Nowe Książki 7-8/23 - Opracowanie zbiorowe - ebook

Nowe Książki 7-8/23 ebook

Opracowanie zbiorowe

0,0
20,00 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

„Nowe Książki” popularyzują nowości polskiego rynku wydawniczego, publikując co miesiąc ponad siedemdziesiąt recenzji i not. Każdy numer otwiera obszerna rozmowa z autorem, a zamykają felietony, kronika i rejestry nowości.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 480

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



NA POCZĄTEK

O książkach przyjaznych

ZMarcinem Koziołem, pisarzem i współwłaścicielem Wydawnictwa „Bumcykcyk”,rozmawia Tomasz Kłusek

Jest pan pisarzem o ustalonej renomie w świecie literatury dziecięcej i młodzieżowej. Seria „Detektywi na Kółkach” to wydawniczy przebój. Rozpoczynająca cykl Skrzynia Władcy Piorunów jest wpisana na listę lektur szkolnych. Chcę jednak z panem porozmawiać nie tyle jako pisarzem, ile raczej wydawcą. Co zadecydowało, że w 2020 powstało wydawnictwo „Bumcykcyk”?

Lata współpracy z innymi wydawcami pozwoliły mi na zbudowanie rozpoznawalności, nawiązanie ciekawych kontaktów z twórcami oraz realizację wielu udanych projektów. Nierzadko miałem jednak poczucie niedosytu. Autor może sugerować wydawcy rozwiązania, ale ostatecznie nie on decyduje o jakości papieru, oprawy, sposobie promocji i wielu innych rzeczach. Nawet kiedy chodzi o wybór ilustratora albo lektora audiobooków, zdarza się, że wydawca stwarza pozory, że autor ma tu coś do powiedzenia. Kiedyś dostałem fragmenty mojej książki nagrane przez trzech lektorów i prośbę o wybór jednego z nich. Kiedy wskazałem osobę, okazało się, że książka była już nagrana. Dobrze, że wskazałem tę samą osobę, którą wcześniej za mnie wybrał wydawca. W tym przypadku byliśmy jednomyślni, ale nie zawsze tak było. Od dawna chciałem panować nad całym procesem wydawniczym. Tym bardziej że miałem pewne przygotowanie do tego, by zarządzać przedsięwzięciem. Zanim poświęciłem się wyłącznie pisaniu, przez kilkanaście lat pracowałem w koncernach wydawniczych, choć nie zajmowałem się publikacjami drukowanymi. Byłem dyrektorem mediów elektronicznych w „National Geographic”, „Glamour”, grupie „G+J”, „Zwierciadle” i wicedyrektorem multimediów odpowiedzialnym za projekty zagraniczne w „Bauerze”. A moja żona – Katarzyna Chrzanowska-Kozioł, która kieruje naszym wydawnictwem – przez kilkanaście lat zdobywała bezcenne doświadczenie w mediach, marketingu i PR. Oboje skończyliśmy przed laty podyplomowe studia MBA. Czuliśmy, że łącząc nasze siły, możemy stworzyć wydawnictwo, które będzie wydawało naprawdę wartościowe i piękne książki dla dzieci i młodzieży – dopracowane w każdym szczególe. W 2020 nadarzyła się okazja do przejęcia praw do jednej z moich serii. Nie zastanawialiśmy się długo i odkupiliśmy prawa. Potem podobny proces zapoczątkowaliśmy z innymi wydawcami. Stopniowo odzyskujemy prawa do moich dawnych książek, ale oprócz wznowień sprawdzonych tytułów, wydajemy też premiery. W ten sposób budujemy fundament dla wydawnictwa „Bumcykcyk”.

Miałem kilka lat i byłem na niedzielnym spacerze z rodzicami. Przechodziliśmy koło księgarni. Na wystawie zobaczyłem książkę. Tak mnie zachwyciła okładka, że nie chciałem odejść. Nie dałem sobie przetłumaczyć, że księgarnia nieczynna. To było dziecięce olśnienie. Jako dorosły niczego takiego nie przeżyłem. Książka dla dorosłych to często obiekt snobowania się lub medium wiedzy. Literatura dla dorosłych nie potrafi oddziałać na psychikę odbiorcy jak ta dziecięco-młodzieżowa. Stąd ogromna odpowiedzialność twórców i wydawców. Jaką ma pan receptę na książkę przyjazną dziecku?

Dla mnie „przyjazna” to taka książka, która służy nie tylko rozrywce, ale także uczy i robi to rzetelnie. I w taki sposób, by uczenie odbywało się niepostrzeżenie – przy okazji dobrej zabawy. Żeby zabawa była naprawdę dobra, trzeba zadbać nie tylko o słowa, ale też ich odpowiednią oprawę. Stąd w „Bumcykcyk” współpracujemy ze znakomitymi rysownikami. Na przykład Psyjaciół – książkę o psach m.in. Chopina, Sienkiewicza, Żeromskiego i Boznańskiej – zilustrował Marcin Minor.

Ostatnio wznowiliśmy książkę o koniach, którą napisałem z Katarzyną Dowbor. Ja zadbałem o wciągające przygody, Kasia wniosła wiele fantastycznych pomysłów i nagrała filmowe ciekawostki o koniach. Czytelnik Czarów w Kopytkowie da się porwać zabawnej intrydze, ale też dowie się z filmów, jak dbać o konie i jak się z nimi porozumiewać.

Interaktywność to jedna z cech rozpoznawczych naszych książek. W serii podróżniczej o wombacie Maksymilianie dzięki specjalnym kodom czytelnik może przenieść się na ekranie telefonu lub komputera tam, gdzie rozgrywa się akcja. A ta rozgrywa się w Bhutanie, Nepalu i Chinach. Książki wypełnione są moimi fotografiami połączonymi z ilustracjami Mariusza Andryszczyka. Żeby stworzyć te opowieści, odbyłem wielotygodniowe podróże. Co więcej – kiedy główny bohater uczył się latać na paralotni w Himalajach, to i ja musiałem latać tam na paralotni, żeby zrobić do tej sceny odpowiednie zdjęcia. Kiedy wyruszył motolotnią w stronę Annapurny – i ja poleciałem… Czytelnik świetnie się bawi, a jednocześnie zdobywa wiedzę o geografii, przyrodzie i kulturze odwiedzanych przez wombata miejsc. Nad merytorycznymi detalami czuwała historyczka sztuki, znawczyni kultury Azji Elvira Eevr Djaltchinova-Malec. Czasami pozornie nieistotne drobiazgi konsultowaliśmy z ekspertami z Oksfordu. Ale dla nas każdy szczegół był istotny, by dzieci uczyć, a nie wprowadzać w błąd. I to jest właśnie nasza „bumcykcykowa” recepta na książkę przyjazną dziecku.

Chciałbym jeszcze zapytać o plany wydawnicze.

W tym i przyszłym roku planujemy kilka premier, a także nowe wydania serii lekturowej, którą przejmujemy od wydawnictwa „Prószyński”. Wiosną ukaże się nowe wydanie Skrzyni Władcy Piorunów, lektury uzupełniającej dla klas 4—6. Bazujemy na książkach mojego autorstwa, ale nie wykluczamy współpracy z innymi autorami. Już nad tym pracujemy.

ROZMOWY „NOWYCH KSIĄŻEK”

Powstajenowy świat

Z Markiem Budziszem rozmawia Grzegorz Filip

W książce Samotność strategiczna Polski nie zajmuje się pan ruskim mirem, ideologią imperialną ani rosyjskim nacjonalizmem. Interesują pana geostrategia, problemy gospodarcze i militarne. Przyczyny wojny na Ukrainie widzi pan w chwilowej słabości USA po wycofaniu wojsk z Afganistanu, dobrych stosunkach Rosji z Chinami, w ograniczeniu możliwości Rosji w Europie (polityka klimatyczna) i konieczności utrzymania przez Moskwę pozycji na rynku paliw (Ukraina wyrastała na konkurenta na tym rynku). Czy tylko czynniki gospodarcze i różnice potencjałów wywołują wojny? Ideologie mają znaczenie drugorzędne?

Wydaje się, że nie, tylko że ja sporo o tym pisałem w poprzedniej książce, Wszystko jest wojną. Szkice o rosyjskiej kulturze strategicznej. Pisałem o tym, jak Rosjanie myślą o swoim miejscu w świecie, do jakich tradycji się odwołują, jak jest zbudowane ich państwo, jaki świat wartości wyznają rosyjskie elity, zarówno współczesne jak i historyczne, no i teraz uznałem, że zwłaszcza w sytuacji szybko zmieniających się relacji w Europie, całej rewolucji geostrategicznej, bo z tym właśnie mamy do czynienia, warto poświęcić więcej uwagi opisowi dnia dzisiejszego. Stąd tego rodzaju decyzja. Można by nawet powiedzieć, że w Szkicach… opisywałem pewien sposób myślenia rosyjskich elit o roli Rosji, jej przeznaczeniu i obecności w świecie, o narzędziach polityki. Wcześniej jeszcze, pisząc o sprzedaży Alaski, rekonstruowałem historycznie dziewiętnastowieczną politykę Rosji wobec Bałkanów i rozgrywki, głównie z Wielką Brytanią, o dominację w świecie, a teraz skoncentrowałem się z oczywistych względów, zważywszy na sytuację, w której się znaleźliśmy po wybuchu wojny, na bardziej doraźnym obrazie sytuacji, bo mamy do czynienia ze zmianami, w moim głębokim przekonaniu, nieodwracalnymi oraz rewolucyjnymi. Powstaje nowy świat, w którym będziemy funkcjonować w najbliższych latach, a może nawet dziesięcioleciach.

Analizuje pan to, co Rosja mówiła otwarcie przed wojną o swoich „interesach, intencjach i czerwonych liniach”, pisze pan, jak rosyjskie kręgi eksperckie opisują obecnie sytuację i jak się zapowiada przyszła polityka Rosji. To niemal jedna trzecia książki. Gra toczy się o to, kto kogo wypchnie z Europy – Amerykanie Rosję czy odwrotnie. Dla nas tylko jedna z tych możliwości jest korzystna, bo Rosja panująca w Europie ułoży sobie stosunki z Niemcami i Francją na własnych warunkach. Nie będzie wówczas miejsca dla Polski. Czy istnieje jakaś trzecia droga?

Teoretycznie tą trzecią drogą jest zgoda głównie państw anglosaskich, Stanów Zjednoczonych na pewien nowy model relacji, który Rosja, w gruncie rzeczy również Chiny, proponują. Oni proponują wizję świata opartą na, jak to określają, wielu filarach siły. Nie jest to już świat, w którym największe znaczenie ma szeroko rozumiany obóz Zachodu, tylko świat bardziej zrównoważony, w którym liczy się też stanowisko Rosji, Chin, Indii, państw Ameryki Łacińskiej, takich jak Brazylia, czy państw afrykańskich, takich jak RPA. Oni uważają, że to jest pewien model docelowy, że porządek globalny powinien być wynikiem gry między tymi wielkimi państwami, a ponieważ to są państwa odmienne, o innych kulturach, innych tradycjach, również innych systemach wyłaniania rządzącej elity i tego, jak są te państwa zbudowane, to z tego powodu nowy świat nie może być oparty na jakimś jednorodnym systemie wartości, bo ich zdaniem takiego systemu jednorodnego nie ma. W związku z tym to musi być świat oparty na zasadzie takiej, powiedziałbym, dziewiętnastowiecznej polityki, w której czynnik potencjału siły i wpływów porządkuje relacje. Dlatego, gdyby Anglosasi, też i Europa, zgodzili się na tego rodzaju wizję porządku globalnego, to w gruncie rzeczy do starcia nie musiałoby dojść. Putin jeszcze przed wojną, na przykład w „Die Zeit” latem 2021 roku, zamieścił artykuł programowy, w którym wizję nowej Europy i nowych relacji w Europie wyłożył dość czytelnie. Potem ta wizja znalazła też swoje uzupełnienie w propozycjach traktatów między Rosją a państwami NATO i Rosją a Stanami Zjednoczonymi, które Putin ogłosił 19 grudnia 2021 roku. To była w gruncie rzeczy wizja zagospodarowania przez Europę Zachodnią i Rosję przestrzeni w Europie Środkowej. Europa Środkowa miała być zepchnięta do roli przedmiotu tych ustaleń. Ukraina w tym sensie miała być pierwszym krokiem. W największym skrócie rzecz ujmując, ta wizja porządku opartego na pluralizmie geostrategicznym jest też wizją porządku opartego na relacjach, w których głównym czynnikiem jest siła. Wartości nie są istotne. Państwa, szczególnie mocarstwa, są suwerenne, czyli mogą robić wszystko, co chcą we własnej strefie wpływów, mają w ogóle strefy wpływów, te obszary, gdzie ich interesy dominują. Do tego się wprost odwołują rosyjscy myśliciele i analitycy, i ta propozycja jest cały czas podtrzymywana wobec niektórych państw Zachodu. Po roku wojny na Ukrainie Putin nie zrewidował tego poglądu i mało tego, rosyjskie elity wręcz uważają, że dzisiejsza polityka Francji i Niemiec jest nieracjonalna, dlatego że jest polityką w dłuższej perspektywie nieobsługującą interesów tych dwóch państw. Znacznie rozsądniejsze, zdaniem rosyjskich ekspertów, byłoby porozumienie między Rosją a Francją i Niemcami, budowanie wspólnej przestrzeni od Lizbony do Władywostoku. Nie bez powodu Miedwiediew przypomniał niedawno ideę jeszcze z czasów Gorbaczowa, bo to jest cały czas aktualne. Propozycja leży na stole, tylko ceną miałoby być zerwanie więzi atlantyckich, wypchnięcie Stanów Zjednoczonych z Europy i po ostatniej deklaracji Putina i Xi Jinpinga to w gruncie rzeczy jest wspólne stanowisko Chin i Rosji. Oni walczą o wypchnięcie Stanów Zjednoczonych z Europy.

Rosja wyraźnie formułuje swoje cele: zniszczenie państwowości Ukrainy, odcięcie jej od morza, tak aby pozbawić wzrostu gospodarczego. Czy proukraińska koalicja jest równie wyrazista? Czego ona chce? Dla Rosji jest to wojna z całym Zachodem. Czy Zachód też tak widzi tę wojnę?

Wydaje mi się, że podejście Zachodu jest zmienne, to znaczy ono ulega ewolucji właśnie w stronę takiego spojrzenia. Zachód dojrzewa do myśli, iż nie jest już możliwe przywrócenie status quo ante, czyli restytucja porządku zakwestionowanego rosyjskim atakiem na Ukrainę już jest nierealna, trzeba zbudować nowy porządek bezpieczeństwa, również w Europie Środkowej. Rosjanie uważają, i władze celowo tego rodzaju narracje wzmacniają, że to jest w gruncie rzeczy wojna o charakterze egzystencjalnym, to znaczy Rosja nie walczy z Ukrainą, tylko z całym Zachodem, a w związku z tym, jeżeli przegra wojnę, to ceną może być dezintegracja państwowa Federacji Rosyjskiej albo w wariancie nieco bardziej optymistycznym – podporządkowanie interesu rosyjskiego interesom Zachodu. Tak czy inaczej, cena formułowana w kategoriach pewnej przestrogi czy obaw przez rosyjskie elity jest niezwykle wysoka. W Rosji przywiązanie do idei suwerenności jest znacznie silniejsze niż w państwach realizujących pewne projekty integracyjne. Rosjanie uważają, że jeżeli wojnę przegrają, to zapłacą wielką cenę, o wymiarze historycznym. A to też oznacza, że oni są gotowi kontynuować wojnę i moim zdaniem są przygotowani na długą wojnę, liczoną na lata. Rosja tej wojny nie może przegrać, a elita władzy realizuje też cele wewnętrzne. Pozbyła się liberalnej opozycji, przemodelowała system sprawowania władzy w Rosji na rzecz twardego autorytaryzmu, wzmocniła kontrolę nad aktywami ekonomicznymi, czyli podporządkowała sobie świat oligarchiczny. Wojna realizuje cele rosyjskiej elity i kręgu Putina, jeśli chodzi o kontrolę sytuacji wewnętrznej. To jest główny motyw, dla którego Rosja nie myśli poważnie o zakończeniu wojny w inny sposób niż przez osiągnięcie zwycięstwa. Powinniśmy być przygotowani na to, że wojna będzie trwała. Rosja nie odczuwa braków ekonomicznych ani związanych z potencjałem wojskowym, nie jest wyczerpana wojną, rządząca elita ma więcej władzy i lepiej kontroluje sytuację wewnętrzną niż przed wojną, a w związku z tym też trudno mówić o jakichś sygnałach, które pojawiałyby się w rosyjskiej elicie władzy na rzecz zakończenia wojny. Poza elitą władzy też nie ma sił na tyle istotnych, które mogłyby obalić obecny układ. To się oczywiście może zmienić, ale na razie niewiele zapowiada taką ewolucję sytuacji.

Mówi się o tym, że wygraną Ukrainy byłoby odebranie ziem okupowanych. To się wydaje bardzo trudne. Czy Donbas i Krym to dwa terytoria tak samo trudne do odbicia, czy też może z Krymem mogłoby pójść łatwiej?

Myślę, że powinniśmy zacząć od kwestii podstawowej, a mianowicie od tego, jak są formułowane cele tej wojny. Dlatego że dzisiaj mamy do czynienia przynajmniej z dwoma głównymi opcjami czy stanowiskami, które też podlegają pewnej ewolucji w czasie. Mamy do czynienia ze stanowiskiem Ukrainy, która po odparciu rosyjskiego ataku na Kijów, Charków i północny wschód Ukrainy, po odkryciu rosyjskich zbrodni w Irpieniu i Buczy zaostrzyła stanowisko, jeśli chodzi o cele tej wojny. Jeszcze w kwietniu ubiegłego roku Zełenski dopuszczał rozmowę na temat przyszłego statusu zarówno Krymu, jak i Donbasu, mówił, że jest potrzebne spotkanie z Putinem. Potem to się zmieniło i jesienią na spotkanie krajów G20 w Indonezji sformułował 10 punktów, które są obowiązującymi celami wojny, w tym odzyskanie suwerenności w granicach z roku 2014. Takie stanowisko popiera zdecydowana większość społeczeństwa ukraińskiego, ale wśród sojuszników Ukrainy ten pogląd nie jest tak powszechny. W USA i Europie dopuszcza się możliwość ustępstw terytorialnych, by zakończyć wojnę. Tu pojawia się jeszcze jeden, kluczowy czynnik, kwestia ładu bezpieczeństwa w Europie Środkowej, obejmującego również Ukrainę, po wojnie. Z punktu widzenia Ukrainy, jeżeli nie ma wiarygodnej, budzącej zaufanie perspektywy ładu powojennego, dzięki której będzie miała widoki na odbudowę i uzyskanie potencjału wojskowego, który odstraszy Rosję w przyszłości, to będziemy mieli do czynienia z pauzą strategiczną. Rosjanie wykorzystają ten czas na odbudowę potencjału wojskowego potrzebnego do ponownego ataku lub wywarcia presji na Ukrainę, żeby ta zaczęła realizować politykę zbieżną z rosyjskimi interesami. W moim odczuciu są dwa równoważne elementy, to znaczy element terytorium, które się kontroluje, jest nie mniej ważny niż element przyszłego systemu bezpieczeństwa. Sojusznicy Ukrainy, również i Polska, do dzisiaj nie sprecyzowali stanowiska co do docelowego systemu bezpieczeństwa. Mówi się o perspektywie przyjęcia Ukrainy do NATO, o perspektywie jakiegoś systemu przejściowego, również systemu wielostronnych czy dwustronnych paktów wojskowych, mówi się też o kwestii wysłania kontyngentu wojskowego na Ukrainę jako argumentu do zakończenia wojny. To jest bezpośrednio odwołanie do doświadczeń Korei, w której wojna ustała w wyniku zmęczenia obydwu stron, nie było żadnego porozumienia pokojowego, a stan kruchej równowagi utrzymywany jest dlatego, że obie strony mają na tyle istotny potencjał wojskowy, że żadnej z nich nie opłaca się atakować. Tylko że ten potencjał wojskowy Korei Południowej został zbudowany dzięki Stanom Zjednoczonym, które wysłały 30 tys. żołnierzy i nadal ten kontyngent w Republice Korei utrzymują. Analogicznie jakiś system bezpieczeństwa powinna dostać Ukraina, bo jeżeli tego nie będzie, to wydaje się, że perspektywa stabilizacji się oddala. Dzisiaj Ukraińcy mają dość czytelny rachunek, kontynuując walkę, mają widoki na odzyskanie swoich terytoriów i mogą liczyć na wsparcie wojskowe sojuszników z Zachodu. Jeżeli dzisiaj zgodziliby się na jakąś formułę zamrożenia konfliktu, zawieszenia broni czy rozmów pokojowych, na przykład chińskie 12 punktów, bez formuły stabilizacji systemu bezpieczeństwa, to ryzykują, że za jakiś czas Rosjanie będą chcieli wrócić do rozgrywki. Ale wtedy Ukrainie już może nie być tak łatwo zmobilizować wsparcie Zachodu, więc godząc się na porozumienie czy wizję pokoju opartą tylko na jednej formule, dużo ryzykują. Moim zdaniem ta faza wojny, w której się obecnie znajdujemy, jest fazą przygotowania pewnej wizji stabilizacji, wizji pokoju. Zacznie się o tym bardzo intensywnie rozmawiać pewnie latem tego roku, może wczesną jesienią, ale ja uważam, że Zachód powoli dojrzewa do takiego postawienia sprawy, dlatego że alternatywa jest jeszcze mniej atrakcyjna z perspektywy zachodniej. Alternatywą jest kontynuowanie wojny trochę na kształt tego, co się dzieje w Syrii, przekształcenie Ukrainy w Afganistan albo Syrię, liczenie się z trwałą destabilizacją. To nie jest scenariusz atrakcyjny dla Europy, z pewnością nie jest to scenariusz atrakcyjny dla Polski. Mówienie o perspektywie odbicia Krymu wydaje mi się dość odległe. Oczywiście można przenieść działania wojenne na Krym, na przykład dostarczając Ukrainie broń rakietową o większym zasięgu i takie głosy są w Stanach Zjednoczonych, również w Departamencie Stanu, wypowiadane, ale w moim odczuciu to jest rozważane nie jako wstęp do odbicia w całości terytoriów dzisiaj okupowanych przez Rosję, tylko jako pewna forma presji na Rosję, żeby zgodziła się na rozpoczęcie rozmów pokojowych. Rozmawiamy pod koniec marca, to się jeszcze wszystko pewnie będzie zmieniać, ale dzisiaj scenariusz wygląda w sposób następujący: Ukraina powstrzymuje ofensywę rosyjską, Rosjanie nie osiągają znaczących postępów terytorialnych, co właściwie się dzieje, przystępuje do kontruderzenia. Po to strona ukraińska buduje gwardię przełamania, te trzy korpusy doborowych jednostek zaopatrzonych w sprzęt zachodni, żeby przełamać rosyjskie linie obrony i posunąć się możliwie daleko w głąb terenów okupowanych, zadać taki cios Rosji, żeby to skłoniło Putina do rozpoczęcia rokowań pokojowych. To moim zdaniem jest dzisiaj scenariusz, na który stawia Zachód. Czy on się urzeczywistni, to sprawa otwarta, ale dzisiaj moim zdaniem tak myślą i w Waszyngtonie, i w Europie Zachodniej.

USA same nie dadzą rady obsłużyć wszystkich konfliktów, muszą uzbroić sojuszników. Przytacza pan w książce wypowiedzi gen. Bena Hodgesa, z których wynika, że USA mogą dostarczyć systemy dowodzenia, zwiadu i wczesnego ostrzegania, wiedzę i szkolenia, ale nie żołnierzy. Europejskie kraje NATO muszą mieć własne wojsko. W Polsce to chyba zrozumiano, a jak jest w innych państwach?

Formułuję i udowadniam tezę, iż duże państwa europejskie, będące członkami NATO, takie jak Wielka Brytania, Niemcy, Francja czy Włochy, nawet jeśli, tak jak w przypadku Francji, mają liczące się siły wojskowe, to są one odpowiedzią na innego rodzaju zagrożenia i wyzwania strategiczne. Państwa Europy Zachodniej świadomie podjęły w pewnym momencie historycznym decyzję o redukcji potencjału w zakresie sił lądowych, najlepszym przykładem jest Holandia, która w ogóle zrezygnowała z posiadania czołgów. Czołgi są emblematycznym przykładem siły wojsk lądowych. Wielka Brytania, Niemcy i Francja razem wzięte przed wojną na Ukrainie miały mniejszy potencjał pancerny niż Polska, bo te trzy państwa miały z grubsza licząc 700 czołgów, a Polska ponad 800. To z tego powodu mogliśmy wysłać na Ukrainę ponad 300 czołgów różnych typów, a nasi zachodni sojusznicy nie są w stanie tego zrobić, bo po prostu ich potencjał jest mniejszy. Oni zbudowali siły zbrojne, które miały być odpowiedzią na innego rodzaju wyzwania. Francuzi budują siły skoncentrowane na potencjale odstraszania nuklearnego. Natomiast siły konwencjonalne, którymi dysponują, to są siły ekspedycyjne przede wszystkim, ze znaczącym komponentem morskim, dlatego że oni projektują swoje zaangażowanie głównie w basenie Morza Śródziemnego i w Afryce Północnej. Podobny rachunek ma miejsce w przypadku choćby Wielkiej Brytanii, która modernizuje swoją triadę nuklearną, natomiast redukuje siły lądowe. Działamy w ramach oczywistego w demokracji alokacyjnego rachunku kosztów, musimy wybierać priorytety, bo skłonność obywateli do zgody na wszelkie wydatki wojskowe nie jest dana i to jest główny powód, dla którego siły Europy Zachodniej są relatywnie słabsze, oni mają inny rachunek bezpieczeństwa. Niemcy uważają, że są bezpieczni, dlatego że graniczą z państwem takim jak Polska. Stałą praktyką wszystkich państw jest analiza potencjału sił lądowych przeciwnika. Niemcy uznali, że jeżeli Rosjanie zdecydowaliby się na jakąś wielką wojnę, co w ogóle uważali za bardzo mało prawdopodobne, to siły rosyjskie nie dojdą do Niemiec. W tym sensie Niemcy nie są zagrożone. Strategia reagowania na agresję rosyjską wobec państw bałtyckich i wschodniej flanki NATO, o tym mówią wszystkie dokumenty strategiczne, zakładała po pierwsze wejście Rosji na teren państw bałtyckich i na teren Polski do Wisły. Straty, zakładano, miałyby nawet wynosić 80% stanów osobowych w pierwszej fazie wojny. W drugiej fazie wojny, już po mobilizacji znaczącego potencjału lądowego (NATO – w świetle dokumentów strategicznych i planistycznych – będzie potrzebowało nawet 180 dni na zbudowanie takiego potencjału) zakładano rozpoczęcie kontrnatarcia i w konsekwencji wyparcie sił rosyjskich z zajętych terytoriów. A zatem siły znajdujące się na wschodniej flance nie miały w gruncie rzeczy powstrzymać rosyjskiej agresji, były zbyt małe i to znacząco zbyt małe. One miały opóźnić rosyjskie postępy po to, żeby pewien potencjał wojskowy móc wycofać na zachód, ale w tej strategii, która zresztą nadal do pewnego stopnia obowiązuje, chociaż jest teraz przedmiotem kontrowersji, dyskusji, ewentualna wojna między NATO a Rosją miała się toczyć na obszarze państw bałtyckich i na terenie Polski, a nie na terenie Niemiec. Niemcy czy Francja, nie mówiąc o Hiszpanii i Włoszech, nie odczuwały bezpośredniego zagrożenia związanego z perspektywą agresji. Na wypadek wojny to Polska byłaby zniszczona, a obszar na wschód od Wisły kompletnie zniszczony. To powinien być nasz przedmiot myślenia o przyszłości. Niemcy nie mają już tak silnych motywacji, jeśli chodzi o obronę Białegostoku czy Łomży.

Nie wiadomo, czy Ukraina wejdzie do NATO. Jakie warunki i gwarancje powinien zawierać układ pokojowy, by zapewniał bezpieczeństwo Ukrainie i realizował interesy Polski?

Do zawarcia formalnego traktatu pokojowego może w ogóle nie dojść. Druga wojna światowa też nie zakończyła się zawarciem formalnego traktatu pokojowego, to nie wydaje się niezbędne, natomiast w moim odczuciu Ukraina musi uzyskać perspektywę odbudowy. Odbudowa to jest kwestia nie tylko odtworzenia zniszczonej substancji przemysłowej, ale też uzyskanie takich zdolności przez gospodarkę, ażeby Ukraina była w stanie samodzielnie zadbać o bezpieczeństwo. Elity ukraińskie odwołują się do przykładu Izraela, mówią, że Ukraina docelowo musi stać się państwem zmilitaryzowanym, którego system bezpieczeństwa będzie oparty na powszechnym systemie obrony, tak jak w Izraelu, gdzie wszyscy są zobowiązani do sprawowania służby wojskowej. Państwo musi być w stanie utrzymywać silną armię, bo w przeciwnym wypadku zawsze będzie Ukrainie zagrażała agresja czy przynajmniej presja o charakterze wojskowym ze strony Rosji, ale jeśli mówimy o takim potencjale i takich zdolnościach, to musimy wiedzieć, że Izrael wydaje około 20 mld dolarów rocznie na armię, dysponując zupełnie innym przemysłem, jeśli chodzi o stopień zaawansowania technologicznego. Ukraina, z PKB na poziomie 120—130 mld dolarów, na pewno nie jest w stanie utrzymywać takiej armii jak Izrael, a będzie potrzebowała większej. A to otwiera kwestię drugą, czyli pytanie o perspektywę bezpieczeństwa dla Ukrainy. Bo jeśli samodzielnie nie będzie ona w stanie zbudować i wyposażyć takich sił zbrojnych, ażeby skutecznie odstraszać Rosję, a wydaje się, że w perspektywie najbliższych co najmniej dziesięciu lat nie będzie w stanie tego zrobić, nawet jeśli wojna jutro by się zakończyła, to tym bardziej palące są kwestie gwarancji bezpieczeństwa dla Ukrainy. I te gwarancje mogą być dwie: pierwszą jest wejście Ukrainy do NATO, co oznacza objęcie natowską polityką odstraszania. Nie ma skutecznej polityki odstraszania bez znaczącej obecności wojskowej. Pamiętajmy o tym, że do NATO wchodzi Finlandia, która ma 1350 km granicy z Rosją i tę granicę trzeba obsadzić. Armia fińska, która etatowo ma 6 tys. żołnierzy, nie jest w stanie obsadzić takiej granicy, w związku z tym, jeśli mówimy o skutecznej natowskiej polityce odstraszania, już nawet nie mówiąc o scenariuszu wojny, to potrzeba skokowego wzrostu obecności wojskowej sił natowskich na całej wschodniej flance, już niesłychanie rozszerzonej. To jest perspektywa, która zakłada wejście Ukrainy do NATO. Jeśli nie mówimy o wejściu Ukrainy do NATO, bo ze względów politycznych to się wydaje dzisiaj dość mało prawdopodobne, to mówimy o innym systemie bezpieczeństwa, na przykład umów dwustronnych albo wielostronnych. Tu są różne propozycje. Jest propozycja sformułowana w Kijowie przez grupę Kyiv Security Compact, na czele której stali Anders Rasmussen, były sekretarz generalny NATO, i Andrij Jermak, szef administracji Zełenskiego. Mamy propozycję formułowaną przez amerykańskich ekspertów, mówiącą o wojskach z mandatem ONZ, na przykład dowodzonych przez wojskowych z państw dzisiaj uznawanych za niebędące stroną konfliktu, na przykład z Indii, ale niezależnie od tego jak by ten docelowy system miał wyglądać, on musi zaistnieć i musi też oznaczać znaczące zaangażowanie wojskowe zarówno Stanów Zjednoczonych, głównej potęgi wojskowej świata, jak i państw sojuszniczych Ukrainy, w tym i Polski.

Czy to nie powinno się dziać już teraz?

Tak, to się powinno dziać już teraz i mam wrażenie, obserwując debatę na Zachodzie i w Stanach Zjednoczonych, że to już się dzieje. To, czego się obawiam, to fakt, że my w Polsce o tym nie rozmawiamy. Uważam, że państwo demokratyczne nie może uprawiać polityki, w której staje przed wyborami o charakterze fundamentalnym, bez budowania zgody społecznej na rzecz tych wyborów. W związku z tym, jeżeli pojawia się perspektywa wojskowego zaangażowania Polski na Ukrainie, na przykład przez uczestniczenie w kontyngencie wojsk pokojowych już po zakończeniu wojny (to też jest jakaś formuła zaangażowania wojskowego, bo te siły mogą być przedmiotem ataku), to musimy zacząć o tym uczciwie i szczerze rozmawiać i analizować wszystkie za i przeciw. Taka decyzja nie może niczym deus ex machina pojawić się pewnego dnia i zostać szybko przegłosowana. Jeśli rządzący Polską uważają taki scenariusz za dopuszczalny, to uważam, że są w fundamentalnym błędzie. To musi być decyzja o charakterze społecznym, jednocząca Polaków, a nie dzieląca.

Zaangażowanie Ameryki podczas wojny ukraińskiej zwiększyło jej wiarygodność sojuszniczą w polskich oczach. Przekonaliśmy się, że Amerykanie nie chcą oddać Europy Środkowej i Wschodniej układowi rosyjsko-niemieckiemu. Co jest większym problemem: wiarygodność sojusznicza USA czy wiarygodność polskiej polityki zagranicznej, którą wybory parlamentarne mogą odwrócić o sto osiemdziesiąt stopni?

Naszym największym problemem jest to, co określam mianem drzemki strategicznej. Znaczy to, że przez wiele lat, mam na myśli aktywną umysłowo klasę Polaków, żyliśmy w przekonaniu, że wejście do organizacji kolektywnych, takich jak NATO lub Unia Europejska, rozwiązuje nasze tradycyjne dylematy geostrategiczne. Myśleliśmy, i do pewnego stopnia to myślenie było uprawnione w tamtej epoce, że w gruncie rzeczy polityka zagraniczna na Wschodzie nie musi być polityką Rzeczypospolitej, tylko może być polityką realizowaną przez Unię Europejską. Stąd nasz relatywnie mniejszy nacisk na obecność, również dyplomatyczną, ale nie tylko, w państwach z nami na Wschodzie sąsiadujących, i uważaliśmy też, że kwestie bezpieczeństwa, te twardo wojskowe, będą rozwiązane w ramach systemu natowskiego. Z tego oczywiście nie należy wyciągać wniosków pochopnych, że NATO nie daje nam żadnego bezpieczeństwa, tylko trzeba widzieć rzeczywistość tak, jak ona dzisiaj wygląda. Dzisiaj mamy do czynienia ze zmianą sytuacji bezpieczeństwa i system sojuszniczy, w tym i natowski, jest systemem ewoluującym. Trochę też od naszej postawy zależeć będzie, czy on będzie ewoluował w stronę z naszej perspektywy pożądaną. Ale żeby móc w tym procesie uczestniczyć, trzeba mieć świadomość ograniczeń i świadomość realiów, w których funkcjonujemy, a ja mam wrażenie, że posługujemy się pewnym sloganem jedności natowskiej i wszystkie rozważania na temat tego, co można by w naszym systemie sojuszniczym zmienić, tak żeby lepiej obsługiwał nasze interesy i lepiej odpowiadał rysującym się wyzwaniom, traktujemy jako herezje kwestionujące wiarygodność systemu sojuszniczego. To jest kontrproduktywne, dlatego że blokuje refleksje zarówno co do tego, jak wyglądają nasze interesy, jak i co do kwestii, jakie narzędzia powinniśmy budować. A przecież to nie jest jednorazowy akt, tylko pewien proces i to często rozłożony na lata: jakie narzędzia powinniśmy budować, żeby naszą politykę lepiej prowadzić, co my sami w naszym życiu wewnętrznym musimy zmienić, żeby nasza polityka była lepiej realizowana. Jeżeli tych wszystkich rzeczy nie zdiagnozujemy, to zostanie nam czcze rezonerstwo, będziemy mówić, że jesteśmy niezadowoleni z obecnej sytuacji albo z faktu, że inni nie mają takich samych interesów jak my, albo będziemy się okłamywać. Nazywam to gnostyckim złudzeniem w polityce zagranicznej. Często w Polsce się uważa, że nasi sojusznicy nie wiedzą, jakie jest realne oblicze Rosji i uważa się, że polityka Niemiec wobec Rosji była pochodną braku wiedzy co do rzeczywistych intencji rosyjskich, a w związku z tym wystarczy tylko przekazanie tej wiedzy i nasi sojusznicy zrozumieją i zaczną uprawiać politykę, która będzie lepiej obsługiwać interesy polskiej wspólnoty. To jest bardzo poważne złudzenie poznawcze, ta polityka miała taki kształt dlatego, że nasi sojusznicy mają inne interesy. Nie ma się co oburzać, to normalne zjawisko, tylko że jeżeli uznamy świat za taki, jakim on jest, a nie taki, jakim chcemy go postrzegać, to musimy zacząć więcej wymagać od siebie. Nie możemy mieć pretensji, że niemieckie fundacje finansowane z pieniędzy publicznych są bardzo aktywne w polityce zagranicznej, również na Wschodzie, i budują niemiecką narrację w wymiarze globalnym, a nasze partie polityczne, zarówno rządząca, jak i opozycyjne, nie wykorzystują nawet funduszu eksperckiego, wykorzystują absolutne minimum ustawowo założone, nie chcą wykorzystywać więcej, bo żadna z partii politycznych nie zbudowała think tanku, który przypominałby niemieckie odpowiedniki. Koncentrujemy się na narzekaniu, że Niemcy są sprawniejsi, a mając pieniądze z budżetu, nic nie robimy, żeby ich dogonić i zbudować własne narzędzia. Jeśli nie zaczniemy od siebie wymagać, to nasza polityka będzie właśnie miała taki charakter, jak pan powiedział, czyli kontestujący rzeczywistość, i wtedy rzeczywiście wybory będą powodowały zmienność tej polityki, bo będzie to tylko kwestia poglądu, a nie interesu. Zmieni się rządząca partia, zmieni się pogląd, w związku z tym dzisiaj kontestujemy politykę niemiecką i francuską, a za pół roku być może będziemy kontestowali politykę amerykańską czy brytyjską. Każda z tych kontestujących stron zbyt mało robi, żeby w sposób realny zacząć realizować polskie interesy, no bo to wymaga krytycznego spojrzenia na własną aktywność.

Polska powinna aktywniej działać w swoim regionie. Czy Amerykanie chcą mieć w Warszawie nowy punkt ciężkości? Myślę o nowym porządku bezpieczeństwa w regionie.

Najpierw powinniśmy odpowiedzieć sobie na pytanie, czy my chcemy osiągnąć taki status, bo ja dzisiaj nie mam takiego przekonania, obserwując polską debatę publiczną. Być może nie do końca uświadamiamy sobie, co oznacza dążenie do większej samodzielności w relacjach również sojuszniczych. Nie twierdzę, że jesteśmy całkowicie uprzedmiotowieni, ja mówię o pewnym procesie, pewnym kierunku zmian. Rytm tych zmian wyznaczają wydarzenia za naszą wschodnią granicą. Wydaje mi się, że jesteśmy na tego rodzaju działania skazani, a także, iż w gruncie rzeczy zmienia swój charakter amerykański system sojuszniczy. Rosyjscy eksperci, którzy bardzo uważnie obserwują myślenie w Ameryce i debaty, które tam mają miejsce, wręcz uważają, pewnie trochę uskrajniając, że następuje odwrócenie ról. Otóż tradycyjnie przyjęło się uważać, że to duże państwa wyznaczają hierarchię priorytetów i w związku z tym kształtują politykę. Rosyjscy eksperci, tacy jak na przykład Timofiej Bardaczow, uważają, że następuje odwrócenie ról, mniejsze państwa stają się coraz bardziej aktywne, one w związku z tym wyznaczają pewne kierunki, wywierając presję trochę ponad własny potencjał, presję w ramach większych układów sojuszniczych. Poszerzają granice, będące polem wyboru, przesuwając w związku z tym też pole decyzji tych największych graczy, którzy siłą rzeczy trudniej podejmują decyzje, są bardziej powolni w tym obszarze. W tym sensie na przykład państwa bałtyckie czy państwa skandynawskie, niewielkie w porównaniu z dużymi państwami europejskimi czy Stanami Zjednoczonymi, wykorzystując swoją pozycję, lewarują pewną wizję docelową, która bardziej odpowiadałaby ich interesom, niż gdybyśmy przyjęli statyczny system, w którym to najwięksi decydują. Relacje sojusznicze się zmieniają, mało tego, w Ameryce jest bardzo silne takie myślenie, ono wychodzi z analizy globalnych wyzwań stojących przed Ameryką, że Chiny są głównym rywalem strategicznym, a w związku z tym Ameryka – i to jej atut – musi wykorzystywać system sojuszniczy, który zbudowała. Więc jeśli Ameryka przygotowuje się do starcia strategicznego z Chinami, to nie rezygnując z obecności w Europie, bo to jest kluczowy dla niej obszar, musi więcej oczekiwać i więcej oczekuje od sojuszników, czyli im bardziej ci sojusznicy będą się angażować, tym bardziej to jest na korzyść Stanów Zjednoczonych. To nie jest tylko figura retoryczna, kiedy amerykańscy prezydenci różnych orientacji politycznych mówią o tym, że europejscy sojusznicy muszą zwiększać zaangażowanie, wydatki na bezpieczeństwo. A jeśli chodzi na przykład o perspektywy odbudowy Ukrainy, to Amerykanie w ogóle wyznają pogląd, że to jest obszar odpowiedzialności Europy. Ameryka uważa, że to głównie powinno być domeną państw europejskich, ale to też nas doprowadza do innej konkluzji. W Polsce w moim odczuciu pokutuje uproszczone myślenie, że Amerykanie mogą na przykład zrezygnować z sojuszu z Niemcami na rzecz sojuszu z Europą Środkową, nawet gdybyśmy ją uznali za pewną biostrategiczną całość, co jest dzisiaj mało prawdopodobne. Zmiany będą następowały, one będą istotne, ale tu żadnego odrzucenia sojuszy nie będzie. Europa Zachodnia, zważywszy na swój potencjał gospodarczy, jest zbyt ważnym graczem, żeby Amerykanie mogli ryzykować konflikt z Niemcami i Francją. Wielka Brytania to na razie osobne zagadnienie. Amerykanie właśnie z tego powodu będą próbowali budować zbalansowany układ, w którym większa będzie rola Europy Środkowej. Tej większej roli pewnie powinno towarzyszyć większe zaangażowanie Europy Zachodniej, to nie będzie „albo, albo”.

Ale zwiększenie roli Europy Środkowej nie leży w interesie niemieckim.

Nie jest to w interesie niemieckim tradycyjnie rozumianym. Niemcy, jak zresztą wszyscy, też muszą zachowywać pewien kontakt z rzeczywistością i dotychczasowa linia polityki niemieckiej była wynikiem w moim odczuciu trzech czynników. Po pierwsze czynnika związanego z istotną różnicą potencjałów gospodarczych. Niemcy dzisiaj mają siedmiokrotnie większą gospodarkę niż Polska, największe państwo Europy Środkowej, a ten dystans cywilizacyjny w ubiegłych latach był jeszcze większy, nadrabiamy go, ale nadal jesteśmy znacznie słabsi niż Niemcy. Czyli w tym sensie też mamy do czynienia z pewnym procesem. Po drugie, po wejściu Polski do Unii Europejskiej Niemcom i Francuzom generalnie udało się zbudować pewien układ relacji w obrębie UE, który zważywszy na większe możliwości i sprawność instytucjonalną, promował interesy starej Europy. Nigdy w polityce nie jest tak, że ktoś w imię szczytnych haseł rezygnuje z realnych wpływów i możliwości. Dzisiaj mamy do czynienia z pewnym napięciem między przyzwyczajeniem Europy Zachodniej do tego, że dominuje w tym układzie, a rosnącymi aspiracjami Europy Wschodniej. Bardzo wolno to będzie postępowało, ale z czasem będzie prowadziło do pewnego wyrównywania się poziomów, oczywiście tym bardziej, im bardziej będziemy w stanie wybić się mentalnie na niepodległość. Jeżeli postrzegamy naszą obecność w Unii tylko i wyłącznie w kategoriach biorcy pomocy publicznej z budżetu unijnego, to musimy mieć świadomość, że nawet przyjaciele w Europie Zachodniej, a nie mówię już o wrogach, bo takich też mamy, będą patrzeć na Polskę jako na kogoś, kto jest klientem bogatszych państw. A ze zdaniem klienta nie zawsze trzeba się liczyć. W tym obszarze też musimy osiągnąć pewien przełom mentalny.

Do jakiej wojny się przygotowujemy?

Nie mam takiej wiedzy, to nie jest werbalizowane ani przez Pakt Północnoatlantycki, ani przez naszych rządzących. Gdybyśmy brali pod uwagę tylko i wyłącznie potencjał wojskowy, którym dysponujemy dzisiaj, to niestety nie przygotowujemy się do żadnej innej wojny niż do takiego tradycyjnego myślenia, czyli wpuszczamy Rosjan, „wygrywamy czas za ziemię” – tak się to określa, Rosjanie zaczynają działać na wydłużonych łańcuchach logistycznych, w związku z tym są mniej mobilni i siłą rzeczy słabsi, tak jak to było pod Kijowem, ale osiągamy w pewnym momencie zdolność do ich atakowania. Dzisiaj nasze siły nie pozwalają w gruncie rzeczy na innego rodzaju myślenie, a odczytuję te zamysły obozu rządzącego jako deklarację na rzecz zmiany polityki całego NATO na wschodniej flance, na rzecz przejścia od polityki odstraszania do polityki powstrzymywania albo modelu mieszanego, ale jesteśmy na początku tej drogi i jeszcze niewiele zrobiliśmy. Nowy system musi obejmować również Ukrainę, odpowiadać na potrzeby państw skandynawskich. Mamy wreszcie problem Białorusi, on jest fundamentalny z punktu widzenia bezpieczeństwa Ukrainy, która nie będzie państwem bezpiecznym, jeśli będzie znajdowała się w geostrategicznej sytuacji, w której w 1938 roku znajdowała się Czechosłowacja, z trzech stron otoczona przez wrogów. Nie ma bezpiecznej Ukrainy bez rozstrzygnięcia kwestii statusu Białorusi.

Sporo miejsca poświęca pan sytuacji na Białorusi. Ten kraj może się stać kolejnym punktem zapalnym na wschodniej flance. Rosjanie wykorzystują Mińsk do destabilizacji regionu, Ukraina też ma wobec Białorusi swoje plany. Wiele zależy od wyniku trwającej wojny. Jaka powinna być polska polityka wobec Białorusi? Czy my możemy dać Łukaszence coś więcej niż daje mu Putin? Czy w ogóle myśli się o tym?

Niestety nie jestem w stanie odpowiedzieć na pytanie, czy się myśli o tym. Sam myślę o tym, natomiast nie mam wpływu na decyzje rządzących. Wydaje się, że jakikolwiek dialog z Łukaszenką jest niecelowy, to już nie jest samodzielny podmiot w polityce białoruskiej, już na to za późno. Tę szansę straciliśmy w roku 2019, czyli na rok przed wyborami prezydenckimi na Białorusi, wtedy istniało pewne pole do działania, ale tego nie wykorzystaliśmy. Nie mieliśmy też narzędzi, bo ich nie zbudowaliśmy, wierzyliśmy, że to Unia będzie za nas prowadziła politykę na Wschodzie. Ponosimy konsekwencje zaniechań i złudzeń. Natomiast dzisiaj jest realne myślenie o ewentualnym porozumieniu białoruskiej opozycji z częścią elity władzy, ale już nie z Łukaszenką…

Coś na kształt okrągłego stołu.

Tylko tu jest wymagana polityka, powiedziałbym, aktywna po stronie państw sojuszniczych czy sprzyjających demokratyzacji Białorusi. Bo po pierwsze to my musimy wiedzieć, czego chcemy, po drugie musimy uzgodnić naszą linię polityczną w obrębie państw graniczących z Białorusią. Nie mówię o Rosji, mam na myśli Ukrainę chociażby, bo nasza polityka wobec Białorusi jest dzisiaj inna niż polityka Ukrainy, czyli już na tym poziomie nie mamy jedności. Powinniśmy wreszcie dążyć do konsolidacji białoruskiej opozycji, a dzisiaj białoruska opozycja się dzieli, a nie konsoliduje, co utrudnia budowanie wspólnej linii. Powinniśmy wreszcie wspólnie wystąpić, zarówno państwa graniczące, jak i opozycja białoruska, wobec sojuszników, przede wszystkim Stanów Zjednoczonych, ze wspólną wizją przyszłości Białorusi w ramach procesu tranzycji Białorusi do systemu demokratycznego, bo to musi oznaczać też pewną gwarancję, jeśli chodzi o podtrzymywanie białoruskiego organizmu gospodarczego, dzisiaj jednoznacznie opierającego się na Rosji, w gruncie rzeczy niekonkurencyjnego. Ileś tych kroków musi być wykonanych i o tym dzisiaj trzeba już zacząć myśleć i rozmawiać, bo na Białorusi historia też przyspieszy, co do tego nie mam wątpliwości, albo wtedy, kiedy wygra Ukraina, ona może przyspieszyć w kierunku ożywienia aspiracji wolnościowych Białorusi, albo jeśli Ukraina przegra, to możemy mieć do czynienia z próbą aneksji Białorusi przez Rosję, co też zmieni zasadniczo naszą sytuację geostrategiczną, bo wtedy zagrożone będzie nie tylko bezpieczeństwo Ukrainy, ale już i Polski, bo nasza granica z Federacją Rosyjską wówczas będzie znakomicie dłuższa.

W tytule książki użył pan słowa „samotność”. Ma tu ono kilka znaczeń. Ewentualną wojnę przez pewien czas będziemy prowadzić samotnie, zanim doczekamy odsieczy. Po Buczy i Irpieniu koncepcja wpuszczenia Rosjan do linii Wisły i odzyskiwania potem terenu staje się nie do przyjęcia. Pan pisze o samotności jako samodzielnym kształtowaniu przez Polskę przestrzeni w regionie. Czemu więc samotność, a nie samodzielność?

Polityka każdego liczącego się państwa w wymiarze strategicznym musi być efektem refleksji wokół zrozumienia własnego położenia, własnych interesów i ograniczeń, a tego rodzaju refleksja musi być prowadzona w pewnej samotności. Na poziomie koncepcyjnym ona w sposób świadomy nie powinna uwzględniać czynników zewnętrznych, powinna się najpierw koncentrować na precyzyjnym określeniu tego, co chcemy i co możemy, i naszych doświadczeń historycznych. Dopiero w kolejnych fazach powinniśmy aplikować te oczekiwania i przemyślenia do pewnego systemu, w którym funkcjonujemy, w tym systemu narzędzi, które posiadamy, i które powinniśmy chcieć posiadać, i systemu sojuszniczego. Uważam, że jesteśmy w tej pierwszej fazie myślenia strategicznego, mam na myśli państwo polskie, i dlatego musimy dokonywać takiej refleksji w pewnej samotności. Głównym zagrożeniem dla przyszłości nie jest kwestia naszego potencjału, bo tu jestem optymistą, uważam, że Polacy przez ostatnie 30 lat pokazali, iż w gruncie rzeczy dokonali cudu gospodarczego. Jesteśmy drugim po Chinach państwem na świecie w ciągu ostatnich 30 lat pod względem tempa rozwoju gospodarczego. Jestem optymistą, jeśli chodzi o nasze możliwości, determinację, natomiast jestem dość sceptycznie nastawiony, jeśli chodzi o zdolności do racjonalnego myślenia na temat naszego położenia, doświadczeń, roli, miejsca i tego, co powinniśmy chcieć zmienić. Koncentrowałbym uwagę społeczną czy uwagę polskiej klasy politycznej na tym obszarze. Nie bez powodu dość świadomie odwołuję się na samym początku książki do analiz związanych z poszukiwaniem odpowiedzi na pytanie, co kształtuje przewagi konkurencyjne jednych narodów nad innymi. Paradoksalnie z tych analiz wyłania się obraz, że o przewadze decyduje nie tylko posiadany potencjał, ale również śmiała wizja, która ma walor mobilizujący wysiłek całego społeczeństwa. Polska polityka przez ostatnie 200 lat zawierała się między wizją pracy organicznej a polityki romantycznej, i my to traktowaliśmy jako alternatywy, które wzajemnie się wykluczają. Z badań wynika, że połączenie tych dwóch elementów daje efekt synergiczny, który w dłuższej perspektywie powoduje, iż jedne państwa w procesie dziejowym osiągają więcej niż drugie, i to też jest ciekawa sytuacja, bo ona wskazywałaby, że jesteśmy dzisiaj paradoksalnie w stanie przełamać nie tylko tradycyjny dylemat orientacji między Niemcami a Rosją, ale również tradycyjny dylemat kulturowy polityki, w której zamiary mierzy się na siły czy siły na zamiary.

Napisał pan książkę przeciwko oglądaniu się na innych, za polską samodzielnością, za koniecznością śmiałych wizji i za dyskusją. Apeluje pan o myślenie i ostrzega przed bagatelizowaniem zagrożeń. Dla kogo jest ta książka?

Istnieje pewna specyfika Polaków, która jest wynikiem naszej historii, że mamy głęboko zakorzenione republikańskie myślenie o polityce. Republikańskie w tym sensie, że ono wymaga zaangażowania wszystkich uczestników wspólnoty politycznej, również jeśli chodzi o politykę zagraniczną. I w tym sensie dywagacje, czy Polska mogła w 1939 roku iść z Niemcami przeciwko Rosji, dość popularne ostatnio, są absurdalne, bo w Polsce nie można uprawiać polityki, również zagranicznej, w kontrze do zakorzenionego przekonania Polaków o tym, co jest rzeczą słuszną. Również to się wyraźnie ujawniło po rosyjskiej agresji na Ukrainę. To nie rząd polski zdecydował, ani nie polska opozycja, że Rzeczpospolita uprawia taką politykę, zdecydowali sami Polacy, manifestacyjnie deklarując, po której stronie się opowiadają. Polityka w stylu Wiktora Orbana, nawet gdyby ktoś wpadł na tak absurdalny pomysł, byłaby polityką samobójczą w Polsce, bo żaden rząd by się nie utrzymał, który by chciał taką politykę realizować. Uważam, że to Polacy decydują na tym najgłębszym poziomie o kierunkach geostrategicznych, a ponieważ uważam, że należy zacząć koncentrować naszą uwagę na interesach polskich, w tym sensie to jest książka, która w zamyśle powinna pobudzić obywateli Rzeczypospolitej do myślenia o naszych sprawach. Zarzucali mi niektórzy czytelnicy, że książka nie jest wypełniona gotowymi diagnozami i propozycjami. W systemie republikańskim, tak jak ja go rozumiem, sama dyskusja jest wartością. Punkt dojścia, oczywiście o ile on będzie wynikiem jakiegoś przemyślenia, jest już mniej istotny. Nie chodzi o to, co ja myślę na ten temat, chociaż pewnie przedstawię swój pogląd w jakiejś kolejnej książce, natomiast mnie po prostu zależy na powrocie do tych czasów… Dobrze pamiętam lata przed obaleniem komunizmu, czas opozycji, kiedy przyszłość Polski była przedmiotem namysłu całego pokolenia, tych, którzy wówczas wchodzili w dorosłe życie i tych, którzy już istnieli w dorosłym życiu. Ze względów wewnętrznych, po to żeby przełamać tę absurdalną polaryzację i odbudować naszą wspólnotę narodową, ale też i ze względu na wyzwania, które są przed nami, potrzebujemy podobnej mobilizacji intelektualnej, koncepcyjnej, wysiłku, refleksji, myślenia.

Widzi pan szansę na taką mobilizację?

Myślę, że tak. Jest to oczywiście proces, to się nie stanie łatwo i szybko, ale uważam, że nie należy ustawać w wysiłkach, że są symptomy tego, iż szczególnie młode pokolenie, co jest dla mnie pozytywnym zaskoczeniem, potrzebuje uczciwej, poważnej debaty. Jest już zmęczone jałową i nic niewnoszącą walką plemion politycznych, chce poważnej debaty o polskich sprawach.

RECENZJE

NASZA OKŁADKA

Jakiej politykipotrzebujemy

Tomasz Kłusek

Marek Budzisz

Samotność strategiczna Polski

Warszawa : „Zona Zero”, 2022

399 s. ; 23 cm

(Biblioteka Strategy and Future)

Recenzowana pozycja to książka dla tych, którzy chcą i potrafią myśleć, nie boją się prawd często bolesnych, a co najważniejsze są naprawdę zaniepokojeni tym wszystkim, co wyprawia się na międzynarodowej arenie, i sytuacją Polski.

Być może jedną z największych klęsk, które przydarzyły się nam w ostatnich kilkudziesięciu latach, było zainfekowanie – zwłaszcza ludzi młodych – złudnym przekonaniem, że sformalizowane związki z Zachodem załatwiają wszystko. Że Zachód nam da, że nas wyżywi oraz – kiedy tylko zajdzie taka potrzeba – obroni. Otóż nie! Nikt nikomu za darmo niczego nie daje, na chleb należy zapracować i na obrońców, jak uczy historia, też za bardzo liczyć nie można. Wymieniam tu te trzy sprawy, bo w praktyce zazębiają się, wynikają jedne z drugich i tak naprawdę trudno je rozdzielić. Niemniej po 24 lutego 2022 problematyka militarna znów jest na pierwszym planie. Oto w zaledwie trzy dekady po upadku komunizmu Europa znalazła się na krawędzi wojny. Ponownie okazało się, ile warte są dywagacje o „końcu historii” i tym podobne rojenia. Publikacja Marka Budzisza należy do tego nurtu, którego autorzy za cel stawiają sobie rozprawę z epoką demobilizujących w ostatecznym rachunku złudzeń. Autor omawianej książki nie podważa naszych sojuszy, ani z Unią Europejską, ani z NATO, co więcej, podkreśla, że są one ważne i konieczne, niemniej to my sami musimy rozwiązać polskie dylematy strategiczne. W konkluzji: musimy uczynić wszystko, aby obronić się sami. I to jest niezbędny fundament, po zrealizowaniu którego można będzie oczekiwać ewentualnej pomocy od innych.

Pracę otwiera krótki, bo zaledwie dziesięciostronicowy rozdział Wielka strategia Polski. Pełni on rolę wstępu o charakterze postulatywnym. Dlaczego postulatywnym? Ponieważ niezbędny jest zbiorowy namysł nad status quo Polski w dzisiejszym świecie i wypracowanie takiego programu, który zapewniałby bezpieczeństwo. Oczywiście nie wszystko zależy od nas, ale musimy uczynić co w naszej mocy w tym zakresie, w jakim aktywność i wysiłek są niezbędne. Wysiłek ów musi mieć nie tylko wymiar militarny, ale również społeczny i mentalny nawet. Budzisz mówi tutaj o potrzebie wypracowania wielkiej strategii państwowej przez Polskę. Przywołajmy taki fragment: „Mamy zatem do czynienia z paradoksalnym przezwyciężeniem starego polskiego dylematu, sprowadzającego się do poszukiwania odpowiedzi na pytanie, czy nasza polityka winna być kształtowana w odniesieniu do sił, którymi dysponujemy, czy odwrotnie; to zamiary, motywując do większego wysiłku, prowadzą do zwiększenia sił i przez to kształtują przyszłość narodową. Nie oznacza to zwycięstwa romantyzmu politycznego, stawiania celów nierealistycznych, przerastających nasze możliwości, ale również nie może równać się cherlawości celów i aspiracji. Wielka strategia oznacza umiejętne połączenie obu tych elementów – zarówno realistycznej oceny sytuacji i własnych możliwości, jak i mobilizacyjnego wymiaru nowych celów, jednoczących naród i ożywiających wysiłki nadchodzących pokoleń. Oznacza również w naszym przypadku dobre rozeznanie w trendach, które będą kształtowały przyszłość naszego regionu świata, w tym przede wszystkim zagrożeń”. Paradoksalnie wojna Rosji z Ukrainą stwarza szansę czy raczej impuls do osiągnięcia celów geostrategicznych na najbliższe dziesięciolecia. Trudno zaprzeczyć, że to właśnie „kwestie wojskowe będą odgrywały zasadniczą rolę”. W omawianej publikacji już samo mówienie o rezygnacji z formuły NATO określane jest mianem „szaleństwa”. „Krótkowzrocznością” natomiast lekceważenie tego, że obecne systemy sojusznicze ewoluują i mają liczne ograniczenia. Uwzględniając to, trzeba określić też własną drogę.

O ile rozdział pierwszy pełni funkcję tekstu postulatywno-teoretycznego, o tyle rozdział szósty i szesnastostronicowe zakończenie mają charakter postulatywno-praktyczny. Będę o nich mówił później. Teraz chciałbym zatrzymać się na czterech środkowych rozdziałach. Są to teksty analityczne, napisane co prawda ze swadą publicystyczną, ale jednocześnie posiadające wszelkie cechy rozważnego namysłu politologicznego, bardzo bogato udokumentowanego pod względem faktograficznym. Autor rozpoznaje myśl strategiczną Rosji i w związku z tym przypatruje się działaniom taktycznym, które w dużej mierze wynikają z tego, że Moskwa zdaje sobie doskonale sprawę ze słabości militarnej najważniejszych krajów zachodnioeuropejskich. Budzisz pyta: „Dlaczego Rosja poszła na wojnę?”. Przypomina mi się tu rozmowa Wokulskiego z Rzeckim. Naiwny stary subiekt pytał, dlaczego i za co Austria chce zabrać Turcji Bośnię i Hercegowinę. A no za to – odrzekł Wokulski – że Turcja jej tego zabronić nie może. Dlaczego więc Rosja napadła na Ukrainę? Dlatego, że nikt jej tego zabronić nie mógł. Niestety silny nigdy nie liczy się z racjami słabego, a już zwłaszcza wtedy, kiedy swą siłę przynajmniej po części zawdzięcza owym słabym. Ktoś przecież odpowiada za to, że Putin szybko odtworzył imperium. Prawda, że nie na skalę ZSRR, ale na tyle, aby to państwo stanowiło zagrożenie dla innych. Stany Zjednoczone wielokrotnie wzywały gospodarcze potęgi europejskie do zwiększenia wydatków na obronę. Trudno bronić tego, który sam bronić się nie chce, lekceważy zagrożenie i działa w myśl zasady: jakoś to będzie. Do czego to doprowadziło, już widać. A agresor nigdy się nie zatrzymuje, chyba że ktoś go powstrzyma. Dalej autor omawianej książki w interesujący sposób rozpatruje dwuznaczne zachowania Chin.

W zakończeniu Budzisz tłumaczy się z tytułu, który nadał swej pracy. Z jednej strony brzmi on rzeczywiście groźnie, ale z drugiej „samotność strategiczna Polski” jest koniecznym „warunkiem suwerenności”. Jak to rozumieć? Budzisz powołuje się tu na Andrew Michtę, znanego amerykańskiego eksperta od spraw bezpieczeństwa. W książce czytamy: „Państwa takie jak Polska – o naszym potencjale, ambicjach i leżące w takim miejscu globu – muszą kształtować samodzielnie otaczającą własną przestrzeń, w tym przede wszystkim w zakresie bezpieczeństwa. Nasze oddziaływanie musi mieć co najmniej charakter regionalny, musimy starać się wpływać na rozwój sytuacji, tak aby wypadki, które mają miejsce, w efekcie stabilizowały sytuację zgodnie z polskim strategicznym planem wielkiej gry. Czy to oznacza porzucenie przez sojuszników? Wręcz przeciwnie. Samotność strategiczną należy rozumieć raczej jako konieczność przeprowadzenia własnego, polskiego rachunku strategicznego, którego rezultatem powinien być plan działania w perspektywie następnych kilkunastu lat. A ten rachunek trzeba prowadzić w samotności, wychodząc z założenia, że nie wszystkie nasze interesy pokrywają się z interesami naszych sprzymierzeńców”. Wydaje się, że najlepszym wyjściem byłoby stworzenie związku Polski i Ukrainy, do którego w przyszłości mogłyby dołączyć Białoruś i kraje bałtyckie. Byłaby to nie tyle federacja, co wspólnota (angielski termin Commonwealth) równoprawnych państw.

Samotność strategiczna Polski to książka istotna, zapewne jedna z najważniejszych pozycji w ostatnich latach na naszym rynku księgarskim. Powinna być dyskutowana przez polityków, wojskowych, dziennikarzy, politologów, ale też zwykłych obywateli. Tym bardziej że po 24 lutego 2022 nikt nie może być tylko biernym obserwatorem tego, co się dzieje w tzw. wielkiej polityce. Nikt też nim nie jest, czy mu się to podoba, czy też nie. Różny jest tylko zakres obowiązków i związanej z nimi odpowiedzialności. A praca Budzisza to wzorcowy wręcz podręcznik uprawiania polityki międzynarodowej. Z tego, co mówi autor, łatwo odczytać trzy zasadnicze cechy, którymi powinien charakteryzować się każdy polityk, a już zwłaszcza ten, który zajmuje się funkcjonowaniem kraju na arenie europejskiej czy światowej. Pierwszą cechą jest pesymizm, bo zawsze trzeba działać w ten sposób, jakby miał się sprawdzić najgorszy scenariusz. Dalej, skrajny wręcz racjonalizm, gdyż emocje zawsze tu szkodzą. W końcu coś, co można by nazwać odpowiednio rozumianym egoizmem państwowym. W polityce międzynarodowej nie ma filantropów. Jeżeli ktoś nie zadba o zabezpieczenie własnych interesów, może być pewny, że inni natychmiast to wykorzystają.

POLITYKA | HISTORIA

Wojna cywilizacji?

Juliusz Gałkowski

Marek Cichocki

Walka o świat

Dlaczego w jednym świecie powraca geopolityka i cywilizacyjna rywalizacja

oraz co to może dla nas oznaczać

Warszawa : Państ. Instytut Wydawniczy, 2022

183 s. ; 19 cm

Esej Marka Cichockiego to próba wyjaśnienia tego, jaki jest obecny charakter perturbacji, które dotknęły światowy porządek. Fakt, iż dotychczasowy ład znalazł się na skraju załamania – o ile już nie załamał się całkowicie – jest oczywisty dla każdego czytelnika tej książki.

Tytuł Walka o świat to z jednej strony nawiązanie do – obecnie już prawie zapomnianego – tekstu Stefana Kisielewskiego, a z drugiej, próba ujęcia w zgrabny bon mot charakteru wydarzeń, z jakimi mamy do czynienia.

Oczywiście na czoło wybija się pełnoskalowy konflikt zbrojny (jak nazywają wojnę na Ukrainie wielbiciele eufemizmów) na wschód od naszej granicy. Ale widać także wielkie napięcie na Dalekim Wschodzie oraz kryzysy targające takimi potęgami, jak Stany Zjednoczone czy Niemcy. Ład nadany (lub może narzucony) światu po zimnej wojnie był w przekonaniu wielu autorów – ale i chyba w powszechnej opinii – zapowiedzią wiecznego pokoju i nieprzerwanego rozwoju. Jednakże, jak się okazało, były to po prostu mrzonki.

Zdaniem autora, widać wyraźnie, że zaistniała sytuacja prowadzi do kolejnego globalnego konfliktu, w którym stawką będzie narzucenie całemu światu jednego porządku politycznego, etycznego oraz gospodarczego. Taki konflikt miał też miejsce w przypadku dualistycznego podziału, a więc w czasie zmagań krajów demokratycznych z imperium zła, którym był niewątpliwie system komunistyczny. Obecnie trudno dokładnie powiedzieć, na czym będzie polegała ta „walka o świat”, bowiem kryzys Ameryki oraz Europy nie pozwala na jednoznaczne określenie, jaka będzie idea jednej ze stron konfliktu. Aby obraz był jeszcze bardziej zamazany, trudno z całą pewnością stwierdzić, kto stanie się przeciwnikiem osi atlantyckiej, czyli obozu europejsko-amerykańskiego (z sojusznikami).

Najłatwiej byłoby się odwołać do Samuela Huntingtona i jego Zderzenia cywilizacji. Jednak Cichocki zauważa, że opis współczesnego świata i jego kryzysu nie odpowiada Huntingtonowskim analizom. Dla wybitnego amerykańskiego politologa konflikt cywilizacji był starciem różnych bytów religijno-kulturowych. Ich odmienność musiała skutkować napięciami. Najlepszą tego egzemplifikacją był 11 września oraz wojna z terroryzmem prowadzona na całym świecie przez USA i sojuszników przeciwko islamskim ekstremizmom. Natomiast obecnie mamy do czynienia z wielkim kryzysem tożsamościowym Ameryki, który przejawia się choćby w braku chęci do przyjęcia rozstrzygającej roli. Zdaniem autora Walki o świat, przeciw światowemu ładowi demokratyczno-liberalnemu występują byty o nowym charakterze. To państwa-cywilizacje, które wydają się „odrębnymi światami organizowanymi przez silne struktury państwowej władzy w celu stworzenia i utrzymania systemowej społecznej, ekonomicznej i kulturowej spójności; rządzone podług własnych reguł; ustanawiające wewnętrzne hierarchie geopolityki między hegemonem, państwami zależnymi i strefami wpływów”.

Dla Cichockiego klasycznym przykładem takiego państwa-cywilizacji są współczesne Chiny. Ale można ich wyliczyć o wiele więcej. Chociażby Indie, Rosja, Turcja czy nawet Izrael. Odpowiadają one wszystkie tej definicji w większym lub mniejszym stopniu, a ich działania i strukturę najlepiej ma tłumaczyć wskazane właśnie powyżej, geopolityczne pojęcie państwa-cywilizacji.

Jednocześnie postawione zostaje pytanie, na ile owej koncepcji odpowiada zjednoczona Europa, której kryzys jest przede wszystkim kryzysem tożsamościowym, wynikającym nie tylko z wewnętrznej rozmaitości, lecz także z polityki świadomego rezygnowania z autodefiniowania swego charakteru. Problem kryzysu europejskiego jest dla autora omawianej książki na tyle ważny, że poświęca mu kilka rozdziałów i zastanawia się nie tylko nad cywilizacją europejską, ale również nad jej duchową kondycją.

Problematyczne jest także pojmowanie współczesnej Rosji jako odrębnej cywilizacji. Nikt nie miałby z tym problemów w odniesieniu do Rosji carskiej czy komunistycznej. Wydaje się jednak, iż Rosja Putina – mimo swej próby przekonania świata, że tworzy osobny russkij mir – jest w jeszcze większym kryzysie tożsamościowym niż Europa. Obecny kurs geopolityczny na Chiny – choć przedstawiany jako próba odbudowy prawdziwej cywilizacji rosyjskiej – może okazać się równie nietrwały, co wcześniejszy kurs na Europę.

W tej wizji geopolitycznego (nie)porządku autor stawia czytelników wobec dwóch pytań, które zdają się szczególnie ważne nad Wisłą. Pierwsze z nich to kwestia cywilizacyjnych wyborów Polaków. W którą stronę prowadzą nas obecne antagonizmy oraz wybory podejmowane przez większość obywateli? Drugie z pytań dotyczy roli, jaką w tym świecie będzie odgrywać chrześcijaństwo. Autor recenzowanej pozycji cywilizację europejską uznaje za nie tyle chrześcijańską, co post-chrześcijańską. Dotyczy to zresztą nie tylko Europy. Trudno natomiast odpowiedzieć, czy cywilizacja chrześcijańska zaniknie wszędzie. Może przeciwnie, stanie się ona korzeniem jakiejś nowej cywilizacji, która zakiełkuje w zupełnie niespodziewanym miejscu.

Praca Cichockiego stanowi próbę ujęcia wyzwania, jakie stawia przed nami obecny świat. Jak ów świat rozumieć? Jaka przyszłość wykluje się z obecnych zawirowań geopolitycznych? Autor nie udziela łatwych odpowiedzi. Raczej nakazuje czytelnikowi podjąć samodzielny trud. I to stanowi niewątpliwie jedną z największych zalet książki.

Odwagautopii

Paweł Chojnacki

Włodzimierz Bączkowski

Rosja wczoraj i dziś

Studium historyczno-polityczne

oprac., wstęp i przyp. Wojciech Konończuk

Warszawa : Centrum Dialogu

im. Juliusza Mieroszewskiego

Kraków : Ośrodek Myśli Politycznej, 2022

261 s. ; 21 cm. – (Pisma Zebrane

Włodzimierza Bączkowskiego ; t. 1)

Włodzimierz Bączkowski

Frontem do historii

Pisma prometejskie

oprac., wstęp i przyp. Wojciech Konończuk

Warszawa : Centrum Dialogu

im. Juliusza Mieroszewskiego

Kraków : Ośrodek Myśli Politycznej, 2022

448 s. ; 21 cm. – (Pisma Zebrane

Włodzimierza Bączkowskiego ; t. 2)

Włodzimierz Bączkowski

Istota siły i słabości rosyjskiej

Pisma o Rosji

oprac., wstęp i przyp. Wojciech Konończuk

Warszawa : Centrum Dialogu

im. Juliusza Mieroszewskiego

Kraków : Ośrodek Myśli Politycznej, 2022

257 s. ; 21 cm. – (Pisma Zebrane

Włodzimierza Bączkowskiego ; t. 3)

Na płycie lotniska w Chankale żegnają nas bojownicy z oddziału, który odbił „piątkę porwanych Polaków”. Podczas rejsu zdezelowanym Tu-134 z Groznego na moskiewskie Wnukowo palimy – wzorem obytych pasażerów – w klozecie. Wreszcie papierosów pod dostatkiem! Nie, jak w niewoli, pięć sztuk na dobę. Ćwierć wieku, a ja czuję smak fajek „Piotr Wielki”.

Przejście zastawione tobołkami. Fotel w fotel – korespondent jednego z wiodących dzienników. Mruga, poufale trąci łokciem: „Ale tak NAPRAWDĘ, to po coście się do Czeczenii pchali?”. Odpowiadam zwięzłym wykładem o prometeizmie, o rozkołysaniu sceptycyzmu w narodach, co dobije sowieckie imperium: czas na rozpad Federacji Rosyjskiej. Nie takiej odpowiedzi czekał. Nie kryje – skwaszony – znudzenia. Dla speca od problematyki wschodniej Włodzimierz Bączkowski to fruwający samowar z bajki. Bo i o tym autorze mówiłem, bujając szczęśliwie w przestworzach.

Pasjonuje mnie – młodego, praktykującego prometeistę. Dotarcie do niego naprawdę wymaga nie lada starań i kontaktów. Kolekcjonuję cymelia – Rosję wczoraj i dziś (Jerozolima 1946), pojedyncze przedwojenne periodyki – kwartalnik „Wschód–Orient”, „Biuletyn Polsko-Ukraiński”. Głównie z nich czerpię, formułując w 1998 zasady „nowego prometeizmu”. Cykl z „Nowego Państwa” wejdzie do książki Kasztany z Gudermesu. Doświadczenie czeczeńskie. Poglądy wykute wcześniej, zahartowane podczas trzech wypraw z pomocą dla walczącej Iczkerii. Gdy nadstawi się karku („Ponieśmy za idee śmierć, ale nie zaraz…”), pojawia się dodatkowa baza do sądów o poddawanej próbie życia dziedzinie. Sedno, co wyrasta poza – li tylko – refleksję lektury. Podobnie, choć w zupełnie innej skali, weryfikowałem potem umiłowanie politycznej emigracji. A Bączkowski łączy obie sfery.

Powinienem czuć więc teraz zdublowaną satysfakcję, gdy widzę wybory rzadkich kiedyś tekstów. Nie zaznam jej lub rozgrzewa mnie ona w ograniczonej skali. Podjęcie się edycji trzech tomów pism publicysty, ale i ideologa, dobrze świadczy o horyzontach intelektualnych szefa Ośrodka Studiów Wschodnich. Pewnie, jako bardzo zajęty, opracować je musiał po godzinach. Nie wiem. Mówić o swym bohaterze potrafi Wojciech Konończuk z zaangażowaniem, o czym przekonamy się, słuchając dyskusji pasjonata ze zblazowanym cokolwiek Pawłem Kowalem, poprowadzonej w Ossolineum elegancko przez Łukasza Kamińskiego. Pojawią się podczas niej wątki dopełniające opinie wyrażone we wstępach do każdego z woluminów. Gdyż to odrębne książki i wymagałyby osobnych omówień. Nie przedstawię nawet jednej z nich, a wypruję samotną strunę, skupiając się właśnie na redaktorskim komentarzu.

Bączkowski – urodzony w 1905 Polski Sybirak – reprezentuje minione bogactwo naszego losu. Spośród dziewięćdziesięciu pięciu lat życia raptem czternaście spędził w geograficznych, ojczystych granicach (dłużej mieszkał na Bliskim Wschodzie, jeszcze dłużej – na Dalekim). Na początku 1955 wyjedzie z Libanu do USA, by w latach 1959—1968 zatrudnić się w Bibliotece Kongresu jako „specjalista od spraw planowania strategicznego”. Czy dla CIA? Zapewne: „Zwraca uwagę, że nie ukazywały się wówczas publicznie żadne jego teksty – ani po angielsku, ani w emigracyjnej prasie polskiej”, co mogło wynikać „z jakichś ograniczeń nałożonych przez jego pracodawcę”. Przeczy tej opinii na przykład druk wydany w Bejrucie po angielsku i francusku – odpowiedź na przemówienie Chruszczowa 23 września 1960 w ONZ, przedrukowana w „Kurierze Polskim” w Argentynie. Nie ulega jednak wątpliwości, że po „przenosinach do Stanów Zjednoczonych aktywność twórcza Włodzimierza Bączkowskiego wyraźnie spadła”, przerwał też kooperację z „Kulturą”.

Zniknięcie z horyzontów polskiego świata na wygnaniu – instytucjonalnych i medialnych, dyskursywnych i ideowych (analogicznie, jak podobna „demobilizacja” innego sowietologa, Ryszarda Wragi) – oznacza finał szerszego procesu. Zakończenia fazy suwerenności polskiej myśli, która wcale – jak pokazały dawniejsze dzieje – nie musiała wiązać się z istnieniem niepodległego państwa. Wyrazem tej samodzielności był m.in. prometeizm i posługiwanie się wiedzą o Wschodzie nie w wymiarze dzierżawienia jej cudzym narodowym interesom, ale jako narzędziem do prowadzenia autonomicznej polityki.

Można postawić tezę, iż Amerykanie „podkupili” na full time i bezpośrednio najęli najwybitniejszych, których pragnęli mieć na podorędziu, w stałej eksperckiej obecności. Tych, których rzeczywiście potrzebowali (lub chcieli kontrolować). Analitycy i intelektualiści tej rangi nie mogli niestety utrzymać się dłużej w służbie rodzimej konstelacji, gdyż ta nie miała już permanentnych środków, niezbędnych by ich prowadzić (przykład zamknięcia „The Eastern Quarterly” i regionalizacja Instytutu Wschodniego „Reduta”). Nie mogli też wytrwać jako subsydiowani partnerzy zachodnich sojuszników. Taką rolę w toczącej się wojnie propagandowej zagrali jako ornament poeci, publicyści czy artyści, zarządzani jednakże przez cerberów centrów cudzych interesów. Fakt, że Bączkowski i Wraga dostali lepsze propozycje niż pogadanki w RWE wystawia najwyższe świadectwo ich poziomowi merytorycznemu. Nie odpowiemy na pytanie, czy decyzja ich powinna przyczynić się do zidentyfikowania uszczerbku w niepodległościowej postawie. Ktoś powie: „Cóż mieli czynić? Zmywać talerze u Lyonsa?”.