Nowe Książki 6/23 - Opracowanie zbiorowe - ebook

Nowe Książki 6/23 ebook

Opracowanie zbiorowe

0,0
10,00 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

„Nowe Książki” popularyzują nowości polskiego rynku wydawniczego, publikując co miesiąc ponad siedemdziesiąt recenzji i not. Każdy numer otwiera obszerna rozmowa z autorem, a zamykają felietony, kronika i rejestry nowości.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 353

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



NA POCZĄTEK

Bohater contrajęzyk

Grzegorz Filip

Poszukiwanie języka staje się przedmiotem najgwałtowniejszych usiłowań w sztuce. Już nie obrazowanie świata, przepatrywanie wnętrza człowieka, pogoń za prawdą – te sprawy mniej interesują artystów. Albo może inaczej: interesują, ale wydaje im się, że osiągną je za pomocą języka. Język ma wszystko załatwić, ma być źródłem, medium i punktem dojścia. Wykreuje świat, bohaterów, zdarzenia, problematykę, idee. Niczym cudowna maść zachwalana na bazarze. Wymyślmy tylko język, a on już sam będzie produkował artefakty.

Bo nie chodzi o język, który nas otacza, jego obserwację, podsłuchiwanie, przeszczep. Nie to jest celem zabiegów. Chodzi o tworzenie języka od nowa, szarpanie i wyginanie słów, rozbijanie związków wyrazowych, rozkład składni, gmeranie, wydłubywanie i lepienie, lepienie. I byłoby to atrakcyjne, twórcze, pasjonujące, gdyby nie przesada, bufonada, manieryczność. Ale o tym potem.

Poszukując cudownej maści, wielu artystów porwanych gonitwą za językiem zapomniało o innych składnikach budujących dzieła sztuki. Jakby przestało im/nam zależeć na kreowaniu bohaterów, sprawdzaniu ich w różnych sytuacjach, szlifowaniu w boju z szatanem, losem i ciałem. Niestety przez to sztuka stała się mniej porywająca.

Teatrowi dramatycznie brakuje bohatera. Dwa widziane ostatnio spektakle za przykład. Piknik pod wiszącą skałą Leny Frankiewicz w warszawskim Teatrze Narodowym ze świetną muzyką Cezarego Duchnowskiego i piękną scenografią Katarzyny Borkowskiej. A komórka dzwoni Macieja Englerta w Teatrze Współczesnym na podstawie słabego tekstu Sarah Ruhl, próba nawiązania do dwudziestowiecznego teatru absurdu. Dlaczego wychodząc po tych przedstawieniach, nie miałem poczucia obcowania z dobrą sztuką, która mnie poruszyła? Bo zabrakło kreacji bohaterów. Zgoda, w Pikniku… działa bohater zbiorowy: dziewczęta z pensji i społeczność miasteczka. Ale ten zbiorowy bohater nie przemówił tu z całą siłą. Teatr ma swoje prawa. Kiedy nie ma bohatera, aktorzy nie mają co grać.

A więc kryzys podmiotu? Nie wiem. Niczego nie jestem pewien, głośno się zastanawiam. Wydaje nam się, że nowi bohaterowie wytworzą się sami poprzez język, wyklują z kokonów – gadając. No więc mamroczą, i na owo mamrotanie kładzie się największy nacisk. Wymamrotaną i przemamrotaną powieść (właściwie dłuższe, jednowątkowe opowiadanie) daje nam Zyta Rudzka. Ten się śmieje, kto ma zęby to monolog-słowotok wdowy, trudny do wytrzymania monolog. Takim stylem można napisać fragmenty tekstu, nie całość. Tymczasem bierzemy udział w nurzącej gimnastyce. Nie wierzyłem, że na jednym oddechu autorka dojedzie do ostatniej strony. Dojechała! To jest pisanie za wszelką cenę, każdy czasownik musi być wydziwiony, każde zdanie spotworzone. Orzeczenia na koniec zdań wyrzucone lub ominięte, pozmieniane przedrostki. Po co robić coś takiego językowi? W niskiego lotu filmach akcji uzyskuje się czasem ekspresję poprzez rozhuśtanie kamery. Widzę tu pewne podobieństwo.

Nie mamy bohatera, a jak go już znajdziemy, to on gada. Gadulstwo jest znakiem czasów. Powiesz: Dobrze, dobrze, ale literatura się dzieje w słowie! Podobnie teatr! Słowo ma królować na kartach i deskach! No to posłuchaj: po pierwsze słowo, nie słowotok. Po drugie jednak podmiot powinien władać tym słowem. Bo gdy słowotok zawładnie podmiotem, wówczas porywa go i niesie w nieznanym kierunku. I nie ma już podmiotu jak w Ten się śmieje… Nie ma formy, bo funkcja formotwórcza została w całości przerzucona na język, a ten nie daje rady. Zostają tylko słowa, słowa, słowa. Czyli nic. Więc kto ma zęby, niechże próbuje od czasu do czasu trzymać język…

Po co tego języka szukamy? Do czego on ma służyć? Po pierwsze do wyrażenia siebie, bo podmiot mówi za siebie, o sobie, a do niedawna opowiadaliśmy raczej o innych. Ale to temat na osobny tekst. Po drugie: język ma służyć do wyrażenia emocji, bo teraz to one stały się najważniejsze. Język przestał być potrzebny do oddania całego skomplikowania… Stał się niezbędny do wypowiedzenia ekscytacji, szoków, trwogi i nerwów. Rudzkiej się nie powiodło, pokazała, że jej językiem nie da się wyrażać uczuć. Jej mowa zamraża bohaterkę, która z absolutnym przekonaniem wyrzucając z siebie wątpliwe mądrości, nie ma prawa się zmienić, dorosnąć. Zostaje upupiona własnym językiem.

Barok tak wisiał na emocjach. Kolejne epoki go przez to odrzucały, potem był rehabilitowany. Rozumieliśmy, że człowiek XVII wieku poddany był takim ciśnieniom (wojny, zarazy, odkrycia i wynalazki przewracające wizję świata do góry nogami), które nie mogły stworzyć innej sztuki. Musiała krzyczeć i wściekle przewracać oczami. Więc mamy dzisiaj drugi barok? Czy Zyta Rudzka wykreowała podmiot za pomocą języka, czy też poległa, wzniósłszy barykadę z pokręconych słów? Zamurowała bohaterkę w wieży jej gadaniny, odbierając możliwość ruchu? Mowa bohaterki jest sztuczna, bo stworzona ad hoc, i jest sztuczna w znaczeniu nienaturalna, przeholowana, nieautentyczna. Przebrała miarę, no i trach.

Mówiąc to wszystko, nie chcę twierdzić, że język jest nieważny, że nie ma znaczenia w budowaniu dzieła. Ma i to niechybnie większe niż drzewiej, bo żyjemy w epoce pogardy dla języka żywionej przez media zawodowe i społecznościowe. Nigdy tak źle nie traktowano języka w przestrzeni publicznej, nie lekceważono jego zasad, nie pisano tak niechlujnie, jak to się dzieje w XXI wieku. Sztuka, a więc literatura i teatr, mają tu wiele do naprawienia. Ale literatura ma swoje prawa. Jeśli chcemy wszystko pozostawić językowi, w pogardzie mając pozostałe czynniki formotwórcze, zostaniemy z niczym.

ROZMOWY „NOWYCH KSIĄŻEK”

Pomiędzy postemi karnawałem

Z ks. prof. Jerzym Sikorą rozmawia Tomasz Kłusek

Tomasz Burek w wywiadzie dla „Arcanów” z 1998 roku stwierdził: „W istocie zamach na kategorię Absolutu okazał się wręcz samobójczy w swych skutkach dla nadętego swym znaczeniem człowieka nowoczesnego”. Samobójczy między innymi dla sztuki. O fatalnych skutkach eksmitowania Absolutu z kultury mówił nie tylko autor Dziennika kwarantanny, ale przywołuję go tu ze względu na to, że do tej wypowiedzi odniósł się niegdyś ksiądz profesor w tekście okazjonalnym, ale ważnym. Chodzi mi o rozpoznanie miejsca „Toposu” na czasopiśmienniczej mapie, które zamieszczone zostało w publikacji „Topos”: pismo literackie, idee, środowisko. Studia. Gdy czytam, że sopocki periodyk „dokonuje nie tyle autotelicznego oglądu literatury, co głęboko egzystencjalnego i kontekstualnego spojrzenia na człowieka obecnego w literaturze i poza nią”, to odnoszę wrażenie, iż ksiądz przedstawia jednocześnie swoje credo: pisarskie, literaturoznawcze i krytycznoliterackie.

Bliskie jest mi trójwymiarowe zarówno uprawianie literatury, jak i spojrzenie na nią, a mianowicie w aspekcie egzystencjalnym, metafizycznym i kulturowym. Oczywiście nie są to wyraźnie od siebie oddzielone aspekty. One wzajemnie dialogują i się uzupełniają. Szukam człowieka podmiotowo usytuowanego – co nie znaczy, że jedynie egotycznie, chociaż i egotyzm może być wielkiej miary, na przykład gombrowiczowski – który zgłębia tajemnicę istnienia, na rozmaitych epistemologicznych poziomach poszukuje sensu życia. Jako probierz ma aksjologię – narzędzie niebezpieczne, lecz nieodzowne w egzystencjalnych eksploracjach. Łatwo nie ulega rezygnacji, nihilizmowi, stara się za wszelką cenę coś zrobić – na ile może i potrafi – z „kłopotem z istnieniem”. Posłużyłem się tu oczywiście formułą, którą Henryk Elzenberg umieścił w tytule swojej książki, do której często sięgam. Niekoniecznie w potrzebie literaturoznawczej, naukowej, ale również wtedy, gdy mam kłopot z samym sobą, ze swoim istnieniem. Moje credo w zapatrywaniu na literaturę przejawia się w tym, iż uważam, że ma ona nie tylko karmić pięknem – mieć wymiar estetyczny, ale i być blisko człowieka, nie funkcjonować jedynie jako zbiór chwytów językowych, jak chcieli formaliści, ale podpowiadać, jak żyć, co z tym naszym życiem możemy zrobić. Dlatego ogromnie cenię „romansową” – zapośredniczającą egzystencjalnie – metodę czytania literatury przez Jana Błońskiego. Dlatego wręcz z uporem maniaka wracam do Czarodziejskiej góry Manna, Zbrodni i kary Dostojewskiego czy Zamku Kafki. Zastrzegam, że jednocześnie jestem przeciwko nachalnemu dydaktyzmowi, moralizowaniu, które rzecz jasna osłabiają wartość utworu. Literatura nie ułatwia mi wcale życia. Nieraz jeszcze bardziej je zawęźla, komplikuje. Ale za to ubogaca i przydaje smaku. Moim ulubionym poetą jest Thomas Stearns Eliot. Uczyłem się angielskiego, jeszcze w latach dziewięćdziesiątych wyjeżdżałem na kursy językowe do Londynu, nie tylko po to, aby móc rozmawiać w tym języku, ale główny cel jawił się w tym, aby mieć możność czytania w oryginale poezji właśnie Eliota. Fascynuje mnie jego sposób pokazania życiowego zagubienia współczesnego człowieka.

Życie bez karnawału jest tytułem znamiennym. Wrócę jeszcze do tego, ale w tej chwili chciałbym zatrzymać się przy „poetyckiej trzynastce”. Na około stu pięćdziesięciu stronach analizowana jest twórczość trzynastu liryków, którzy nie zostali przecież wybrani przypadkowo. Tutaj musi się ukrywać jakiś klucz. Zresztą nie wiem, czy słowo „ukrywać” jest właściwe, bo ksiądz sygnalizuje problem we wprowadzeniu, a Wojciech Kudyba dookreśla w posłowiu. Najpierw cytat: „Skończył się dwudziesty wiek i mamy już ponad dwie dekady następnego stulecia. Postmodernizm ulega atrofii, powoli odchodzi do lamusa. Poezja, zwłaszcza o nacechowaniu metafizycznym, jawi się jako odtrutka na postmodernistyczny relatywizm i ontologiczną pustkę”. Otóż bohaterami Życia bez karnawału są poeci, w których twórczości łatwo odnaleźć ozdrowieńcze „ziarna metafizyki”.

Wydaje się, że „ziarna metafizyki” obecne w poezji początków trzeciej dekady XXI wieku są samoistną, nie z góry założoną, reakcją, a nawet lekarstwem, na postmodernizm i płycizny kultury masowej. Poetycka metafizyczność nigdy nie mówiła i również teraz nie mówi jednym wspólnym językiem. Trudno ją umieścić w obrębie konkretnego systemu filozoficznego, wymyka się definitywnym klasyfikacjom. We współczesnej odmianie metafizyczności uaktywnia się chyba większa szczerość artysty niż w innych przekazach poetyckich. Poezja ta, dowartościowując tradycję, łączy w sobie pierwiastki tradycyjne i nowoczesne, również awangardowe. Między innymi nawiązuje do neoklasycyzmu o proweniencji eliotowskiej. Jest wyraźnie nacechowana aksjologicznie. Przeciwstawia się relatywizmowi, kierując się ku klasycznej triadzie Prawdy, Dobra i Piękna. Na szlakach niekoniecznie wyraziście religijnych, ale szerzej ujmując – metafizycznych, autorzy z „poetyckiej trzynastki” szukają tropów ocalających przed zawłaszczającym ludzką duchowość konsumpcjonizmem. Ważny jest metafizyczny (wrodzony?) instynkt. I ci poeci go mają. Chcą wychylić się ku „drugiej przestrzeni”. Na przykład Barbara Gruszka-Zych, gdy pisze o odlatujących dzikich gęsiach i postrzega je „jakby tłukły drewnianymi skrzydłami / w powietrze próbując wymłócić / z tajemnicy lotu ziarna metafizyki”. Albo Maciej Bieszczad, gdy w wierszu W krainie zwierciadeł wyznaje: „Zasłaniają Cię apartamentowce / i galerie handlowe, ale chyba najbardziej / ludzkie umysły”. Czy też Adam Ziemianin zauważający, że „Między Bogiem a prawdą / Nie ma szczeliny / Nawet na wetknięcie szpilki”. Współczesny poeta, któremu bliska jest metafizyczność, czasem rzecz jasna zostaje obdarowany epifanią, objawieniem, ale przeważnie czyni mozolną poznawczą wędrówkę. Podejmuje ją pokornie, nie za wszelką cenę, nie zakłada z góry, że musi „tam” koniecznie dojść. Wtedy wiersze są bardziej artystyczną, ale i własną, relacją z drogi, z czegoś, co trwa, co niedomknięte, a nie z finalnych, definitywnych dojść i rozstrzygnięć. Tak jest w poezji Jana Polkowskiego. To właśnie często małe, drobne doświadczenia, przeżycia, namysły prowadzą na ścieżkę wiodącą do głębi bytu, do uchylenia rąbka tajemnicy istnienia. W wierszach „poetyckiej trzynastki” – ujętych dialogowo jako zbiorowość – znalazłem wręcz cały zakres odniesień do Absolutu, począwszy od sceptycyzmu, a skończywszy na zawierzeniu i zaufaniu Najwyższemu. Ci poeci metafizykę czerpią przeważnie z własnego doświadczenia i ich poetyckie teksty są osobistymi świadectwami. W konstruowanym obrazie świata mamy bezinteresowną kontemplację i niedystansowanie się wobec zwyczajności, codzienności, nieuciekanie w zaświaty. Przeciwnie – empatię, wczuwanie się w to, co najbliższe, doświadczalne, dookolne. Niekoniecznie spekulację. Spekulacja bowiem bardziej przynależy do oglądu ściśle filozoficznego. Ci twórcy pokazują, że szczególnie język poezji dobrze nadaje się do artykułowania metafizycznych namysłów, refleksji, pytań. Wydaje mi się, że nieraz więcej metafizyki jest w pytaniach niż w odpowiedziach. Metafizyczne myślenie jest wyjściem poza świat fizyczny, poza pragmatyzm. I nie tyle myślenie, co przeczucie.

W tomie Deszczowe lato znajduje się wiersz Cisza. Przytoczę go w całości: „zmókł alfabet / do ostatniej litery / jaka ulga / wreszcie nikt nie jest na językach / cisza bez słowa / bez dwóch zdań / nawet bez zasiania maku / bez szelestu głosek / nie ma czego owijać w bawełnę // otwieramy usta / z zachwytu i przerażenia – / wystarczy / by dogadać się ze światem”. O poetach rozmawiam nie tylko z literaturoznawcą, ale i poetą. Zacytowany utwór doskonale współbrzmi ze słowami o bezinteresownej kontemplacji, doświadczaniu i wczuwaniu, niekoniecznie spekulacji. Ważne są nie tylko słowa, ale i milczenie, albo inaczej: najpierw milczenie, a potem słowa. Oto, moim zdaniem, filozofia poezji autora Deszczowego lata i kilku innych zbiorów liryki. Mówię o tym, bo Życie bez karnawału to w równej mierze krytyka literacka, jak dzielenie się poety swymi przemyśleniami z innymi poetami.

Tak, dzielenie się. Na płaszczyźnie czy też za pomocą bardziej intuicji, współodczuwania niż spekulacji. Bliska mi jest dewiza Gastona Bachelarda: „Kiedy jeden poeta mówi z sympatią duchową o drugim poecie, to, co powiada, jest dwakroć prawdziwe”. Adam Czerniawski ma przekonanie, że jedynie poeta potrafi przetłumaczyć drugiego poetę z innego języka, uczynić, aby było jak najmniej lost in translation. Przywołał pan moją poetycką Ciszę. Ciszę bez słowa, opozycyjną względem języka. Są poeci, którzy znakomicie „mówią” ciszą: Cyprian Norwid, Tadeusz Różewicz, Anna Kamieńska, Emily Dickinson… Ale jest też coś – mam takie przeczucie – co domaga się jeszcze innego sposobu artykułowania. Nie wystarczy ani słowo, ani milczenie. W jednym z wierszy napisałem: „między wieżą Babel a świątynią Ciszy / leży nieznana Kraina / nie potrafię jej nazwać / ani przemilczeć”. Co zrobić z ową „nieznaną Krainą”? Mamy tutaj do czynienia z dramatem nie tylko epistemologicznym, ale i egzystencjalnym. Chyba musimy zadowolić się samym uświadomieniem takiego stanu rzeczy. I koniec. Podobnie jak z problemem Formy, tak nam wyeksplikowanej przez Gombrowicza, a z której wydostać się niepodobna. Jeszcze wracając do kwestii: poeta jako krytyk literacki. Oczywiście uprawianie poezji pomaga w pisaniu o niej, ale nie na zasadzie sine qua non. Są zarówno znakomici krytycy, którzy byli jednocześnie poetami: Eliot, Jacek Łukasiewicz, ale i są świetni tacy, którzy sami nie parali się poezją: Jan Błoński, Tomasz Burek, Jerzy Kwiatkowski.

Wydawca zdecydował o włączeniu do książki krótkiego, ale niezwykle treściwego szkicu Wojciecha Kudyby Codzienność czytania albo czytanie codzienności. Przytoczę fragment: „Chodzi wszak Sikorze o »życie bez karnawału« – o prywatność pozbawioną stylizacji i retuszu, prywatność zwyczajną: szarą, codzienną, niefotogeniczną. To ona jest mu bliska najbardziej. Bliskość, dotykalność jest jej najważniejszą zaletą”. To prawda. Ale skoro ksiądz przywołał Czarodziejską górę Manna, to przyszedł mi do głowy Pieter Peeperkorn, który przynajmniej na jakiś czas zawładnął duszą Hansa Castorpa. Ten ostatni, zmęczony pedagogicznymi zabiegami Settembriniego i Naphty, zawierzył holenderskiemu plantatorowi kawy. Castorp uczestniczy więc w wystawnych ucztach, które organizuje i opłaca Peeperkorn. Według niego doznawanie przyjemności powinno być jedynym celem człowieka. Życie nie jest jednak karnawałem. Zastanawiające, że zarówno Naphta, jak i Peeperkorn kończą samobójstwem. Karnawał to zapomnienie, udawanie, przybieranie różnych masek. Castorp dość szybko to zrozumiał. Poeci, o których ksiądz pisze, też.

Wiem, że jest pan entuzjastą Czarodziejskiej góry. Również i mnie ona od dawna fascynuje. Podchodzę do niej i się oddalam, ale wracam. Chyba w pełni jeszcze się na nią nie wspiąłem. Pocieszam się, i zarazem usprawiedliwiam, że to z powodu jej wielkości, a nie mojego ślamazarstwa. A może jednak mój sprzęt wspinaczkowy niedomaga? Może nazbyt się asekuruję albo idę na oślep? Nie wiem. Castorp, Settembrini, Naphta, Peeperkorn… wędrują w moich myślach, wyobraźni, a pewnie i po części – świadomie, podświadomie? – w życiowych decyzjach i wyborach. A także w twórczości. Przed równo dwudziestu laty w zbiorze małej prozy zatytułowanym Pęknięte lustro zamieściłem tekstKonfiguracja losu, który rozpoczyna się słowami: „Zamieszkałem u stóp Wielkiej Góry. Nie była Czarodziejską Górą, ale mimo wszystko wyjątkową. Wspinałem się na nią codziennie…”. Patrzę, jak inni – w rozmaitych realizacjach artystycznych, intelektualnych – odnoszą się do bohaterów utworu Manna i ich przepisów na życie. Wykorzystuję również w pracy akademickiej. Na przykład na wykładzie o Nowej Fali przywołuję Zmieniony głos Settembriniego Stanisława Barańczaka jako ważny tekst pokoleniowy nowofalowców. Interpretując, zapraszam do dyskusji, polemiki. Wspomniany Settembrini miał rozum jak brzytwa, podobnie Naphta. Intelekt to narzędzie potrzebne w życiu, ale stosowane w nadmiarze – jako panaceum – staje się niebezpieczne. Skalpel rozumu może zranić, a nawet zabić. Słusznie przywołał pan jeszcze Peeperkorna. Zaufał on zmysłom, emocjom i uczuciu. Jego życiowa dewiza brzmiała: najważniejsza jest przyjemność. Ale okazuje się, że do czasu – dopóki ma się dobre zdrowie i sprawne ciało. Natomiast kiedy tego zabraknie, a życiowe menu dalej takie samo, można przegrać. Jedynym wyjściem staje się popełnienie samobójstwa. Zresztą czy wyjściem? Czy nie spotkaniem się ze ścianą? Mann w Czarodziejskiej górze ostrzega nas przed skrajnościami. Kieruje ku arystotelejskiej regule „złotego środka”. Hans Castorp wprawdzie próbuje różnych pomysłów na życie, podsuwanych mu jak na tacy przez mentorów, ale całkowicie się nie zatraca. W ostatecznym rozrachunku ma mniejszy lub większy dystans. Podejrzewam, że mój kot Diego (przywołuję go w Życiu bez karnawału jako asystenta w trakcie zajęć zdalnych ze studentami polonistyki) czytał Czarodziejską górę. Może nocą jak ja spałem? Widzi przecież w ciemności, a książka znajduje się w pierwszym rzędzie na półce w domowej bibliotece. Znalazłem ślady sierści. Dlaczego zaszczytnie posądzam go o lekturę? Dlatego że nieraz pracując razem ze mną przy komputerze, uderza łapką w klawisze, patrzy mi prosto w oczy, z których czytam: „Przestań ciągle wypisywać uczone dyrdymały, odpocznij, pomiziaj mnie chociaż trochę, dotknij mojej sierści, a potem pisz dalej”. I te uwagi czworonoga najinteligentniejszej rasy maine coon staram się brać do serca i umieszczać w swojej relacji do świata. Podobnie czynią chyba poeci w Życiu bez karnawału. To znaczy, starają się być przede wszystkim autentyczni. Nie udawać, nie nakładać masek, nie gubić się w pustym, rozrechotanym śmiechu. Słuchać ciała, serca i umysłu, ale się nie zatracać w tym słuchaniu.

Wspomniał ksiądz profesor kota Diega, ale jest przecież jeszcze Chester. Pierwszy rudy, a drugi bury. Chester rasy maine coon, ale z domieszką dachowca, Diego – czysty maine coon. Ten rudy ma inklinacje poetyckie. W Życiu bez karnawału jest rozdział poświęcony motywom kocim u poetów. Jarosław Marek Rymkiewicz był admiratorem tych czworonogów, Zbigniew Herbert też. W książce mówi się o motywach kocich w poezji Ewy Lipskiej, Wojciecha Banacha, Bożeny Boby-Dygi, Barbary Gruszki-Zych, Wojciecha Kassa, Janiny Osewskiej i Krzysztofa Szatrawskiego. Lipska posługuje się nawet dużym „K” i pisze po prostu „Kot”. Motywy kotologiczne zostawmy jednak czytelnikom do samodzielnej analizy. Oznajmia ksiądz, że jest miłośnikiem kotów, że Diego w czasie zdalnie prowadzonych zajęć uniwersyteckich rozkładał się na biurku obok klawiatury. To wyznanie ośmiela mnie do zadania pytania natury bardziej osobistej. Proszę opowiedzieć czytelnikom o sobie, o początkach swoich fascynacji literackich, poetyckich. Czy najpierw było pisanie wierszy, czy pisanie o wierszach?

Prawie jednocześnie była pierwsza publikacja prasowa wierszy i zarazem tekstu krytycznoliterackiego. Mianowicie w 1986 roku w tygodniku „Radar” ukazał się szkic o poezji Jana Leończuka pod tytułem Taniec ciemności z jasnością, a także kilka moich utworów poetyckich. Byłem wtedy studentem polonistyki. W obręb początków fascynacji literackich i własnych prób twórczych należy wpisać kontekst miejsca, skąd pochodzę, gdzie spędziłem dzieciństwo, wczesną młodość. Otóż jest to Augustowszczyzna. Mieszkałem kilkaset metrów od jeziora Tajno, w miejscowości Tajno Podjeziorne. Osiemnaście kilometrów od Augustowa, dwanaście od Rajgrodu, zaledwie kilka od Czerwonego Bagna. Zetknięcie z naturą pełną piękna i tajemnic oraz z najbliższymi ludźmi wywarło na mnie niezatarty wpływ – na wyobraźnię, wrażliwość, postrzeganie świata. Pamiętam wędrówki z dziadkiem ścieżką wśród pól, miedzami do pobliskiego sklepiku. Przeciskaliśmy się między łanami zbóż, szeleszczącym owsem i wąsatym jęczmieniem. Dziadek kupował mi miętowe dropsy. Byłem jego ulubionym wnuczkiem, a on dla mnie niekwestionowanym autorytetem. Wiedziałem, że nikt nie potrafi tak równo wyklepać kosy jak dziadek. Tak zaorać pola jak dziadek. Tak pięknie palić papierosa – skręta w kawałku gazety, rolniczej „Gromady” – jak dziadek. We wspomnieniach jest piękno, ale i ból. Coś mija, minęło, nie wróci. Wprawdzie przez pewien czas zostaje w naszej pamięci, ale przecież i my miniemy. I pamięć umrze. „Rzeka pamięci wpada do rzeki zapomnienia” – Anna Kamieńska uzmysławia nam tę bolesną prawdę. Cenię wyobraźnię. Może dzięki niej jesteśmy w stanie znieczulić ból przemijania, a może nawet dojrzeć jakiś powab w śmierci? Wyobraźnia jest jedną z form ratunku. Wprawdzie Boga trudno wyobrazić, ale na pewno łatwiej niż pomyśleć. Jednym z moich ulubionych pisarzy jest Marcel Proust. Wydaje mi się, że on znajduje azyl bardziej właśnie w wyobraźni niż w czasie, który minął. W eposie W poszukiwaniu straconego czasu natrafiam na takie zdanie: „Odrzeć nasze przyjemności z wyobraźni, to znaczy sprowadzić je do nich samych, do niczego”. Źródło mojej fascynacji literaturą bije w rodzinnym domu, a dopiero później w szkole. Zimą babcia z tak zwanych wrębów tkała chodniki. Wrębami w moich rodzinnych stronach nazywano wąskie ścinki różnokolorowych materiałów. Były one przy babcinych krosnach, na podłodze, na stole, na krzesłach. Wszędzie. Wtedy jeszcze nie znałem prozy Brunona Schulza, który w Manekinach kreśli taki obraz wnętrza domu: „Dziewczęta deptały nieuważnie po barwnych obrzynkach, brodząc nieświadomie niby w śmietniku możliwego jakiegoś karnawału, w rupieciarni jakiejś wielkiej, nieurzeczywistnionej maskarady. Otrzepywały się ze szmatek z nerwowym śmiechem, łaskotały oczyma zwierciadła. Ich dusze, szybkie czarodziejstwo ich rąk było nie w nudnych sukniach, które zostawały na stole, ale w tych setkach odstrzygnięć, w tych wiórach lekkomyślnych i płochych, którymi mogły zasypać całe miasto jak kolorową, fantastyczną śnieżycą”. Wtedy pomyślałem, że w moim rodzinnym domu było niczym u Schulza. Przecież podobnie moja babcia swoimi różnobarwnymi wrębami na pewno mogła zasypać całą wioskę.

Dziękuję za tę opowieść o tym, co Henryk Bereza nazwał „ziemią pisarza”, o tym świecie pierwszym, który wszystko determinuje, który stanowi fundament późniejszych kreacji i kontynuacji. To jest ważne, bo rozmawiam nie tylko z tym, który pisanie innych analizuje, lecz także sam tworzy przede wszystkim wiersze, ale czasami prozę. W dodatku te analizy dzieł innych pisarzy są nasączone własnymi przeżyciami. Tak też jest w przypadku Życia bez karnawału. Te wszystkie szkice to swoiste romanse z wierszami, trawestując tytuł sławnej książki Jana Błońskiego. Zresztą zbiór, o którym rozmawiamy, poprzedził ksiądz mottem z Romansu z tekstem. Chciałbym prosić też o wskazanie choćby kilku ważnych spotkań z ludźmi pióra.

Niewątpliwie wpływ na postrzeganie przeze mnie literatury miały też bezpośrednie kontakty z ludźmi pióra. Chociażby z Tadeuszem Nowakiem, z którym spotykałem się w Warszawie w redakcji „Tygodnika Kulturalnego”. Gdy zaczynałem pisać wiersze, kilka przesłałem właśnie do Nowaka. Odpisał, że dwa utwory wybiera do druku: Spotkanie z T.S. Eliotem i Ojciec. Byłem wniebowzięty! Wprawdzie już wcześniej miałem różne publikacje, ale teraz sam Tadeusz Nowak dostrzegł wartość. W pierwszych latach szkoły średniej z wypiekami na twarzy czytałem jego opowiadania ze zbioru A jak królem, a jak katem będziesz. Nadal zachwycam się jego Psalmami. A Psalm o nożu w plecach w wykonaniu Przemysława Gintrowskiego jest dla mnie poetycką i muzyczną ucztą. Inną osobą, która wpłynęła na mnie literacko, jest Stefania Kossowska – ostatni redaktor naczelny londyńskich „Wiadomości”. Nawiązałem z nią kontakt podczas gromadzenia materiałów do rozprawy doktorskiej o londyńskich „Kontynentach”. Stało się to dzięki Wacławowi Iwaniukowi z Toronto. Napisał do niej i uprzedził o moim przyjeździe. W drugiej połowie lat osiemdziesiątych i na początku dziewięćdziesiątych co roku na miesiąc, na dwa jeździłem do stolicy Anglii. Doskonaliłem swój angielski, współpracowałem z Sekcją Polską Radia BBC (najpierw pod pseudonimem Łukasz Młodziński, a później pod własnym nazwiskiem w cyklicznej audycji „Wiara i świat współczesny” redagowanej przez Wojciecha Płazaka) i – jak już wspomniałem – gromadziłem materiały do rozprawy doktorskiej, sfinalizowanej w 1999 roku, o londyńskiej grupie literackiej „Merkuriusza” i „Kontynentów”. Kossowska przyjęła mnie niezwykle serdecznie. Lubiła przyjmować gości, garnęła się do ludzi. Nie chciała być sama. Bała się samotności, zwłaszcza po śmierci męża w 1986 roku, Adama Kossowskiego – interesującego malarza i rzeźbiarza. Przez szesnaście lat – od lutego 1986 do sierpnia 2002 roku – redagowała miesięczny dodatek do „Dziennika Polskiego” pod nazwą „Środa Literacka”. Wywiązała się między nami długa, jedenastoletnia korespondencja – do 2003 roku, a więc do śmierci pani Stefanii. Uzbierało się kilkadziesiąt listów i kartek. Na łamach „Środy Literackiej” zamieściła wiele moich tekstów – wierszy i krótkiej prozy. Zwłaszcza o tę krótką prozę ciągle prosiła. Wszystkie moje małe prozy drukowane w „Środzie” ukazały się później w zbiorze Pęknięte lustro (2003). Schlebiały mi bardzo i ogromnie ceniłem jej opinie o moich krótkich opowiadaniach. Wypowiadał je ktoś, kto w tej dziedzinie był znakomity. Kossowską uznaje się przecież za mistrzynię literackich miniatur. Na nich nie poprzestawała. Również pisała recenzje, eseje, reportaże. I oczywiście była wręcz perfekcyjna w pracy redakcyjnej. W sztuce redagowania czasopism też mnie wiele nauczyła. Szlify w trudnej sztuce redagowania zdobywała nie u byle kogo, bo u Mieczysława Grydzewskiego.

Jeszcze raz powtórzę, że Życie bez karnawału to książka bardzo osobista. Niby rzecz o trzynastu poetach, a tak naprawdę o czternastu, powiem nawet więcej, dla mnie to przede wszystkim rozmowy poety Jerzego Sikory z samym sobą. Solilokwia na kanwie lektury innych poetów, rozważania o problemach, które każdy musi rozstrzygnąć we własnym wnętrzu. Choćbyśmy przeczytali dziesięć tysięcy książek, to i tak odpowiedź tkwi w każdym z nas. Dotyczy to Boga, Jego istnienia bądź nieistnienia, miłości, takiej lub innej, złych uczuć, jak nienawiść czy zazdrość, pamiętania i w końcu śmierci. Przywołał ksiądz słowa Anny Kamieńskiej o rzekach pamięci i zapomnienia. Szkic poświęcony motywom tanatycznym w liryce bohaterów książki kończy się przypomnieniem tragicznie zmarłego poety i malarza Włodzimierza Szymanowicza. Do jego wiersza Zaproście mnie do stołu gitarzysta jazzowy Henryk Alber skomponował muzykę. Powstała pieśń, którą pięknie wykonała w Opolu w 1974 roku Elżbieta Wojnowska. O śmierci piszą Polkowski, Ziemianin, Bieszczad, Boba-Dyga, Szatrawski, Lenkowska i inni. Świadomość śmierci można w sobie jakoś zagłuszyć, ale nie da się od niej całkiem uciec. Zresztą po co? Przed każdym z nas odrobina czasu na życie, a potem… Właśnie: codziennie gubimy się w śmierci, jak brzmi tytuł jednego z rozdziałów Życia bez karnawału.

Ma pan rację. To książka o czternastu poetach, a może jeszcze bardziej – solilokwium. Rozmowa z samym sobą, do której zaprosiłem trzynastu poetów. Każdy z nich był moim lustrem. Nie trzeba być Gombrowiczem, aby pisząc o innych, pisać i tak o sobie. To wcale nie egocentryzm, ale konstytutywna cecha człowieka – potrzeba dialogu ze światem i zarazem z samym sobą. Co staje się przedmiotem owej dysputy? Sprawy najważniejsze. Rzeczy ostateczne. Zwłaszcza kiedy ma się sześćdziesiąt cztery lata na karku. Na inne szkoda czasu. Coraz go mniej. Przejdźmy więc do rzeczy. Rzeczy ostatecznych. Do śmierci. O niej zaskakująco pisał Andrzej Kijowski. O jej związkach z miłością, a przede wszystkim z naszym zwyczajnym, życiowym pragmatyzmem. Otóż w Bolesnych prowokacjach uważał, że jest nieprawdą, iż boimy się każdej śmierci. Tylko własna nas przeraża, albowiem staje w poprzek naszych ambitnych planów utwierdzenia się w istnieniu raz na zawsze. Natomiast cudzą śmierć przeżywamy tyle tylko, ile nam przypomina o własnej. Nie chcemy śmierci tych, wobec których czujemy się winni, czyli kochanych. Rozpaczamy, gdy umiera człowiek, którego kochaliśmy, ponieważ im większa była nasza miłość, tym bardziej nam się zdaje, że kochaliśmy za mało. Umierając, zabiera on ze sobą część naszej niezrealizowanej doskonałości. Miłość jest więc – w tym rozumieniu – poczuciem winy doprowadzonym do doskonałości. Boimy się winy, jaka nam zostanie po niedopełnionej miłości. Boimy się ciężaru tej winy, od którego nie ma ratunku innego, jak tylko w śmierci własnej. Tylko poczucie winy łączy nas z cudzym istnieniem – radykalnie stwierdza Kijowski. Pisarz odwołuje się do naszej wyobraźni (co by było, gdyby…) i radośnie, raczej chyba nieironicznie, puentuje: „Wyobraźcie sobie świat bez śmierci; bez poczucia winy wobec umarłych, czyli bez miłości; bez instancji odwoławczej w naszych pięknych zmarłych; świat, w którym zostalibyśmy sam na sam z żywymi. Wyobraźcie sobie świat bez śmierci i zanućcie wesołą pieśń ku jej chwale”. A może warto również zastanowić się nad urodą śmierci, mimo że jest to takie trudne i dla wielu mało logiczne. Jednak idąc tropem odważnych rozważań Andrzeja Kijowskiego, a zwłaszcza testując naszą wiarę w zmartwychwstanie, do którego konieczna przecież jest śmierć, nie wyobrażajmy jej jako ohydnego kościotrupa, ale ubierzmy ją, na przykład, w suknię ślubną. Przecież wkraczamy na nową – wieczną – drogę życia. Pamiętam, że przed laty Stefan Jurkowski w swoim wierszu tak wystrajał śmierć. Kiedyś się temu dziwiłem, teraz już nie. Refleksje dotyczące śmierci, Boga, wieczności znalazły odzwierciedlenie w moim pisaniu o literaturze. Już praca magisterska z polonistyki miała temat Młoda poezja polska 1975—1985 wobec spraw ostatecznych. Później pozbawiłem ją sztafażu akademickości i w postaci dwóch esejów ukazała się w „Arce” („Przejrzysty, Nieogarniony…”. Bóg w młodej poezji polskiej) i „Akcencie” („Chwilowo żyjemy”. O śmierci w młodej poezji polskiej). „Umrzeć – tego nie robi się kotu” – czytam w wierszu Szymborskiej i patrzę na mojego kota, który wyraźnie przytakuje. Oczywiście najbardziej boli śmierć najbliższych. Gdy kolejno odchodzili z tego świata: babcia, dziadek, mama, tata, wcześniejsze mądre dywagacje o śmierci prawie wcale mi nie pomogły. Musiałem stanąć twarzą w twarz z ukochanymi – już zmarłymi. Śmierć brutalnie przybrała konkretne, właśnie ich, oblicze. Dobrze, gdy coś trzyma nas przy życiu: kot, drugi człowiek czy chociażby to, że za chwilę będę się delektował filiżanką aromatycznej kawy. I wierzę, że jest Bóg. Dobitnie wybrzmiewają słowa Mariny Cwietajewej: „Co można powiedzieć o Bogu – nic. A co Bogu – wszystko”. O Bogu wprawdzie mówi teologia, filozofia, literatura… Jakże nieporadnie! Ale gdyby milczała, byłoby jeszcze gorzej. Natomiast mówienie Bogu to religia, wiara, modlitwa… Zawsze będą znaki zapytania, dylematy poznawcze, duchowe. Tak, codziennie gubimy się w śmierci. Codziennie gubimy się też w życiu.

RECENZJE

NASZA OKŁADKA

Bliskie spotkania z wierszami

Paulina Subocz-Białek

Jerzy Sikora

Życie bez karnawału

Szkice krytycznoliterackie

Augustów: „Słowo i Obraz”, 2022

169 s. ; 21 cm

Eseistyczna książka księdza Jerzego Sikory poświęcona jest ni mniej, ni więcej próbie opowiedzenia własnymi słowami wątków wybranych z twórczości trzynastu poetek i poetów, którzy opublikowali zbiory liryczne w okresie 2020–2021. Poza tym włącza badacz rozważania na ich temat w opowieść o trybie zindywidualizowanej lektury.

Obok analiz i własnych spostrzeżeń poświęconych czytanym fragmentom wierszy, mamy wiele kontekstów, anegdot, intertekstualnych połączeń. Choćby takie: „Usłyszeć plaśnięcie gumki, szum krwi… Ku temu potrzebne jest dobre ucho, słuch, ale jeszcze bardziej rozwinięta wrażliwość, czułość, uważność posunięta do najdalszych granic – to, co zawiera się w modnej formule mindfulness (…). U Kassa ma to funkcję – nie pomijając zupełnie względu terapeutycznego – poznawczą i estetyczną: smakowania życia w najdrobniejszym jego przejawie. Pewnie chodzi o realizację formuły carpe diem z Pieśni Horacego. (…) Lepiej (…) powiedzieć: »Chwytaj chwilę«. (…) Zauważam tutaj dość bliską korespondencję z Mapą pogody Jarosława Iwaszkiewicza, gdzie również głównym bohaterem jest czas i idąca mu w sukurs przestrzeń”.

Wcale jednak nie nuży to czytelnika. Bo Jerzy Sikora potrafi powściągnąć rozgadanie, dozuje treści interpretacyjne, łącząc je z analitycznym namysłem. Niepostrzeżenie tworzy spójną ilustrację omawianego aspektu, nie tracąc przy tym sprzed oczu nadrzędnej i jakoś generalizującej czy syntetyzującej idei. Zresztą autor ma tego głęboką świadomość. Popatrzmy choćby nawet i tu: „Omawiana poezja jest nachylona ku innym sztukom (…). Ich poezja jest wizualna. Są poetami wizualnymi, poetami oka, skłonnymi chociażby do symetrii, porządku, domkniętych konstrukcji”. Czy inny fragment: „Rekwizytem covidowej pandemii były maseczki. Panie żartowały, że przynajmniej nie trzeba robić makijażu, oszczędność czasu i pieniędzy, bo maseczka przysłaniała twarz. (…) Karierę robi słowo »zaraza«. Pojawia się w przestrzeni nie tylko publicznego komunikowania, ale i w zasobie leksykalnym u poetów. Jan Polkowski »muzycznie« napisze: »rośnie refren zarazy«. Wojciech Banach obawy przed rozprzestrzenianiem się zarazy rozciąga – metaliteracko – i na teren literatury, więc do kolegi po piórze napisze w liście: »Łączy nas obawa przed zarazą / poezji«”.

Jasne, że wszystko to nienowe. Zresztą nie nowatorstwo jest kategorią uzasadniającą wybór. W formułach, które pojawiają się w eseju nie raz i nie dwa, czy to w formie literalnej, czy bardziej zmetaforyzowanej, zawiera się swoisty program krytyka i historyka literatury. Może nawet w ogóle jakiś szerszy projekt krytycznoliteracki. Tak więc powiada krytyk: „szukam człowieka” i „szukam sensu”, i – tu już dopowiadam sama – „chcę być blisko”, blisko tekstu, blisko autora, blisko czytelnika. Często więc Sikora odnotowuje fragmenty z autobiografii, zapisuje własne przeżycia i doświadczenia. Używa przy tym obrazowych, by nie rzec nawet – poetyckich opisów, które uzasadniają ów przyjęty u zarania program czytelniczego „romansu z tekstem”: „Do tej pory mam przed oczami widok zarzynanej jesienią przez ojca gęsi i jej łzawe, zachodzące śmiertelnym bielmem oczy. Byłem dzieckiem, kiedy widziałem ową scenę. Okropną, traumatyczną. Płakałem, coś krzyczałem. I pamiętam słowa matki: »Nie płacz, to tylko gęś«”.

Zresztą koresponduje ten styl autora, uobecniający się w jego szkicach, ze stylem zaobserwowanym u omawianych poetów. Czytelnik uważny i empatyczny dostrzeże udatną kontaminację stylu wysokiego z potocznym, elementy refleksji naukowej, literaturoznawczej, zapis prywatnej, nacechowanej emocjonalnie perspektywy. Uwidacznia się bowiem w tych mikroesejach nie tylko świadomość językowa, ale także talent dobrego mówcy, choć w przypadku tego autora lepiej byłoby raczej mówić o talencie kaznodziejskim: „Romans z tekstem zaczyna się od fascynacji. Zresztą i ten literacki, i życiowy. Obcowanie z tekstami, rozpoczęte romansem badacza, może i powinno kończyć się romansami czytelników. Czy tak będzie w przypadku niniejszej książki? Nie wiem. Oby. I oby nie było dramatów – zdrad i tak dalej. Jak to z romansami bywa. Fascynują, pociągają, niepokoją, przepalają aż do trzewi. Stygną jak lód”.

Warto zwrócić też uwagę na podtytuły poszczególnych części książki. Pełnią one, jak mniemam, rolę swoistych rozdziałów. W tych krótkich frazach mówi Sikora do czytelnika jakby na marginesie, ale tak naprawdę najbardziej wprost. W ten sposób rozmawia sam ze sobą podmiot mówiący w tekście. Rozmawia także w ten sposób sam ze sobą i swoim pomysłem na tekst (sic!). „Kusi mnie esej” czy przed chwilą wspomniane – „szukam człowieka”, powiada gdzieś na początku, chcąc niejako stematyzować główną oś wypowiedzi, następującą po wstępie dotyczącym przyjętej metody. Dalej na przykład zapytuje: „Jaką sprawę mają słowa?”, a w innym miejscu jeszcze stwierdza nieco przekornie: „Kościoły podobają mi się jak kobiety”. Napisałam przed chwilą, że podtytuły kolejnych części tego zbioru esejów lokują się na marginesie głównego tekstu, ale nie napisałam, dlaczego to takie ważne, żeby zaraz skreślać o tym aż tyle zdań. To słowna gra z czytelnikiem. Niezwykle interesująca i wabiąca nietuzinkowymi połączeniami skojarzeniowymi, wytrącającymi z automatyzmu. W zasadzie z tych połączeń tworzy się jakiś klucz, który wtóruje ciągłemu trybowi lektury, niczym margines właśnie, towarzyszący poszczególnym linijkom tekstu, biegnącego odeń, tam i z powrotem. „Czytelniku, nie śpij!” – zdaje się wołać piszący z dużą werwą autor. Sprawnie i świadomie operuje owymi chwytami utrzymującymi uwagę czytelnika-odbiorcy w stanie czujności. Nazwałabym je nawet technikami „powabu”, posługując się słowem, które patronuje Życiu bez karnawału.

Eseistyczny namysł Sikory spełnia warunki autentyczności, o których kiedyś pisał znany reżyser Jim Jarmusch. Wspominał o tym, że nic już nie jest w dzisiejszych czasach oryginalne i nie na tym zasadza się wartość współczesnej sztuki. Kategorię nowatorstwa można zastąpić tylko tym, co przemawia do ludzkiej duszy bezpośrednio ze świadomie wybieranych zapożyczeń. Miarą autentyczności można mierzyć nawet jakość odniesień czy intertekstów. Taka autentyczność, przemawiająca bezpośrednio do duszy, jest – według Jarmuscha – bezcenna. Wydaje mi się przeto, że książce bardzo blisko jest do owej idei. I dobrze. Jeśli obnosić się z czymś w tekście, to z prawdą. Wynieść osobiste doświadczenie lektury nad zobiektywizowane, uładzone uogólnione syntezy (choć nie przeczę, że i to jest nam potrzebne). Życie bez karnawału może okazać się jednak inspirującą „odskocznią” dla czytelników profesjonalnych. Z kolei dla lubiących czytać poezję – świetną przygodą. Co jednak wydaje mi się bardziej istotne, może okazać się naprawdę dobrym kluczem – i nie chodzi tu tylko o popularyzatorski potencjał – do drzwi zamkniętych, zabitych, a nierzadko zamurowanych dla tych czytelników, którzy od poezji stronią. To wszak zaproszenie do wspólnego świętowania obcowania z literaturą, trochę mniej znaną, może nawet mniej lubianą, a przez to jakoś bliższą człowiekowi. Poezja taka staje się wobec tego bardziej dostępna, a ten paradygmat bliskości zdaje się przyświecać każdemu z zamieszczonych w zbiorze rozmyślań-szkiców krytycznoliterackich poświęconych trzynastu poetom.

Trzeba jeszcze wiedzieć przyszłym odbiorcom augustowskiej publikacji z 2022 roku, że ma ona swój niepośledniej miary rewers. Mają oni przed sobą przede wszystkim książkę o czytaniu. Nie są to więc jedynie eseistyczne zapiski o najważniejszych – zdaniem autora – wyznacznikach twórczości takich chociażby poetów, jak Gruszka-Zych, Czuku, Polkowski, Bieszczad, Lipska, Szatrawski, Rapnicki czy Ziemianin (wymieniam tu tylko część obecnych w zbiorze nazwisk poetów). Jest to ciągła narracja poświęcona samej idei czytania, która dzieje się poniekąd obok czy bardziej w sąsiedztwie tych wszystkich nazwisk, poszczególnych wierszy, które stały się przyczynkiem do owych krytycznych, na poły literaturoznawczych rozważań. Publikacja ma i ten walor, że w przyszłości może stanowić ważny przyczynek do poszerzonej refleksji nad poezją najnowszą, także tą nie najpopularniejszego obiegu. Mamy zatem do czynienia nie tylko z propozycją modelu lektury wybranych zagadnień, które zafrapowały badacza, ale nade wszystko z opowieścią o osobistej sztuce czytania poezji.

Ożywcza to lektura. Zwłaszcza w kontekście innych publikacji autora, takich jak choćby Twórczość kaznodziejska ks. Józefa Tischnera. Studium literacko-homiletyczne z 2012 roku czyPisarstwo Prymasa Tysiąclecia z 2020. Tymczasem możemy oglądać różne role nadawcze: księdza, historyka literatury, krytyka literackiego, poety, eseisty i wykładowcy. Zarówno wielość wariantów kreacji piszącego, jak i dodatkowy metaliteraturoznawczy czy wręcz metapoetycki wymiar Życia bez karnawału, zdają się najlepiej oddawać kunszt krytycznoliterackiego namysłu Jerzego Sikory.

O LITERATURZE

Miłość osoby, pochwała litery

Ireneusz Staroń

Kazimierz Nowosielski

Czułość i ślad

O tym, co kto pokochał

Kraków: Instytut Literatury, 2021

225 s. ; 24 cm. – (Nowa Krytyka i Esej)

Mądrościowy wymiar najnowszej książki Kazimierza Nowosielskiego nie ulega wątpliwości. Dobre, uważne czytanie oznacza tutaj ćwiczenie się w dobrym życiu. Czułe podążanie po śladach pisma to poszukiwanie osoby i bohatera, a nie tylko lirycznego podmiotu.

Czułość i ślad. O tym, co kto pokochał to zbiór szkiców o poezji i prozie, które miały swoje czasopiśmiennicze pierwodruki, a także znalazły się w tomach zbiorowych w latach 2012–2020. Wersje książkowe od pierwodruków różnią się niekiedy znacznie, a i sam układ poszczególnych rozdziałów wymusza czytelniczą rekontekstualizację. Są tu znani (jak Leśmian, Miłosz, Pawlikowska-Jasnorzewska, Przyboś, Wańkowicz, Makuszyński, Parandowski) i mniej znani (o nich za chwilę). W efekcie otrzymujemy nie mapę przygodnych fascynacji, lecz spójną narrację, wykład lektury miłosnej przeprowadzonej w duchu chrześcijańskiego personalizmu (nie przypadkiem znajdziemy pod koniec książki szkic o Duchu pracy ludzkiej Stefana Wyszyńskiego i o roli kazań Jerzego Popiełuszki). Jej istotę odnajduje autor między innymi w twórczości Zbigniewa Żakiewicza, który „tęsknił za tym, aby pisarz stanowił jedno ze swoim pisaniem; by nie kłamał sobie i innym i by wyobraźnia i fantazja nie unieważniały prawdy, ale ją wspomagały, i na odwrót” (Zbigniew Żakiewicz i jego N.N.). Dlatego jak Wojaczek – tak twierdził Żakiewicz – trzeba dotknąć pełni egzystencji, aż do samozatraty, która sprowokuje Boga do odsłonięcia się w człowieku. Oznacza to niekiedy ciągłe kompulsywne wędrowanie-miotanie się, próby „wychodzenia” melancholii, jak w tomie Kutabuk (2015) Artura Nowaczewskiego (Poezja drogi i droga poezji). Kiedy indziej walkę z osobowym złem w historii: z łagrem i lagrem, jak w biografii Władimira Fieofanowicza Diemianoka, znanego szerzej jako Stanisław Misakowski (Umacnia to, co nie zabija?). Jeszcze inne świadectwo przynoszą przerażające pustką, bólowe, ciemne wiersze Kazimierza Ratonia (1942—1983), jakby ciągle „W nocy zmęczonej”, w której „ciało łamie się rozsypuje i kiśnie”, jak głoszą słowa jednego z jego utworów (Jakby nicość była przed końcem. O poezji Kazimierza Ratonia). Stąd szuka Nowosielski miłości i niemiłości, opisu relacji (lub jej braku) podmiotu z podmiotem, zaangażowania wolności dwóch osób, a nie „miłowania” idei; realności, choć odnajduje też raniące bohaterów i poetów iluzje, wmówienia, przejawy derealizacji, rozbicia poczucia ugruntowania w tu i teraz. Tak dzieje się choćby w wierszu Hieronim Bosch Janusza Stycznia, w którego lustrze „moje wieczne spojrzenia porusza się cieniem / między moimi osobami i moimi demonami” (Kreacje, sny i lewitacje. O poezji Janusza Stycznia). Emanacją takiej postawy okazuje się także tytułowy król, Wielki Mistyfikator z poematu Gałczyńskiego (Bal u Salomona: salon, Gulistan i Sodoma).

Najpełniej jest Nowosielski hermeneutą przejawów więzi w literaturze, ale także w jej historii, która winna je podtrzymywać, a tak często nie pozwala im się narodzić. Stąd tak ważne są tu szkice o postaciach zgoła zapomnianych. Ileż o kaszubskich więziach można się dowiedzieć z powieści Życie i przygody Remusa (1930) Aleksandra Majkowskiego (1876–1938), który swe dzieło napisał oryginalnie właśnie po kaszubsku (Moja przygoda z Remusem). Zbyt rzadko wspomina się dziś chyba wiersze Jana Bolesława Ożoga, a przecież ileż tu obrazów erotyki nietzscheańskiej, witalistycznej, pełnej archetypów, jak w utworze Południca: „z odkrytą różą krocza w dziewiczej pościeli / czekałaś / abym tylko ukląkł w trawie” (Eros i grzech w poezji Jana Bolesława Ożoga). Warto pamiętać o urodzonym na wschodnich krańcach Syberii Stanisławie Marii Salińskim (1902—1969), autorze powieści o marynarzach, takich jak Hieroglify (1957), La Paloma (1959) czy Pożegnanie z Pacyfikiem (1963), w których opowieść jako wspólnota „ja i ty” (znów czułość i ślad!) ratuje przed przyrodzoną samotnością, odróżniająca nas od świata przyrody („Któż to odgadnie?”. O prozie Stanisława Marii Salińskiego). Wyzwala ona w człowieku niekiedy rysy conradowskie jak w marynistyce Karola Olgierda Borchardta (1905—1986), którą także się tu wspomina (Karola Olgierda Borchardta morska szkoła życia). Natura groźnego morskiego żywiołu jest jednak niczym w porównaniu z barbarzyństwem bolszewizmu, ukazanym przez Zofię Kossak-Szczucką w Pożodze. Wspomnieniach z Wołynia 1917—1919 (1922). Zdaniem autorki bolszewizm to „skrajny przejaw azjatyckiej apersonalistycznej cywilizacji gromadnościowej, skojarzonej z marksistowską utopią wolności bez Boga i rewolucyjnym postulatem burzenia przeszłości w imię wprowadzania globalnego komunistycznego »raju«” (Polskie strażnice Zofii Kossak. Pomiędzy „Pożogą” a „Troją Północy”).

O ile ukazująca zagładę polskiego ziemiaństwa Pożoga weszła już do kanonu literatury kresowej, o tyle Troja Północy (1960) jest szerzej nieznana. Szkic Nowosielskiego ma więc tutaj niebagatelne znaczenie. Zofia Kossak-Szucka napisała Troję… wraz z mężem Zygmuntem Szatkowskim. Ukazano w niej dzieje zachodniej Słowiańszczyzny (VIII—XII wiek). Przesłanie ideowe było jednak „kresowe”, Ziemie Odzyskane widziano tutaj bowiem jako nowe Kresy, które po wojnie stały się szansą na podniesienie gospodarczej, kulturowej i religijnej tkanki narodu.

Przywracanie pamięci, stworzenie czytelnikom szansy na wejście w osobową relację z pisarzami, których dzieła przesłoniło zapomnienie, to także działanie w duchu „czułości i śladu”. Jak głosi bowiem teologia duchowości człowiek nie ma więzi, nie wiąże się z kimś, lecz sam jest więzią. A ta więź w nim odpowiada (powinna odpowiadać) relacji trynitarnej, więzi Osób Boskich w Trójcy. Szuka autor Czułości i śladu relacji osobowych w literackiej komunikacji (by przywołać rozprawę Aleksandry Okopień-Sławińskiej), a choć wprost nie sięga do teorii literatury, to przecież zdaje sprawę z nerwu lirycznego (bądź jego braku), ze stopnia wychylenia ja względem ty. Miłość pozwala na relację nadawczo-odbiorczą, tak w teorii komunikacji, jak i w świecie przedstawionym danego utworu. Odpowiednio więc niemiłość te relacje zaburza, zaburza więc liryczność, czyli ekspresję ja w kierunku ty. Nie musi osłabiać to artyzmu, ale przenosi jego ciężar w inne rejony. Pisze więc Nowosielski we wstępie: „Ukaż, co pokochałeś, a także to, jak sobie z tym darem (wyzwaniem) poradziłeś (również od strony czysto wyrazowej, formalnej), a powiem ci, ile warta twoja sztuka”. Filologia to zatem filozofia, najpierw umiłowanie i jego forma, potem mądrość.

Ta ciemna gwiazda

Kamila Dzika-Jurek

Andrzej Franaszek

Gwiazda Piołun

Opowieść o poezji, podróżowaniu i przyjaźni

Kraków: „Znak”, 2022

665 s. ; 22 cm

Pióro Andrzeja Franaszka stało się marką samą w sobie. Pisane przez niego biografie i eseje wciągają jak dobrze zbudowana fabuła literacka. Nie inaczej jest z nową książką Gwiazda Piołun. Opowieści o poezji, podróżowaniu i przyjaźni, w której życie i literatura są przemieszane we właściwym dla tego autora rytmie – coś pomiędzy lekką, świetlistą frazą bliską poezji a solidnym dziennikiem minionych czasów.

W pisarstwie Franaszka najbardziej cenię to, że dojrzewanie jego tekstów widać w każdej kolejnej publikacji. Jakby konsekwentnie podążał wyznaczoną sobie ścieżką. Rósł jako autor w miarę czytania i doświadczania nowych rzeczy. Mam wrażenie, że od szkiców o poezji autora Pana Cogito – książki Ciemne źródło. O twórczości Zbigniewa Herberta (opublikowanej w 1998 roku) – potrzebował czasu, dokładnie dwóch dekad, by dojrzeć do „całego” Zbigniewa Herberta (biografia poety ukazała się w 2018). Poszukać odpowiednio wyważonej frazy dla człowieka, którego bujne życie, włóczęgi po Europie i chorobę tonować miała literatura i filozofia („W Melancholii ukryta farmaceutyczna ulotka z dawkowaniem mających stabilizować umysł pastylek Lithium–Duriles. Jakby dla równowagi zaraz obok Dzieła wszystkie Arystotelesa, Platon, Karl Popper” – pisał Franaszek, myszkując po bibliotece poety). W końcu od eseistycznych książek i biograficznych peregrynacji autor doszedł do książki łączącej oba rodzaje swojego pisarstwa. Gwiazda Piołun jest bowiem tomem spajającym życie mistrzów (podróże, kolacje, awantury, wielkie namiętności i miłostki) z interpretacją ich twórczości; tomem najbardziej różnorodnym – gatunkowo i stylistycznie – spośród dotychczas przez niego wydanych.