Nowe Książki 4/23 - Opracowanie zbiorowe - ebook

Nowe Książki 4/23 ebook

Opracowanie zbiorowe

0,0
10,00 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

„Nowe Książki” popularyzują nowości polskiego rynku wydawniczego, publikując co miesiąc ponad siedemdziesiąt recenzji i not. Każdy numer otwiera obszerna rozmowa z autorem, a zamykają felietony, kronika i rejestry nowości.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 364

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



NA POCZĄTEK

Uciszanie Rosji

Grzegorz Filip

Rośnie zaniepokojenie Rosją – przyznajmy, że widać to wyraźnie w mediach, różnych mediach. Przy czym jednych niepokoi agresywność tego państwa, prowokacyjne posunięcia destabilizujące Europę i świat, innych niepokoi to, że w wyniku przegranej wojny Rosja mogłaby ulec osłabieniu. „Nie można pozwolić Rosji wyjść z twarzą po tym, co zrobiła” – słychać z różnych stron. „Rosji trzeba pozwolić wyjść z twarzą” – powtarzają inni, nie mniej zaniepokojeni.

Silny niepokój otacza „wielką kulturę rosyjską”, rzekomo zagrożoną wygumkowaniem, bo Szostakowiczowi zamknięto gdzieś tam przed nosem drzwi sali koncertowej, a gdzie indziej pominięto Bułhakowa przy wysyłce zaproszeń na festiwal literacki. Co będzie z Dostojewskim, Tołstojem, Czajkowskim? – drżą przejęci publicyści. Nie podzielam tego lęku przed wyciszeniem Rosji. Jeśli nawet przez chwilę spadnie zainteresowanie, to potem wzrośnie. Czy bandyckie poczynania moskiewskich polityków i generałów, zbrodnie żołdactwa sprawią, że przestaniemy czytać Mandelsztama i Achmatową? „Może ta kultura nawet coś zyska, gdy poleży odłogiem?” – zastanawiał się znajomy poeta. Może my zyskamy? Może zaczniemy czytać inaczej, bardziej krytycznie? Może zaczniemy pytać o to, co nas fascynuje w kraju zbudowanym przez tak wielki naród, że Niemcy i Francja, nie licząc się z niczym, chcą mieć z nim otwarte drzwi do sojuszu?

My jak zwykle jesteśmy inni. Większość tego, co wartościowe w polskiej kulturze, powstało raczej przeciwko Rosji niż w zgodzie z jej sposobem postrzegania świata, myśleniem, kategoriami. Ale lubimy naśladować Zachód, stąd niejednokrotnie bezrozumne uwielbienie. Mam wrażenie, że żadnej innej kultury nie otacza w Europie taki niemądry zachwyt. Cóż, Zachód nie pozbędzie się baranich oczu, my moglibyśmy być mądrzejsi, traktować normalnie kulturę rosyjską, krytycznie ją analizować i stawiać jej wymagania. Zachwyt i gromkie brawa dla Sorokina, Pielewina czy Wiktora Jerofiejewa za sprawny przeszczep postmodernistycznych przykazań? Od wielkiego narodu wypada wymagać więcej.

Wielka literatura. A gdzie jest jej wielkie rozliczenie z totalitaryzmem? Gdzie wielki nurt ekspiacji za rozbiory, zsyłki, trzebienie narodów Europy i Azji, rozpętanie wspólnie z Hitlerem wojny światowej, zapaskudzenie połowy świata komunizmem? Rosyjska kultura powinna się była załamać pod ciężarem takiej ilości zła, gdyby była uczciwa. Czy po rosyjskich pisarzach możemy się spodziewać uczciwości? Sołżenicyn, Szałamow, Grossman, Rybakow, Granin coś zaczęli. Kto kontynuuje? Lebiediew? W jego Ludziach sierpnia bohater szuka korzeni i odnajduje dziennik babki, która w Armii Czerwonej pracowała przy szyfrach, musiała się więc cieszyć najwyższym zaufaniem komunistycznej władzy. Wnuk przedstawia ją jako dobrą, uczciwą, szlachetną kobietę. Nie przychodzą mu do głowy pytania ani wątpliwości. Miejsce pracy babki nie zostawia na niej żadnego śladu. Przy czym wnuk nie jest bynajmniej ortodoksyjnym obrońcą sowietyzmu. Lebiediew chce widzieć Rosjan jako niedotkniętych, nienaruszonych, zupełnie normalnych. To jedna strona Rosji, drugą jest według tego pisarza szaleństwo, obłęd. Tłumaczenie Rosji obłędem, przechyłem wydaje się pójściem na łatwiznę. Nie dajmy się na to nabrać.

Na czym jest budowana kultura zbiorowości, w której prawdą staje się to, co w danym momencie korzystne dla państwa, prawo i wartości są konstruowane, a obywatel pozostaje własnością władzy? Wieczna tyrania, przemoc i strach muszą się odbić w kulturze. Rosjanin ma serce na dłoni i niewolnicze poczucie, że nic nie może. Rosję charakteryzuje brak sprzeciwu. Tam się nie protestuje, bo nic się nie da zrobić. Czy kultura rosyjska zyska wreszcie nurt sprzeciwu? Czy się go dorobi?

Przemija imperium, rozpada się ruski mir, bo nie ma ruskiego miru bez Ukrainy. Prawosławie patriarchatu moskiewskiego utraciło ten kraj. Na Ukrainie obserwuje się odwrót języka rosyjskiego. Czy będziemy mieli do czynienia z rosyjską kulturą postimperialną? Jaka ona będzie? Czy odstawi wreszcie szczudła?

Od ponad stu lat Rosja prowadzi działania destabilizujące społeczeństwa i kulturę zachodnią, dziś manipuluje nośnikami energii, prowadzi dywersję w cyberprzestrzeni, finansuje grupy wywrotowe, inicjuje ruchy migracyjne, konflikty rasowe, korumpuje intelektualistów, dziennikarzy, polityków. Czy ugruntowana na Zachodzie popularność kultury rosyjskiej nie pozostaje również efektem podobnych zabiegów? Czy nie jest tak, że kultura ta zdobyła sobie rozgłos nieuczciwymi metodami? Pytanie wydaje się zasadne, tym bardziej że nie jest to kultura bardziej atrakcyjna od wielu innych, a jednak jej pozycji w Europie i USA nie da się porównać z pozycją innych kultur. I nie przekona mnie argument, że to tylko owoc zimnej wojny, że jedne kultury imperialne interesują się innymi kulturami imperialnymi.

Czym jest kultura rosyjska, kultura milczenia, w której Stalin pozostaje świętym? Masowe poparcie społeczeństwa dla wojny ukraińskiej to także przejaw tej kultury. Czy ona nie jest również emanacją i usprawiedliwieniem oligarchicznego systemu opartego na poniżeniu, wyzysku, bezprawiu, które są akceptowane w Rosji przez wszystkich – poniżających i poniżanych?

Myślę, że nie mamy dziś do czynienia z uciszaniem Rosji i jej kultury. Rosji jest w naszej świadomości faktycznie więcej niż kiedykolwiek, jest jej za dużo. Tylko że na razie to nie Tołstoj ani Czechow mówią do nas w imieniu swego pięknego kraju, lecz sołdat oznaczony dumnie ostatnią literą alfabetu.

ROZMOWY „NOWYCH KSIĄŻEK”

W każdym z nas jest nieskażoneźródełko

Z Józefem Baranemrozmawia Ireneusz Staroń

Od prawie pół wieku, czyli od wydania debiutanckich Naszych najszczerszych rozmów (1974), wyróżnionych Nagrodą im. Andrzeja Bursy (1975), utrzymuje się pan, używając sportowego określenia, w ekstraklasie poetyckiej. Co pan robił i dalej robi, żeby podtrzymywać dobrą kondycję przez ten szmat czasu i nie notować spadków formy (a może takowe bywały)?

Mojemu powojennemu pokoleniu sprzyjały też pewne szczęśliwie okoliczności. Zachowaliśmy przez ponad pół wieku ciągłość w pisaniu i wydawaniu. Nie żyliśmy w czasach zaborów, powstań, pierwszej i drugiej wojny światowej czy w ogłupiających latach realizmu socjalistycznego, a przecież to wszystko uderzało w poprzednie generacje poetyckie; zrywało ciągłość. Co zaś do mojego „futrowania” Pegaza, żeby nie zeszkapił się, nie ochwacił i nie okulał, nie zdechł po prostu… Każdy poeta ma inną metodę spinania go ostrogami.

A jaką pan ma?

Zacznijmy od tego, że wydałem dotąd piętnaście oryginalnych tomików poetyckich (i około piętnastu wyborów i wyborków wierszy). Jeśli te moje pięćdziesiąt pięć lat pisania podzielić przez piętnaście, wyjdzie średnia: jeden tomik na trzy, cztery lata. A jak się żyje stosunkowo długo, wyjdzie z tego bogaty dorobek i wydaje się, że dużo piszę. Wcale nie. Dawałem tylko do zbiorów „odleżane” już „produkty” natchnienia. Współautorką mojej twórczości (a może suflerką) było zawsze samo życie dostarczające czasem sensacyjnych przeżyć w rodzaju operacji na nowotwór złośliwy (dwukrotnej) czy niezbyt miłych uniesień chemioterapeutycznych, ale i wielu ekscytujących chwil. Mój Pegaz towarzyszył życiu – raz frunął (w chwilach radosnych, miłosnych, podróżnych), innym razem kulał (w chwilach szpitalnych, w nudnej codzienności, a nuda jest najlepszym nawozem dla sztuki). Życie wciąż toczyło się w blaskach i cieniach, prowokowało i nawoływało do nazwania go.

Istotną rolę dla podtrzymywania weny miały dzienniki. Od 1996 roku prowadzę z mniejszą czy większą regularnością notatki, zanoty, które wydawałem w oficynach „Zysk i S-ka” (trzy tomy) i ostatnio w PIW-ie. Te dziennikowe zapisy bywają niekiedy zalążkami pomysłów na wiersze. Utrzymują mnie w uważności obserwatora. Jeśli więc nie pisałem wierszy, oddawałem się cyzelowaniu tych zapisków. Ważną pożywką dla rozwijania talentu stawały się również wojaże zagraniczne, odrywanie się od rutyny codziennej, wyłamywanie się z niej. Te podróże – prywatne, poetyckie czy dziennikarskie – do Singapuru, Brazylii, Australii, Ameryki, Afryki, ale też do Szwecji i innych krajów europejskich, nawet jeśli niedługie – wzbogacały o inne optyki, pozwalały trwać w różnych poetyckich epifaniach. Po powrocie patrzyło się znów świeżo na polskie sprawy. Nigdy nie traciłem też z oczu rodzinnego Borzęcina, stolicy dzieciństwa, jako punktu odniesienia. I jeszcze jedno, jeśli mowa o ostrogach: dobrze jest być – co zabrzmi paradoksalnie – skłóconym ze sobą, ze światem, z własną epoką, z „salonami”, mieć adoratorów, ale i przeciwników, bo dopóki żyje ostatni przeciwnik, żyje w nas chęć udowadniania, że się jest znakomitym.

Długa to droga z tymi ostrogami. Debiutował pan w 1969 roku na łamach tygodnika „Życie Literackie”. W wierszu Po burzy – pochodzącym z tamtego czasu – widzimy piękny obraz kraju lat dziecinnych i młodzieńczych, obraz mężnych ojców, którzy „uzbrojeni w kosy / wyruszali na podboje dzikich krain łąk // ujeżdżanych jedynie przez koniki polne”. Co dziś powiedziałby pan tamtemu młodemu poecie, gdyby spotkał go pan na swojej drodze? Czy młody Józef Baran czasami pana odwiedza? Jeśli tak, to o czym panowie rozmawiają?

Pewnie nie powiedziałbym tego, co Jan Nowicki – filut i cynik – gdy zapytawszy o wiek młodego adepta aktorstwa, dowiedział się, że liczy sobie on dwadzieścia wiosen. Nowicki na to: „Oj, biedaku, tyle jeszcze przed tobą”. Oj, biedaku-bogaczu, tyle jeszcze przed tobą – powiedziałbym Józkowi Baranowi. Zabiegań, trosk, chorób, rozczarowań, kombinacji, kalkulacji, by jakoś wyjść na swoje. W dodatku poeci działają często, częściej niż na przykład piosenkarze, w pustce, a ich ambicje i aspiracje sięgają wierzchołków Giewontu. Mimo wszystko jednak, summa summarum, czarna szala nie przeważyła chyba we mnie białej szali: z radościami, dobrymi czy bardzo dobrymi chwilami, małymi czy większymi uniesieniami, a niekiedy nawet dużymi satysfakcjami, choć starość – wiadomo – nie udała się Panu Bogu i na końcu cierpienie podsuwa człowiekowi biblijne westchnienie: „wszystko to marność i pogoń za wiatrem”.

Nie odpowiedział pan na pytanie o odwiedziny młodego Józefa Barana, a więc czy lubi pan swoje dawne wiersze?

O dziwo tak. Lubię młode wiersze Józka Barana. Udało mu się fuksem – bez długich błędnych błądzeń – trafić na siebie, na własną, polną ścieżkę, która doprowadziła go wprost do źródła pod łopianem, skąd wypłynęły potem z latami potoki, strumienie, rzeki…

W każdym z nas jest nieskażone źródełko, niepodobne do innych źródełek, jedyne, niepowtarzalne. Tylko trzeba je w sobie odkryć i nauczyć się czerpać stamtąd. U wielu ludzi i twórców to źródełko jest zasypane i zamulone. Myślą cudzymi myślami, mówią i piszą cudzymi słowami, nie są oryginałami, nie wykorzystują tej szansy. Stają się kopistami innych. Bywa, że nigdy nie dotrą do siebie, do swojego źródełka, bo może nie mają odwagi czy cierpliwości. Mój pierwszy tomik, Nasze najszczersze rozmowy, to właśnie docieranie do tych źródełek: do matecznika dzieciństwa, Borzęcina; lepienie wierszy z gliny, z której zostałem ulepiony, z prochu, z którego powstałem. Te wczesne wiersze charakteryzują się świeżością, zmysłowością, wrażliwością na szczegół, naiwną może czystością obrazowania, która, co zrozumiałe, bywa odmówiona takim „poetyckim prykom”, do jakich się zaliczam teraz.

Kochanowski opiewał Czarnolas, Mickiewicz – Soplicowo, Przyboś – Gwoźnicę, Piętak – Wielowieś, Nowak – Sikorzyce, a Baran – Borzęcin…

Mateczniki są w każdym z nas i w każdym prawie człowieku istnieje tęsknota do krain utraconych, do dzieciństwa utraconego, jakie by ono nie było, do aury domu rodzinnego, Arkadii, czy jak to nazwać. W pierwszym tomiku udało mi się nieświadomie zagrać na tych właśnie strunach serca, utrafić w żyłę wspólną dla wielu ludzi, stąd może tomik miał bardzo dobry odbiór u krytyków i czytelników.

Cieszę się, że wspomniał pan o tych strunach, bo i w moim sercu na dźwięk pańskich utworów coś gra. I właśnie sfery uczuciowej będzie dotyczyć moje kolejne pytanie. Jednak zanim je zadam, przytoczę pewną pogłoskę. Nie tylko po Krakowie krążą słuchy, że znalazłszy swoją książkę w księgarni, podpisuje pan ją swoim imieniem i nazwiskiem. Ale czy każdą i zawsze? Z autorem którego z pańskich tomików mógłby się pan dzisiaj najbardziej zaprzyjaźnić? A z którym z nich byłoby panu zupełnie nie po drodze?

Nie bardzo rozumiem skąd te słuchy? Po pierwsze nigdy – poza jednym wyjątkiem – o którym na końcu – nie rwałem się do podpisywania książek, chyba że miałem w którejś księgarni spotkanie autorskie. Sam fakt byłby niemożliwy do sfinalizowania. W dawnych latach wydawałem tomiki w stosunkowo dużych – jak na dzisiejsze czasy – nakładach, na przykład Wiersze wybrane w 1984 roku wyszły w nakładzie pięciu tysięcy egzemplarzy i zostały sprzedane w ciągu roku. W Krakowie też bardzo dużo się ich sprzedawało, a było tych księgarń o wiele więcej, musiałbym krążyć od jednej do drugiej jak komiwojażer. Śmieszne, tym bardziej że jestem (a raczej byłem) z natury osobnikiem nieśmiałym, nie narzucam się nikomu, a już szczególnie księgarzom… Natomiast w każdej plotce jest coś z prawdy. Otóż kiedyś, przez wiele lat, istniał stolik literacki w Matrasie w Krakowie, gdzie eksponowano książki podpisane przez autorów. Pamiętam, że w tej księgarni sprzedało się ponad sto pięćdziesiąt egzemplarzy mojego pierwszego tomu dzienników Koncert dla nosorożca, wydanego w 2005 roku. W jakimś sensie popyt na tę książkę był związany z faktem, że księgarz prosił mnie – i nie tylko mnie, bo wielu innych pisarzy krakowskich – o wpisywanie dedykacji. Książki z dedykacjami sprzedawały się lepiej. Kończyła się jedna partia, podpisywaliśmy drugą, trwało to dobrych parę, a może kilkanaście lat. Dziś Matras został zastąpiony Empikiem i tamten dobry obyczaj zniknął bez śladu.

Wróćmy jednak do relacji ze swoimi dawnymi poetyckimi ja. Wydaje się, że przyjaźń w tym kontekście to w ogóle złe słowo, bo „nasze najszczersze rozmowy” to „pękające szrapnele płaczu” (z wiersza Cmentarz z 1969). Ale już utożsamienie brzmi trafniej. Z którym z pańskich tomów utożsamia się pan najbardziej? Jak dużą rolę ogrywały tutaj zmienne koleje losu?

Transformacje ustrojowe nie wpłynęły zasadniczo na moje ponadczasowe refleksje. Myślę, że najbliżej mi do tomiku ostatniego, Pokój i wojna (2022), bo są w nim wiersze świeże jak bułeczki z piekarni. Ale przecież każdy tomik to dziecko, które powstawało w innych okolicznościach życia. Do każdego się przykładałem, cyzelowałem wiersze, każdy przywołuje inne wspomnienia przeżyć. Kilkanaście wczesnych wierszy dostało się po latach do podręczników i na egzaminy maturalne, co świadczy o ich długiej żywotności. Żaden nie powstawał pod presją ideologiczną, partyjną, na zamówienie. Przetrwały, choć świat wiejski uległ przeobrażeniu (pozostały jednak: dom, rodzina, potrzeba baśni). Nie użyłem nigdy metafory „służebnej”, moje metafory rodziły się z wolności wewnętrznej. Na każdym etapie życia starałem się sprostać temu zamówieniu wewnętrznemu, być uczciwym wobec siebie samego.

Gdyby pan jednak miał wybrać jakąś grupę swoich wierszy, która byłaby dla pana szczególnie ważna?

Powiedziałbym, że chętniej powracam do swoich liryków afirmatywnych, krajobrazowych, przestrzennych, słonecznych, jakie piszę przeważnie latem. Mniej lubię swoje „skargi”, wiersze zacienione, o pesymistycznym wydźwięku, najczęściej powstałe w zimie, w mieście ogołoconym z zieleni. Jest tyle trucizn, więc po co zatruwać świat spalinami i miazmatami poetyckimi? Choć i one domagają się swojego wyrazu. I im trzeba próbować sprostać.

O tych próbach znakomicie mówi wiersz Cichy śpiew od zatok bibliotecznych (ze stycznia 2020). Pisze w nim pan o sobie jako o kapitanie okrętu, który pomimo upływającego czasu ma nadzieję, że odkryje „nowe lądy i złote runa”. Jaka jest pańska tożsamość jako twórcy i czym ona się różni od tożsamości ojca, dziadka, przyjaciela?

Wszystko płynie, jak mawiał pewien filozof. Poeta, bez względu na to, czy przeżywa ekscytujące podróże po świecie, czy podróże w głąb siebie, zawsze jest takim kapitanem „odkrywającym lądy i złote runa”. Kiedy przestaje odkrywać, przekraczać samego siebie i popada w rutynę – powinien się wycofać z pisania. Bycie synem, ojcem, dziadkiem może też być płodne poetycko. Poeta niekoniecznie musi być rozbitkiem życiowym. Napisałem wiele wierszy inspirowanych rodziną, choć nie przeczę, że często rola poety kłóci się z rolą ojca, wzorowego rodzica. Przeżywa się w związku z tym pewien rodzaj schizofrenii, rozziew między wybujałą fikcją a realnością. Próbuje się łagodzić tę schizofrenię wódką. Miewałem i takie okresy. Z drugiej strony człowieczeństwo wydaje mi się pełniejsze, kiedy i te role, i obowiązki nie są poecie obce. W moim domu opoką bywała żona Zosia, ona dźwigała dom na głowie. Jednak odpowiedzialność za rodzinę spadała też jakoś na mnie. Dlatego pracowałem wiele lat jako redaktor paru pism, między innymi u Wiesława Myśliwskiego w „Sycynie”, w tygodniku „Wieści” czy w krakowskim „Dzienniku Polskim”. Przekroczenie progu dojrzałości zaczyna się jednak – jak myślę – w momencie brania odpowiedzialności za swoje dzieci. Wtedy kształtuje się prawdziwy mężczyzna, z konieczności musi zwalczyć w sobie egoizm i narcyzm, musi się pogodzić z tym, że nie jest pępkiem świata, że obok są inne istoty, które trzeba poprowadzić za rękę. Niektórzy artyści nigdy tego progu dojrzałości nie przekroczyli, co wcale nie oznacza oczywiście, że są przez to gorszymi artystami.

Rola soczewki egotycznej, o której pan tak mądrze tutaj wspomina, wpływa bezpośrednio na to, czy w wierszu znajdziemy więcej siebie, czy więcej świata. Czy wobec tego pańska poezja to bardziej opowiadanie, czy bardziej interpretacja? W wierszu powinien pojawiać się świat, jaki jest, czy jaki powinien być?

Wie pan, ja przez dwadzieścia parę lat jako reporter i właśnie dziennikarz poznałem wszystkie formy literackie i publicystyczne, i musiałem nimi sprawnie władać. Przenosiłem te formy także do liryki: są u mnie wiersze-aforyzmy, wiersze-wywiady, wiersze-reportaże, wiersze-felietony, wiersze-piosenki, wiersze-opowiadania i wiersze-komentarze, przy czym amerykańscy poeci są po stronie behawiorystycznego opisu, a komentarz ma sobie dośpiewać sam czytelnik. I ja raczej skłaniałbym się do takiej poetyki. Dodatkowo każda treść domaga się innej formy. Ale oczywiście musi zostać zachowany własny styl, a ten styl wynika z organiczności autora, z jego psychofizyki, konstrukcji duchowej. Z tych segmencików-wierszy poeta układa opowieść o sobie i o świecie, konsekwentnie jednorodną. Opowieść-drogę o tym, jak żył i o czym marzył, bo poezja pełni też, jak wiadomo, funkcję kompensacyjną. Ta opowieść-droga rozwija się w pełni i wyjaśnia swój sens w oczach krytyka czy czytelnika… po śmierci poety. Śmierć poety daje inną perspektywę, sprawia, że inaczej postrzegamy jego dzieło: pomniejszając je lub powiększając. „Pisać o sobie przez pryzmat świata i o świecie przez pryzmat siebie” – to najbliższe mi credo pisarskie.

Tę zasadę krytyka dostrzegła w pańskich wierszach już bardzo dawno. W 1976 roku Artur Sandauer chwalił pana w telewizyjnym Pegazie, a później w tygodniku „Literatura” zamieścił szkicPoezja niepokazowa o pańskich dwóch pierwszych tomikach (Nasze najszczersze rozmowy, 1974;Dopóki jeszcze, 1976). Była to „poezja niepokazowa”, bo trafiała „prosto do ludzkich serc”, potrafiła na powrót zawiązać zerwaną przez artystowską awangardę nić porozumienia pomiędzy autorem a czytelnikiem. Profesor od Schulza i Gombrowicza wybiera nagle młodego debiutanta. Prawda poezji nie potrzebuje adwokatów, ale historia literatury lubi zestawienia: Baran – Sandauer. Ile przyniosły tamtemu młodemu poecie słowa starszego kolegi po piórze?

Jest to stara już historia. Od tego czasu napisałem kilkadziesiąt książek. Nie przeczę jednak, że Sandauer bardzo odcisnął się na moim myśleniu o literaturze. Podobno, gdy Sandauer jechał pociągiem, wpadł mu w oko i zachwycił wiersz Śpiąca konduktorka wydrukowany w miesięczniku „Poezja”. Potem był wspominany przez pana Pegaz, a w końcu się poznaliśmy. Znajomość trwała czternaście lat. Napisałem po jego śmierci książkę Śnił mi się Artur Sandauer. Gościłem wiele razy w domu Artura Sandauera i Erny Rosenstein przy ulicy Karłowicza w Warszawie. A jego szkic Poezja niepokazowa drukowany w „Literaturze” uczynił Barana w latach siedemdziesiątych tak znanym jak współcześnie na przykład Dorota Masłowska po debiucie. Jednak przysporzył mu też wielu przeciwników, którzy przerzucali swoją niechęć do Sandauera, autora Bez taryfy ulgowej i Dla każdego coś przykrego, na Barana. Rozmowy z panem Arturem nauczyły mnie więcej niż wszyscy profesorzy literatury do kupy wzięci. Uważam tę przyjaźń za bardzo ważną, może nawet ważniejszą od znajomości ze Sławomirem Mrożkiem, Mironem Białoszewskim, Wiesławem Myśliwskim, choć i owszem – bardzo sobie cenię również te znajomości. Podobnie jak przyjaźnie z Anną Dymną, Adamem Ziemianinem, Jerzym Harasymowiczem, Marianem Pilotem, Beatą Paluch, Elżbietą Isakiewicz, Łukaszem Nicpanem, że wymienię tylko niektóre nazwiska przyjazne mi. Przez pewien czas bliski mi też artystycznie był Krzysztof Myszkowski, lider zespołu Stare Dobre Małżeństwo…

No właśnie: poezja to muzyka, a muzyka to poezja, ale nie każdy poeta zostaje autorem poezji śpiewanej. Takie utwory jak Niepokój,Ballada o arenie cyrkowej, Ballada majowa, Ballada o poecie czyBallada z gór zna chyba każdy, kto kiedykolwiek śpiewał wiersze. Czy pisząc, słyszy pan muzykę? A jeśli tak, to czy ona współgra na przykład z interpretacjami Krzysztofa Myszkowskiego?

Nie. Muzykę słyszy w wierszu kompozytor, zresztą najczęściej specjalizujący się w poezji. Niekiedy kompozycje zaskakują poetę, który nie wyobrażał sobie, że z białego wiersza wyskoczy jakaś melodia. Tu dygresja: uważam, że tak jak pianista korzysta z wszystkich klawiszy w fortepianie, tak poeta powinien umieć grać na wszystkich dostępnych mu klawiszach form poetyckich, tym bardziej że jest już wnukiem czy prawnukiem zwalczających się dawno temu ortodoksów nowoczesnej Awangardy i tradycyjnego Skamandra. Ich poetycki prawnuk może korzystać z arsenału jednej i drugiej poetyki. Rytm to nie tylko dominanta muzyki i poezji, lecz każdej dobrej prozy i w ogóle malarstwa, sztuki, ba, oddechu ludzkiego, bicia serca i tak dalej. Zaś rym może być wynalazczy, bliski językowi kolokwialnemu współczesności, niedokładny (asonansowy, konsonansowy)…

Nigdy natomiast nie pisałem tekstów do muzyki. Czasami tylko próbowałem własny wiersz przetworzyć w muzyczny utwór, co zdarzyło mi się w przypadku współpracy z Andrzejem Zaryckim, znakomitym twórcą piosenek dla Ewy Demarczyk, czy z Mirkiem Kalisiewiczem, który wydaje teraz płytę Ćmy szalone, całą złożoną z moich wierszy. Moja „przetwórczość” polega na zgodzie na powtórki refrenowe czy na korektę warstwy brzmieniowej utworu na potrzeby melodii. Zawsze uważałem, że wersja kanoniczna pozostaje i tak w książce i ona jest ważna.

Abstrahując od wierszy śpiewanych, czy pamięta pan dzień, moment, czas, w którym stał się pan poetą? Myślenie o takim rytualnym momencie jest często mylące, jeśli nie naznaczy go pewien egzystencjalny przełom. Czy najpierw było to poczucie, jakieś nagłe odkrycie, że moje słowa mnie kiedyś wyprzedzą? A może wpierw było pisanie, naśladowanie, wadzenie się z poprzednikami i potem wiersz? Historia zna takie przypadki, kiedy matka mówi „mój syn będzie poetą”, ale przyszły słowiarz owo „będzie” musi jeszcze potem długo odkrywać.

Moi rodzice nie mieli pojęcia, kto to taki poeta. Nie czytali moich wierszy, mimo że pisałem o nich… Pierwszy raz usłyszałem, że jestem poetą w Technikum Górniczym w Wałbrzychu, gdy nauczyciel maszynoznawstwa chciał mnie „przylufować”, bo wykazywałem się kompletną niewiedzą. Wtedy – lubiący mnie widocznie – koledzy klasowi wyprosili u niego ocenę dostateczną: „Panie psorze, panie psorze, to poeta, on będzie pisał wiersze!”. Z czego wynikało ich przeświadczenie? Prawdopodobnie z tego, że jak Cyrano de Bergerac wyręczałem internatowych kolegów, pisząc listy miłosne do ich dziewczyn. Była to „liryka” trafiająca prosto do serca, jakby to określił Sandauer. Kolega Władek Ośka nawet ożenił się z jedną z tych moich-jego korespondentek. A wiersze na serio zacząłem pisać, mając dwadzieścia lat, na pierwszym roku Studium Nauczycielskiego w Krakowie. Te lata to dobry czas dla poezji: zawiązywała się grupa Teraz (Adam Zagajewski, Julian Kornhauser), do której przez rok należałem, rodziła się przyjaźń z Ziemianinem i poetami z grupy Tylicz; sławni w mieście i nie tylko byli Jerzy Harasymowicz, Tadeusz Nowak, ale także – Wisława Szymborska, Tadeusz Śliwiak.

Znał pan i wciąż zna wiele sław. Natomiast w tomie Nasze najszczersze rozmowy czytamy: „a najbardziej jestem poetą / ludzi nieśmiałych / tych z osikowym liściem uśmiechu / przylepionym do warg i drżącym / za każdym silniejszym / podmuchem słów”. Czy pomimo tamtej programowej nieśmiałości wierzy pan w romans z własnym tekstem? Czy poezja rodzi się bardziej z bólu, czy bardziej z miłości? Z cierpienia czy z radości?

Poezja jest wartością dodaną. Rodzi się zarówno z nadwyżki radości, bólu, cierpienia, miłości, jak i braku, głodu, pustki. Mieni się różnymi nastrojami jak życie, jak pory roku. Także humorem. Autodystans, autoironia są niesamowicie ważne przy pisaniu i wierszy, i szczególnie dzienników. Poza tym ważne jest odczuwanie istnienia Boga czy absurdu istnienia, ta perspektywa metafizyczna. A co do „poety nieśmiałego”: z latami przestałem nim być, to zrozumiałe, ale pamiętam, jak na początku drżały mi ręce i maszynopis z wierszem w rękach, gdy występowałem publicznie. Jednak występy estradowe z zespołem SDM, z aktorami, z Anną Dymną, Jerzym Trelą, Beatą Paluch – często dla dużej publiczności – zahartowały mnie.

Co do hartowania: czy wiersz pochodzi z doświadczenia, czy z wrażenia?

Musi być przeżycie. To podstawa. Bez przeżycia może się zrodzić wiersz mniej lub bardziej sprawny literacko i tyle. „Kościół bez Boga” – jak określał wieszcz Adam swojego kolegę po gęsim piórze Juliusza Słowackiego. Głębokie przeżycia, traumy i ekscytacje, dopominają się u poety o wyraz. Reszta to sprawa warsztatu, cierpliwości, cyzelowania, słowem – formy. Forma jest oczywiście równie ważna jak treść. Bez formy nie ma żadnej dobrej sztuki.

Forma otwiera „bramy ust”. W przytoczonym już przeze mnie wierszu w nieśmiałych czytelnikach śpią zaklęci rycerze, „czekają w nich na głos trąbki / aby spaść z furkotem orlich skrzydeł / i wyzwolić okupowane / od urodzenia przez wrogie straże / bramy ust”. Czy jakoś szczególniej zapadł panu w pamięć pewien czytelnik, któremu pańskie wiersze pomogły znaleźć własny głos? Siebie w sobie? Czy czytelnicy często dziękują poetom jako nowym prorokom, lekarzom, przyjaciołom?

Odesłałem do Biblioteki Narodowej parę pak z listami znanych, ale też nieznanych ludzi, czyli moich czytelników. Dostawałem i dostaję listy z podziękowaniami za ten czy inny wiersz, za ten czy inny tom dzienników (szczególnie za liryki i zapiski szpitalne). Są wśród tych listów i mailów także zabawne. Pewnej zakonnicy mój gruby tom dzienników Koncert dla nosorożca uratował życie, bo przy wyskakiwaniu z pociągu zdążyła zablokować twardą okładką drzwi i nie straciła palca. Pewien fan dziękował mi za wiersz śpiewany przez zespół SDM, dzięki któremu nawiązał płomienny pozamałżeński romans, co doprowadziło go do „szczęśliwego rozwodu”. Ktoś pisał, że cieszy się, iż w młodości natrafił na liryki związane z przyrodą, które nauczyły go patrzenia na piękno krajobrazu. Komuś innemu – jak donosił – pies pożarł mój wybór wierszy z czerwonymi okładkami, co nie znaczy, że tak go polubił. Takich świadectw mam sporo i sporo czytelników zapewniających mnie o swojej sympatii dla mojej liryki. Oczywiście poezja nie może być dla mas. Masy wolą Zenka i Sławomira. Jednakowoż w moim dorobku są wiersze śpiewane przez wspominany zespół SDM, mające ponad milion wyświetleń na YouTubie. Oprócz publikowania w „Twórczości” nie stronię od testowania nowych wierszy na Facebooku. Nie lekceważę, jak moi rówieśnicy, dziadkowie leśni, tej formy kontaktu z czytelnikiem. Nie narzekam na brak „lajków” i odbiorców, mimo że niespecjalnie się staram i znam się tylko w stopniu elementarnym na działaniach internetowych. Facebook założyły mi córki, gdy przez parę lat chorowałem i nie mogłem wychodzić z domu. Był to jedyny kontakt ze światem.

Wobec tego czym jest poezja i co jest najważniejszą wartością w literaturze?

Poezja jest wszędzie i zawsze. Jest nieuchwytnym czarem słów. Jest w każdej frazie biblijnej, w każdym przysłowiu, modlitwie, piosence, nawet Zenka (choć tandetnej), w hip-hopie, w tęsknocie, w miłości, ba, nawet w prozie codziennej. Bez poezji, jak bez nadziei, nie da się żyć, choć miliardy obywają się bez czytania tomików poezji i nie wiedzą, że lubią poezję.

Swego czasu w radiowej Dwójce pewna słuchaczka zadała pytanie Agnieszce Rehlis, znakomitemu mezzosopranowi, czy lubi śpiewać? Niby banalne, ale w obliczu ciężaru pustej sceny, ciężaru pustej białej kartki, przed którą staje poeta, wcale niebłahe. Czy poeta powinien lubić pisanie wierszy?

Ja nie wiem, czy powinien. Tadeusz Różewicz twierdził, że nie lubi. Ja lubię. To swoiste święto dla każdego poety, gdy nachodzi go ten „stan miłosny… przerywany” i zaczyna podążać piórem od nitki do kłębka, od kłębka do nitki – rozsupływać, cyzelować, skreślać. Pięknie o tym procesie mówi mój ulubiony pisarz Sándor Márai w książce Niebo i ziemia (2011): „Żyję już tylko dla tych kilku linijek. (…) I tak jak w Bułgarii trzeba ugnieść tysiące róż, aby wypłynęła jedna kropla różanego olejku: jak bezwarunkowo trzeba pokochać, aby z ciała mężczyzny wypłynęła sperma – najgłębsze wyznanie życia i śmierci – tak trzeba żyć, czekać, obserwować, patrzeć na siebie i na świat, czytać, leniuchować, śmiać się, i w samotności coś tam pomrukiwać… żeby napisać w końcu tych pięć, dziesięć linijek” (przeł. Feliks Netz).

Czy te kilka linijek bywa lirycznie obojętne i po prostu przychodzi do twórcy, który jedynie użycza im głosu? Albo inaczej: poezja to powołanie, rzemiosło, a może przymus pisania, które nas wybrało?

Czasem przychodzi sama, czasem trzeba ją prowokować, nawoływać, wywoływać z podszeptów życia, żeby w końcu wycisnąć tę „kroplę” Máraiego. Czasem piszę wiersz w przeciągu pięciu minut, ale na te pięć minut składa się doświadczenie całego życia, a czasem zapis brulionowy czeka w szufladzie na parę linijek, puentę – dwadzieścia lat… Jest powołaniem i rzemiosłem, miłym przymusem i radością, dlatego że w parunastu linijkach udaje się zdefiniować coś, nad czym filozofowie głowią się, pisząc długie traktaty. Zaczynem jest zawsze błysk intuicji, a ten błysk wynika z niedefiniowalnej tajemnicy talentu.

Od ponad pół wieku obserwuje pan te błyski talentu na polskiej scenie poetyckiej. Zasiadał pan w wielu gremiach konkursowych, od 2016 roku przewodniczy pan jury Małopolskiej Nagrody Poetyckiej „Źródło”. Czy dziś poziom artystyczny propozycji konkursowych jest niższy, a może wyższy niż przed laty? Jest w nich więcej prawdy, czy więcej poetyki? Czy juror wielu nagród potrafiłby zarysować tu jakieś linie rozwojowe odmienne niż poeta, krytyk i „zwykły” czytelnik, który co roku nie ma okazji zapoznać się z – powiedzmy – trzystoma tomikami najnowszych wierszy?

Rzeczą krytyków jest zapędzać poetów w grupy, do gett pokoleniowych, wychwytywać stadne podobieństwa: wtedy im łatwiej tworzyć swoje syntezy. Natomiast prawem poety jest nie pozwolić się zaszufladkować, wymykać się, być dla siebie samego niespodzianką. Zawsze kierowałem się swoimi liniami papilarnymi duszy i robiłem swoje – bez względu na ustroje i mody. Na ile mi się to udawało, to inna sprawa. Jeśli chodzi o poziom poetycki, o liczbę prac… Jest mniej więcej tak, jak to bywało w latach mojej młodości, gdy startowałem w konkursach poetyckich, organizowanych na zamku w Świdwinie, gdzie jurorami byli Zbigniew Herbert, Anna Kamieńska, Zbigniew Bieńkowski. Udało mi się tam, na początku lat siedemdziesiątych, zdobyć dwa razy drugą nagrodę i dwa razy nagrodę publiczności. Do dziś pamiętam, bo to mnie wtedy utwierdziło w słuszności moich poszukiwań. Pamiętam też, że liczba zestawów wierszy konkursowych w Świdwinie oscylowała między dwustoma a czterystoma, teraz jest mniej więcej podobnie. W kolejnych edycjach konkursu „Źródła”, a było ich już sześć, liczba zestawów waha się między dwieście a trzysta kilkadziesiąt. Zdarzają się wiersze na dobrym, a nawet bardzo dobrym poziomie, zdarzają się grafomanie. Tak teraz, jak i zawsze. Obawiam się jednego, ale to już tendencja ogólna, że poeci zrezygnowali po pierwsze – z próby dotarcia do większej liczby czytelników i adresują wiersze do swoich kolegów-poetów, jakby przestali wierzyć w siłę poetyckiego oddziaływania. Po drugie – przestali mieć ambicje tworzenia własnych światów poetyckich, a nie pisania tylko lepszych czy gorszych wierszy. Ale – o dziwo – często na prowincji pojawiają się interesujący poeci, nienagradzani za książki prestiżowymi nagrodami literackimi. Wielką rolę odgrywają niestety układy koleżeńskie, pokoleniowe, wydawnicze, konfiguracje polityczne (przynależność do jednego czy drugiego obozu), a na dalszy plan schodzą wartości stricte literackie. Jurorzy w konkursie „Źródło”, który wymyśliłem i któremu przewodniczę, starają się kierować tylko kryteriami artystycznymi.

Jeśli chodzi o kryteria artystyczne: czy debiutantom życzyłby pan więcej odwagi, czy więcej mądrości? Świata ze słów czy słów ze świata? A może po prostu literackiej przyjaźni, aby rodzący się wiersz nie trafiał w próżnię, aby mógł się przygotować na pokazanie się światu?

Pięknie pan to określił. Mogę tylko powtórzyć: „życzę im, aby rodzące się wiersze nie trafiały w próżnię”. Ale muszą się sami o to też postarać, czyli mieć ambicję dotarcia słowem, metaforą nie tylko do siebie i swoich koleżków pokoleniowych, nie tylko do profesora polonistyki, filologa czy krytyka, ale i do normalnego wrażliwego i z wyobraźnią czytelnika. „Grypsera” środowiskowa nie wystarcza, jest łatwizną. Wyławiać z chwili bieżącej chwilę ponadczasową, pisać osobiście, a jednocześnie uniwersalnie, próbować wychodzić poza siebie, poza schematy, poza swój pępek i postrzegać więcej – otaczające nas wieloświaty – wtedy stwarza się szansę, by mógł utożsamić się z wierszami i przyjąć je jako własne ktoś inny, bliźni. Debiutant musi mieć odwagę i zadufanie, że to co pisze jest niesłychanie ważne, ale i pokorę wobec rzemiosła, którego wypada się mozolnie uczyć od Mistrzów, począwszy od Kochanowskiego na Białoszewskim, Herbercie… i Ziemianinie czy Annie Piwkowskiej kończąc. Trzeba przeczytać furę książek i to nie tylko poetyckich, a następnie – jak to ktoś ładnie powiedział, a ja powtarzam za nim – zapomnieć o wszystkich, gdy przystępuje się do święta, jakim jest dla poety szlifierka perełki wiersza.

RECENZJE

NASZA OKŁADKA

W błysku życia

Zbigniew Chojnowski

Józef Baran

Pokój i wojna

Warszawa : Państ. Instytut Wydawniczy, 2022

151 s. ; 20 cm

Odkąd za sprawą Jarosława Iwaszkiewicza przyjęło się określenie „stary poeta”, granica starości przesunęła się do przodu. Bywa, że poetyccy siedemdziesięciolatkowie zachowują sporo twórczego wigoru. Należy do nich Józef Baran. Jego najnowsze wiersze pochodzą głównie z lat 2020–2022. Świadczą o całkiem żwawej starości.

Baranowy tom Pokój i wojna tworzą trzy części. Pierwszą zapowiada psalmiczne zawołanie: Pochwalone niech będą dni minione / i dni, które nadbiegną, druga nosi tytuł całości, a trzecia to Pieśń wojażera.

Poeta wplótł w swój „wiek odlotowy” globalną zarazę i barbarzyństwo Rosjan w Ukrainie. Było pokojowo, nagle zrobiło się wojennie. Przez dekady uspokajała nas rzekoma oczywistość, że nastał czas wieczystego pokoju. Tę błogą myśl, spokojną starość przerwała nad ranem 24 lutego 2022 roku inwazja wojsk rosyjskich na Ukrainę. W XXI wieku szybciej można było spodziewać się katastrofy ekologicznej, gospodarczej lub technologicznej niż zbrojnej agresji jednego państwa na drugie. Poezja Barana, wyczulona na sprawy społeczne i więzi międzyludzkie, nie mogła przejść obojętnie nad pandemiczno-wojennym krachem, który dotknął miliony osób. Tytułowy zestaw wierszy jest wyrazem solidarności poety z napadniętym narodem ukraińskim. Mają one zróżnicowaną atmosferę. Wybrzmiewa w nich zachwyt nad Ukrainą i lament nad jej udręczonym narodem. Poeta zaskoczony nagłym wybuchem zła wspiera Ukraińców, wierzy w ich zwycięstwo. Oryginalnym wierszem o postępowaniu Rosjan w Ukrainie jest przypowieściowy Song o wstecznym postępie. Wojna wygląda jak mecz piłki nożnej pod „kremlowskim okiem”; przebiega on nie według reguł, lecz na zasadzie czystej i nagradzanej przemocy, na którą nie reaguje sędzia.

Wyjątkowe okoliczności nie sprawiły jednak, że poeta zrezygnował z sobie właściwej intymnej i poufałej tonacji, ciepłej refleksji, nienachalnego moralizowania, poczucia humoru. Nie porzucił skłonności do nieskomplikowanych metafor, nadal potrafi być dosadny. To, co zdarzyło się naprawdę, swoje obserwacje zamienia w wiersze i opowiastki przytulne, sztambuchowe, od czasu do czasu gawędziarskie, dramatyczne i naznaczone trwogą śmiertelną, moralnym niepokojem. Nie znaczy to, że pewna doza zmyślenia i wyobraźni jest mu obca. W podsumowującej praktykę pisania wierszy Pochwale wyobraźni jest powiedziane:

Nie wszystko co ci się przydarza

zdarza się naprawdę

i nie wszystko

co ci się zdarza

nie przydarza się naprawdę

często bywałeś

tam

gdzie nie bywałeś.

Wyobraźnia umożliwia odgrywanie wielu ról i sprawia, że możesz nie być „pańszczyźnianym / niewolnikiem losu”. Pochwała wyobraźni, jak w dawniejszych wierszach Barana, wywołuje miłe rozmarzenie, dreszcz nostalgii, słodko-gorzką i rozsądkową refleksję.

W Pokoju i wojnie Józef Baran opowiada o tym, jak to jest być starym człowiekiem, który nie zatracił zainteresowania światem; wciąż mu się przygląda z sympatyczną ironią i życzliwym dystansem, choć pielgrzymuje „na coraz wyższą górę starości”. Mimo utrapień i schorzeń, których przysparzają podeszłe lata, oraz współczesnych mniejszych i większych tragedii, dostrzega pozytywne strony życia. Snuje wersy o dostępnym człowiekowi w każdym czasie małym szczęściu. Szuka pocieszenia i pociesza. Mądra akceptacja losu takim, jakim jest, zdaje się wygrywać ze zrzędzeniem, wspominkarstwem, wypominaniem, ostatecznym zwątpieniem. Pochwała dni minionych i tych, które nadejdą opiera się na nadziei, że wciąż istniejemy i być może wszystko skończy się pomyślnie. Choć ubywa nadziei, ona nie wygasa. Została zaszczepiona poecie we wspólnocie rodzinnej i nie opuszcza go, jak przekonanie, że lepiej kochać niż poddawać się nienawiści i złym emocjom.

Powroty do dzieciństwa idą po różnych ścieżkach pamięci. Polegają na przykład na przywoływaniu scenek wspólnotowego życia; nasuwają one skojarzenia z ludową sztuką i obrzędowością, ale też z malarstwem sakralnym Bartolomé Murilla, jego obrazem Święta Rodzina. W pierwszej części tomu poeta eksponuje swój społeczny i religijny, chrześcijański rodowód. Wczesne wrażenie bezpiecznej domowej i baśniowej scenerii już dawno ustąpiło „mrocznemu zmierzchowi” (Baśń o wspólnocie utraconej).

Józef Baran w inwokacyjnych narracjach tomu przypomina, że on także był dzieckiem, przebywał w arkadii i nie od razu się zestarzał. Zbierał doświadczenia, którymi teraz chce się dzielić. Z sarkazmem odnosi się do możliwości przekazywania tego, co nazywamy mądrością życiową. Odchodząca generacja ponosi odwieczną porażkę, młodzi nie słuchają starszych. Poeta wbrew temu (być może pozornemu) niepowodzeniu napomina o powinności ostrożnego obchodzenia się z prawdą (mowa o tym w Przestrogach starego poparzonego dla młodego napalonego, nawiązujących przewrotnie do konwencji utworów dydaktyczno-moralizatorskich Ignacego Krasickiego). Mentorstwo nie jest specjalnością Barana, co nie znaczy, że zwalnia się on z potrzeby oceniania czy raczej sondowania oraz diagnozowania epoki i cywilizacji. Gdy pisze krytycznie o „nowoczesnej / ekspresowej obraźni”, trafia w punkt naszej współczesności, w której komunikację pomiędzy ludźmi cechuje dążenie do obrażania i poniżania rozmówcy. Apokaliptyczne motywy współgrają ze świadomością nadciągającej śmierci osobistej?

W wierszach z Pokoju i wojny rysują się bardziej lub mniej wyraziście gest autobiograficzny i predylekcja do ujęć parabolizujących. We Wspomnieniu pierwszego wyjazdu na Zachód zagraniczny pobyt w Paryżu w 1978 roku stał się inspiracją do przypomnienia Sławomira Mrożka oraz niedoli polskiego literata „na paryskim bruku”. Autora Emigrantów i Barana połączyła nie tylko stolica Francji. Obaj pochodzą z Borzęcina. Parabola o nieustępliwym pragnieniu życia w każdym wieku to opowiadanie wierszem Nieprzezwyciężona jest wola trwania.

Wdowieństwo jest tematem Bluesa samotnego wdowca i Wdowy. W tym drugim, piosenkowym liryku Baran przypomniał się jako poeta o niezwykłej empatii. Zaglądając w stan ducha osamotnionej kobiety, dostrzegł jej sposób obcowania ze zmarłym mężem, który po śmierci

wrócił

jeszcze bardziej

żywy

jak całe to niepojęte życie

co rozpina się

jakby nigdy nic

nad jej głową

gdy tak spaceruje

z nim sam na sam drogą

wypełniona do syta

brakiem jego życia.

Baran ponowił kanon tematyczny poezji „starych poetów”: odnotowywanie śmierci bliskich osób, zastanawianie się nad życiem po życiu i sensownością uprawiania poezji, namysł nad tym, co człowiek pozostawia po sobie, radość „dziadkowania”, samotność umierania, konfrontowanie swej znikomości z bezmiarem kosmosu itd.

Tego, kto lubi poezje Barana w znanym jego stylu, najbardziej ucieszy część trzecia tomu pod nie do końca zasadnym tytułem Pieśń wojażera (podróżnicze doświadczenia autor utrwalił w innych książkach); a tutaj rozmyśla nad powtarzalnością i niejednoznacznością ludzkich losów. Uświadomione przemijanie prowadzi do myśli, że choć wszystkie nasze sprawy giną w błysku życia, wzbudzają niezmiennie w poecie „baranie zdziwienie”. Będzie mu ono jeszcze potrzebne, wszak uparł się „na długie żucie życia”.

POEZJA

Uśmiech Gajcego

Maciej Urbanowski

Tadeusz Gajcy

Opowieść z innego świata ; Widma

Warszawa : Państ. Instytut Wydawniczy : Biblioteka Narodowa, 2022

Teka (159 ; 50 s) : il. ; 29 cm

Pięknie uczcili Państwowy Instytut Wydawniczy wraz z Biblioteką Narodową stulecie urodzin Tadeusza Gajcego. Album Tadeusza GajcegoOpowieść z innego świata. Widma to dzieło sztuki edytorskiej, które ze wzruszeniem, ale i przyjemnością bierze się do ręki.

Od razu trzeba pochwalić redaktora prowadzącego Pawła Orła oraz autorów koncepcji książki, Michała Wasilewskiego oraz Mimi Wasilewską. Ta ostatnia projektowała także obwoluty, okładkę i strony tytułowe, a niezwykłe i liczne fotografie pozyskała Ewa Mazur.

Na album składają się dwie książki złączone wspólną, beżową obwolutą. Beż dominuje zresztą w całości – jest elegancki, ale i skromny. Jak skromne od strony edytorskiej były konspiracyjne wydawnictwa, w które zaangażowany był Gajcy.

Z obwoluty wyciągamy najpierw faksymile Widm, które Gajcy wydał jako Karol Topornicki w 1943 roku. Poemat ukazał się konspiracyjnie, nakładem „Biblioteki Sztuki i Narodu”. Na ostatniej, 25 stronie publikacji umieszczono informację, że Widma wydano na powielaczu w nakładzie 250 egzemplarzy, w tym 6 na papierze czerpanym. To ostatnie było chyba żartem i złośliwością wymierzoną w snobizm międzywojennych poetów.

Jest i tom drugi, znacznie obszerniejszy. Tytuł – Opowieść z innego świata – odnosi się do jednego z przedrukowanych w albumie wierszy, ale jest może dyskretną aluzją do arcydzieła Gustawa Herlinga-Grudzińskiego i łączy doświadczenia tych niemal równolatków. Obaj pisarze doświadczyli wojennego i totalitarnego „innego świata” i – co również ważne – dali tych doświadczeń niezwykłe artystycznie świadectwa.

Opowieść z innego świata zawiera szkice o poecie autorstwa Rafała Brassego i Karola Samsela przeplatane wyborem czternastu jego wierszy. Jest jeszcze liryk prozą Wacława Bojarskiego Ranny różą i pięćdziesiąt ilustracji, czasem całostronicowych. Widzimy na nich Gajcego, jego rodzinę i przyjaciół. Są reprodukcje rękopisów i maszynopisów wierszy, dramatów, listów. Jedna tylko fotografia dotyczy bezpośrednio wojny – to obraz zniszczonego w czasie powstania warszawskiego na Placu Krasińskich niemieckiego transportera. Jest też słynna fotografia najdroższego przyjaciela Gajcego, Zdzisława Stroińskiego, wykonana tuż po uwolnieniu „Chmury” z Pawiaka.

To chyba celowy zabieg. Walka, konspiracja, okupacja są w tym albumie jakby na drugim planie. O tym już wiemy. Wiemy o pokoleniu Kolumbów i Gajcym jako jego reprezentancie. Tu raczej widzimy syna i brata, otoczonego czułą opieką matki akuszerki i ojca ślusarza, widzimy przyjaciela i narzeczonego. Gajcy pozuje do kolejnych zdjęć w eleganckim ubraniu, czasem samotny, czasem w towarzystwie rodziny. Często w słońcu, łagodnie uśmiechnięty. Twarz Gajcego się zmienia, niekiedy pojawia się na niej buńczuczny wąsik, ale uderza właśnie ów uśmiech. Na przykład na zdjęciu z kolegami z liceum wykonanym w 1940 albo na sąsiadującej z nim fotografii zrobionej nad Świdrem w 1943 roku. Było to zaiste annus horribilis, nic dziwnego, że w Widmach Bóg śni, a światem na opak włada szatan. Ale na fotografii ze strony 69 świeci słońce, lśni rzeka, a radosny Gajcy spaceruje w towarzystwie dwu pięknych dziewczyn, które przytula do siebie.

„Uśmiech dziwaczności”? Upominał się o ten rodzaj humoru Andrzej Trzebiński. O nim myśli się, oglądając fotografie Gajcego wojennego. O radości dwudziestolatka, który próbuje żyć na przekór niemieckiego innego, złego i smutnego świata. O humorze i radości, których manifestacją jest Curruculum vitae albo wiersze, w których świergota śnieg.

Ale myśli się też o literaturze, której się ta młodość poświęcała. Gajcy nie wierzył, że w czasie wojny muzy mają milczeć. Rękopisy jego najwcześniejszych wierszy pochodzą z 1938 roku. Wojna tylko wzmacniała wiarę w siłę i potrzebę literatury. Literatura jest narzędziem walki. Ale literatura inna od tej przedwojennej. I nienaiwnie tyrtejska, propagandowa.

Gajcy pisze bardzo dużo. Piórem i na maszynie. Czasem publikuje w „Sztuce i Narodzie” czy „Kulturze Jutra”. W podziemiu, anonimowo, na kiepskim papierze. Najłatwiej drukować wiersze i krytykę. Dramaty (Misterium niedzielne albo Homer i orchidea) poczekają na druk po wojnie. Przeżyją autora, który zginie wraz ze Stroińskim jako żołnierz powstania warszawskiego. W albumie jednak nie ma zdjęcia grobu Gajcego czy odnalezionych w czasie ekshumacji przedmiotów. Jest jego pisanie. Jest jego życie.

Twórczość autora Widm nie od razu jednak trafiła po roku 1945 do czytelników. Pierwszy wybór jego wierszy wydał PAX w 1952 roku. Potem było już coraz lepiej i w roku 1992 wybór wierszy Gajcego wraz z Misterium… ukazał się w serii Biblioteki Narodowej. Pisarz został jakby kanonizowany. W ostatnich latach twórczość Topornickiego przeżywa renesans. Ukazały się biografia Stanisława Beresia i monografia Brassego, wznawiane są wiersze, a Muzeum Powstania Warszawskiego wydało w roku 2009 świetną płytę z muzycznymi interpretacjami liryki Gajcego. Za swego patrona uznali go Zbigniew Herbert i Jarosław Marek Rymkiewicz. Dzięki Kinderszenen karierę zrobiła makabryczna fraszka Święty kucharz do Hipciego.

Jak dzisiaj czyta się Gajcego? Szkice zamieszczone w Opowieści z innego świata kazałyby stwierdzić, iż jak klasyka, a więc z namaszczeniem, respektem i naukową powagą, czasem zadziwiającą erudycyjnymi paralelami i skojarzeniami. Myślę tu o mocno hermetycznym eseju Karola Samsela, w którym Gajcy łączony jest z Chestertonem, Kafką, Słowackim, Różewiczem, Norwidem, Wyspiańskim, Ibsenem, a nawet Szekspirem! Brasse jest znacznie skromniejszy (i zabawniejszy): zestawił wiersz Do potomnego z Chłopcami z Placu Broni Molnara. Trochę tu ginie osobność poety.

Ale Brasse podkreśla religijność Gajcego. Pisze o „głębokim humanizmie” jego utworów i zarazem obecności w nich „chrześcijańskich motywów i symboli”. Stawia tezę, iż Do potomnego to „zwieńczenie drogi tego poety”, co dość oczywiste, zważywszy, iż utwór powstał tuż przed wybuchem powstania. Dużo mniej oczywiste jest przyrównywanie tego wiersza do Prologu Dylana i Wydrążonych ludzi Eliota. Gajcy i jego pokolenie czytali raczej Francuzów, Rosjan i… Polaków, dla współczesnych ciekawsi – jako kontekst – są Anglosasi.

Kiedyś spory budził związek Gajcego ze „Sztuką i Narodem” i Konfederacją Narodu, a szerzej nacjonalizm, imperializm, a nawet – domniemany – antysemityzm. Autorów szkiców kwestia polityczności Gajcego właściwie nie ciekawi. Interesuje ich Gajcy metafizyczny, ironiczny oraz intertekstualny. Brasse pisze, że wprawdzie były u poety „tony apodyktyczne i partykularne”, ale w sumie to „jawnie wyśmiewał postawy nacjonalistyczne” i jego postawa wyrastała „z ducha ponadnarodowego braterstwa”. Dowodem Misterium niedzielne czytane – przez Brassego – jako groteska o narodowych mitach, których społeczeństwo stało się ofiarą, a przez Samsela jako „archetypowy obraz Warszawy 1943 roku”. Ja czytałem to kiedyś jako satyrę na sanacyjną tromtadrację i zabawny atak na katastrofistów. Co pokazuje, jak niejednoznaczna i podatna na coraz to nowe, a więc też ahistoryczne i „światowe”, odczytania jest ta twórczość.

Aktualne wydały mi się refleksje Brassego o znaczeniu męczeństwa w twórczości Gajcego i „sensie dźwigania żołnierskiego krzyża wraz z innymi”. Z poruszeniem też po raz kolejny czytałem Widma, zwłaszcza sławne napomnienie:

Kochaj pocisk z niedobrego kruszcu,

gdy nad włosem ci leci prosty;

niejednego on przecież nauczył

miłości.

Przepisy na ciemny czas

Katarzyna Bieńkowska

Louise Glück

Zimowe przepisy naszej wspólnoty

przeł. z ang. Krystyna Dąbrowska

Kraków : „a5”, 2022

57 s. ; 21 cm

(Biblioteka Poetycka Wydawnictwa a5 ; 120)

Z wierszami Louise Glück zetknęłam się bliżej, już po przyznaniu jej nagrody Nobla, w dość specyficznych, może zabawnych, choć wówczas nieco dla mnie krępujących, okolicznościach. Otóż ktoś zaproponował publikację swoich przekładów amerykańskiej poetki w kwartalniku literackim „Wyspa”.