawia wydarzenia na frontach wojny rosyjsko-ukraińskiej od pierwszego dnia po pełnoskalowej rosyjskiej inwazji
Wielkie demokracje zatriumfowały, co pozwoliło im na powrót do tych szaleństw, które uprzednio omal nie pozbawiły ich życia.
Winston Churchill, Triumf i tragedia (1953)[2]
ROSJANIE SZYKUJĄ SIĘ do wymarszu. To poważne ostrzeżenie przedstawione zostało podczas licznych ściśle tajnych spotkań wąskiej grupy oficjeli z Białego Domu, Pentagonu, Departamentu Stanu i służb wywiadu, które odbywały się w październiku 2021 roku. Szokująca wiadomość nie była jednak zaskoczeniem dla tych, którzy poprzedniego lata zwrócili uwagę na wypowiedzi prezydenta Rosji Władimira Putina argumentującego, że Ukraina nie jest niezależnym państwem, ale raczej integralną częścią dawnego imperium rosyjskiego. Siedem lat po zajęciu Półwyspu Krymskiego Putin i jego bliscy doradcy szykowali plan zajęcia całego państwa.
Ten rodzaj otwartej agresji ze strony państwa uzbrojonego w broń atomową nie powinien w ogóle mieć miejsca trzy dekady po upadku Związku Radzieckiego. Gdy prezydent Joe Biden po raz pierwszy zapoznał się z dowodami w tej sprawie, powiedział jednemu ze swoich doradców, że przechodzi to ludzkie pojęcie, nawet w przypadku Putina. Raport służb wywiadu był jednak kompleksowy: obejmował ogromną liczbę przechwyconych wiadomości elektronicznych, dane ze spenetrowanych rosyjskich sieci komputerowych i sprawozdania od wąskiego grona informatorów CIA, którzy po wielu latach posuchy na nowo uzyskali dostęp do najwyższych szczebli Kremla. Jeden z kluczowych przedstawicieli administracji państwowej opisał mi tę analizę jako prawdziwą żyłę złota w kwestii informacji o planach Putina.
Niespełna cztery miesiące później Putin spotkał się z Bidenem w dworku na brzegu Jeziora Genewskiego podczas napiętej sesji dyplomatycznej, skupionej na powstrzymaniu rosyjskich cyberataków typu ransomware na infrastrukturę krytyczną Stanów Zjednoczonych, jak na przykład rurociągi naftowe czy szpitale. Po jej zakończeniu zarówno Biden, jak i Putin przyznali, że temat Ukrainy został poruszony, choć dość pobieżnie. Gdy Biden wspomniał o tej sprawie, Putin zaczął na nowo się uskarżać, że Ukraińcy nie przestrzegają postanowień porozumienia wynegocjowanego z pomocą Zachodu po zajęciu Krymu. Porozumienie to nie pomogło dogasić przeciągających się walk w Donbasie. Niemniej nic nie świadczyło o tym, że cierpliwość Putina się wyczerpała lub że szykował się do ataku na dużo większą skalę.
Niektórzy doradcy rozważali, czy Putin nie wykorzystał tego spotkania, by ocenić stanowisko Bidena, stwierdzając, że amerykański prezydent był zbyt zajęty innymi sprawami – wewnętrzną walką polityczną, zwłaszcza w świetle wydarzeń z 6 stycznia; rywalizacją z Chinami; zbliżającym się odwrotem z Afganistanu – by zaangażować się w kolejny zagraniczny konflikt. Zgodnie z tą teorią miał uznać, że Biden nie był gotowy na poważne, kosztowne starania, by powstrzymać Rosję od zajęcia terenów, które Putin uważał za prawowicie należne Rosji.
W późniejszej rozmowie jeden z głównych doradców Bidena powiedział mi, że „pod koniec pandemii COVID-19 Putin nabrał przekonania, że jest nowym Piotrem Wielkim”. I tak jak car Piotr, Putin planował przywrócić Rosję do dawnej chwały.
Kiedy wspomniana żyła złota krążyła po centrum dowodzenia w Białym Domu, Biden i jego doradcy zaczęli rozważać, czy nie należy bezpośrednio skonfrontować się z Putinem. Dążenie do inwazji zaczęło być oczywiste. W gronie analizujących te doniesienia znalazł się Jake Sullivan, cudowne dziecko z Minnesoty, którego błyskawiczna kariera polityczna rozpoczęła się wraz z wyborami w 2008 roku, kiedy to doradzał Hillary Rodham Clinton w prawyborach, by później zostać doradcą Baracka Obamy. Ten czterdziestodwulatek w ostatniej chwili został mianowany doradcą Joe Bidena do spraw bezpieczeństwa narodowego. „Sytuacja nie wydawała mi się zupełnie beznadziejna”, przyznał zapytany, co poczuł, gdy pierwszy raz zobaczył raport. Wspomina, że pomyślał wtedy: „W porządku, taki mają plan. Czy możemy przyjąć jakąś strategię, która go utrąci?”.
W innych okolicznościach bezpośrednia konfrontacja, która ujawniłaby, w jakim stopniu Biały Dom jest poinformowany o planach najwyższego szczebla rosyjskich władz, byłaby zbyt ryzykowna. Mogłoby to uczulić Putina na obecność zdrajcy – lub zdrajców – w jego szeregach albo luk w bezpieczeństwie elektronicznym, przez które rosyjskie plany wojskowe trafiały prosto do amerykańskich agencji wywiadowczych. Lecz „żyła złota” oparta była na tak wielu źródłach – przechwyconej komunikacji, zdjęciach satelitarnych, raportach szpiegów z dostępem do rosyjskiego przywództwa – że Rosjanom trudno byłoby zidentyfikować konkretne przecieki.
W związku z tym Biden postanowił wysłać emisariusza z listownym ostrzeżeniem dla rosyjskiego wodza, co mu grozi w przypadku próby obalenia rządu Wołodymyra Zełenskiego i okupacji Ukrainy. Rozważano kilku kandydatów do tego zadania, lecz wybrano jedynego właściwego: Williama J. „Billa” Burnsa, byłego zawodowego dyplomatę, wyznaczonego przez Bidena do zarządzania CIA. Burns był oczywistym wyborem: jako amerykański ambasador w Rosji w burzliwych latach, w których Putin dochodził do władzy, a Rosja wydawała się zneutralizowana. Z najbliższego kręgu Bidena to Burns najlepiej znał Putina (jak lubił żartować, „to tam zyskałem większość swoich siwych włosów”). A Biden, ceniący sobie ponad wszystko długie relacje, miał do Burnsa pełne zaufanie.
Cel Burnsa był jasny: porozmawiać z Putinem, powiedzieć mu, że Stany Zjednoczone doskonale znają jego plany, i spróbować w miarę możliwości opóźnić lub zmienić jego finalną decyzję. Był to ten rodzaj szczerej rozmowy, którą najlepiej przeprowadzić twarzą w twarz. Lecz gdy Burns wylądował już w Moskwie, wychodząc z nieoznaczonego samolotu CIA z prezydenckim listem w kieszeni, dowiedział się, że rosyjski przywódca przebywa samotnie w swojej daczy pod Soczi. Od czasu wybuchu pandemii COVID-19 półtora roku wcześniej Putin często się izolował. Rosjanie zaoferowali za to Burnsowi rozmowę telefoniczną, którą mógłby wykonać ze swojego biura w Langley. Amerykanin zgodził się – nie przyjechał tu, by stracić szansę na bezpośrednią rozmowę z prezydentem.
I tak, korzystając z bezpiecznej linii w jednym z moskiewskich biur, pamiętających jeszcze czasy Związku Radzieckiego, wyjaśnił Putinowi, że inwazja byłaby ogromnym błędem, który wiele kosztowałby zarówno jego samego, jak i Rosję. Jak zwykle rosyjski przywódca nie okazał żadnej silnej reakcji. Jeśli był niezadowolony lub zaskoczony, że Stany Zjednoczone poznały jego zamierzenia, nie dał tego po sobie poznać w żaden sposób. Ani nie zmienił swoich planów. Burns wyjaśnił później, że Putin czuł się „niemalże wręcz uprawniony do kontrolowania Ukrainy i jej wyborów”.
W grudniu 2021 roku amerykańskie satelity szpiegowskie zauważyły, jak rosyjskie siły zajmują pozycje zgodne z wcześniejszymi ostrzeżeniami wywiadu. Kilka tygodni później nikt nie potrzebował kosztujących miliardy satelitów, żeby się zorientować, co się dzieje. Maxar, Planet Labs i inni komercyjni operatorzy satelitów przekazywali codziennie informacje o rosyjskich czołgach grupujących się nie dalej jak sto sześćdziesiąt kilometrów od Kijowa na terenie Białorusi, kraju rządzonego przez jednego z najbardziej lojalnych popleczników Putina. Szacunki wykazywały, że wzdłuż ukraińskiej granicy zgromadzone już było ponad 60 procent sił lądowych Rosji, częściowo w formacjach do ataku. Zauważone jednostki medyczne przewoziły krew do transfuzji – czego praktycznie się nie widzi w przypadku rutynowych ćwiczeń. Każdego dnia administracja Bidena ujawniała część posiadanych dowodów lub po cichu kierowała dziennikarzy do komercyjnych zdjęć satelitarnych lub wpisów w mediach społecznościowych, które często pokazywały jeszcze szczegółowiej działania, o których wcześniej informowały systemy wczesnego ostrzegania.
W lutym 2022 roku przedstawiciele najwyższych szczebli w służbach bezpieczeństwa nie mieli już cienia wątpliwości, że Putin planuje siłowo zmienić europejskie granice. Zgodnie z raportami wywiadu miało to wyglądać z grubsza tak:
Najpierw szalony rajd z północy w stronę Kijowa, w nadziei na zajęcie stolicy i schwytanie lub zabicie Zełenskiego w ciągu pierwszych kilku dni operacji.
Następnie lądowanie desantu morskiego w Odessie, kluczowym porcie nad Morzem Czarnym, z którego ukraińskie zboże jest wysyłane do wielu krajów świata. Rosyjskie siły miałyby zająć resztę wybrzeża, odcinając Ukrainie dostęp do morza i łącząc Półwysep Krymski z terytorium Rosji drogą lądową.
W końcu, by w pełni odciąć Ukrainę od świata, rosyjskie siły natarłyby na uprzemysłowioną wschodnią i południową część kraju, gdzie Rosja i Ukraina prowadziły ograniczone działania od 2014 roku, gdy Putin zajął Półwysep Krymski i zorganizował sfałszowane referendum, by ogłosić go ponownie rosyjską prowincją. Na koniec zwróciłyby się ponownie w kierunku zachodnim.
Według informacji przekazanych Bidenowi, jeśli wciąż istniałyby jakieś resztki ukraińskiego rządu, działałby on tylko na uchodźstwie, jako państwo kadłubowe, wycofujące się na zachód, w stronę Karpat. Po cichu Stany Zjednoczone przekazały już wcześniej Zełenskiemu urządzenia do bezpiecznej komunikacji, by mógł porozumiewać się z Bidenem w sposób utrudniający Rosjanom zlokalizowanie i zabicie go.
Jednak zgodnie z najlepszymi tradycjami najgorszych dni zimnej wojny Rosjanie określili tę serię zorganizowanych przez USA przecieków mianem fałszywych. Gdy generał Mark Milley, raczej szorstki absolwent Princeton i przewodniczący Kolegium Połączonych Szefów Sztabów, zadzwonił do swojego rosyjskiego odpowiednika, Walerija Gierasimowa, otrzymał bezpośrednie zaprzeczenie, jakoby była szykowana jakakolwiek inwazja. Gierasimow przekazał, że to tylko ćwiczenia wojskowe. Według Milleya sens jego słów zasadniczo był następujący: „Ja się do ciebie nie przypierdalam, gdy rozstawiasz wojska na ćwiczenia przy granicy z Meksykiem”. Milley odparł: „Cóż, nie rozstawiamy tam stu pięćdziesięciu tysięcyżołnierzy”.
W tym samym czasie Antony J. Blinken, sekretarz stanu w rządzie Bidena i jego najbliższy powiernik w kwestiach globalnych, odbył podobnie frustrującą rozmowę z Siergiejem Ławrowem, wieloletnim rosyjskim ministrem spraw zagranicznych. Ławrow był wielce urażony amerykańskimi ostrzeżeniami co do zbliżającej się inwazji; upierał się, że to zachodnia dezinformacja i najnowsze starania o rozpętanie – jak to nazwał – „rusofobii”.
Blinken, który służył jako główny doradca Bidena do spraw bezpieczeństwa narodowego, gdy ten był senatorem i wiceprezydentem, podejrzewał, że Ławrow może być niedoinformowany – jeśli Putin planowałby wojnę, to niekoniecznie zadałby sobie trud powiedzenia o tym swojemu ministrowi spraw zagranicznych. Lecz zachowanie rosyjskiego dyplomaty było na tyle dziwne, że podczas posiedzenia w Genewie Blinken wziął go na stronę i spytał – cicho, poza zasięgiem uszu dziennikarzy – dlaczego zaprzecza on czemuś, co jest dla wszystkich oczywiste. Czy w ogóle sam wierzy w to, co mówi? Ławrow, który rozpoczął karierę dyplomatyczną, gdy Blinken był jeszcze nastolatkiem mieszkającym w Paryżu, rzucił mu spojrzenie, po czym odwrócił się i odszedł.
EUROPEJCZYCY RÓWNIEŻ NIE DOPUSZCZALI do siebie faktów, nie mogli sobie wyobrazić, że część ich kontynentu może znowu stanąć w płomieniach, a tłumy Ukraińców będą się gromadzić na stacjach metra, by schronić się przed bombami. W połowie lutego liderzy zachodnich państw spotkali się w Niemczech na Monachijskiej Konferencji do spraw Bezpieczeństwa, corocznym spotkaniu Paktu Atlantyckiego, które zyskało sobie reputację miejsca spotkań światowych liderów, dyplomatów i dyrektorów międzynarodowych korporacji. Spotkanie to często było zwiastunem rosnących obaw państw atlantyckich, a kiedy dotarłem na miejsce wieczorem przed otwarciem konferencji, poziom stresu był wyjątkowo wysoki.
Niemniej europejscy ministrowie obrony i spraw zagranicznych upierali się, że do inwazji nie dojdzie. Twierdzili, że Putin robił to wszystko na pokaz, by postraszyć inne państwa. Przecież nie byłby tak głupi, by zagrozić własnym interesom gospodarczym, zwłaszcza zbliżającemu się otwarciu gazociągu Nord Stream 2, który łączy Rosję bezpośrednio z Europą Zachodnią, z pominięciem Ukrainy. Celem Putina, jak powiedział mi jeden z niemieckich przywódców, jest jeszcze głębsze uzależnienie kontynentu od rosyjskiego gazu – i tym samym od swoich kaprysów. Nie zagroziłby tym planom tylko po to, żeby załatwić stare porachunki.
Blinkena, z którym spotkałem się podczas przerwy śniadaniowej w jednym z ostatnich dni konferencji, takie racjonalizowanie doprowadzało do szału. „To się stanie”, powiedział o inwazji. „Nie wiem, kiedy dokładnie, ale to kwestia najbliższych dni”. Jednak niezależnie od tego, ile zdjęć satelitarnych przedstawił, wielu europejskich liderów widziało tylko to, co chcieli zobaczyć.
Ukraińcy również zdawali się zaprzeczać rzeczywistości. Gdy Zełenski przyleciał do Monachium – tylko na parę godzin, wynajętym od Pentagonu samolotem, którego zdaniem administracji Bidena Rosjanie nie odważyliby się zestrzelić – zapewniał publicznie, że nie wierzy w nadchodzącą inwazję. Jednak można było zauważyć pewne oznaki, że sam nie do końca podziela to przekonanie.
Wystąpienie Zełenskiego podczas konferencji pokojowej zgromadziło w audytorium tłumy, które zastanawiały się, czy ten sobotni wieczór to ostatni raz, kiedy widzą go żywego. Nikt się nie spodziewał, jak bardzo rozgniewany będzie prezydent Ukrainy.
„Na co czekacie?”, pytał, ponaglając liderów, by zaczęli działać natychmiast, zamiast czekać, aż Putin naprawdę pociągnie za spust. „Nie potrzebujemy waszych sankcji” – tłumaczył – po upadku ukraińskiej gospodarki i „okupacji części naszego kraju”. Być może ze względu na obecność w Monachium – mieście, w którym osiemdziesiąt lat wcześniej Neville Chamberlain próbował nieskutecznej polityki ustępstw wobec Adolfa Hitlera – Zełenski ostrzegał również swoich „partnerów i przyjaciół, by nie zawierali za naszymi plecami żadnych porozumień” [3] z Putinem.
– Nie panikujemy – zapewniał przed powrotem do Kijowa, okrężną drogą omijając rosyjską strefę powietrzną.
A jednak tak to brzmiało.
ZALEDWIE DWA TYGODNIE przed konferencją w Monachium Putin powrócił z izolacji, by podjąć największe ryzyko w swojej karierze. Poleciał do Pekinu, w którym miały się odbyć zimowe igrzyska olimpijskie. Oficjalnie po to, by wziąć udział w ceremonii otwarcia, lecz w praktyce po to, by pokazać swoją silną relację z prezydentem Chin Xi Jinpingiem.
Przez długie lata Putin – z wzajemnością – zabiegał o względy Xi. Obaj liderzy, choć zazwyczaj niedostępni podczas pandemii, często ze sobą rozmawiali i na swój sposób umacniali swoje autorytety, przyjmując coraz bardziej nacjonalistyczną retorykę. Teraz Putin potrzebował Xi, by pokazać światu, że są w stanie połączyć swoje siły i wpływy. Pomimo wszystkich różnic pomiędzy nimi – a było ich wiele – łączył ich wspólny cel: postawić się Stanom Zjednoczonym, pokrzyżować ich plany i przyspieszyć, ich zdaniem nieunikniony, upadek USA.
Ceremonia otwarcia była niezapomniana. Gdy sportowcy szykowali się do zawodów, Putin i Xi podpisali obszerne oświadczenie o wspólnym interesie w opieraniu się globalnym ambicjom Zachodu, zadeklarowali w nim partnerstwo „bez ograniczeń” i wezwali wszystkie kraje do respektowania suwerenności i integralności terytorialnej innych państw. Nie był to do końca sojusz, lecz niemal dokładnie takie samo porozumienie jak to, na które nalegał Henry Kissinger w 1970 roku, gdy doradzał prezydentowi Richardowi Nixonowi rozpoczęcie rozmów dyplomatycznych z Chinami, by uniknąć otwarcia drugiego frontu zimnej wojny.
Jeszcze w latach siedemdziesiątych Chiny były państwem rolniczym, relatywnie mało znaczącym graczem na arenie globalnej gospodarki i zupełnie nieistotnym w kwestiach technologicznych. Ponadto nadal zmagały się z tragicznymi skutkami rewolucji kulturalnej. We wszelkich kontaktach ze Związkiem Radzieckim to ten drugi był zawsze starszym partnerem. Lecz teraz relacja się odwróciła: Chiny były czołowym mocarstwem, a Rosja państwem zależnym.
Nie wiadomo, co dokładnie Putin przekazał Xi o swoich planach wobec Ukrainy. Zdaniem niektórych przedstawicieli amerykańskich służb bezpieczeństwa narodowego i wywiadu po prostu zapewnił Xi Jinpinga, że inwazja nie odbędzie się w trakcie olimpiady, co odwróciłoby uwagę świata od Chin, które przeżywały swój wielki moment na arenie międzynarodowej. W późniejszym czasie amerykańskie agencje wywiadowcze stwierdziły, że Putin musiał przedstawić Xi plany ograniczonej operacji zbrojnej – szybkiej i prostej, mogącej doprowadzić do zajęcia paru wschodnich regionów.
Jeśli faktycznie tak było, słowa Putina okazały się kłamstwem. Poza obietnicą zaczekania do końca igrzysk olimpijskich.
DLA ZEBRANYCH W MONACHIUM siły zgromadzone do ataku na Europę przywodziły na myśl rok 1938. Lecz osiem tysięcy kilometrów dalej, w siedzibie Microsoftu w Redmond w stanie Waszyngton, wczesne sygnały przypominały raczej czerwiec 2017 roku.
W owym czasie, zaledwie pięć lat wcześniej, rosyjscy hakerzy zaatakowali ukraińską gospodarkę za pomocą nowatorskiego cyberataku o niezręcznej nazwie NotPetya. Atak był niezwykle skuteczny: sparaliżował małe i duże przedsiębiorstwa, uniemożliwiając przeprowadzanie prostych płatności kartami kredytowymi w sklepach. Co gorsza, wirus szybko przekroczył granice Ukrainy, uderzając w operujące w regionie zachodnie przedsiębiorstwa, takie jak FedEx czy Maersk, i doprowadzając do strat wycenianych na setki milionów dolarów. Świat przypomniał sobie, że Rosja jest w stanie rzucić całe państwo na kolana bez wystrzelenia nawet jednego pocisku.
Dlatego zarówno w kampusie Microsoftu, jak i w Białym Domu wszyscy się spodziewali, że Rosjanie powtórzą atak NotPetya w pierwszych godzinach ataku na Ukrainę. „Sądziliśmy, że tak będzie wyglądać pierwsza fala inwazji” – zdradził mi Tom Burt, dyrektor technologicznego giganta do spraw zaufania i bezpieczeństwa, pewnej sobotniej nocy w styczniu 2022 roku. Zaledwie kilka tygodni przed wybuchem wojny.
Burt, który łowił hakerów z taką samą werwą i pasją, z jaką prowadził swój samochód wyścigowy na torach w całym kraju, od miesięcy wypatrywał śladów rosyjskiej aktywności w cyberprzestrzeni. Był przekonany, że pierwsze salwy nowego konfliktu będą cyfrowe: „najpierw cyberatak, potem natarcie lądowe”. Według niego celem Rosjan miało być zablokowanie ukraińskim przywódcom możliwości porozumiewania się ze sobą i z narodem w pierwszych godzinach wojny.
Burt zadzwonił do mnie tego styczniowego wieczora, by opisać ostatni znaleziony przez jego zespół ślad rosyjskiej aktywności w cyberprzestrzeni: wiper (rodzaj złośliwego oprogramowania służącego do kradzieży lub usuwania danych z dysku twardego) o nazwie Whispergate, która mogła sugerować, że to dopiero początek. Whispergate wycelowane było w zaledwie kilka obiektów – zarówno cywilnych, jak i publicznych – i z początku nie wyrządziło znacznych szkód. Zespół Burta zareagował niezwłocznie, ostrzegając Biały Dom i aktualizując zabezpieczenia[4]. Po ośmiu latach ciągłych rosyjskich cyberataków – w tym na system wyborczy w 2014 roku i sieć energetyczną w latach 2015 i 2016 – zmęczeni tym Ukraińcy po prostu uruchamiali ponownie swoje systemy najszybciej, jak to było możliwe. Lecz ostatni atak potwierdzał wcześniejsze podejrzenia Microsoftu.
– Było jasne, że Rosjanie się do czegoś szykują – wspominał Justin Warner, jeden z inżynierów do spraw bezpieczeństwa Microsoftu i były oficer do spraw operacji w cyberprzestrzeni w siłach powietrznych. Warner i jego współpracownicy od miesięcy skupiali się niemal wyłącznie na tym, jak się bronić przed rosyjskimi atakami – Microsoft ustanowił niejawny stuosobowy zespół w odpowiedzi na rosnące napięcie na globalnej scenie geopolitycznej. Jednocześnie dyrektorzy technologicznego giganta po cichu namawiali ukraiński rząd, by przeniósł swoje dane do chmury obliczeniowej – położone w Ukrainie serwery byłyby łatwym celem ataków Rosjan.
Warner podejrzewał, że styczniowy incydent był tylko próbą, by sprawdzić rosyjskie możliwości sparaliżowania ukraińskiej komunikacji rządowej i wojskowej. Zakładano – słusznie lub nie – że prawdziwy cyberatak, jeśli kiedykolwiek nastąpi, będzie preludium do inwazji.
W południe 23 lutego 2022 roku Microsoft zauważył ślady kolejnego incydentu, a Warner otrzymał telefon, na który czekał od dłuższego czasu.
– To było chwilę po pierwszej po południu czasu wschodniego, dwudziestego trzeciego lutego – wspominał parę miesięcy później. Jeden z jego współpracowników w Microsofcie, również analityk, brał udział w tej rozmowie telefonicznej i „zasadniczo powiedział, że znowu coś się dzieje w Ukrainie”.
Cokolwiek się działo, było wyraźnie poważniejsze niż to, co widzieli w styczniu. Nowy wirus miał kilka istotnych podobieństw ze starym, choć zasadniczo różnił się w detalach. Był on także aktywowany na szeroką skalę, uderzał w agencje rządowe, instytucje finansowe i sektor energetyczny. Rozlewał się z serwerów wysokiego poziomu, zwanych kontrolerami domen, do sieci komputerowych, które utrzymują Ukrainę w ruchu.
Wyglądało to jak oczekiwany właściwy atak – lecz zespół nie był jeszcze tego pewien, więc wezwał do pomocy Ramina Nafisiego, kolegę Warnera i specjalistę od rozpracowywania podejrzanego kodu komputerowego.
– Moim zadaniem było rozebrać złośliwe oprogramowanie kawałek po kawałku, by zrozumieć jego faktyczne możliwości – wyjaśnił mi później Nafisi.
Nie zajęło mu to wiele czasu. Na wszystkich pięciu monitorach w jego domowym biurze w Maryland było mnóstwo dowodów. Wirus był tzw. wiperem, czyli programem zaprojektowanym tak, by wyczyścić dysk twardy z plików, czyniąc komputer bezużytecznym. Chwilę później Nafisi miał już Toma Burta na telefonie.
O GODZINIE 15.43 w środę 23 lutego 2022 roku – cztery dni po moim śniadaniu z Blinkenem w Monachium i kilka godzin przed wkroczeniem rosyjskich czołgów na terytorium Ukrainy – Burt przesłał do Białego Domu pilne ostrzeżenie.
„Wykryliśmy i obecnie badamy bardzo dotkliwy atak” – przeczytała Anne Neuberger, zastępca doradcy Joe Bidena do spraw cyberbezpieczeństwa i nowych technologii. Burt przekazał też dalsze szczegóły dotyczące tego, że były ataki na kilka ukraińskich ministerstw.
Jego zdaniem zaatakowanych zostało około stu pięćdziesięciu ukraińskich systemów cyfrowych w dziesięciu różnych organizacjach – a te liczby wciąż rosły.
Rada Bezpieczeństwa Narodowego wyznaczyła Neuberger do zajmowania się kilkoma wcześniejszymi rosyjskimi atakami typu ransomware na Stany Zjednoczone w pierwszym roku władzy administracji Bidena – w tym ataku na rurociąg Colonial Pipeline, zaopatrujący wschodnie wybrzeże kraju w niemal połowę jego zapotrzebowania na ropę naftową i olej napędowy. Od jesieni 2021 roku Neuberger regularnie podróżowała do siedziby NATO w Brukseli, by ostrzegać przed nadchodzącą cybernetyczną wojną[I], i zachęcała do przygotowań, aby dotkliwe rosyjskie ataki nie sparaliżowały natowskiej sieci ani tym bardziej samego NATO. – W przypadku tradycyjnego ataku uruchamia się swoista pamięć mięśniowa – często powtarzała mi w dniach poprzedzających rozpoczęcie walk. – Ale nie ma czegoś takiego w przypadku cyberataków.
Jeszcze 23 lutego Neuberger udało się włączyć Burta w serię krótkich rozmów ze swoimi zagranicznymi odpowiednikami – Serhijem Demediukiem, wicesekretarzem Ukraińskiej Rady Bezpieczeństwa Narodowego i Obrony, oraz Mirceą Geoaną, zastępcą sekretarza generalnego NATO. Była wówczas przekonana, że Ukraińcy muszą zacząć działać jak najszybciej, ale także Europa powinna być gotowa na wypadek rozlania się ataku poza granice Ukrainy, w stronę NATO i sojuszników spoza Paktu.
– Miałam duże obawy – przyznała mi później. – Pamiętałam o NotPetya – wspominała, obawiając się, że atak wymierzony w Ukrainę może błyskawicznie roznieść się po całej Europie. Szkody mogłyby kosztować miliardy dolarów. Lecz atak NotPetya miał miejsce w czasie pokoju – a jeśli rozniósłby się w trakcie otwartego konfliktu zbrojnego, mógłby bezpośrednio wciągnąć NATO w wojnę – dokładnie w to, czego Biden kazał im unikać.
Neuberger przedstawiła raport Burta Jake’owi Sullivanowi, doradcy do spraw bezpieczeństwa narodowego, na wieczornym spotkaniu dotyczącym ryzyka nadchodzącego konfliktu. Od ponad tygodnia Sullivan pracował z założeniem, że konflikt może wybuchnąć w każdej chwili. Jak wspominał, problemem była liczba możliwych sygnałów nadchodzącego ataku – wojska zebrane w formacjach do ataku, przychodzące rozkazy, trasy lotów poprzedzające wystrzelenie rakiet balistycznych – przez co trudno było przewidzieć dokładną datę rozpoczęcia walk.
Mimo to ostrzeżenie Burta uznał za bardzo ważne. Jak to później ujął:
– Microsoft był w stanie zobaczyć to, co nam umknęło.
W ISTOCIE te kilka godzin przed wybuchem wojny pokazało, jak bardzo ten konflikt różnił się od wcześniejszych – oraz od zimnej wojny. Wojna konwencjonalna o Ukrainę ograniczyłaby się do jej granic, lecz tego zimnego lutowego dnia zrodziły się obawy, że dużo szybciej rozprzestrzeni się wojna cybernetyczna, a w efekcie przeciwnikiem w konflikcie z Rosją zamiast Ukrainy stanie się całe NATO.
Jak się okazało, obawy te były błędne, a przynajmniej przedwczesne. Rosjanie nie przygotowali żadnego ataku, fizycznego ani cyfrowego, poza granicami Ukrainy z wyjątkiem wyłączenia europejskiego systemu satelitarnego wykorzystywanego przez Ukraińców do komunikacji. Wyglądało na to, że Putin jest ostrożny.
Jednak gdy w biurze Sullivana omawiano informacje uzyskane od Microsoftu, stało się jasne, że nastała nowa era.
– Wcześniej zakładano, że rządy mają pełny dostęp do informacji – mówiła mi później Neuberger. – Lecz dzisiaj jest inaczej. To firmy mają całą wiedzę.
Powiedziała też, że zmieniły się jeszcze dwie inne kwestie. Te same firmy technologiczne były w stanie niezależnie bronić państwowych sieci z odległości tysięcy kilometrów, czego nie potrafił rząd USA. Co więcej, gdy Burt skontaktował się z Neuberger – i kiedy Google i inni również zwrócili się do rządu amerykańskiego – celem nie było tylko ostrzeżenie władz, lecz również skoordynowanie wdrożenia nowych zabezpieczeń. Przede wszystkim należało przenieść operacje rządu Ukrainy do chmury obliczeniowej, aby Rosjanie nie mogli sparaliżować tego państwa, bombardując ukraińskie serwery. Innymi słowy, to prywatne przedsiębiorstwa stały na czele starań utrzymania istnienia państwa ukraińskiego, nawet gdyby Kijów został zrównany z ziemią.
Jednak w tamtej chwili nie było pewne, czy nawet najlepsze cyberzabezpieczenia okażą się wystarczające. Z ówczesnej perspektywy w biurze Sullivana wyglądało na to, że Rosjanie mieli całkowitą przewagę: byli gotowi wtargnąć do Ukrainy z trzech stron i ruszyć na Kijów. Ich siły wydawały się przeważające. Mieli na celu nie tylko odizolowanie ukraińskich przywódców, lecz również zabicie ich – w ciągu trzech dni, jeśli wszystko pójdzie dobrze. Pytanie brzmiało: jak długo Zełenski i jego rząd będą w stanie się utrzymać?
NASTĘPNEGO PORANKA Europa znowu była w stanie wojny. Ostrzeżenia Microsoftu okazały się trafne: złośliwe oprogramowanie faktycznie było preludium do przekroczenia granicy przez rosyjskie czołgi.
Jednak na przestrzeni dni i tygodni niemal nic nie przebiegało zgodnie z oczekiwaniami. Osławiona rosyjska armia nie zajęła Kijowa. Zarówno Putin, jak i amerykańskie agencje wywiadowcze grubo przecenili możliwości bojowe Rosjan i zdecydowanie nie docenili waleczności Ukraińców. Dowódcy rosyjscy działali ociężale i bez wyobraźni – jak inaczej można wyjaśnić ponadsześćdziesięciokilometrowy zator drogowy transporterów opancerzonych i czołgów, które utknęły między Białorusią a Kijowem? Cały świat obserwował, jak budzące niegdyś postrach rosyjskie siły okazały się łatwym celem ukraińskich ataków na zbiorniki paliwa po obu końcach konwojów. Twitter wkrótce był pełen zdjęć rosyjskich żołnierzy wypadających z własnych czołgów, po tym jak Ukraińcy wysadzili amunicję przechowywaną pod siedzeniami.
Po kilku miesiącach Rosjanie rozpoczęli upokarzający odwrót, kierując się z powrotem ku przemysłowym regionom wschodniej i południowej Ukrainy. Po drodze bezwzględnie bombardowali miasta i okopywali się na swoich pozycjach, tylko po to, by parę miesięcy później wyparł ich kolejny ukraiński kontratak.
Takiego obrotu spraw Putin się nie spodziewał. Zresztą nie on jeden. Lecz z drugiej strony cała ta wojna i era, którą zapoczątkowała, były znajome i zaskakujące zarazem.
W praktyce nigdy nie ma klarownej linii między starym a nowym światem, między tradycyjnymi a współczesnymi konfliktami. Sytuacja w Ukrainie była wielką niewiadomą. W pierwszych miesiącach wojny generał Milley obserwował tysiące ukraińskich i rosyjskich żołnierzy budujących rozległe okopy, by schronić się przez brutalnymi ostrzałami artyleryjskimi. Z czasem ryzyko użycia przez Rosję broni nuklearnej przeciwko przeciwnikom, którzy jej nie posiadają, stało się powracającą obawą, co zmieniło kluczowe decyzje Białego Domu w kwestii przekazywania Ukrainie broni i ograniczeń związanych z jej użyciem. A w ciągu roku gromady dronów, w części sterowanych przez sztuczną inteligencję, identyfikowały cele na polu bitwy lub same unosiły się jako broń nad rosyjskimi okopami w poszukiwaniu celów.
– Wojna w okopach! – Milley wykrzyknął do mnie około sześciu miesięcy po wybuchu wojny, kręcąc głową z niedowierzaniem. – Przez chwilę myśleliśmy, że to będzie cyberwojna. Potem uznaliśmy, że to wygląda na klasyczny konflikt pancerny, jak II wojna światowa. A wreszcie bywają dni, w których wydaje mi się, że wrócili do pieprzonej I wojny światowej – dodał po chwili.
W ten barwny sposób generał Milley wskazał jedną z najbardziej niepokojących cech tej nowej ery w geopolityce: to po trochu rok 1914, po części 1941, ale też 2022.
I to jednocześnie.
TO KSIĄŻKA o globalnym wstrząsie, którego Waszyngton się nie spodziewał: o odrodzeniu konfliktu między supermocarstwami.
Dziś wielu oficjeli w Waszyngtonie, Londynie i Berlinie twierdzi, że przewidzieli to znacznie wcześniej. Jednak ani Stany Zjednoczone, ani ich zachodni sojusznicy nie zachowywali się, jakby to była prawda. Przez ponad trzydzieści lat – od upadku muru berlińskiego do inwazji na Ukrainę – dominowało poczucie, że największym skutkiem ubocznym zwycięstwa Ameryki w zimnej wojnie była era niekończącego się pokoju między atomowymi mocarstwami.
Jeszcze przed upadkiem muru berlińskiego, a tym bardziej Związku Radzieckiego, zaczęły wybrzmiewać deklaracje, że wkroczyliśmy w nowy świat – świat, w którym demokracja odniosła ostateczne zwycięstwo. Amerykański politolog Francis Fukuyama napisał w 1989 roku słynne słowa: „Jesteśmy, być może, świadkami nie po prostu końca zimnej wojny czy też przemijania pewnego szczególnego okresu w powojennej historii świata, lecz końca historii jako takiej, to jest – końcowego punktu ideologicznej ewolucji ludzkości i uniwersalizacji zachodniej liberalnej demokracji jako ostatecznej formy rządu”[5].
Już wtedy nie wszyscy zgadzali się z tą opinią. W ciągu ostatnich piętnastu lat coraz częściej pojawiały się sygnały, że optymizm Fukuyamy był mocno przesadzony: inwazje na Gruzję i Krym, cyberataki sterowane przez Moskwę i Pekin, wkroczenie Putina do Syrii oraz jego próby wpływu na wybory w USA i destabilizacji kraju; determinacja Xi Jinpinga, by wykorzystać Nowy Jedwabny Szlak[II], a także Huawei oraz innych narodowych gigantów, by połączyć Europę, Afrykę i Amerykę Łacińską chińskimi sieciami 5G, umacniając światowe wpływy Pekinu. Lecz uwaga Ameryki była skierowana na dwie katastrofalne wojny na Bliskim Wschodzie, które kosztowały kraj życie tysięcy żołnierzy, biliony dolarów i przez które USA straciły z oczu większe zagrożenia strategiczne. Następnie mierzyliśmy się ze śmiertelną pandemią i wewnętrznymi sporami, które doprowadziły do próby podważenia wyników wyborów. Trudno było myśleć o roli Ameryki na globalnej arenie, gdy wszyscy skupieni byliśmy na demokracji, która została pozbawiona swoich fundamentów.
Byliśmy również przekonani, że wszystkie wstrząsy, traumy i niepokoje XXI wieku ostatecznie zostaną rozwiązane w przewidywalny sposób. Kluczowe było tu niemal powszechne założenie, że Rosja i Chiny – upadające i wschodzące mocarstwo – na swój sposób zintegrują się z Zachodem. Przemawiało za tym to, że oba te państwa miały duży interes w utrzymywaniu przepływu swoich dóbr, zysków i transakcji finansowych, nawet z rywalami geopolitycznymi. Ekonomia miała wygrać z nacjonalizmem i ambicjami terytorialnymi.
Zgodnie z tą myślą, nawet jeśli Władimir Putin faktycznie starałby się odbudować Imperium Rosyjskie Piotra Wielkiego, ostatecznie ważniejsze okazałyby się dla niego zyski ze sprzedaży ropy naftowej i gazu ziemnego niż imperialna ekspansja. W przypadku Chin, zgodnie z tą samą logiką, Xi Jinping miałby podążać śladami swoich poprzedników, Jiang Zemina i Hu Jintao, skupiając się na palącej kwestii utrzymania kryzysu jak najdalej od błyskawicznie rozwijającej się chińskiej gospodarki. Agencje wywiadowcze stwierdziły, że nie podjąłby ryzyka bezpośredniej konfrontacji z Ameryką i jej dominującą pozycją na arenie międzynarodowej. Gdy podróżowałem po świecie z pięcioma prezydentami USA – Billem Clintonem, George’em W. Bushem, Barackiem Obamą, Donaldem Trumpem i Joe Bidenem – często słyszałem to od nich lub ich najbliższych doradców. Jednak każdego roku w ich słowach pobrzmiewało coraz mniej przekonania.
Oczywiście nie obyło się bez zaskoczeń, takich jak cyberataki Putina na Zachód i inwazje na kraje ościenne, konsolidacja władzy przez Xi Jinpinga, jego starania o rozszerzenie zasięgu militarnego Chin na Morzu Południowochińskim czy próby, by opleść świat siecią chińskich technologii (czasami klienci Chin wybierali je samodzielnie, a czasami nie). Niemniej przez długie lata nic nie było w stanie zachwiać dominującego przekonania, że gdy Xi stanie przed wyborem między przejęciem kontroli nad Hongkongiem i Tajwanem a utrzymaniem przepływu zysków, technologii i idei, których Chiny potrzebowały do kolejnego wielkiego skoku naprzód, z całą pewnością wybierze to drugie.
Dopiero w ostatnich latach zaczęto uważać tę wiarę w moc globalizacji za mrzonkę amerykańskiej polityki zagranicznej początku XXI wieku. Obie główne amerykańskie partie polityczne zakładały, że epoka zakończonej zimnej wojny będzie trwać wiecznie, a potęga Ameryki pozostanie zasadniczo niezachwiana, niezależnie od wewnętrznych podziałów i wyzwań z zewnątrz – w tym agresywnego rozwoju Chin czy brutalnych rosyjskich machinacji.
Wszyscy ci prezydenci byli przekonani, że siła amerykańskiej gospodarki, technologii czy po prostu perswazji Białego Domu będą w stanie popchnąć historię na tory preferowane przez Waszyngton.
Byłem obecny przy tym, jak w 1998 roku Bill Clinton opowiadał studentom Uniwersytetu Pekińskiego, że internet wkrótce podważy pozycję Partii Komunistycznej, ponieważ pokaże młodym Chińczykom demokratyczne ideały i korupcję chińskiego systemu i tym samym położy fundamenty pod demokratyczną odnowę kraju.
George W. Bush był pewny, przynajmniej przez chwilę, że będzie w stanie połączyć siły z Putinem we wspólnej walce z terroryzmem i z czasem przekonać byłego oficera KGB, by dołączył do Unii Europejskiej – lub nawet NATO.
Barack Obama, choć wysoce nieufny wobec Putina, dziwnie ociągał się przed oskarżeniem go o cyberataki na Biały Dom, Pentagon, Departament Stanu i w końcu próby wpłynięcia na wyniki wyborów w 2016 roku. A gdy Putin zajął Krym, Obama jasno dał do zrozumienia, że choć Stany Zjednoczone są temu przeciwne, nie będą ryzykować wybuchu wojny o odległy kawałek ziemi, który przez stulecia był częścią Imperium Rosyjskiego.
Donald Trump tak mocno zabiegał o porozumienie z Chinami, że skarcił swojego sekretarza stanu, który skrytykował Komunistyczną Partię Chin za rozprzestrzenienie COVID-19 – choć już wkrótce, we wczesnej fazie pandemii, Trump zrozumiał, że piętnowanie twórców „chińskiego wirusa” jest znacznie bardziej opłacalne politycznie. Lecz do końca swojej kadencji – a nawet już po rozpoczęciu inwazji na Ukrainę na pełną skalę – nie mógł się oprzeć publicznemu wyrażaniu uznania dla siły Putina, wydawałoby się jedynej cechy, która robiła na nim wrażenie.
Każdy z prezydentów twierdził, że osiągnął znaczne postępy w integracji przeciwników USA z ładem światowym, ustanowionym i utrzymywanym przez Waszyngton od siedemdziesięciu pięciu lat. Clinton wprowadził Chiny do Światowej Organizacji Handlu. Bush sprawił, że Pekin i Moskwa stały się niechętnymi sojusznikami w walce z terroryzmem. Obama podpisał traktat o kontroli zbrojeń z Putinem i porozumienie klimatyczne z Xi. Chwalił się, że Rosja i Chiny dołączyły do Zachodu w negocjacjach dotyczących porozumienia atomowego z Iranem w 2015 roku i okresowo pomagały w uspokajaniu Korei Północnej. Trump ostatecznie podpisał skromne porozumienie handlowe z Xi w 2020 roku. Każde to zbliżenie zostało odtrąbione jako wielki sukces i znak, że najpotężniejsze państwa świata podążają w tym samym kierunku.
Jednak wcale tak nie było.
– Właściwie można powiedzieć, że zasadniczo linia postępowania różnych administracji była błędna – zdradził mi jeden z najbliższych doradców Bidena. W założeniu internet miał przynieść wolność polityczną, handel miał zliberalizować reżimy, tworząc jednocześnie miejsca pracy dla Amerykanów – i tak dalej. Lecz wiele z tych koncepcji było tylko mrzonkami.
Pozostałe były znacznie przesadzone. Tak zwany konsensus waszyngtoński głosił, że globalizacja zasadniczo prowadzi do rozwoju ekonomicznego i stabilizacji politycznej, pomimo wielu dowodów na to, że to przedstawiciele klasy średniej, a nie firmy technologiczne, byli jej głównymi ofiarami. Albo że wzajemna zależność ekonomiczna wcale nie gwarantuje, że inne państwa powstrzymają swoje zapędy do przejęcia władzy lub terytorium czy łamania praw człowieka.
– Ja też tak myślałem – podsumował doradca.
W końcu osiągnęliśmy jednak punkt, w którym dysonans poznawczy między spodziewaną przyszłością a zastaną rzeczywistością był zbyt duży, by móc go ignorować.
GDY PREZYDENT BIDEN rozpoczął swoją kadencję w styczniu 2021 roku, wydawało się, że amerykańska potęga jest w najgorszym stanie od dawna: COVID-19 sparaliżował państwo, poprzedni prezydent próbował odzyskać władzę, znaczenie Chin wciąż rosło, NATO było zagubione, a Rosjanie niemalże nie ponosili żadnych konsekwencji swoich ciągłych ingerencji.
Było raczej oczywiste, że Biden mierzy się z podobnymi wyzwaniami co Harry Truman, prezydent, który podjął decyzję o zrzuceniu bomby atomowej i przewodził państwu przez pierwsze lata zimnej wojny: jak przygotować kraj na nadchodzącą erę długoterminowej konfrontacji między supermocarstwami.
Tylko jak by to miało wyglądać?
Dużą pokusą było wpisanie nowej sytuacji w dobrze znany schemat. W Waszyngtonie i innych stolicach zaczęto mówić o „nowej zimnej wojnie” – jak gdyby historia zaczęła się powtarzać. A ta nigdy nie powtarza się dokładnie. Na początku 2021 roku fraza ta odnosiła się niemal wyłącznie do relacji między USA a Chinami; Rosja była wciąż kwestią poboczną, swego rodzaju honorowym supermocarstwem, o którym pamięta się tylko ze względu na jej arsenał sześciu tysięcy pocisków nuklearnych.
Administracja Bidena, wciąż szukająca gruntu pod nogami w pierwszym roku swojej kadencji, od razu sprzeciwiała się tej zimnowojennej narracji. Zdaniem jej przedstawicieli tamten wyścig dotyczył tego, kto pierwszy poleci w kosmos, kto zbuduje więcej międzykontynentalnych rakiet balistycznych, kto zgromadzi większy, bardziej śmiercionośny arsenał. Dziś, jak twierdzili Biden i jego doradcy, Chiny były strategicznym rywalem w potencjalnie dużo szerszym zakresie niż niegdyś Związek Radziecki. Stanowiły one zagrożenie technologiczne, militarne i ekonomiczne zarazem – choć jednocześnie pozostawały kluczowym partnerem handlowym. Biden, dystansując się od historycznych odniesień, ogłosił podczas swojej pierwszej wizyty w ONZ jako prezydent: „Nie chcemy nowej zimnej wojny ani świata podzielonego na ścisłe bloki”.
Jednak to właśnie sam Biden nadał tej konfrontacji wymiar ideologiczny i przedstawił ją jako starcie, w którym tylko jedna strona mogła odnieść zwycięstwo. Argumentował, że świat zmierza ku „punktowi zwrotnemu”. Fraza ta często padała z jego ust w kolejnych miesiącach.
– To bitwa o efektywność demokracji dwudziestego pierwszego wieku w zderzeniu z autokracją[6] – powiedział na swojej pierwszej konferencji prasowej. – Musimy udowodnić, że demokracja działa.
Skupił się na Xi, którego nazwał „naprawdę bystrym facetem”, podczas gdy ten dzielił z Putinem przekonanie, że w obliczu wysoce skomplikowanego współczesnego świata „autokracja jest drogą przyszłości, a demokracja nie działa”.
Biden nie mógł wybrać na to gorszego momentu. Cały świat obserwował zamieszki, podczas których tłum wdarł się do Kapitolu, próbując podważyć wyniki wyborów prezydenckich. Był to zasadniczo pucz. Chińskie media przekazywały swojemu społeczeństwu obrazy najbardziej dramatycznych chwil ataku, wyraźnie sugerując, że droga do demokracji prowadzi przez chaos, zniszczenie i śmierć. Rosjanie zaś udostępniali te same treści poza granicami swojego kraju, by pokazać światu, że obłudni Amerykanie nie powinni pouczać nikogo – a zwłaszcza Rosjan – jak ma wyglądać prawdziwa demokratyczna władza.
Niemniej samo rozpoczęcie tej dyskusji przysporzyło Bidenowi nieco korzyści politycznych. Pojawiły się głosy, że nie chodziło o napiętnowanie autokratów pokroju Putina i Xi, ale raczej potwierdzenie siły amerykańskiej demokracji w jednym z jej najtrudniejszych momentów. Dla tych, którzy spodziewali się, że Biden będzie po prostu prezydentem opiekunem, łącznikiem między pełną napięć epoką Trumpa a jaśniejszą przyszłością, jego słowa sugerowały, że stawka jest znacznie większa.
Dychotomia ta drażniła amerykańskich sojuszników o autokratycznych tendencjach, takich jak Arabia Saudyjska czy Singapur, w związku z czym w trzecim roku rządów Bidena już rzadko kiedy można o niej było usłyszeć. Lecz wewnątrz kraju idea starcia między demokracją a autokracją pozwoliła prezydentowi wykorzystać obawy przed Pekinem i przekierować setki miliardów dolarów na rozwój technologii, badań i infrastruktury krajowej.
Administracja Bidena zaczynała od optymistycznych, dyplomatycznych zapewnień: „Będziemy współpracować, gdy tylko jest to możliwe; będziemy rywalizować, gdy jest to konieczne”[7] – i przekonania, że jedynym sposobem na zachowanie konkurencyjności wobec Pekinu jest odbudowa amerykańskich możliwości produkcyjnych, przy jednoczesnym blokowaniu Chinom możliwości pozyskania zachodnich technologii, których pragnęły. Wdrożono nowe ograniczenia eksportowe, by nieco zyskać na czasie, pozbawiając Chiny dostępu do specjalistycznych urządzeń, niezbędnych do produkcji najbardziej zaawansowanych układów scalonych, w tym wysokiej klasy chipów wykorzystywanych w sztucznej inteligencji, bombowcach niewykrywalnych dla radarów, pociskach hipersonicznych i wszechobecnych systemach monitorowania. Gina Raimondo, sekretarz handlu w administracji Bidena, odpowiedzialna za wdrożenie blokad na najbardziej zaawansowane komponenty, ujęła to w prostych słowach: „Chcemy zdusić ich zdolności militarne”[8]. Nic dziwnego, że Chińczycy nazwali to doktryną powstrzymywania.
Biden nie zaprzeczał, że przekazanie funduszy federalnych na odbudowę amerykańskiej zdolności do produkowania układów scalonych stanowiło klasyczną politykę przemysłową – wykorzystanie programów rządowych i pieniędzy podatników, by wpłynąć na sektor prywatny i odzyskać niegdysiejszą przewagę technologiczną. W 2022 roku naciskał na Kongres, by ten zatwierdził pakiet 52 miliardów dolarów dla producentów układów scalonych, aby dać im czas na odbudowę przewagi, którą Ameryka kiedyś miała, lecz którą zaprzepaściła. Jego doradcy byli zgodni, że może to zająć prawie dekadę.
Większość Republikanów przystała na ten plan, gdyż antychińską politykę było łatwo sprzedać w ich okręgach wyborczych – zwłaszcza jeśli przemilczeć słowa „interwencjonizm przemysłowy”. Wielu Amerykanom – a już z całą pewnością chińskim władzom – rządowe plany USA przypominały klasyczną doktrynę powstrzymywania (containmentu), prosto z minionej zimnej wojny. W tamtych czasach ta koncepcja oznaczała zapobieganie rozprzestrzenianiu się komunizmu w innych państwach; dziś zaś – odcinanie rywali Ameryki od kluczowych technologii, by utrzymać jej przewagę w dziedzinie sztucznej inteligencji, produkcji broni atomowej, w przestrzeni kosmicznej i cyberprzestrzeni.
Współczesny wyścig technologiczny ma nieporównanie większe znaczenie niż ten, który zdefiniował zimną wojnę. Ameryka nie była wtedy zależna od swojego głównego rywala w sferze kluczowych technologii czy łańcuchów zaopatrzenia, dzięki którym jej obywatele mają dostęp do żywności, odzieży czy możliwości komunikacji. Dzisiaj łańcuchy te bezpośrednio uzależniły amerykańskich konsumentów od decyzji chińskich władz. Przykładowo iPhone Apple’a – urządzenie wykorzystywane codziennie przez miliony Amerykanów do zarządzania finansami, sprawdzania historii medycznej czy nawet otwierania drzwi do domu – był od zawsze montowany w Chinach, a starania firmy, by zdywersyfikować swoją produkcję, przynosiły marginalne rezultaty.
– Być może przy odrobinie szczęścia bylibyśmy w stanie w ciągu pięciu lat przenieść z Chin dziesięć czy piętnaście procent produkcji – powiedział mi jeden z dyrektorów Apple’a.
W Waszyngtonie wiele osób obawiało się, że sukces Chin może wcale już nie być zależny od kradzieży zachodnich technologii, jak na przykład projektu myśliwca F-35 (chińska wersja bardzo przypomina amerykańską). Najpierw powoli, a potem bardzo gwałtownie chińscy inżynierowie zaczęli wygrywać z amerykańskimi, dostarczając na rynek jako pierwsi innowacyjne produkty, które wydawały się lepiej rozumieć amerykańskich konsumentów niż sami Amerykanie. TikTok, uzależniająca aplikacja zainstalowana przez 150 milionów Amerykanów – z początku z powodu filmików z tańcami, potem memów, a w końcu wiadomości – była pierwszym przypadkiem chińskiego oprogramowania, które podbiło Stany Zjednoczone. Wydawało się, że żadne amerykańskie przedsiębiorstwo nie jest w stanie zastąpić TikToka. Wszechobecność tej aplikacji spowodowała obawy o to, czy chiński rząd może wykorzystać ją do śledzenia nawyków i gustów obywateli USA – a następnie wpłynąć na nadchodzące wybory. Instytucje państwowe zaczęły w panice zabraniać korzystania z TikToka na rządowych telefonach – lecz oficjele wiedzieli, że nie byli w stanie odebrać go jednej trzeciej obywateli kraju.
* * *
A POTEM DOSZŁO DO inwazji na Ukrainę.
Nagle nie było już kłótni o to, czy Stany Zjednoczone znalazły się w stanie nowej zimnej wojny. Przynajmniej w przypadku Rosji było to oczywiste. Kryzys w Ukrainie był klasycznym bezpośrednim wyzwaniem rzuconym Zachodowi – wyzwaniem obrony wschodzącej, skorumpowanej demokracji przed ambicjami Putina, by odbudować złotą erę osiemnastowiecznego Imperium Rosyjskiego.
Ale stało za tym coś więcej. Jeśli Putinowi powiodłoby się w Ukrainie, kto wie, po co sięgnąłby kolejnym razem. A ponieważ wojna zmienia układy sił, Waszyngton szybko zaczął się obawiać o to, że konflikt ten przyspieszy połączenie sił przez Rosję i Chiny przeciwko Stanom Zjednoczonym. Wojna miała skalę regionalną, lecz jej stawka była globalna.
Gdy plany ujawnienia i pokrzyżowania planów Putina wobec Ukrainy nie zapobiegły wojnie, Biden stanął przed naglącym wyborem. Ukraina nie była członkiem NATO, a Stany Zjednoczone nie były zobowiązane żadnym traktatem, by bronić jej terytorium. Prezydent mógł odmówić mieszania się w tę wojnę – tak jak spodziewał się Putin – po prostu potępiając naruszenie suwerenności i nakładając na Rosję sankcje, tak jak to zrobił Obama po zajęciu przez nią Krymu w 2014 roku. Dla Bidena przekazanie Ukraińcom broni, danych wywiadowczych i pomoc w opracowaniu strategii wojskowej, by szybciej mogli się rozprawić z Rosjanami, było wyborem, a nie obowiązkiem.
Biden dał swojej administracji do zrozumienia, że jeśli Stany Zjednoczone porzucą Ukrainę, wszystko, co mówił o walce między demokracją a autokracją, okaże się pustym sloganem. Niemniej podjęcie działań, by powstrzymać supermocarstwo od podbicia innego państwa, wiązało się z ryzykiem, w tym eskalacji nuklearnej. Dlatego prezydent wyznaczył dwa częściowo sprzeczne cele: zrobić wszystko, co możliwe, by pomóc Ukrainie, i jednocześnie nie dać się wciągnąć w trzecią wojnę światową.
Strategia Bidena okazała się niespodziewanie skuteczna w pierwszym roku wojny i wbrew wcześniejszym obawom amerykańska potęga zdawała się odradzać. Porażki rosyjskich sił zbrojnych ujawniły system tak przegniły od środka, że nie był nawet w stanie produkować nowej amunicji czy zwyciężyć nad znacznie mniejszym, choć bardzo innowacyjnym, przeciwnikiem. Biden był w stanie zmobilizować sojuszników w NATO i zmienić percepcję tego, kto ma przewagę w starciu między Waszyngtonem a Moskwą. Z pewnością zaniepokoiło to wiele osób w Pekinie.
Perspektywy Chin również wyglądały nie najlepiej. Po raz pierwszy od wielu dziesięcioleci ich populacja zaczęła się kurczyć. Chiński upór, by korzystać z własnych technologii, odwiódł Xi od importu skutecznych zagranicznych szczepionek na COVID-19, przysparzając społeczeństwu wielu cierpień. Nagle państwo, które od dawna cieszyło się ciągłym wzrostem gospodarczym, musiało się zmierzyć z deflacją i tak wysokim bezrobociem wśród młodzieży, że Pekin przestał publikować statystyki. Owszem, Chiny wciąż były jedynym mocarstwem posiadającym technologię, gospodarkę i zdolności militarne, dzięki którym mogły stanowić długoterminowe zagrożenie dla amerykańskiej hegemonii – był to powód, dla którego wielu obawiało się, że konflikt w Ukrainie był tylko preludium do prawdziwego starcia. Tu i teraz Xi Jinping mierzył się z protestami, które eskalowałyby, jeśli nie przywróci niezwykłego wzrostu, napędzającego do tej pory chiński rozwój.
To wszystko było ważnym przypomnieniem, że rywale Ameryki nie są niezwyciężonymi gigantami. Oni również mieli słabości, nawet jeśli to amerykańskie były częściej wytykane. Pytanie jednak brzmiało, czy Chiny i Rosja osiągnęły już szczyt swoich możliwości, a teraz czeka je zastój lub nawet upadek, i do czego będą zdolne, by to powstrzymać.
JEŚLI ŻYJEMY W EPOCE nowych zimnych wojen – dwóch naraz – to jest to dużo bardziej złożona i niebezpieczna epoka niż to, z czym mierzyliśmy się niemal stulecie temu. Prawie wszystko, co czeka nas w nadchodzących dekadach – w jaki sposób powinniśmy się bronić, jak dbać o sojusze międzynarodowe, jak wydawać pieniądze w obliczu ponad 30 bilionów dolarów długu publicznego – było obiektem burzliwych debat, zarówno w kraju, jak i na całym świecie. W Waszyngtonie przekonanie o niezbędnej roli Stanów Zjednoczonych nie było już pewnikiem; znaczna część Partii Republikańskiej, która w trakcie zimnej wojny ogłaszała się obrońcą demokracji i indywidualnej wolności na całym świecie, porzuciła ten pogląd. A choć jeszcze kilka lat temu często można było usłyszeć, że przeciwdziałanie zmianom klimatycznym czy pandemiom wymaga współpracy między najpotężniejszymi państwami, dziś nawet powodzie, susze, pożary lasów i nowe wirusy nie są w stanie zjednoczyć krajów, które na co dzień podkopują swoje znaczenie. Nie była tego też w stanie zrobić walka z terroryzmem: w latach po ataku na World Trade Center wielkie mocarstwa działały w zasadniczo wspólnej sprawie. Gdy Hamas zabił tysiąc dwustu Izraelczyków, wywołując nowy konflikt na Bliskim Wschodzie, trudno było mówić o jakiejkolwiek jedności.
Jasne było, że „dywidendy z pokoju” – odbieranie funduszy armii, by przekazać je na projekty krajowe – które zdominowały retorykę Waszyngtonu od końca zimnej wojny, już się skończyły. (A z powodu wojen w Afganistanie i Iraku nigdy nie zostały tak naprawdę wypłacone). Fundusze, które mieliśmy nadzieję przeznaczyć na poprawę klimatu, edukacji lub zakończenie nierówności płacowych, zostaną pochłonięte przez wzmacnianie naszych sił w Europie, mimo wcześniejszego strategicznego przesunięcia uwagi w stronę Pacyfiku. Lecz skutki będą odczuwalne głębiej niż tylko na poziomie budżetu federalnego. Jednym z wielu czekających nas zagrożeń jest to, że innowacje – w świecie fizycznym i cyfrowym – mogą skupiać się na militariach: czeka nas autonomiczna broń, a nie autonomiczne samochody. Wszyscy mamy dużo do stracenia.
„Era postzimnowojenna z całą pewnością jest już za nami” – głosiła opublikowana pod koniec 2022 roku strategia bezpieczeństwa narodowego Bidena. Wojna w Ukrainie utknęła wtedy w impasie, „a między wielkimi mocarstwami trwa rywalizacja o to, kto wyznaczy przyszłość”[9].
Strategia ta nigdy nie wskazała kierunku; nie było jasne, jak miałoby wyglądać zwycięstwo. Niegdysiejsza zimna wojna miała wyraźny początek, trwała długo i zakończyła się niespodziewanie. Jeśli mamy nadzieję, że ta dzisiejsza podąży tymi samymi śladami – kończąc się upadkiem naszych rywali i wyraźnym zwycięstwem Zachodu – prawdopodobnie będziemy rozczarowani. A poza tym wcale nie ma gwarancji, że ta wojna pozostanie zimna.
Ta książka to opowieść o tym, jak myliliśmy się co do wydarzeń po zakończeniu ostatniej zimnej wojny. To także próba przewidzenia przyszłości w sytuacji niezwykłego zagrożenia.
Kto stracił Rosję? To stary spór, ale zupełnie nie trafia w sedno. Żebyśmy mogli ją stracić, Rosja musiałaby kiedykolwiek być nasza.
Bill Burns, dyrektor CIA, 8 marca 2019 roku[10]
TO BYŁA idealna biała noc nad Newą pod koniec maja w 2002 roku. Słońce dopiero co zaszło, a romans Władimira Putina ze Stanami Zjednoczonymi – i Zachodem – jak się wydawało, był na szczytowym poziomie. Szok po atakach na World Trade Center zaledwie osiem miesięcy wcześniej wciąż się utrzymywał. Ameryka prowadziła wojnę z Afganistanem, a George W. Bush wciąż starał się zdefiniować – w swojej głowie i w umysłach całego świata – jak miałaby wyglądać „wojna z terroryzmem”.
Bush odwiedził Moskwę, aby pozyskać pomoc rosyjskiego prezydenta. Chwilę przed północą Putin i jego ówczesna żona Ludmiła płynęli luksusowym jachtem przez Petersburg w dół Newy do Ermitażu, w którym na terenie Pałacu Zimowego Piotra Wielkiego znajduje się ogromna kolekcja carskich skarbów.
Ich gośćmi tego wieczora byli Bush ze swoją żoną Laurą i wianuszkiem doradców. Była wśród nich obecna również Condoleezza Rice, wówczas doradca prezydenta do spraw bezpieczeństwa narodowego (a później sekretarz stanu). Gdy jacht mijał spektakularne nabrzeże Petersburga skąpane w ciepłym, pomarańczowym świetle, goście cieszyli się posiłkiem na pokładzie, a dźwięki tradycyjnej rosyjskiej muzyki i śmiechy rozbrzmiewały wzdłuż rzeki.
Menu zawierało czarny kawior z siekanymi jajkami, foie gras i filety wołowe – elegancko podawane przez ponurego mężczyznę w ciemnym garniturze. Tej nocy na jachcie New Island wiedzieliśmy tylko, że to ulubiony kucharz Putina. Lata później dowiedziałem się, że był to Jewgienij Prigożyn, były więzień i restaurator. Oczywiście odegrał później kluczową rolę w rozgrywkach między Moskwą a Waszyngtonem, od próby ingerencji w wybory prezydenckie w USA w 2016 roku po rekrutowanie więźniów do założonej przez siebie prywatnej armii – armii, która przez krótką chwilę była zwrócona przeciwko reżimowi samego Putina. Lecz wówczas, tamtej nocy, był tylko kucharzem Putina.
Zaledwie kilka godzin wcześniej Putinowie i Bushowie byli w Teatrze Maryjskim na Dziadku do orzechów. Nie była to lekka wersja, którą często ogląda się przed Bożym Narodzeniem, ale dużo mroczniejsza adaptacja. Scenografia, kostiumy i produkcja były dziełem byłego radzieckiego dysydenta, który uciekł do Stanów Zjednoczonych w czasach zimnej wojny i wrócił po upadku ZSRR.
Oczywiście prezydencka wizyta była zaplanowana tak pieczołowicie jak choreografia spektaklu. Scenariusz wieczora był taki, że zimna wojna się skończyła i już nigdy nie wróci. Podobnie jak rzeka Newa, Rosja kierowała się ku Europie, by wkrótce płynnie się z nią połączyć.
Putin skorzystał z tej wizji, by pokazać, że jest właściwą osobą do przewodzenia temu przedsięwzięciu – pomocy Bushowi w walce z terroryzmem i pokierowania Rosji ku międzynarodowym rynkom. Tego wieczora odgrywał rolę szczodrego gospodarza, rozmawiając z Laurą Bush i żartując sobie z prezydentem USA.
Wcześniej tego samego dnia obaj liderzy podpisali traktat o kontroli zbrojeń – nie był szczególnie istotny sam w sobie, ale jego podpisanie było dużym osiągnięciem, biorąc pod uwagę, że Bush dopiero co porzucił traktat o obronie antyrakietowej ABM, obawiając się, że może on utrudnić obronę przed możliwymi atakami Korei Północnej. Chęć Putina, by wynegocjować nowy traktat wprowadzający drobne ograniczenia arsenału nuklearnego obu stron, była sygnałem, że te dwa państwa są w stanie wciąż współpracować w kwestii tego śmiercionośnego uzbrojenia. Jednak rozmowy tego dnia dotyczyły w mniejszym stopniu ograniczania broni nuklearnej, a bardziej obopólnej zgody, że obecnie największym zagrożeniem jest terroryzm. Luźno wspomniano o możliwościach dalszego ograniczenia arsenałów jądrowych.
Następnie obaj przywódcy skierowali się do ogromnej sali wykładowej Petersburskiego Uniwersytetu Państwowego, gdzie studenci mogli zadać im dowolne pytania – kolejny starannie wyreżyserowany sygnał, że rozpoczęła się nowa epoka[11].
To, jak swobodnie obaj prezydenci zachowywali się na scenie, żartując z siebie nawzajem i nazywając się po imieniu, było szokiem dla każdego, kto pamiętał pełne napięcia spotkania liderów USA i Związku Radzieckiego w czasach zimnej wojny. Studenci nie zadali ani jednego pytania o podpisany tego dnia traktat o kontroli zbrojeń, który najprawdopodobniej był dla nich reliktem minionej epoki. Byli za to bardzo zainteresowani integracją Rosji z Europą – i swoimi perspektywami na zagraniczne studia, umożliwiające później zdobycie lukratywnych posad po powrocie do Rosji.
Zarówno tego wieczora, jak i podczas całej wizyty panowało przekonanie, że zimna wojna nie tylko się skończyła, ale że przy odrobinie wysiłku mogłaby być w ogóle wymazana z kart historii. Wizyta amerykańskiego prezydenta – jedno z ponad dwudziestu spotkań, które odbył z Putinem w trakcie swojej kadencji, w najróżniejszych miejscach – od kremlowskich komnat po ranczo Busha w Crawford w Teksasie – stała się symbolem nie tylko minionej epoki, lecz również utraconej szansy. Te spotkania, gesty, wspólny spacer do grobów carów w Soborze Pietropawłowskim były częścią złożonych, starannie zaplanowanych prób obu państw, by przekonać siebie nawzajem i resztę świata, że Rosja zmierza ku Zachodowi i jest przez niego ciepło przyjmowana.
Podczas briefingu przed spotkaniem członkowie administracji przedstawili nawet spodziewany przebieg tego procesu: Rosja dołączy do Światowej Organizacji Handlu, tak jak wcześniej zrobiły to Chiny. A następnie może do Unii Europejskiej. A potem – być może – nawet do NATO, organizacji, która powstała, by powstrzymać, a ostatecznie pokonać Związek Radziecki. Wciąż istniały pewne kwestie sporne, jak na przykład prozachodni zwrot państw byłego Związku Radzieckiego. Niemniej myśl, że Rosja podąży za nimi do NATO, nie wydawała się wtedy niedorzeczna.
Rosjanie narzekali później, że to wszystko było ustawione, że była to wielka mistyfikacja ze strony USA, by zneutralizować ich państwo. Według nich Ameryka nigdy tak naprawdę nie chciała zaprosić Rosji do swojego klubu, a jedynie kusiła ją obietnicą, by ją sobie podporządkować. Rosjanie podejrzewali – a jak twierdzili potem niektórzy, wręcz wiedzieli – że w prywatnych rozmowach Amerykanie woleli myśleć o Rosji jako o zwyciężonym byłym supermocarstwie. Często powtarzany żart brzmiał, że Rosja to „Włochy, ale z bronią atomową”.
Nie bawił on Rosjan. Nawet podczas wspomnianej wizyty w 2002 roku za przyjazną fasadą wyczuwalne było pewne napięcie – nawet jeśli nikt nie powiedział o tym głośno. Mój współpracownik z „New York Timesa” Michael Wines napisał kilka dni wcześniej, że Stany Zjednoczone nie były szczególnie łaskawym zwycięzcą: „Amerykańscy oficjele nie oszczędzają Rosjan”. Zacytował on jednego z czołowych rosyjskich ekspertów do spraw amerykańskich, Anatolija I. Utkina: „Przez pięć stuleci Rosja nigdy nie płaciła nikomu trybutu. Teraz po raz pierwszy stała się podległym partnerem. Ty jesteś szefem; my jesteśmy partnerem”[12].
Lata później w Waszyngtonie panowało powszechne przekonanie, że w 2002 roku Putin rozgrywał pierwszy akt swojego własnego dramatu. A spektakl ten był dużo mroczniejszy niż fantazje Dziadka do orzechów. Pojawiały się też głosy, że w owym czasie Putin był inną osobą – przekonaną, że jest w stanie zrealizować swoją agendę bez potrzeby bezpośredniej konfrontacji. Być może obie strony miały częściowo rację i rosyjski prezydent chciał po prostu wycisnąć z Zachodu co się da, póki jego kraj się umacniał.
OSIEM MIESIĘCY PRZED tą gwieździstą nocą na Newie Bush i Putin znaleźli wspólny grunt po ataku z jedenastego września. Rosyjski przywódca był pierwszą osobą, która zadzwoniła do Busha po ataku – amerykański prezydent często wspominał później ten gest dobrej woli.
Gdy Pentagon i wieże World Trade Center płonęły, prezydent Rosji zgodził się utrzymać minimalny poziom gotowości nuklearnej. Był to ten rodzaj odpowiedzialnej decyzji, którą liderzy podejmują, by upewnić się, że manewry wojskowe nie zostaną błędnie zinterpretowane i nie doprowadzą do niezamierzonej eskalacji. Lecz był to również sygnał, że obaj przywódcy, w których rękach znajdowało się ponad 90 procent światowych zapasów broni jądrowej, nie widzieli w atakach nawet śladu obecności któregoś z supermocarstw.
– Przez krótką chwilę pomyślałam: zimna wojna naprawdę się skończyła – powiedziała mi lata później Condoleezza Rice.
Ta deklaracja wiele znaczyła w ustach Rice. Na długo zanim została prawą ręką George’a W. Busha w sprawach polityki zagranicznej, była znana w Waszyngtonie jako jedna z najbardziej prominentnych młodych ekspertek do spraw Rosji w kręgach rządowych. Jej praca doktorska, obroniona w wieku dwudziestu sześciu lat, dotyczyła wojskowości i polityki Czechosłowacji. Studiowała filologię rosyjską na Uniwersytecie Moskiewskim. Jej opiekun wydziałowy na Uniwersytecie w Denver, Josef Korbel, był ojcem Madeleine Albright. Condoleezza pracowała dla ojca Busha i Brenta Scowcrofta, którego wielu uważa za wzór doradcy do spraw bezpieczeństwa narodowego.
Bush polegał na Rice, jeszcze zanim objął władzę w 2001 roku, niezależnie czy potrzebował porad, czy napomnień. Jej obecność tamtej nocy na jachcie – jako doradcy i okazjonalnego tłumacza – nie była więc zaskoczeniem. Gdy rozmawialiśmy o tych wydarzeniach prawie dwadzieścia lat później, wspominała tę wycieczkę – i całą epokę – niemal sentymentalnie.
Po czasie określiła podejście Busha do Putina – a przez to i całej poobijanej Rosji – w pierwszych latach tego stulecia jako próbę znalezienia wspólnych interesów i nawiązania „strategicznej współpracy”. Jednym z takich kanałów była odpowiedź na atak na World Trade Center.
– Putin naprawdę sądził, że znalazł nowy sposób na strategiczne relacje między Stanami Zjednoczonymi a Rosją: terroryzm – tłumaczyła Rice z perspektywy dwóch dekad.
Gdy Ameryka wciąż mierzyła się ze skutkami wydarzeń z jedenastego września, polowała na Osamę bin Ladena i nasilała swoją globalną wojnę z terroryzmem, Rosja miała własne problemy – była ofiarą serii brutalnych ataków terrorystycznych, w tym licznych ataków bombowych w Moskwie w 1999 roku. Później, w 2002 roku, około ośmiuset Rosjan zostało wziętych jako zakładnicy w czeczeńskim ataku na moskiewski teatr. Oblężenie to kosztowało życie większości napastników i ponad setki zakładników. Większość z nich zginęła w wyniku rozpylenia przez policję gazu[13]. Bush przekazał Rosji kondolencje i zapewnił o swoim wsparciu, podobnie jak Putin wobec niego rok wcześniej.
Przez chwilę koncepcja terroryzmu jako motywu jednoczącego sprawiała wrażenie całkiem realistycznej. W pierwszych latach administracji wydawało się, że relacje między Stanami Zjednoczonymi a Rosją są najlepsze od dawna.
– Moskwa porównała współpracę w zakresie antyterroryzmu do koalicji przeciwko Hitlerowi podczas II wojny światowej – powiedziała Angela Stent, była oficer wywiadu do spraw Rosji i biografka Putina. – Islamski fundamentalizm był wspólnym wrogiem, którego miały pokonać dwa wielkie mocarstwa[14].
Po ataku na World Trade Center Rosja udostępniła informacje logistyczne, które pomogły siłom amerykańskim nawigować w afgańskich górskich jaskiniach, gdy poszukiwali w nich Osamy bin Ladena. Wkrótce oba państwa rozszerzyły swoją współpracę, by promować stabilność na środkowym Kaukazie.