Nowa wspaniała przyszłość - Paweł Lisicki - ebook + książka

Nowa wspaniała przyszłość ebook

Paweł Lisicki

3,8

Opis

Refleksie Autora nad współczesnymi trendami politycznymi i społecznymi, ważne dla każdego człowieka kwestie duchowe i moralne, wiążące się z koniecznością podejmowania codziennych wyborów i decyzji.

Lektura tekstów Pawła Lisickiego zmusza czytelnika do głębokiej refleksji. Autor dokonuje w nich rozrachunku ze współczesnymi trendami politycznymi i społecznymi, które mamy okazję obserwować. Pisze między innymi o tym, jakie miejsce w Polsce może zająć LGBT i feministyczne ruchy oraz jakie są plany wyeliminowania obecności Kościoła z przestrzeni społecznej. Podejmuje też próbę oceny i odnalezienia się w zastanej rzeczywistości. Ponadto porusza ważne dla każdego człowieka kwestie duchowe i moralne, wiążące się z koniecznością podejmowania codziennych wyborów i decyzji.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 288

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,8 (10 ocen)
5
2
1
0
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




NOWA WSPA­NIA­ŁA PRZY­SZŁOŚĆ

Nowa, wspaniała przyszłość

Gest ekspiacji

Jes­tem tu­taj, żeby ja­sno i jed­no­znacz­nie za­de­kla­ro­wać: my, Po­la­cy, na­ród pol­ski, też by­li­śmy spraw­ca­mi. Może na­wet więk­szy­mi niż inni – na na­szych oczach za­bi­ja­no i mor­do­wa­no na­szych bra­ci, a my­śmy nic nie ro­bi­li. Pa­trzy­li­śmy bier­nie lub współ­uczest­ni­czy­li­śmy w zbrod­ni. Świa­dom hań­by i nie­go­dzi­wo­ści, jaką po­peł­ni­ła Pol­ska i pol­ski na­ród, nie śmiem bła­gać o wy­ba­cze­nie. Bła­gam o samą moż­li­wość bła­ga­nia – tu głos mów­cy za­ła­mał się, jak­by nie był w sta­nie za­cho­wać spo­ko­ju.

„Pła­cze, on na­praw­dę pła­cze” – po­my­ślał Je­rzy. I od razu po­czuł sa­tys­fak­cję. To było jed­no z naj­lep­szych prze­mó­wień, ja­kie do tej pory na­pi­sał. Pra­co­wał nad nim kil­ka dni. Każ­de sło­wo było wła­ści­wie do­bra­ne, do­szli­fo­wa­ne, wy­cy­ze­lo­wa­ne, pa­so­wa­ło do­sko­na­le do resz­ty. Czuł, że Ro­bert Mró­wa też jest za­do­wo­lo­ny. Sły­chać to było po tem­brze jego gło­su, po tym jak mo­du­lo­wał dźwięk, jak sta­rał się, ni­czym praw­dzi­wy, dra­ma­tycz­ny ak­tor, dać z sie­bie całą du­szę.

– Na­ród pol­ski musi otrzeź­wieć i doj­rzeć. Musi prze­pra­co­wać wła­sne zbrod­nie, nie wy­pie­rać się win. Tak, do­syć uda­wa­nia, że Ho­lo­caust to obca zbrod­nia, do­syć ob­cią­ża­nia nią Niem­ców i Hi­tle­ra. Taka uciecz­ka przed od­po­wie­dzial­no­ścią pro­wa­dzi na ma­now­ce. Dla­te­go te­raz, w imie­niu wol­nej, ra­do­snej, otwar­tej i pro­eu­ro­pej­skiej Pol­ski, śmia­ło biję się w pier­si na­sze­go na­ro­du i wy­zna­ję, że bar­dzo zgrze­szy­li­śmy.

Je­rzy dłu­go się wa­hał, czy użyć tej fra­zy. Z jed­nej stro­ny ide­al­nie pa­so­wa­ła mu do kon­cep­cji. Je­śli pre­zy­dent miał nadać swo­je­mu ge­sto­wi nad­zwy­czaj­ne zna­cze­nie, je­śli miał po­ka­zać, że nie cho­dzi tu o zwy­kłe, prze­cięt­ne, jed­no z wie­lu, sztam­po­we wy­stą­pie­nie, ale o coś prze­ło­mo­we­go, coś, co wszy­scy do­strze­gą, na co zwró­cą uwa­gę świa­to­we me­dia i dzien­ni­ka­rze, na­le­ża­ło nadać sło­wom od­po­wied­nią gra­vi­tas. A tego nie da­wa­ło się zro­bić bez de­li­kat­ne­go choć­by na­wią­za­nia do ję­zy­ka re­li­gij­ne­go. Je­rzy nie zno­sił tej pseu­do­ro­man­tycz­nej ckli­wo­ści, brzy­dził się nią i gar­dził. Jed­nak był też re­ali­stą. Był czło­wie­kiem, któ­ry chciał osią­gnąć wła­ści­wy efekt. Dla­te­go nic lep­sze­go niż to „bi­cie się w pier­si na­sze­go na­ro­du i wy­zna­wa­nie”, sło­wa jaw­nie po­ży­czo­ne ze słow­ni­ka ko­ściel­ne­go, nie przy­cho­dzi­ło mu do gło­wy. Praw­dę mó­wiąc, za­nim je na­pi­sał, po­szedł na kon­sul­ta­cje do ar­cy­bi­sku­pa Jó­ze­fa Żbi­ka z Po­zna­nia, któ­re­mu dał w se­kre­cie tekst do spraw­dze­nia. Ar­cy­bi­skup Żbik już rok temu zdo­był się na akt ra­dy­kal­nej eks­pia­cji za pol­skie winy – pod­czas ob­cho­dów zbrod­ni w Je­dwab­nem po­ja­wił się bez krzy­ża, za to z żół­tą gwiaz­dą Da­wi­da, i po­wie­dział, że przy­szedł tu jako po­to­mek tych, któ­rzy mo­gli Ży­dów mor­do­wać. Jako po­ten­cjal­ny zbrod­niarz, twier­dził, a jest nim każ­dy chrze­ści­ja­nin, chciał w ten spo­sób przy­naj­mniej wy­ra­zić swo­ją so­li­dar­ność z ofia­ra­mi. Ar­cy­bi­sku­po­wi fra­za Je­rze­go bar­dzo się spodo­ba­ła.

– Tak trzy­mać, tak trzy­mać – po­kle­pał Je­rze­go po ra­mie­niu. – O to cho­dzi.

Od tej pory Je­rzy nie miał wąt­pli­wo­ści, że prze­mó­wie­nie było tra­fio­ne. Te­raz pa­trzył tyl­ko z uko­sa na ar­cy­bi­sku­pa Żbi­ka, któ­ry pod­czas dzi­siej­szych uro­czy­sto­ści re­pre­zen­to­wał cały epi­sko­pat, jak stoi z ocza­mi wbi­ty­mi w zie­mię i jak sku­tecz­nie i nie­odwo­łal­nie na­da­je swo­jej twa­rzy wy­raz żalu, smut­ku, bo­le­ści i nie­szczę­ścia. Tak samo pró­bo­wa­li wy­glą­dać po­zo­sta­li uczest­ni­cy uro­czy­sto­ści, na cze­le z pre­mie­rem An­drze­jem Schi­tem, mar­szał­ka­mi Sej­mu i Se­na­tu oraz całą po­li­tycz­ną świ­tą. Je­dy­nie Wal­de­mar Ku­cza-Ka­my­czek, li­der lu­do­wców, mimo ogrom­nych wy­sił­ków nie po­tra­fił nadać swo­jej twa­rzy od­po­wied­nie­go sku­pie­nia. Naj­wy­raź­niej nie umiał za­pa­no­wać nad roz­la­ny­mi, tłu­sty­mi ry­sa­mi i nie­co tę­pa­wym spoj­rze­niem, tak że to, co mia­ło wy­glą­dać na smu­tek, ro­bi­ło wra­że­nie pro­stac­kie­go za­wa­diac­twa. Co gor­sza, od cza­su do cza­su z naj­wyż­szym tru­dem zwal­czał chęć zie­wa­nia. „Oby tyl­ko ża­den re­por­ter tego nie do­strzegł” – po­my­ślał Je­rzy. Kwiet­nio­we po­łu­dnie było cie­płe, sło­necz­ne, raz po raz po sze­ro­kiej ta­fli pla­cu Zwy­cię­stwa prze­la­ty­wał lek­ki wia­te­rek.

– Tak, to na­sza wiel­ka wina – grzmiał da­lej głos pre­zy­den­ta – i dla­te­go dzi­siaj wła­śnie, w kwiet­niu 2021 roku, na tym miej­scu cier­pie­nia po­sta­no­wi­łem wo­łać o po­ku­tę. Ina­czej niż nasi po­przed­ni­cy – tu po­wiódł zna­czą­co wzro­kiem do­oko­ła, jak­by da­jąc do zro­zu­mie­nia, że wśród obec­nych za­bra­kło opo­zy­cji – nie będę się li­cy­to­wał i nie będę się wzbra­niał przed za­pła­tą. Mo­ral­no­ści nie moż­na prze­li­czyć na pie­nią­dze, a każ­de ży­cie ludz­kie ma war­tość nie­skoń­czo­ną. Dla­te­go de­kla­ru­ję, że Pol­ska za­pła­ci tyle, ile zo­sta­nie uzna­ne za sto­sow­ne. Ko­niec z obłą­kań­czą pe­da­go­gi­ką chwa­ły. Ko­niec z chlu­bie­niem się wła­sną mocą i po­tę­gą. Po­la­cy doj­rze­li do tego, by sta­wić czo­ło smut­nej praw­dzie. Kto chce być praw­dzi­wym Eu­ro­pej­czy­kiem, do­łą­czy do nas. Do­łą­czy do no­wej Pol­ski. Do­łą­czy do no­we­go na­ro­du, któ­ry przyj­mu­je na sie­bie zbrod­nie i nie­go­dzi­wo­ści, a nie pła­wi się w bez­myśl­nym i pu­stym sa­mo­za­do­wo­le­niu.

W tym mo­men­cie pre­zy­dent Mró­wa prze­rwał prze­mó­wie­nie i pod­szedł do sto­ją­cych obok har­ce­rzy z mi­sa­mi peł­ny­mi po­pio­łu, za­gar­nął z jed­nej nie­co i po­sy­pał gło­wę naj­pierw so­bie, a po­tem ob­szedł po ko­lei sto­ją­cych. Wszy­scy po­kor­nie przyj­mo­wa­li na sie­bie ten znak po­ku­ty. Je­den tyl­ko ar­cy­bi­skup Żbik naj­pierw zgiął się wpół, na­stęp­nie zaś rzu­cił się dra­ma­tycz­nie na ko­la­na i dał so­bie po­sy­pać gło­wę, klę­cząc. Twar­do przy tym i sta­now­czo uni­kał wy­ko­ny­wa­nia ja­kich­kol­wiek nie­przy­jem­nych i nie­wła­ści­wych ge­stów. Je­rzy, któ­ry do naj­drob­niej­sze­go szcze­gó­łu opra­co­wał sce­na­riusz uro­czy­sto­ści, po­cząt­ko­wo był w ogó­le scep­tycz­ny co do obec­no­ści ar­cy­bi­sku­pa. Zgo­dził się osta­tecz­nie, kie­dy uzy­skał za­pew­nie­nie, że nie po­ja­wią się ge­sty i sym­bo­le o cha­rak­te­rze chrze­ści­jań­skim. Dla­te­go ar­cy­bi­skup na wszel­ki wy­pa­dek ka­zał so­bie na­wet wcze­śniej przy­wią­zać pra­wą rękę do cia­ła, żeby ma­chi­nal­nie i od­ru­cho­wo nie przy­szło mu do gło­wy wy­ko­nać zna­ku krzy­ża.

Pre­zy­dent Mró­wa wró­cił na swo­je miej­sce i do­koń­czył prze­mó­wie­nie. – Po­sta­no­wi­łem, że jesz­cze w tym 2021 roku w War­sza­wie po­wsta­nie wiel­ki po­mnik hań­by na­ro­du pol­skie­go. Po­sta­wi­my go na Kra­kow­skim Przed­mie­ściu, za­miast zu­ży­te­go już nie­co i wła­ści­wie nie­po­trzeb­ne­go po­mni­ka księ­cia Jó­ze­fa Po­nia­tow­skie­go. Po po­wro­cie do Pa­ła­cu uro­czy­ście ogło­szę otwar­cie kon­kur­su na po­mnik, do któ­re­go za­mie­rzam za­pro­sić pra­cow­nie ar­chi­tek­to­nicz­ne z ca­łe­go świa­ta. Niech żyje Pol­ska, niech żyje praw­da, niech żyje przy­szłość i Eu­ro­pa – za­koń­czył.

Go­dzi­nę póź­niej Je­rzy sie­dział przed kom­pu­te­rem i roz­ko­szo­wał się efek­ta­mi swo­jej pra­cy.

– Chodź, sama zo­bacz – uśmiech­nął się do Aga­ty. Umó­wił się z nią naj­pierw w re­dak­cji „Po­li­ty­ki Kry­tycz­nej”, ale osta­tecz­nie za­pro­sił ją do domu, nie­wiel­kiej ka­wa­ler­ki, któ­rą wy­naj­mo­wał na Żo­li­bo­rzu.

– Do­pie­ro wró­ci­łem z uro­czy­sto­ści – tłu­ma­czył – i nie dam rady przy­je­chać do cen­trum.

– Ale mu­si­my się dziś spo­tkać. Obie­ca­łam, że zro­bię ci zdję­cia do ar­ty­ku­łu, a już nie mo­że­my cze­kać.

W ten spo­sób Aga­ta zna­la­zła się w jego miesz­ka­niu. Była o gło­wę wyż­sza od nie­go, dłu­ga, chu­da, tycz­ko­wa­ta. Z tru­dem moż­na było do­strzec jej biust, a bio­dra ro­bi­ły wra­że­nie mę­skich. Je­rzy miesz­kał sam. Mia­ło to swo­je za­le­ty, bo nikt mu nie prze­szka­dzał i nie za­wra­cał gło­wy, ale też oczy­wi­ste wady. Wła­ści­wie je­dy­nym go­ściem, któ­ry śmiał na­ru­szać spo­kój jego sa­mot­ni, była sio­stra Ma­ria, któ­ra raz po raz wpa­da­ła do nie­go i mó­wi­ła, że mat­ka pyta, kie­dy po­ja­wi się u niej z na­rze­czo­ną. Z ro­dzi­ca­mi przy­je­cha­li do War­sza­wy jako dzie­ci z Gar­wo­li­na. O ile dla Je­rze­go od po­cząt­ku wszyst­ko, co na­le­ża­ło do prze­szło­ści – ko­ściół, Gar­wo­lin, sta­ry cmen­tarz, ro­dzi­na – sta­ło się ba­ga­żem i ob­cią­że­niem, sio­stra, prze­ciw­nie, kul­ty­wo­wa­ła pa­mięć i do­sko­na­le czu­ła się w roli mamy wie­lo­dziet­nej ro­dzi­ny.

– No nie­źle, nie­źle – wy­raź­nie po­czuł, że Aga­ta jest pod wra­że­niem. Fak­tycz­nie, już same ty­tu­ły na por­ta­lach mó­wi­ły za sie­bie. „Prze­ło­mo­we wy­stą­pie­nie pre­zy­den­ta Pol­ski. Ro­bert Mró­wa prze­pra­sza za na­ród” – to był ty­tuł z „Rzecz­po­spo­li­tej”. „Pre­zy­dent wy­znał winy na­ro­du za Ho­lo­caust. Ko­niec pol­skiej nie­win­no­ści” – bez rzu­ca­nia okiem na wi­nie­tę wie­dział, że cho­dzi o re­dak­cję z Czer­skiej. Mie­li pra­wo do za­do­wo­le­nia i do trium­fu. Wresz­cie sta­ło się to, na co tak bar­dzo pra­co­wa­li. Praw­da jest też taka, że oprócz ar­cy­bi­sku­pa Żbi­ka to z nimi Je­rzy se­kret­nie kon­sul­to­wał treść prze­mó­wie­nia.

Je­rzy przej­rzał też por­ta­le za­gra­nicz­ne. Wszę­dzie moż­na było wy­czuć na­strój za­do­wo­le­nia i sa­tys­fak­cji. „Pol­ski pre­zy­dent bez wa­ha­nia wy­znał winy” lub „Ko­niec stra­te­gii wy­pie­ra­nia zbrod­ni” – taki ton do­mi­no­wał. Na stro­nie BBC zna­lazł coś, co mu się spodo­ba­ło naj­bar­dziej: „Od­waż­na twarz no­wej Pol­ski. Kil­ka mie­się­cy po zwy­cię­stwie Ro­ber­ta Mró­wy Pol­ska przy­zna­ła się do winy za Ho­lo­caust”. Dal­szy tekst utrzy­ma­ny był w po­dob­nym to­nie: „Nowe wła­dze w War­sza­wie nie zwal­nia­ją tem­pa. 49-let­ni Ro­bert Mró­wa, pol­ski le­wi­co­wy pre­zy­dent, do­trzy­mał obiet­nic zło­żo­nych pod­czas kam­pa­nii. Od cza­sów prze­pro­sin pre­zy­den­ta Alek­san­dra Kwa­śniew­skie­go to pierw­szy tej ran­gi pol­ski po­li­tyk, któ­ry wziął na Pol­skę od­po­wie­dzial­ność za pol­skie zbrod­nie. Ude­rzać musi, że wśród słu­cha­ją­cych znaj­do­wał się ar­cy­bi­skup Jó­zef Żbik, je­den z przy­wód­ców pol­skie­go Ko­ścio­ła, któ­ry już wcze­śniej za­an­ga­żo­wał się w wal­kę z ka­to­lic­ką an­ty­se­mic­ką tra­dy­cją”.

– No, zdjęć to im za­zdrosz­czę – Aga­ta po­de­szła tak bli­sko, że mógł po­czuć za­pach i cie­pło jej cia­ła. „Och, gdy­by to była Mar­ta” – prze­mknę­ło mu przez myśl. Ale to nie była Mar­ta. Mar­ta trak­to­wa­ła go jak psa, a on da­wał się tak trak­to­wać. Nie przy­cho­dzi­ła do nie­go ni­g­dy, wzy­wa­ła, kie­dy mia­ła ocho­tę. A mimo to sza­lał za nią i nie mógł się od niej uwol­nić.

– Po­do­ba­ją ci się? Ten po­mysł z po­pio­łem na gło­wach to też ja. Na­zwa­łem to „Ope­ra­cją Śro­da Po­piel­co­wa”.

Z za­do­wo­le­niem prze­czy­tał też wpis na blo­gu pro­fe­so­ra Wi­tol­da Ha­ru­ma­na, któ­ry tłu­ma­czył sens bu­do­wy po­mni­ka hań­by. „Do­syć cza­sów, kie­dy to na­ro­dy w swej zbio­ro­wej pa­mię­ci bu­do­wa­ły je­dy­nie po­mni­ki chwa­ły i za­cho­wy­wa­ły to, czym chcia­ły się chlu­bić i co chcia­ły po­ka­zy­wać. Te cza­sy mu­szą się de­fi­ni­tyw­nie skoń­czyć. Bu­do­wa­nie po­mni­ków wiel­ko­ści sy­ci­ło po­czu­cie dumy i god­no­ści wła­snej, a z tego wy­ni­ka­ła go­to­wość do agre­sji i cie­mię­że­nia in­nych. Do­syć. Bar­dzo do­brze, że pre­zy­dent Ro­bert Mró­wa jako pierw­szy pol­ski po­li­tyk ze­rwał z tą mi­li­ta­ry­stycz­ną tra­dy­cją, wspie­ra­ją­cą agre­sję i po­czu­cie wyż­szo­ści. Tak jak pa­mię­ta­my o bo­ha­te­rach i zwy­cięz­cach, tak mu­si­my pa­mię­tać o zdraj­cach, tchó­rzach, sprze­daw­czy­kach. Sko­ro bu­do­wa­li­śmy po­mni­ki tym pierw­szym, to mu­si­my też sta­wiać po­mni­ki hań­by, pa­mię­tać o tym, jak bar­dzo na­ród nie zdał eg­za­mi­nu. Nic dziw­ne­go, że pre­zy­dent wy­brał do tego celu, do prze­pro­wa­dze­nia tej wiel­kiej lek­cji wy­cho­wa­nia oby­wa­tel­skie­go, pa­mięć o na­szym udzia­le w Ho­lo­cau­ście. Wspa­nia­le. O to cho­dzi­ło”. Ha­ru­man ucho­dził po­wszech­nie za praw­dzi­wą gwiaz­dę, był wy­kła­dow­cą nie tyl­ko w Kra­ko­wie, ale i w Prin­ce­ton i na Ha­rvar­dzie i w Oks­for­dzie. To on zor­ga­ni­zo­wał słyn­ną bruk­sel­ską kon­fe­ren­cję, dru­gą po pa­ry­skiej, na któ­rej pię­ciu ba­da­czy oskar­ży­ło Pol­skę o udział w Ho­lo­cau­ście, a na­stęp­nie w po­wszech­nym ak­cie eks­pia­cji naj­pierw prze­pro­si­ło Niem­ców za to, że przez tyle lat nie­słusz­nie przy­pi­sy­wa­no im winę, a na­stęp­nie, szlo­cha­jąc i bi­jąc się z ca­łych sił w pier­si, Ży­dów, a na­wet Ro­sjan, praw­dzi­wych wy­zwo­li­cie­li Pol­ski spod na­cjo­na­li­stycz­nej oku­pa­cji. To Ha­ru­man wy­gło­sił wte­dy naj­bar­dziej pło­mien­ne prze­mó­wie­nie. To on wo­łał, że nie może spać po no­cach, bo wszę­dzie wi­dzi du­chy po­mor­do­wa­nych, któ­rym sta­ła się krzyw­da, i wy­da­je mu się, że ta­pla się we krwi. To on też wy­ka­zał, że za­miast mó­wić o nie­miec­kiej oku­pa­cji i Ge­ne­ral­nym Gu­ber­na­tor­stwie, na­le­ża­ło­by mó­wić o nie­miec­ko-pol­skiej re­pu­bli­ce, w któ­rej to część Niem­ców ra­zem z ogó­łem Po­la­ków do­ko­na­ła strasz­li­wej zbrod­ni. To czy­ta­jąc wy­stą­pie­nie Ha­ru­ma­na sprzed mie­się­cy, Je­rzy wpadł na po­mysł bu­do­wy po­mni­ka hań­by.

– Nie­źle.

Przez chwi­lę miał wra­że­nie, że Aga­ta li­czy na nie­co więk­sze za­in­te­re­so­wa­nie z jego stro­ny, dla­te­go szyb­ko ode­pchnął od sie­bie krze­seł­ko i wstał. Nie miał cza­su i gło­wy do tego. Wcze­śniej, ow­szem, raz do­bie­rał się na­wet do Aga­ty, ale było to po pi­ja­ku i tak na­praw­dę my­ślał, że do­wie się od niej cze­goś o Mar­cie.

– Przy­nieść ci her­ba­ty? – za­py­tał. Mach­nę­ła prze­czą­co gło­wą. Ga­pi­ła się na nie­go uważ­nie. Mia­ła duże, zie­lo­ne oczy i krót­kie, ja­sne wło­sy.

– To zro­bię so­bie. I wiesz, za­raz mu­szę iść do Pa­ła­cu na ko­lej­ne uro­czy­sto­ści – damy Orła Bia­łe­go na­szym pro­fe­so­rom. A wie­czo­rem do Te­atru Po­wszech­ne­go. Dziś pre­mie­ra. Wy­sta­wia­ją „Je­dwab­ne Dwa­dzie­ścia Je­den”.

– Dla­cze­go wła­ści­wie „Dwa­dzie­ścia Je­den”? – tak, Aga­ta na pew­no była roz­cza­ro­wa­na jego za­po­wie­dzią.

– Dwa­dzie­ścia je­den od dwu­dzie­ste­go pierw­sze­go wie­ku. A Je­dwab­ne, bo dziś Po­la­cy są jesz­cze gor­si, jesz­cze bar­dziej obrzy­dli­wi. Tak przy­naj­mniej uwa­ża re­ży­ser.

Sala te­atru była wy­peł­nio­na do ostat­nie­go miej­sca. W sa­mym środ­ku sie­dział pre­zy­dent Mró­wa. To Je­rzy na­mó­wił go, żeby tu przy­szedł.

– To musi być spraw­nie prze­pro­wa­dzo­na ope­ra­cja, wie­lo­to­ro­wo i wie­lo­stron­nie – mó­wił na taj­nym spo­tka­niu po zwy­cię­stwie Mró­wy, któ­re od­by­ło się je­sie­nią 2020 roku. – Two­ja ka­den­cja to nie może być im­pro­wi­za­cja. Wszyst­ko pre­cy­zyj­nie za­pla­nu­je­my. Przej­dziesz do hi­sto­rii jako Ro­bert Wiel­ki. Dla­te­go samo naj­moc­niej­sze na­wet wy­stą­pie­nie nie wy­star­czy – tłu­ma­czył pre­zy­den­to­wi cel kwiet­nio­wych uro­czy­sto­ści. – Ata­ku­je­my na wszyst­kich fron­tach na­raz. Tak żeby prze­ciw­ni­cy nie byli w sta­nie się po­zbie­rać. Trze­ba ich za­szo­ko­wać i znisz­czyć, wte­dy opór bę­dzie sła­by. Naj­pierw prze­mó­wie­nie. Ogło­sze­nie kon­kur­su na po­mnik hań­by. Wrę­cze­nie Or­de­ru Orła Bia­łe­go pię­ciu pro­fe­so­rom no­wej szko­ły hi­sto­rii. Tego sa­me­go dnia wie­czo­rem wiel­ka pre­mie­ra „Je­dwab­ne­go Dwa­dzie­ścia Je­den”.

– No wiesz, nie je­stem pe­wien – Mró­wa się wa­hał. – To dość szo­ku­ją­ce. Pa­mię­taj, że wy­gra­łem do­pie­ro w dru­giej tu­rze, nie­wiel­ką tak na­praw­dę więk­szo­ścią. Już te­raz an­ty­se­mi­ci pod­no­szą gło­wę. Zo­bacz, co się dzie­je w in­ter­ne­cie. Pięt­nu­ją mnie, kry­ty­ku­ją. Może trze­ba roz­trop­niej, od­pu­ścić tro­chę?

– Ro­bert, ani ty, ani An­drzej jesz­cze ni­g­dy się na mnie nie za­wie­dli­ście. Nie za­cho­wuj się jak Bro­nek przed laty. Masz ra­cję, wy­gra­łeś o włos. I gdy­by­śmy te­raz po­wtó­rzy­li gło­so­wa­nie, to pew­nie byś prze­rżnął. Je­stem pe­wien, że po two­im wy­stą­pie­niu po­par­cie dla cie­bie naj­pierw spad­nie. Ale masz jesz­cze czte­ry lata. Ro­zu­miesz? Nie mo­żesz cze­kać. Opór trze­ba raz na za­wsze zła­mać. A pod­sta­wą opo­ru jest po­czu­cie wła­snej god­no­ści. Jak im to od­bie­rze­my, wy­grasz w cu­glach. Więc dość wa­ha­nia. Zła­mać ozna­cza na­praw­dę zła­mać, a nie pak­to­wać, za­sta­na­wiać się, co­fać. Mó­wię, to musi być tak moc­ne, żeby ich za­szo­ko­wać. Trze­ba zro­bić to tak, żeby im tchu za­bra­kło, żeby zro­zu­mie­li, że się z nimi nie bę­dziesz li­czyć.

Mró­wa ustą­pił. Może też dla­te­go, że za­dzwo­nił do nie­go Schit i osta­tecz­nie do ca­łej kon­cep­cji prze­ko­nał.

Te­raz Je­rzy sie­dział dys­kret­nie w loży i cze­kał na wy­stęp. Przed te­atrem nie­wiel­ka grup­ka de­mon­stran­tów pró­bo­wa­ła za­kłó­cić pre­mie­rę, ale nim zdą­ży­li roz­wi­nąć trans­pa­rent, zgar­nę­ła ich po­li­cja. Było do­kład­nie tak, jak Je­rzy prze­wi­dział: po­ran­ne wy­stą­pie­nie Mró­wy i od­zna­cze­nie Or­łem Bia­łym pię­ciu pro­fe­so­rów spa­ra­li­żo­wa­ło wszyst­kich. Je­rzy za­dbał też o to, żeby na pre­mie­rze było jak naj­wię­cej dzien­ni­ka­rzy i pu­bli­cy­stów, tak­że tych z dru­giej stro­ny. Im gło­śniej, tym le­piej.

Sztu­ka, mu­siał to przy­znać, była po­cząt­ko­wo nu­żą­ca i bez po­lo­tu. Raz po raz po­ja­wia­li się ak­to­rzy i wy­gła­sza­li dość mar­ne ty­ra­dy prze­ciw pol­skie­mu na­cjo­na­li­zmo­wi. Do­pie­ro pod ko­niec coś za­czę­ło się dziać. W pew­nej chwi­li grup­ka ak­to­rów w ko­szul­kach z Pol­ską Wal­czą­cą za­czę­ła szyb­ko bie­gać po sce­nie. Oka­za­ło się, że przy po­mo­cy szta­chet za­ga­nia­ją bied­ne­go Żyda do nóg uśmiech­nię­te­go es­es­ma­na. Po­tem w takt Ma­zur­ka Dą­brow­skie­go oraz Deutsch­land, Deutsch­land über al­les wspól­nie ka­to­wa­li go na śmierć, co bło­go­sła­wił sto­ją­cy z boku, ubra­ny w pon­ty­fi­kal­ne sza­ty bi­skup. Nie mniej po­ru­sze­nia wy­wo­ła­ła sce­na zbio­ro­we­go gwał­tu na żo­nie ofia­ry, naj­pierw zro­bił to ak­tor gra­ją­cy Niem­ca, a po­tem resz­ta. Na koń­cu bi­skup po­rzu­cił krzyż, któ­rym bło­go­sła­wił zbrod­nię, i do­łą­czył do ko­lej­ki. W te­atrze za­pa­no­wa­ła przej­mu­ją­ca ci­sza. Po­tem ze­rwa­ły się bra­wa, dość nie­licz­ne, któ­re zde­rzy­ły się z okrzy­ka­mi „hań­ba”, „pod­łość”. Ogół pu­blicz­no­ści cze­kał, jak za­cho­wa się pre­zy­dent. Mró­wa zro­bił do­kład­nie to, co ra­dził mu Je­rzy – wstał, za­czął bić bra­wo gło­śniej niż inni i za­wo­łał: – Wspa­nia­łe. Ka­thar­sis.

Je­rzy dłu­go ćwi­czył z nim wy­mo­wę tego dru­gie­go sło­wa, bo Mró­wa z nie­ja­snych po­wo­dów cią­gle się my­lił i mó­wił a to „ka­ris”, a to „ka­this”, a to „ka­ta­rak­ta”. Za nic nie umiał wy­po­wie­dzieć ską­d­inąd pro­ste­go „sis”. W pew­nym mo­men­cie Je­rzy był tak zroz­pa­czo­ny, że na­wet my­ślał o pol­skim od­po­wied­ni­ku, ale „oczysz­cze­nie” nie brzmia­ło rów­nie po­waż­nie i do­brze. Za bar­dzo ko­ja­rzy­ło się ze środ­ka­mi czysz­czą­cy­mi, pra­niem i po­rząd­ka­mi do­mo­wy­mi. Albo czyst­ka­mi. Więc „ka­thar­sis” było ide­al­ne. Je­rzy był pe­wien, że je­śli Mró­wa wy­po­wie je moc­no i gło­śno, zo­sta­nie ono do­strze­żo­ne też za gra­ni­cą. Po­szu­ki­wał moc­ne­go prze­sła­nia i „ka­thar­sis” je za­pew­nia­ło. Dla­te­go po­mył­ki Mró­wy do­pro­wa­dza­ły go do sza­łu. Wresz­cie zdał so­bie spra­wę, że pre­zy­dent ni­g­dy nie wy­po­wie tego sło­wa we wła­ści­wy spo­sób. A po­mył­ka w tym przy­pad­ku mo­gła po­cią­gać za sobą śmiesz­ność. Wte­dy Je­rzy wpadł na po­mysł, któ­ry oka­zał się, jak więk­szość jego po­my­słów, ge­nial­ny: na­grał wcze­śniej Mró­wę i te­raz, kie­dy pre­zy­dent wsta­wał i skła­dał ręce do kla­ska­nia, sie­dzą­cy obok mi­ni­ster Teo­dor Swój wci­snął je­dy­nie mały gu­zi­czek urzą­dze­nia w kie­sze­ni gło­wy pań­stwa. Wszyst­ko było pod kon­tro­lą.

Wcze­śniej tego dnia przed Pa­ła­cem Pre­zy­denc­kim na Kra­kow­skim, gdzie Je­rzy po­szedł, roz­sta­jąc się z wy­raź­nie nie­za­do­wo­lo­ną Aga­tą, po­ja­wi­ła się gru­pa prze­ciw­ni­ków. Była więk­sza niż ta póź­niej przed te­atrem. Je­rzy zgo­dził się sko­men­to­wać pro­te­sty dla te­le­wi­zji.

– Grup­ka ra­dy­kal­nych fa­szy­stów i neo­na­zi­stów usi­łu­je za­kłó­cić wznio­słą at­mos­fe­rę uro­czy­sto­ści. W chwi­li, kie­dy pre­zy­dent Ro­bert Mró­wa wrę­cza naj­waż­niej­szy pol­ski or­der kil­ku nie­po­kor­nym, wa­lecz­nym, od­waż­nym hi­sto­ry­kom re­pre­zen­tu­ją­cym to, co w pol­skiej tra­dy­cji naj­lep­sze, po­ja­wi­li się też mą­ci­cie­le. Nie damy się za­szan­ta­żo­wać dzie­ciom i wnu­kom szmal­cow­ni­ków. Pol­ska wresz­cie, jak mó­wił przed dwie­ma go­dzi­na­mi pan pre­zy­dent, doj­rza­ła, wresz­cie sta­nę­ła na wy­so­ko­ści za­da­nia. Nikt nas z tej dro­gi nie za­wró­ci. Mam poza tym na­dzie­ję, a my­ślę, że wy­ra­żam tu ocze­ki­wa­nia pana pre­zy­den­ta, że wkrót­ce Sejm przyj­mie usta­wę o wal­ce z mową nie­na­wi­ści, któ­rą opra­co­wa­li­śmy, co po­zwo­li nam sku­tecz­nie zwal­czać te pa­to­lo­gicz­ne prze­ja­wy agre­sji, któ­re tu przed Pa­ła­cem wi­dzi­my.

Je­rzy był bar­dzo za­do­wo­lo­ny. Z Mró­wą usta­lił, że tym ra­zem on weź­mie na sie­bie odium i ogło­si, że w Sej­mie po­ja­wi się usta­wa o wal­ce z mową nie­na­wi­ści. Je­rzy nie bar­dzo lu­bił wy­cho­dzić z cie­nia i wy­stę­po­wać pu­blicz­nie, do­sko­na­le czuł się w roli sza­rej emi­nen­cji, kie­dy to mógł de­cy­do­wać, wska­zy­wać, wy­zna­czać za­da­nia. Wie­dział, że tak jest naj­le­piej. Kie­dy stał z boku, wi­dział do­brze błę­dy i prze­wa­gi każ­de­go z ak­to­rów. Kie­dy wy­stę­po­wał oso­bi­ście, obiek­ty­wizm był trud­niej­szy. Jed­nak w tej spra­wie trud­no mu było zna­leźć do­brych ak­to­rów.

Sam wpro­wa­dził do Pa­ła­cu piąt­kę na­ukow­ców, na cze­le ze słyn­nym Ja­nem To­ma­szem Sro­sem. Praw­dę po­wie­dziaw­szy, ostat­nio jego gwiaz­da tro­chę przy­bla­kła, wy­raź­nie wy­prze­dził go dru­gi ba­dacz, Jean Gra­boś, któ­ry mie­siąc temu ogło­sił, że Po­la­cy za­mor­do­wa­li co naj­mniej mi­lion Ży­dów.

– Mi­lion, po­wta­rzam raz jesz­cze, mi­lion. Ban­dy­ci, dra­nie, kłam­cy, oszu­ści – pro­fe­sor Gra­boś przed­sta­wił swo­je usta­le­nia na kon­fe­ren­cji bruk­sel­skiej. W pew­nym mo­men­cie krzyk­nął tak gło­śno, jak­by coś go za­bo­la­ło. Wstał na­wet, wszedł na stół, za­czął ska­kać i wy­rzu­cać do góry ręce, wo­łał cały czas „mor­der­cy, mor­der­cy”, na­wet kop­nął przez nie­uwa­gę sie­dzą­cą obok nie­go pro­fe­sor Bar­ba­rę Ke­sel­ring, był nie do za­trzy­ma­nia, po­tknął się i padł, tak że zła­mał so­bie rękę i ude­rzył moc­no w oko. „Na sali była tak stę­żo­na at­mos­fe­ra an­ty­se­mi­ty­zmu – ko­men­to­wał póź­niej w „La li­bre Bel­gi­que” – że moje za­cho­wa­nie było kla­sycz­ną re­ak­cją obron­ną. Nie mia­łem wyj­ścia. Wiem, że nie­któ­rzy uwa­ża­ją ina­czej, ale na­praw­dę nie zna­ją pań­stwo kon­tek­stu. Spoj­rze­nia do­cho­dzą­ce z sali były tak nie­na­wist­ne, sy­cze­nie, spo­glą­da­nie, prze­su­wa­nie pal­ca­mi, ge­sty dło­ni, ru­chy oczu, to wszyst­ko była jed­na wście­kła ema­na­cja po­twor­ne­go an­ty­se­mi­ty­zmu. Pro­fe­sor Ke­sel­ring usta­li­ła prze­cież wcze­śniej, że nie mo­że­my mó­wić o żad­nej wspól­no­cie ofiar, że śmierć Żyda mia­ła cha­rak­ter me­ta­fi­zycz­ny, a nie bio­lo­gicz­ny, jak w przy­pad­ku go­jów, i tak też było na tej sali. Sta­ra­łem się przed­sta­wić me­ta­fi­zycz­ny, a tym sa­mym re­al­ny wy­miar za­gła­dy, nie­ste­ty, sty­ka­łem się cały czas z at­mos­fe­rą bio­lo­gicz­nej wro­go­ści, ze­wsząd ota­cza­ła mnie ra­so­wa, fi­zycz­na prze­moc, uno­si­ła się w po­wie­trzu, na­peł­nia­ła po­wie­trze, prze­dzie­ra­ła się ze­wsząd”. Kie­dy Je­rzy prze­czy­tał ten wy­wiad, wie­dział, że to jest to, cze­go szu­ka.

Od razu po­tem po­je­chał do pro­fe­so­ra Gra­bo­sia do Bruk­se­li i prze­ko­nał go, żeby ra­zem z in­ny­mi przy­ję­li Orła Bia­łe­go od Mró­wy. Pro­fe­sor z po­cząt­ku był nie­uf­ny, bał się, że Je­rzy pró­bu­je go wro­bić w, jak to na­zwał, „na­cjo­na­li­stycz­ną ka­ba­łę”, naj­bar­dziej nie po­do­ba­ła mu się na­zwa or­de­ru. Mó­wił, że orzeł bia­ły to sym­bol kse­no­fo­bii. Osta­tecz­nie dał się prze­bła­gać, kie­dy Je­rzy obie­cał, że Cen­trum Ba­dań Praw­dzi­wych nad Naj­więk­szą Zbrod­nią do­sta­nie rocz­nie pięć mi­lio­nów na dal­sze ba­da­nia. Je­rzy od­wie­dził też po­zo­sta­łych pro­fe­so­rów. Z wy­jąt­kiem Ha­ru­ma­na, któ­ry ka­te­go­rycz­nie i sta­now­czo od­mó­wił – „do­pó­ki nie zo­ba­czę na­cjo­na­li­stów i kse­no­fo­bów w re­zer­wa­tach, nic od tego pań­stwa nie przyj­mę” – nikt się nie opie­rał. Tyl­ko Sros miał wąt­pli­wość, czy to do­brze, że do­sta­nie or­der ra­zem ze wszyst­ki­mi in­ny­mi, w koń­cu, jak mó­wił, „by­łem pre­kur­so­rem i nikt tyle co ja nie wy­cier­piał”. Do­wo­dził, że Gra­boś przy­szedł na go­to­we, a wcze­śniej tyl­ko on niósł sztan­dar praw­dy i wal­ki z an­ty­se­mi­ty­zmem. Osta­tecz­nie jed­nak się zgo­dził. Je­rzy dał sło­wo, że jego szcze­gól­ną rolę jako pre­kur­so­ra pre­zy­dent Mró­wa pod­kre­śli w wy­stą­pie­niu w Pa­ła­cu.

Chwi­la, kie­dy piąt­ka pro­fe­so­rów sta­nę­ła ra­zem z Mró­wą do sym­bo­licz­ne­go zdję­cia, była praw­dzi­wym trium­fem Je­rze­go. Ża­ło­wał je­dy­nie, że w Pa­ła­cu nie po­ja­wił się ar­cy­bi­skup Żbik, któ­ry tak do­brze spra­wił się rano na uro­czy­sto­ściach, ale na jego obec­ność nie zgo­dzi­li się ani Sros, ani Ke­sel­ring. Je­rzy prze­ko­ny­wał ich, że ar­cy­bi­skup bę­dzie bez krzy­ża, że przy­cze­pi so­bie żół­tą gwiaz­dę, że w cza­sie uro­czy­sto­ści bę­dzie wy­ko­ny­wać nie­ustan­nie ge­sty po­kut­ne, jed­nak to ich nie prze­ko­na­ło.

– Ar­cy­bi­skup to ar­cy­bi­skup, za­wsze jed­nak kle­cha. Co z tego, że bez krzy­ża i nasz, ale może to nieść fał­szy­wy sy­gnał, może znie­kształ­cić praw­dę o zbrod­ni­czym cha­rak­te­rze ka­to­li­cy­zmu – pro­fe­sor Sros nie ustą­pił ani na piędź.

Osta­tecz­nie sta­nę­ło na tym, że Żbi­ka do środ­ka nie wpusz­czo­no, po­zwo­lo­no mu jed­nak być przed wej­ściem do Pa­ła­cu. Ar­cy­bi­skup się zgo­dził i pod­czas wrę­cza­nia przez Mró­wę or­de­rów sie­dział na dwo­rze w po­zy­cji lo­to­su. Tak na­praw­dę Je­rzy miał z tym je­den pro­blem: nie wie­dział, jak po­ka­zać, że Żbik jest ar­cy­bi­sku­pem i zna­kiem po­ku­tu­ją­ce­go Ko­ścio­ła, sko­ro pro­fe­so­ro­wie do­ma­ga­li się, żeby hie­rar­cha nie miał na so­bie żad­nych re­li­gij­nych em­ble­ma­tów. Osta­tecz­nie zgo­dzi­li się na fio­le­to­wą cza­pecz­kę bejs­bo­lo­wą na gło­wie, co od bie­dy, kie­dy uprze­dzi­ło się fo­to­gra­fów, moż­na było uznać za sym­bol re­li­gij­ny.

Orędownik potępionych

Ich bin der Ge­ist, der stets ver­ne­int! Und das mit Recht; denn al­les was ent­steht, Ist wert, dass es zu grün­de geht; Drum bes­ser wär’s, dass nichts ent­stün­de.

(Jo­hann Wol­fgang von Go­ethe, Faust)

Pew­ne­go ma­jo­we­go dnia zna­la­złem się w bi­blio­te­ce ka­ir­skie­go pa­triar­cha­tu. Pra­co­wa­łem wów­czas nad tek­stem o lo­sie dia­bła w teo­lo­gii pa­try­stycz­nej – te­mat, nie ma co ukry­wać, za­wi­ły dość i trud­ny.

Chcia­łem obej­rzeć sta­re kop­tyj­skie wy­da­nia Bi­blii. Opa­słe księ­gi sta­ły na jed­nej z wyż­szych pó­łek. Prze­su­wa­łem ocza­mi po kunsz­tow­nych ob­wo­lu­tach, gdy na­gle mój wzrok padł na wci­śnię­ty mię­dzy po­tęż­ne tomy zwi­tek kar­tek. Spró­bo­wa­łem go wy­cią­gnąć. Był moc­no za­kli­no­wa­ny. Szarp­ną­łem raz i dru­gi. Za­miast jed­nak ca­łe­go ma­szy­no­pi­su mia­łem w ręku je­dy­nie pierw­szą stro­nę. Zdzi­wi­łem się po­dwój­nie: raz, że zo­ba­czy­łem nie kop­tyj­ski, lecz grec­ki tekst, a dwa, że nie był to, jak do­tąd są­dzi­łem, ma­szy­no­pis, ale rę­ko­pis. Za­in­try­go­wa­ny, cią­gną­łem da­lej. Po chwi­li trzy­ma­łem w ręku wszyst­kie stro­ny nie­wia­do­me­go utwo­ru. Kształt li­ter i lek­ko tyl­ko po­żół­kły pa­pier zdra­dza­ły, że to, co czy­ta­łem, mu­sia­ło zo­stać na­pi­sa­ne sto­sun­ko­wo nie­daw­no. W oczy rzu­cał się ty­tuł: Peri ton Sa­ta­non. Za­in­try­go­wa­ło mnie to jesz­cze bar­dziej: skąd po­śród sta­rych to­mów współ­cze­sny rę­ko­pis? Komu mo­gło przyjść do gło­wy, aby w na­szym wie­ku pi­sać o sza­ta­nach, i to jesz­cze uży­wa­jąc do tego celu sta­ro­żyt­nej gre­ki? Już pierw­sze zda­nia po­zwo­li­ły stwier­dzić, że po­mi­mo bo­ga­tej sty­li­sty­ki oraz nie­co wy­bu­ja­łej wy­obraź­ni au­to­ra od­kry­wa­ła się przede mną wiel­ka i żywa tra­dy­cja chrze­ści­jań­skiej, or­to­dok­syj­nej du­cho­wo­ści.

Bi­blio­te­ka nie była jed­nak sto­sow­nym miej­scem do czy­ta­nia. Mu­sia­łem za­brać ze sobą zna­le­zio­ne dzieł­ko i udać się do mego ma­łe­go po­ko­iku na dru­gim pię­trze na­szej mi­sji ar­che­olo­gicz­nej. Nie by­łem pew­ny, czy bi­blio­te­karz – sta­ry, siwy mnich – po­zwo­li mi wy­po­ży­czyć od­na­le­zio­ną książ­kę, dla­te­go scho­wa­łem ją głę­bo­ko pod ko­szu­lę. Prze­bi­ja­łem się przez wie­lo­barw­ny tłum z jed­ną tyl­ko my­ślą: do­paść szyb­ko ci­che­go miej­sca, gdzie będę mógł w spo­ko­ju za­głę­bić się w czy­ta­niu.

***

Ja, Ni­ki­for, grec­ki mnich, po­kor­ny słu­ga Pana, po­sta­no­wi­łem udać się w wie­ku lat czter­dzie­stu i sied­miu, po­stę­pu­jąc śla­da­mi wiel­kie­go mi­strza An­to­nie­go, na pu­sty­nię, by tam, z dala od trud­no­ści, po­kus i roz­ko­szy, ja­kie mógł mi ofia­ro­wać świat, pod­jąć wal­kę o zba­wie­nie. Nikt nie wie­dział o mo­jej de­cy­zji – uzna­łem, że ro­zum­niej bę­dzie nie po­wia­da­miać ani mych bra­ci, ani ni­ko­go w ogó­le o tym,na co się wa­ży­łem. Zbyt do­brze ich zna­łem, by nie wie­dzieć, że usły­szaw­szy moje wy­zna­nie, za­czną się sprze­ci­wiać i po­ka­zy­wać wszyst­kie trud­ne stro­ny mego przed­się­wzię­cia.

Dłu­go nie mo­głem się jed­nak zdo­być na jego wy­ko­na­nie. Nie chcia­łem, aby mój po­stę­pek uzna­ny zo­stał za bunt, aby ktoś mógł mi za­rzu­cić, że od­cho­dząc ze wspól­no­ty, pod­wa­żam jej pra­wa i uświę­co­ną od stu­le­ci re­gu­łę. Nie taki prze­cież był  mój za­mysł – jak naj­dal­szy by­łem od po­dob­nych wąt­pli­wo­ści, któ­re bar­dziej za­pew­ne god­ne by­ły­by schi­zma­ty­ka niż mnie, za­wsze po­słusz­ne­go, za­wsze wier­ne­go i go­to­we­go do po­świę­ceń  syna grec­kie­go Ko­ścio­ła. Od kie­dy bo­wiem pa­mię­tam, przy­wią­za­łem się do jego świę­tej or­to­dok­sji i ca­łym ser­cem przy­lgną­łem do gło­szo­nych w nim prawd. Wzru­sze­niem na­pa­wa­ło mnie wspól­ne śpie­wa­nie psal­mów, a dym ka­dzi­dła zda­wał się za­wsze nie­biań­ską wo­nią.

By­łem jed­nak za­ra­zem uczniem wiel­kie­go bra­ta Gre­go­rio­sa. To on wpro­wa­dził mnie w pi­sma pierw­szych na­szych grec­kich i ła­ciń­skich Oj­ców, to on wiódł po krę­tych i nie­do­stęp­nych ścież­kach ich my­śli po to je­dy­nie, aby na koń­cu peł­nej tru­dów wę­drów­ki od­kryć przede mną ja­sne, praw­dzi­wie po­ra­ża­ją­ce wzrok świa­tło. To on tak­że prze­sy­cił mnie swy­mi ma­rze­nia­mi, gdy mó­wił: „Oto czas zbli­ża się do koń­ca, sło­wa utra­ci­ły swą moc, a na­sze ser­ca otę­pia­ły. Ina­czej jak go­dzi­li­by­śmy się po­zo­sta­wać tu­taj, przy­sto­so­wa­ni do re­guł tego świa­ta, jak mo­gli­by­śmy za­rzu­cić na­śla­do­wa­nie bra­ci, któ­rzy zo­staw­szy sami, nie­śli krzyż bez jęku, ze wzro­kiem utkwio­nym w nie­bo, peł­ni sza­leń­stwa i dum­nej po­gar­dy dla wszyst­kie­go, co ziem­skie”. Sie­dząc ca­ły­mi go­dzi­na­mi z Gre­go­rio­sem nad tek­sta­mi na­szych mi­strzów, zro­zu­mia­łem, że to, cze­go ode mnie wy­ma­ga mój na­uczy­ciel, to pój­ście w ich śla­dy, od­rzu­ce­nie sie­bie i ob­ra­nie dłu­giej, peł­nej nie­bez­pie­czeństw dro­gi wy­rze­cze­nia. Nie było mi jed­nak ła­two zo­sta­wić naj­bliż­szych. Wy­ko­na­nie po­wzię­te­go za­my­słu kosz­to­wa­ło mnie wie­le lat usil­nej pra­cy nad sobą. I gdy wresz­cie przy­szedł dłu­go ocze­ki­wa­ny dzień, wy­mkną­łem się w nocy, tak aby nikt mnie nie wi­dział.

Był jesz­cze je­den po­wód, dla któ­re­go pra­gną­łem, aby nikt nie do­wie­dział się o moim czy­nie. Chcia­łem, żeby moja ofia­ra była do­sko­na­ła, a taką mo­gła się stać, je­dy­nie bę­dąc zu­peł­nie po­ta­jem­ną. Czy ina­czej, my­śla­łem so­bie wte­dy, moje umar­twie­nie nie bę­dzie ska­żo­ne po­kla­skiem, ska­la­ne ową świa­do­mo­ścią, że są lu­dzie, któ­rzy mi się przy­glą­da­ją, któ­rzy mają mnie za ko­goś wiel­kie­go, pod­czas gdy ja chcia­łem stać się je­dy­nie pro­chem wo­bec Pana? I czy gdy­bym wie­dział, że oni wie­dzą, po­tra­fił­bym ustrzec się przed sa­mo­za­do­wo­le­niem?

Po kil­ku ty­go­dniach prze­praw, jaz­dy po­cią­ga­mi i au­to­bu­sa­mi, gdzie sta­ra­łem się skry­wać, że je­stem mni­chem, do­tar­łem do celu. Od­da­lo­ny od lu­dzi, rzu­ci­łem się na żół­ty, szorst­ki pia­sek i wy­zna­wa­łem z głę­bi ser­ca moją wia­rę. Na­resz­cie speł­ni­ło się moje wiel­kie ma­rze­nie. Z dala od ludz­kich osie­dli, oto­czo­ny przez po­fał­do­wa­ne wia­trem mo­rze pu­sty­ni, mo­głem roz­po­cząć dłu­gą dro­gę wy­nisz­cze­nia w ocze­ki­wa­niu na prze­bó­stwie­nie i przyj­ście Pana. Mia­łem ze sobą je­dy­nie Pi­smo. Nie za­bra­łem żyw­no­ści ani pie­nię­dzy, go­tów ra­czej umrzeć z gło­du, niż do­pu­ścić do po­mniej­sze­nia mej wia­ry. W uszach brzmia­ły mi sło­wa św. Cy­pria­na, któ­ry wo­łał, aby­śmy spiesz­nie go­to­wi byli po­rzu­cić ten świat ułu­dy i nie­do­sko­na­ło­ści, a skie­ro­wa­li się tam, gdzie roz­cią­ga się kró­le­stwo wiecz­ne. Cze­góż mia­łem się lę­kać? Nie przy­cho­dzi­ły do mnie wpraw­dzie dzi­kie zwie­rzę­ta i nie przy­no­si­ły po­kar­mu, po­dob­nie jak to prze­czy­ta­łem w opo­wie­ści o wiel­kim asce­cie An­to­nim, ale do­brzy lu­dzie, któ­rzy z rzad­ka prze­cią­ga­li tu­taj ze swy­mi ka­ra­wa­na­mi, nie za­po­mi­na­li o mnie i za­wsze mo­głem li­czyć na wspar­cie z ich stro­ny. Każ­de jed­nak przy­by­cie Be­du­inów bu­dzi­ło nie­po­kój mego ser­ca, ba­łem się bo­wiem, by nie wzię­li mnie za ko­goś świę­te­go i nie roz­gło­si­li mego imie­nia.

Nie chcia­łem jed­nak ce­lo­wo i świa­do­mie umrzeć z gło­du. Naj­więk­si Oj­co­wie prze­cież go­to­wi byli je­dy­nie cze­kać, ni­g­dy zaś sami nie do­pro­wa­dza­li do wła­snej śmier­ci, wie­dząc do­sko­na­le, że są jeno na­rzę­dziem w ręku Naj­wyż­sze­go.

Z upły­wem cza­su za­czę­ły mnie jed­nak na­cho­dzić wąt­pli­wo­ści. Co­raz wy­raź­niej bo­wiem do­strze­ga­łem po­dwój­ność swo­ich wy­bo­rów. Od­sze­dłem wpraw­dzie od bra­ci, po­sta­no­wiw­szy wy­dać swe cia­ło na umar­twie­nie, i chcia­łem ukrzy­żo­wać to, co we mnie cie­le­sne, aby od­zy­skać to, co du­cho­we. Jed­nak, my­śla­łem, czy w tej mo­jej de­cy­zji nie ma jesz­cze wię­cej py­chy, niż gdy­bym zde­cy­do­wał się po­zo­stać zwy­kłym klasz­tor­nym mni­chem? Czy nie kry­je się za nią prze­ko­na­nie, że wła­snym je­dy­nie wy­sił­kiem zdo­łam do­się­gnąć Pana? I czy po­stę­pu­jąc w ten spo­sób, nie zdra­dzi­łem bra­ci, któ­rzy ina­czej mo­gli­by brać ze mnie wzór i sami wspi­nać się stro­mą dróż­ką pro­wa­dzą­cą nas do zba­wie­nia? Czy od­cho­dząc aż tu­taj, nie rzu­ca­łem Bogu wy­zwa­nia, nie na­ka­zy­wa­łem Mu ob­ja­wie­nia? Czy nie po­wo­do­wa­ła mną ra­czej nie­cier­pli­wość niż pra­gnie­nie po­słu­gi? I tak po­zo­sta­wa­nie w sa­mot­no­ści spra­wi­ło, że miast zdo­by­wać co­raz wię­cej swo­bo­dy we­wnętrz­nej, po­go­dy i ra­do­ści, na­peł­nia­łem się wąt­pli­wo­ścia­mi, z któ­rych każ­da zdol­na była ska­zać mnie na wie­ku­iste męki. Te­raz do­pie­ro po­ka­za­ło mi się, co to jest być sa­me­mu z wła­sną du­szą, śle­dzić jej wszyst­kie po­ru­sze­nia, jej bóle i sła­bo­ści. Po­czu­łem, że stop­nio­wo ota­czać mnie za­czy­na ob­łok ciem­no­ści, że sta­jąc się co­raz bar­dziej roz­dar­ty, tra­cę zdol­ność otwar­cia na Boga. Sło­wa mo­dli­twy ka­mie­nia­ły na mo­ich ustach, czu­łem, że miast le­cieć w górę – opa­dam w dół.

Wie­dzia­łem wpraw­dzie, że zo­sta­jąc tu­taj sa­mot­nie, po­wi­nie­nem być go­tów na pod­ję­cie wal­ki, ale do tej pory ni­g­dy jesz­cze nie wy­da­wa­ło mi się, że sza­tan jest tak bli­sko. W ogó­le mu­szę przy­znać, że aż do cza­su, gdy moje ży­cie za­czę­ło mi się wy­my­kać z rąk, nie­wie­le o nim my­śla­łem. Ogra­ni­cza­łem się je­dy­nie do przyj­mo­wa­nia tego, cze­go na­ucza­li wszy­scy Oj­co­wie. Czu­łem zbli­ża­nie się owe­go nie­przy­ja­cie­la ro­dza­ju ludz­kie­go, węża i złe­go du­cha, któ­ry co­raz bar­dziej wi­kłał mnie w wąt­pli­wo­ści i od­bie­rał ja­sną, peł­ną uf­no­ści wia­rę. Nu­żyć za­czę­ły mnie na­wet sło­wa Ewan­ge­lii. Czu­łem nie­zno­śny prze­syt, któ­ry na­ra­stał z każ­dym dniem. Tak jak­by obu­dzi­ły się we mnie nie­spo­ży­te i nie­zna­ne mi do­tąd moce ży­cia. Ba, ja, mnich, któ­ry wie­le lat spę­dzi­łem w od­da­le­niu i zu­peł­nej sa­mot­no­ści, te­raz do­pie­ro zro­zu­mia­łem, czym jest po­żą­da­nie. O ile po­cząt­kiem było pierw­sze zwąt­pie­nie, o tyle koń­cem były prze­raź­li­we wi­zje speł­nie­nia mo­jej żą­dzy i ob­ra­zy ta­jem­ni­czych ko­biet, tym bar­dziej ku­szą­ce i groź­ne, że prze­cież żad­nej z nich nie po­zna­łem. Za­czą­łem prze­kli­nać moją de­cy­zję. Dla­cze­go tu w ogó­le przy­by­łem? Gdy­bym po­zo­stał u sie­bie, gdy­bym na­dal co dnia prze­strze­gał re­guł prze­pi­sa­nych przez św. Ba­zy­le­go, czy zna­la­zł­bym się tu­taj w od­osob­nie­niu, roz­dzie­ra­ny wąt­pli­wo­ścia­mi, wy­da­ny na pa­stwę żądz, sto­jąc na sa­mym skra­ju pie­kła?

Lecz czym było owo zło, któ­re z taką mocą i wy­ra­zi­sto­ścią w so­bie od­kry­łem? Skąd się bra­ło? Nie po­tra­fi­łem przez dłu­gi czas sku­pić się na tej my­śli. Wy­my­ka­ła mi się wciąż, za­wsze nie­ja­sna. Sza­tan nie zja­wiał się wprost przede mną, nie sły­sza­łem jego śmie­chu, nie wi­dzia­łem jego wy­krzy­wio­nej gry­ma­sem twa­rzy. Nie, on był je­dy­nie nie­usu­wal­nym tłem wszel­kiej mo­jej my­śli, nie­od­łącz­nym cie­niem każ­de­go wy­po­wia­da­ne­go prze­ze mnie „tak”, każ­dej mo­dli­twy. Był ową nie­chę­cią i opo­rem, któ­ry się we mnie bu­dził, roz­dar­ciem, któ­re lada mo­ment mo­gło mnie do­pro­wa­dzić do klę­ski. Jak­żeż pra­gną­łem, aby prze­stał się wresz­cie skry­wać i sta­nął na­prze­ciw mnie! Och, gdy­by przy­szedł bez pod­stę­pu, gdy­bym mógł go wi­dzieć przed sobą, jak mnie kusi, prze­ko­nu­je, na­ma­wia, wte­dy – to było dla mnie ja­sne – po­tra­fił­bym mu się prze­ciw­sta­wić. Tyl­ko że jego tak­ty­ka po­le­ga­ła na uni­ka­niu bez­po­śred­nie­go star­cia, na cią­głej, co­raz bar­dziej na­tar­czy­wej obec­no­ści, z któ­rą nie mo­głem so­bie po­ra­dzić, bo... ona była moją czę­ścią. Owa po­dwój­ność, czy­li moż­li­wość, że to, co jest, może być inne, niż jest, była samą moją isto­tą, i choć­by nie wiem jak tru­dzi­ła się moja du­sza, nie mo­głem po­ko­nać w so­bie tej my­śli. Nic nie po­ma­ga­ły co­raz bar­dziej su­ro­we po­sty, co­raz dłuż­sze wy­da­wa­nie cia­ła pro­mie­niom słoń­ca.

I tak to trwa­ło, nie wiem na­wet jak dłu­go – kil­ka ty­go­dni czy mie­się­cy. Jed­nak po­mi­mo że dni po­dob­ne były do sie­bie jak dwie kro­ple wody, w mej du­szy ciągle dzia­ło się coś no­we­go. Nie dość, że wciąż po­ja­wia­ją­ce się wąt­pli­wo­ści pod­wa­ża­ły sens tego, co czy­ni­łem, nie dość, że wie­lo­krot­nie nie mo­głem za­snąć, wi­dząc przed sobą peł­ne ta­jem­ni­czych roz­ko­szy ob­ra­zy, to jesz­cze prze­sta­łem od­czu­wać wy­rzu­ty su­mie­nia. Za­czą­łem my­śleć – po­cząt­ko­wo były to je­dy­nie krót­kie, przej­mu­ją­ce olśnie­nia, a po­tem stop­nio­wo co­raz głęb­sze prze­ko­na­nie – że w ogó­le nie ma żad­ne­go grze­chu i że sza­tan jest je­dy­nie ciem­nym, de­mo­nicz­nym imie­niem Boga, a w związ­ku z tym, co­kol­wiek bym czy­nił, zo­sta­nie uspra­wie­dli­wio­ne. Sko­ro ja, któ­ry cały swój wy­si­łek ob­ró­ci­łem na dą­że­nie do Pana i o nic in­ne­go nie dba­łem, jak o Jego ła­skę i o od­da­wa­nie Mu czci, po­pa­dłem w ta­kie wąt­pli­wo­ści, to co mają po­wie­dzieć inni lu­dzie? Któż jest na­praw­dę grzesz­ni­kiem, kto na­praw­dę god­ny jest od­rzu­ce­nia? Sko­ro po­dwój­ność jest samą moją na­tu­rą, to czy od­po­wie­dzial­ność za jej po­cho­dze­nie nie po­win­na przy­pa­dać Stwór­cy?

Cza­sem jed­nak przy­cho­dzi­ły chwi­le opa­mię­ta­nia. Wte­dy czu­łem się naj­nik­czem­niej­szym z lu­dzi, któ­ry str­wo­nił ofia­ro­wa­ny mu dar i wy­brał ra­czej śmierć w grze­chu niż ży­cie. Wte­dy od­naj­dy­wa­łem groź­ne sło­wa prze­stro­gi, któ­rych tak peł­ne było Pi­smo, i wra­ca­ła do mnie bo­jaźń. Za­le­wa­łem się rzew­ny­mi łza­mi i pa­da­łem do stóp ska­ły, pra­gnąc je­dy­nie szyb­kiej śmier­ci. Ostat­kiem sił wzy­wa­łem wte­dy Pana i mó­wi­łem, aby przy­wró­cił mi wła­dzę nad sobą, a przede wszyst­kim, abym zno­wu od­zy­skał świa­do­mość wła­snych grze­chów. W tych rzad­kich chwi­lach prze­ja­śnie­nia, gdy skry­ty przed pro­mie­nia­mi słoń­ca, od­czu­wa­łem ca­łym sobą skru­chę, zno­wu do­świad­cza­łem nie­usu­wal­nej obec­no­ści sza­ta­na.

Pew­ne­go razu za­uwa­ży­łem, że skoń­czy­ły się za­pa­sy żyw­no­ści. Bez je­dze­nia mo­głem jesz­cze wy­trzy­mać kil­ka dni, ale ten brak spra­wił, że li­czy­łem na ry­chły przy­jazd ko­lej­nej ka­ra­wa­ny. Po­sta­no­wi­łem wra­cać ra­zem z nią. Do­syć mia­łem już tych zwal­cza­ją­cych się na­wza­jem wąt­pli­wo­ści. Trze­ba było wresz­cie zde­cy­do­wać się na czyn. Chcia­łem pójść na po­bli­skie wzgó­rze, by stam­tąd wy­glą­dać nad­jeż­dża­ją­cych. I gdy już uczy­ni­łem pierw­sze kro­ki w tam­tym kie­run­ku, coś krzyk­nę­ło we mnie i za­bo­la­ło, coś ka­za­ło mi sta­nąć, upaść na zie­mię i gło­śno wy­szlo­chać moje grze­chy. I wte­dy, gdy tak le­ża­łem i pe­łen drże­nia i nie­mo­cy za­ta­pia­łem gło­wę w pia­sku, usły­sza­łem szmer i po­czu­łem, jak pada na mnie cień. Z tru­dem unio­słem gło­wę – przede mną stał czło­wiek ubra­ny w bia­łą ma­ry­nar­kę i spodnie, w ka­pe­lu­szu bar­wy piasz­czy­stej z du­żym pa­wim pió­rem.

– Przy­sze­dłem, gdyż zo­sta­łem po­sła­ny. Je­stem tym, któ­re­go daw­no już chcia­łeś zo­ba­czyć. Wstań i chodź ze mną, a ja cię wy­le­czę ze wszyst­kie­go, co złe – mó­wił ci­cho, acz zde­cy­do­wa­nie.

Przy ostat­nich sło­wach do­strze­głem w ką­ci­kach jego warg coś na kształt drwią­ce­go uśmie­chu. O dzi­wo, opu­ści­ła mnie nie­moc, po­czu­łem się sil­niej­szy i mo­głem po­wstać. Trud­no by­ło­by mi opi­sać jego twarz, ale wy­da­ła mi się dziw­nie zna­jo­ma. Na­gle zda­łem so­bie spra­wę, że ten ktoś, kim­kol­wiek był, jest zdu­mie­wa­ją­co po­dob­ny do mnie. Prze­szli­śmy kil­ka kro­ków do mo­jej szcze­li­ny.

– Kim je­steś? – za­py­ta­łem. Nie czu­łem stra­chu ani na­wet prze­sad­nej cie­ka­wo­ści. Wy­da­wa­ło mi się tyl­ko, że te­raz coś musi się roz­strzy­gnąć.

– Czy to waż­ne? Co ci to da, gdy po­dam ci swo­je imię? Zresz­tą niech bę­dzie. Kie­dyś – tu zno­wu do­strze­głem uśmiech – na­zy­wa­li mnie Nikt. Niech tak po­zo­sta­nie między nami.

– Po co przy­sze­dłeś? – nie czu­łem ob­co­ści. Wręcz prze­ciw­nie, mia­łem wra­że­nie, że oto spo­ty­kam się z kimś od daw­na zna­jo­mym, z kim do­sko­na­le się zży­łem.

– Po­wie­dzia­łem już. Żeby ci po­móc. Zo­sta­łem po­sła­ny.

– Przez kogo?

Nie od­po­wie­dział. Uśmiech­nął się tyl­ko raz jesz­cze i po­wie­dział:

– Sam zro­zu­miesz.

I na­gle po­ją­łem. Oto stał przede mną, on sam we wła­snej oso­bie: Ksią­żę Ciem­no­ści, pan tego świa­ta, mój ta­jem­ny prze­śla­dow­ca, ten, z któ­rym chcia­łem się zmie­rzyć i któ­re­go pra­gną­łem po­ko­nać.

– Odejdź stąd precz, sza­ta­nie – krzyk­ną­łem.

– Och, po co po­wta­rzać te sta­re, zu­ży­te for­muł­ki? Za­sta­nów się tro­chę. To do­bre dla dzie­ci, ale nie dla po­waż­nych lu­dzi jak ty. Je­śli odej­dę, ty tak­że mu­sisz zgi­nąć. To ja je­stem pod­sta­wą twe­go ży­cia. Od­rzuć mnie, a umrzesz.

– Ty... – bli­ski już by­łem po­now­ne­go wy­bu­chu, gdy wtem po­czu­łem, jak­by nie­wi­dzial­na ręka schwy­ci­ła mnie moc­no i na­ka­za­ła spo­kój. Zro­zu­mia­łem, że speł­ni­ły się moje dłu­go­trwałe proś­by; to zło zo­sta­ło nie­ja­ko ze mnie wy­od­ręb­nio­ne i sta­ło te­raz go­to­we do wal­ki. Te­raz mia­ło na­stą­pić roz­strzy­gnię­cie, cier­pie­nia od­naj­dą wresz­cie swe zna­cze­nie. Na­le­ża­ło przy­jąć wy­zwa­nie.

– Jak to – po­wie­dzia­łem – chcesz, abym uwie­rzył, że to nie Bóg, ale ty utrzy­mu­jesz mnie w ist­nie­niu? Że twa nie­obec­ność ozna­cza­ła­by moją śmierć? Więc odejdź, a zo­ba­czy­my. Uczyń, co mó­wisz, a po­zna­my, jak wiel­ka jest istot­nie two­ja moc.

– Czy za­sta­na­wia­łeś się kie­dyś, co by było, gdy­by nie ja, upa­dły anioł? Upa­dły – ja­kie to głu­pie sło­wo. Być może, jak za­raz poj­miesz, je­stem naj­po­trzeb­niej­szym ze wszyst­kich du­chów. To one z za­zdro­ści uło­ży­ły o mnie hi­sto­rie, w któ­rych wy­stę­pu­ję jako ucie­le­śnie­nie wszel­kie­go zła, pod­ło­ści i nie­go­dzi­wo­ści. Och, nie za­mie­rzam za­prze­czać. Niech im bę­dzie. Ale czy bar­dziej do­sko­na­ły jest ten, kto le­piej słu­ży, czy też ten tyl­ko, kto po­chle­bia? Inni anio­ło­wie pa­da­ją na twarz przed Bo­giem, a ja je­den śmia­łem rzu­cić Mu wy­zwa­nie. Po­tę­pi­li mnie. Od­su­nę­li od Nie­go. A prze­cież czy beze mnie Jego ist­nie­nie by­ło­by tym sa­mym co przed­tem? Te­raz może być Do­bro­czyń­cą, Zba­wi­cie­lem, te­raz może do­ma­gać się od czło­wie­ka uwiel­bie­nia, ale to wszyst­ko dzię­ki mnie. Kim był­byś beze mnie?

Przy­pu­ść­my, że w ogó­le byś za­ist­niał. Ale czy był­byś wol­ny? Czy nie był­byś po­dob­ny do au­to­ma­tu, w któ­rym wola jego pana i jego wła­sna tak się na­wza­jem utoż­sa­mi­ły, że nie moż­na ich roz­róż­nić? Mó­wią o mnie, że zwio­dłem pierw­szych lu­dzi. Przy­sta­ję na to. Tyle że gdy­bym ja tego nie uczy­nił, wszyst­ko, co wy na­zy­wa­cie dzie­ja­mi zba­wie­nia, nie mia­ło­by miej­sca.

– Do­brze o to­bie po­wie­dzie­li, że je­steś kłam­cą i oj­cem wszel­kie­go kłam­stwa – nie wie­dzia­łem, co wię­cej mógł­bym po­wie­dzieć. Czu­łem, że oto mam przed sobą in­te­li­gen­cję, któ­rej nie spo­sób po­ko­nać. Ale, jak to cza­sem bywa w ta­kich po­zor­nie bez­na­dziej­nych sy­tu­acjach, przy­szła mi do gło­wy od­po­wiedź. Nie­do­sko­na­ła za­pew­ne, ale je­dy­na, dzię­ki któ­rej mo­głem się jesz­cze opie­rać że­la­znej kon­se­kwen­cji Złe­go.

– Ta wol­ność, o któ­rej mó­wisz, wca­le nie jest do­bra. Na po­cząt­ku lu­dzie mie­li znacz­nie lep­sze po­zna­nie Boga niż te­raz. Był bli­sko nich. Po­dob­nie i ty: by­łeś szczę­śli­wy, a te­raz nie je­steś.

– Sko­ro, jak mó­wisz, by­łem wte­dy bar­dziej szczę­śli­wy, sta­łem bli­żej Boga, dla­cze­go się od Nie­go od­wró­ci­łem?

– Bo by­łeś pysz­ny. Uko­cha­łeś bar­dziej sie­bie sa­me­go niż Jego.

– Je­śli Bóg jest wszel­ką do­sko­na­ło­ścią, wszel­kim do­brem i wszel­kim ist­nie­niem, to jak mo­głem wy­brać coś poza Nim?

– Na tym po­le­ga two­ja wol­ność. Nie wy­bra­łeś zła, tyl­ko mniej­sze do­bro, któ­rym też by­łeś. I to wła­śnie było złe.

– Mó­wisz ni­czym Au­gu­styn. Tyl­ko za­sta­nów się: skąd wzię­ła się we mnie moc, żeby wy­brać co in­ne­go niż to, co naj­lep­sze? Albo jest coś, co mu­siał­bym bez­względ­nie wy­brać, albo nie. Je­śli nie, to zna­czy, że Bóg nie był ani wszech­moc­ny, ani naj­do­sko­nal­szy...

– To nie­praw­da. Ta moc, o któ­rej mó­wisz, przy­słu­gi­wa­ła ci jako du­cho­wi. Pier­wot­nie by­łeś do­bry, ale po­tem się od Boga od­wró­ci­łeś i On cię od­trą­cił.

– Po­wta­rzasz wy­uczo­ne for­muł­ki. Spró­buj po­my­śleć. Jak to się sta­ło, że w Bogu, któ­ry był ca­łym ist­nie­niem, na­gle po­ja­wi­ła się moż­li­wość cze­goś złe­go? Czy był czymś ogra­ni­czo­ny?

– Nie, ni­czym.

– Czy tak jak grec­cy bo­go­wie, mu­siał się li­czyć z ko­niecz­no­ścią, z ma­te­rią, z czym­kol­wiek in­nym niź­li On sam?

– Nie.

– Był za­tem wol­ny?

– Tak.

– Więc cze­mu miał­by stwo­rzyć coś, co się od Nie­go od­wra­ca i za­pie­ra?

– To tyl­ko to­bie się wy­da­je, że się od­wra­casz. Do­pó­ki je­steś, po­zo­sta­jesz zwró­co­ny.

– Upar­ty je­steś. Po­wta­rzam: skąd we mnie mia­ła­by się wziąć moc grze­sze­nia?

– Bo po­wsta­łeś z ni­co­ści. Je­steś zło­że­niem. Jak wszyst­ko, co jest, masz pew­ną ska­zę. To zna­czy ska­zę w sto­sun­ku do Je­dy­ne­go Ist­nie­ją­ce­go. Po­sia­dasz szcze­li­nę, pust­kę, nie­do­okre­śle­nie – wol­ność wy­bo­ru. Po­wsta­łeś z ni­co­ści. Nie było cię i sta­łeś się. Gdy­byś nie mógł od po­cząt­ku zgrze­szyć, gdy­byś był do­sko­na­le utwier­dzo­ny w bo­skiej do­sko­na­ło­ści, ni­czym nie róż­nił­byś się od Naj­wyż­sze­go. W Nim, i tyl­ko w Nim, nie ma róż­ni­cy mię­dzy tym, co moż­li­we, a tym, co jest. Ty na­to­miast mo­głeś być inny i sta­łeś się inny.

Za­czął się śmiać, jego chi­chot od­bi­jał się od skal­nych za­ło­mów i gi­nął w cze­lu­ściach. Nie ba­łem się go jed­nak. Ustą­pi­ły zwąt­pie­nie i strach, z któ­ry­mi tak się zży­łem. Wal­ka roz­grza­ła mnie. W pierw­szej chwi­li są­dzi­łem, że nie ma dla mnie wyj­ścia i moje sto­py za­chwia­ły się – te­raz od­zy­ska­łem uf­ność. Mu­sia­łem się twar­do trzy­mać tego jed­ne­go: po­wsta­łeś z ni­co­ści. To był jego sła­by punkt i w nie­go mu­sia­łem ra­zić.

– Wy­da­je ci się, że mnie do­pa­dłeś – tak samo jak po­przed­nio nie­spo­dzia­nie za­czął się śmiać, tak te­raz od­zy­skał spo­kój. Owio­nął mnie chłód – uczu­cie nie­zna­ne mi do­tych­czas na tej roz­grza­nej pa­tel­ni. Chłód, jaki mnie do­tknął, pa­ra­li­żo­wał, prze­ni­kał i czu­łem do­kład­nie, że moje ar­gu­men­ty tra­fia­ją w pust­kę, że jego nic nie jest w sta­nie po­ru­szyć, a wszyst­ko, co czy­ni, jest uda­wa­niem i wy­ra­cho­wa­niem.

– A je­śli za­py­tam, skąd się wzięła ni­cość, co mi od­po­wiesz?

– Ni­cość? – po­wtó­rzy­łem za­sko­czo­ny. – Z ni­cze­go. Ni­cość się nie wzię­ła, bo jej nie było. Co to za py­ta­nie? Jak coś, cze­go nie ma, może być? Na two­je py­ta­nie nie ma od­po­wie­dzi. Trak­tu­jesz bo­wiem coś, cze­go nie ma, jak to, co jest, i py­tasz, czym to jest. Mó­wisz o ni­co­ści, jak się mówi o czło­wie­ku, pta­ku, zwie­rzę­ciu. Moż­na za­py­tać, skąd się wziął czło­wiek, ale nie skąd się wziął nie-czło­wiek, je­śli owo „nie” bę­dzie­my trak­to­wać jako zu­peł­ne za­prze­cze­nie.

– Wi­dzę, żeś nie próż­no­wał na pu­sty­ni. Od­wróć za­tem py­ta­nie: jak to się sta­ło, że je­śli naj­pierw był Bóg i tyl­ko Bóg, i nic poza Nim, i w ogó­le nie było żad­ne­go „poza”, tyl­ko wszyst­ko było „w”, to jak, po­wta­rzam, po­ja­wi­ło się coś in­ne­go od Boga?

– Bo On to stwo­rzył.

– Z cze­go?

– Z ni­cze­go. Mocą swej woli…

– I to, co stwo­rzył mocą swej woli, mo­gło być złe?

– Tak, bo stwo­rze­nie ma ska­zę i nie mo­gło być w Nim utwier­dzo­ne.

– A nie przy­szło ci ni­g­dy do gło­wy, że i Bóg wy­ło­nił się z ni­co­ści? Że ona, nie­po­ję­ta i nie­skoń­czo­na, wy­da­ła z sie­bie wszel­kie je­ste­stwo? I że wte­dy ja, tak po­ni­ża­ny i oczer­nia­ny, okażę się nie tyle za­prze­cze­niem, ile ra­czej inną stro­ną Boga, któ­re­go ty sta­rasz się przede mną bro­nić? I czy po­tra­fisz ina­czej wy­tłu­ma­czyć to, że nie­gdyś cie­bie nie było, ani in­nych lu­dzi, ani świa­ta, ani mnie, a po­tem zno­wu bę­dzie wiecz­ność? I wszyst­ko to mia­ło­by być opar­te na woli je­dy­ne­go Pana? Skąd czer­pał­byś jed­nak pew­ność, że jego wola się nie od­mie­ni? Raz stwo­rzył, więc może prze­kre­ślić, raz rzekł, więc może cof­nąć to, co wy­po­wie­dział. Dla­cze­go miałbyś Mu ufać? Je­steś albo Jego cząst­ką, albo w ogó­le cię nie ma. Nie, tego nie moż­na wy­trzy­mać, nie moż­na wszyst­kie­go opie­rać na uf­no­ści, nie moż­na wszyst­kie­go od­da­wać w cu­dze ręce. Bóg nie był wszech­moc­ny. Był przede mną, przy­zna­ję, ale kto wie, czy cze­goś nie było wcze­śniej... Zresz­tą, tak czy ina­czej, nie wia­do­mo, dla­cze­go ten, któ­re­go nie było i stał się z ni­cze­go, miał­by ufać, że cze­ka go co­kol­wiek do­bre­go.

– Oto te­raz wi­dać, co cię drę­czy. Nie je­steś zdol­ny Mu za­ufać – wy­krzy­cza­łem z ca­łych sił.

– Je­stem, po­dob­nie jak On, wy­ło­nio­ny z nie­od­gad­nio­ne­go cha­osu. Wi­dzia­łem Go i od­sze­dłem od Nie­go. Nie dla­te­go jed­nak, że Go znie­na­wi­dzi­łem, tyl­ko nie mo­głem Mu uwie­rzyć. Nie mo­głem po­jąć, dla­cze­go coś ra­czej mia­ło­by po­wstać, niż nic da­lej nie ist­nieć, i jak co­kol­wiek może się ostać wo­bec Nie­go. Albo ni­cze­go nie po­trze­bo­wał i po­zo­sta­wał do­sko­na­le sa­mo­wy­star­czal­ny, albo też był w Nim brak. Tyl­ko bra­kiem mogę wy­tłu­ma­czyć so­bie stwo­rze­nie. Tyl­ko ni­co­ścią, z któ­rej On też się wy­ło­nił.

– Dla­cze­go nie mo­żesz Mu uwie­rzyć? Dla­cze­go nie przy­jąć, że są rze­czy, któ­rych nie ro­zu­miesz, ale że On jest do­bry?

– Głup­stwo. Głup­stwo. Je­stem zbyt dum­ny na te bzdu­ry – ta twarz, wy­glą­da­ją­ca jak ma­ska, tak nie­po­ru­szo­na, w któ­rej, jak mi się do­tąd zda­wa­ło, cza­ił się je­dy­nie jad nie­na­wi­ści, prze­mie­ni­ła się w gry­ma­sie męki i bólu. – Dla­cze­go On mnie stwo­rzył? Dla­cze­go w ogó­le coś stwo­rzył? To nie­po­ro­zu­mie­nie. To pu­sty dow­cip. Nie, ni­g­dy się z tym nie po­go­dzę. Coś jest. Ist­nie­je. Ist­nie­je, mimo że stwo­rzo­ne. Mimo że naj­pierw tego nie było. I to je­dy­nie dzię­ki woli Ko­goś. Do Kogo nie prze­nik­niesz. Kogo nie osią­gniesz. Bę­dziesz się tam wspi­nał mi­lio­ny, mi­liar­dy lat, bę­dziesz po­ścił, schy­lał swą gło­wę, bę­dziesz po­kor­ny, bę­dziesz po­słusz­ny, ale to nic nie da. Za­wsze usły­szysz w so­bie głos: a je­śli po tym wszyst­kim, po tej nie­skoń­czo­no­ści cza­su, na­gle Mu się od­mie­ni, to co bę­dzie wte­dy?

– On jest nie­zmien­ny – wy­rzu­ca­łem z sie­bie te od­po­wie­dzi jak wo­jow­nik, któ­ry wi­dząc zbli­ża­ją­cy się szmer woj­ska i zgiełk bro­ni, cho­wa się za swo­ją tar­czę i zza niej śle przy­go­to­wa­ne do bi­twy strza­ły.

– Ba, ale ty, ty je­steś zmien­ny. Na za­wsze po­zo­sta­nie mię­dzy nami coś, co dzie­li całą za­gad­kę. Zro­zu­mia­łem, że ni­g­dy się z Nim nie zrów­nam, że mimo ca­łej Jego po­zor­nej do­bro­ci i ła­ska­wo­ści ni­g­dy nie zo­sta­nie ze mnie star­te pięt­no pod­le­gło­ści i stwo­rze­nia, że za­wsze przede mną po­zo­sta­nie ta dru­ga gra­ni­ca, owa ni­cość, któ­ra prze­cież jest moją isto­tą – dzię­ki niej sta­łem się i ona to­wa­rzy­szyć mi bę­dzie po wie­ki wie­ków. I wy­obra­żasz so­bie, że taką myśl moż­na było znieść bez­kar­nie? Wy­obra­zić so­bie nie­skoń­czo­ną li­nię cza­su i sie­bie idą­ce­go za nią – to praw­dzi­wie okrop­ne uczu­cie. Prze­stra­szy­łem się, po­czu­łem, że to nie dla mnie. Że On uczy­nił błąd, pod­sta­wo­wy i za­sad­ni­czy: stwo­rzył co­kol­wiek. Gdy­by po­zo­stał sam ze sobą, tak by­ło­by w po­rząd­ku. A te­raz ja je­stem. Je­stem już na za­wsze sobą, na Nim za­cze­pio­ny. I nie mogę tego nie chcieć. Nie mogę się z tego by­cia w nim wy­zwo­lić. Strasz­ne. Ohyd­ne. A On jesz­cze na do­miar złe­go (cha, za­baw­nie to brzmi w mo­ich ustach, wiem)… On upo­mi­nał się jesz­cze o hołd. Jak jed­nak moż­na Go było czcić za to, że ska­za­ny zo­sta­łem na nie­prze­mi­ja­ją­ce męki ist­nie­nia za­leż­ne­go od ko­goś in­ne­go? I wte­dy po­czu­łem, że Nim też się moż­na zmę­czyć, że prze­syt i tu jest moż­li­wy i że dłu­żej nie da się utrzy­mać fik­cji. Ni­cość ma swo­je pra­wa. Dru­ga stro­na musi być obec­na. Nie­na­wi­dzę od tej pory ist­nie­nia i wal­czę prze­ciw Nie­mu. Wal­czę? Nie, za­czy­nam już mó­wić ni­czym moi prze­śla­dow­cy. Ra­czej ujaw­niam to, co jest ukry­te przed wa­szy­mi ocza­mi.

– Oto two­ja py­cha. In­ny­mi sło­wy, mó­wisz prze­cież: gdy­bym był Bo­giem i tyl­ko gdy­bym był Bo­giem, mógł­bym nie cier­pieć. A sko­ro nie je­stem Bo­giem, to w ogó­le nie je­stem i nic nie ma pra­wa być. Dla­te­go – niech wszyst­ko zgi­nie.

Umil­kli­śmy. Od­ra­za, lęk, pra­gnie­nie uciecz­ki ustą­pi­ły we mnie miej­sca żalo­wi. Co on był wi­nien? Czy nie miał tro­chę ra­cji w tej swo­jej wal­ce o wy­ja­śnie­nie wszyst­kie­go? Jak­by od­ga­du­jąc moje my­śli, po­wie­dział:

– A poza tym, przy­po­mnij so­bie, co na­pi­sał Ory­ge­nes.

– Nie wie­dzia­łem, że sza­tan jest oby­ty w teo­lo­gii. I to teo­lo­gii he­re­tyc­kiej – pró­bo­wa­łem kpić.

– Sza­tan jest przede wszyst­kim ba­da­czem, któ­ry nie daje się wzru­szyć i po­cią­gnąć na­mięt­no­ściom. Po­tra­fi pa­trzeć na Boga zim­no. A co do he­re­zji: Ory­ge­nes to byt znacz­nie mą­drzej­szy od Au­gu­sty­na i od tej ca­łej zgrai, go­to­wej ska­zy­wać mnie na męki pie­kiel­ne. Prze­nik­nął my­ślą głę­bię mo­jej ta­jem­ni­cy: Bóg czu­je się wo­bec mnie win­ny i nie skaże mnie na po­tę­pie­nie. Albo też po­tę­pie­nie, w któ­rym tkwię, nie jest ni­czym ze­wnętrz­nym. Nie, sam je­stem swo­im po­tę­pie­niem. Ist­nie­jąc jako za­leż­ny, cier­pię. Ina­czej, czy ci głup­cy nie wi­dzą, w jaką sprzecz­ność po­pa­da­ją? Gdy­bym zo­stał ska­za­ny na męki wiecz­ne, jak twier­dzą, to czy dla­te­go, że od­sze­dłem swo­bod­nie, czy dla­te­go, że tak było prze­wi­dzia­ne? Je­śli dla­te­go, że sam od­sze­dłem, zna­czy­ło­by to, że ja i słu­dzy moi wy­bra­li­śmy na­sze miesz­ka­nie. Do­zna­łem roz­ko­szy nie­zna­nych świę­tym, speł­ni­łem po­żą­da­nia, do któ­rych oni nie do­ro­śli, do­peł­ni­łem ciem­ną stro­nę stwo­rze­nia, po­sze­dłem zba­dać, jak da­le­ko moż­na zbli­żyć się do ni­co­ści. Sta­ną­łem na­prze­ciw nie­zna­nych prze­pa­ści, a oni śmią mnie oskar­żać?

Po­rzuć ich i ty. Chodź ze mną, a dam ci za­sma­ko­wać w roz­ko­szach świa­ta. Nie tak jed­nak, jak oni so­bie wy­obra­ża­ją: zwie­rzę­ce ucie­chy, szyb­ko speł­nia­ne, z cią­gle to­wa­rzy­szą­cym im prze­sy­tem. Nie! Bę­dzie­my wy­twor­ni w czy­nie­niu nie­go­dzi­wo­ści. Nie damy się zwieść żą­dzy, lecz ra­czej wy­ko­rzy­sta­my ją do ba­da­nia sa­mych sie­bie. Pój­dzie­my jej tro­pem i bę­dzie­my ba­da­li ową gra­ni­cę, któ­ra od­dzie­la to, co jest, od tego, cze­go nie ma. Bę­dzie­my wciąż bliż­si moż­li­wo­ści niż ist­nie­niu. Głup­cy nie zro­zu­mie­li mnie, nie po­ję­li mego ge­niu­szu. Czy oni są­dzą, że ja nie wiem, że nie ma na­sy­ce­nia? Och, o ni­czym nie wiem tak do­brze. Ale też do­sze­dłem do kre­su wła­snej ni­co­ści i po­zna­łem pa­sję znisz­cze­nia. Chodź. Je­stem inną stro­ną Boga. Je­stem de­mo­nem, ale prze­cież i On ma w so­bie coś de­mo­nicz­ne­go.

Sta­łem po­ra­żo­ny tymi sło­wa­mi. Czu­łem, że wszyst­ko wy­ry­wa się ze mnie, że go­tów je­stem już biec ra­zem z nim. Ośle­pi­ło mnie tak dłu­go ocze­ki­wa­ne i upra­gnio­ne świa­tło. Cho­ciaż jed­nak jego głos hu­czał mi w uszach, cho­ciaż to, co mó­wił, było aż tak prze­ko­nu­ją­ce, to prze­cież coś we mnie sta­wia­ło opór. I sta­łem roz­dar­ty, pe­łen sprzecz­nych my­śli, nie wie­dząc, w któ­rą stro­nę po­wi­nie­nem się zwró­cić. A on, wi­dząc moje za­cho­wa­nie i że bli­ski już by­łem pod­da­nia się, wy­krzyk­nął:

– Nic się nie bój! Co­kol­wiek uczy­ni­my, zo­sta­nie­my zba­wie­ni. Wy­zwo­li­my się od pust­ki. Nada­my swe­mu ist­nie­niu sens. Bę­dzie­my za­bi­jać i drę­czyć, nisz­czyć i gra­bić, za­wsze sami. Wszyst­ko, co zro­bi­my, w nas bę­dzie mia­ło źró­dło.

Na­dal nie wie­dzia­łem, co mu od­po­wie­dzieć. Pa­dłem za­tem na ko­la­na, tam na wprost nie­go, i sta­ra­łem się od­dać mo­dli­twie. I wte­dy po raz pierw­szy po­pa­dłem w za­chwy­ce­nie. Ode­rwa­łem się od sie­bie i uj­rza­łem całą grzesz­ność mego ży­cia. Zro­zu­mia­łem, że mój prze­ciw­nik bli­ski już był zwy­cię­stwa i gdy­by nie anio­ło­wie, do­bre, opie­kuń­cze du­chy, któ­re się za mną wsta­wi­ły, i gdy­by nie proś­by świę­tych bra­ci prze­by­wa­ją­cych po pra­wi­cy Pana, uległ­bym i zo­stał uwie­dzio­ny przez dia­bła. Kto prze­ma­wiał tak jak on? Kto zgrab­niej i do­sad­niej do­bie­rał sło­wa, for­mu­ło­wał my­śli, przy­ta­czał przy­kła­dy, po­zwa­lał wzno­sić się wy­obraź­ni?

Nie wiem, jak dłu­go le­ża­łem. Le­d­wie jed­nak przy­mkną­łem oczy, usły­sza­łem: „Nie bój się tego, któ­ry cię tu oto­czył. Za­cho­waj uf­ność we Mnie, a zwy­cię­żysz. Kto dał ci pra­wo, abyś ba­dał gra­ni­ce, któ­re zo­sta­ły przed tobą za­mknię­te? Skąd wiesz, czy je­śli je prze­kro­czysz, jesz­cze kie­dy­kol­wiek po­wró­cisz do Mnie? Bądź po­kor­ny. Zro­zum, że wszyst­ko, co masz, otrzy­ma­łeś, uwiel­biaj Pana, a żyć bę­dziesz”. Te sło­wa, mó­wię to z ca­łym prze­ko­na­niem, sły­sza­łem wy­raź­nie.

***

Kie­dy się pod­nio­słem, na­sta­ła już noc. Mego ku­si­cie­la nie zna­la­złem przy mnie. Jego głos prze­rwał po­now­nie mój sen o brza­sku. Tym ra­zem jed­nak moje ser­ce po­zo­sta­ło bez trwo­gi i chcia­łem przy­jąć wy­zwa­nie. On na­to­miast, jak­by ni­g­dy nic, po pro­stu pod­jął prze­rwa­ną roz­mo­wę.

– Jest wpraw­dzie przy­po­wieść o Ła­za­rzu, lecz zo­sta­ła na­pi­sa­na przez lu­dzi sła­bych, za­wist­nych. Wy­obra­żasz so­bie, ja­kie przy­jem­no­ści mu­sie­li­by oni czer­pać, oglą­da­jąc męki swych daw­nych pa­nów i wład­ców? Ale je­śli spró­bu­jesz na chwi­lę choć­by wy­zwo­lić się z tra­dy­cji i przy­zwy­cza­jeń, po­wiedz sam, jaki ego­izm mógł­by być bar­dziej okrut­ny niż ten wła­śnie? Pa­trzeć na bliź­nich po­grą­żo­nych w smut­ku i roz­pa­czy, spo­glą­dać na wiecz­nie nie­szczę­śli­wych i nie móc im po­móc? Kto z nas nie rzu­cił­by ra­czej wszyst­kie­go i nie ru­szył na po­moc? Kto nie wzgar­dził­by wów­czas Bo­giem, całą cze­re­dą anio­łów, che­ru­bi­nów i se­ra­fi­nów, kto nie uciekł­by przed mo­no­ton­nym hym­nem chwa­ły, któ­ry ina­czej mu­sia­ły­by po­wta­rzać jego usta? Do­brze, je­śli jesz­cze pa­trzy­li­by­śmy na rze­czy­wi­stych zbrod­nia­rzy, ale co po­wie­dzieć o tych, któ­rzy na męki ska­za­ni zo­sta­li przez wła­sną głu­po­tę, ma­łość i nie­po­rad­ność? Komu w ogó­le moż­na by od­mó­wić zba­wie­nia? I jak ta świa­do­mość, któ­rą po­sia­da­ją zba­wie­ni, że oto poza nimi w ogni­ste mo­rze siar­ki, czy też jak­kol­wiek ina­czej zwał­byś to miej­sce za­tra­ce­nia, zo­sta­ją wrzu­ce­ni ich bli­scy, mu­sia­ła­by wpły­wać na nich sa­mych? Ża­den śpiew i żad­ne wy­chwa­la­nie nie oka­za­ło­by się wów­czas praw­dzi­we – wszyst­ko by­ło­by je­dy­nie ma­ską stra­chu, za­sło­ną ukry­te­go prze­ra­że­nia przed lo­sem po­tę­pio­nych. I jak ty byś się czuł, gdy­byś po­śród zba­wio­nych nie zna­lazł swych ro­dzi­ców, swych przy­ja­ciół? Jak by się czu­li mę­żo­wie bez żon i żony bez mę­żów, oj­co­wie i mat­ki bez dzie­ci i dzie­ci bez ma­tek i oj­ców? Czyż wte­dy nie po­wsta­ła­by ko­niecz­ność no­we­go Zba­wi­cie­la, któ­ry po­tra­fił­by zło­żyć z sie­bie ofia­rę nie tyl­ko, jak ten pierw­szy, za wy­bra­nych, ale i za po­tę­pio­nych?

– Kim je­steś, aby oskar­żać Pana? – od­po­wie­dzia­łem. Sku­pi­łem się cały w so­bie, ze wszyst­kich sił przy­war­łem do tego, co prze­ka­za­li świę­ci Oj­co­wie, i mó­wi­łem z głę­bi swe­go ser­ca. – Czy by­łeś wcze­śniej, niż zo­sta­łeś stwo­rzo­ny? Czy to­wa­rzy­szy­łeś Mu w cza­sie, kie­dy nie było jesz­cze żad­ne­go cza­su? Jak mo­żesz wy­rzu­cać Mu Jego spra­wie­dli­wość? Je­steś je­dy­nie kimś, kto stał się z ni­cze­go, otrzy­mał ist­nie­nie z ze­wnątrz, i dla­te­go jak śmiesz ro­ścić so­bie pra­wa, ocze­ki­wać cze­goś in­ne­go niż tyl­ko po­wro­tu do nie­by­tu?! Py­cha prze­ma­wia przez cie­bie, sza­ta­nie!

Pró­bu­jesz we mnie wzbu­dzić współ­czu­cie, po­wie­dzieć, że nikt nie za­słu­żył na po­tę­pie­nie. Tak, wspól­nym na­szym lo­sem jest po­pa­da­nie w ni­cość. Cią­ży­my tam, skąd przy­szli­śmy. Wciąż zmien­ni, wciąż nie u sie­bie, za­wsze po­dat­ni na to, co nowe i nie­zna­ne, lecz czy z tego co­kol­wiek wy­ni­ka? Czy ra­czej nie po­win­ni­śmy po­wie­dzieć, że nikt z nas nie za­słu­żył na ła­skę? I je­śli od­czu­wa­my w so­bie współ­czu­cie dla in­nych, to czy i ono nie wy­pły­wa z py­chy i za­po­mnie­nia o tym, kim je­ste­śmy? Kim je­stem, abym się miał li­to­wać? Czy proch może za­pro­te­sto­wać?

– Sko­ro tak się po­ni­żasz, to dla­cze­go zo­sta­łeś stwo­rzo­ny? – od­parł z lek­ką iro­nią, tak jak sta­ry na­uczy­ciel zwra­ca się do ucznia sta­wia­ją­ce­go pierw­sze kro­ki. – Dla­cze­go je­steś? Je­śli ta gra­ni­ca ma sens, je­śli w ogó­le coś jest (a nie był­bym sobą, gdy­bym po­tra­fił to przy­jąć jako pew­nik), to nie zdo­łasz wy­tłu­ma­czyć Boga. Po co zsy­łał­by swe­go Syna na zie­mię? Dla­cze­go mia­ło­by Mu za­le­żeć na od­ku­pie­niu, oczysz­cze­niu, za­tar­ciu owej rysy, jaką wno­si sobą ni­cość? Wy­bacz, ale to, co mó­wisz, jest wręcz śmiesz­ne. Czy je­śli bę­dziesz so­bie po­wta­rzał, że cię nie ma, ła­god­niej znie­siesz cier­pie­nie in­nych?

– Sza­ta­nie, cze­mu chcesz uda­wać? Co cie­bie na­praw­dę ob­cho­dzi los bliź­nich?

– Co mnie ob­cho­dzi? Ow­szem, sam w so­bie nie­wie­le, ale jako staw­ka, o któ­rą idzie gra, bar­dzo. Wy­ry­wam du­sze i zbie­ram je do sie­bie, aby nas było wię­cej. Tych, co od­rzu­ca­ją i nie chcą się zgo­dzić. To my przyj­mu­je­my praw­dzi­wy za­kład. Sta­je­my na­prze­ciw Boga i mó­wi­my: oto je­ste­śmy, Two­je stwo­rze­nia, i co te­raz z nami zro­bisz? Rzu­ca­my wy­zwa­nie Jego do­bro­ci, śle­dzi­my ją i ba­da­my. Nie twier­dzę wca­le, że zaj­mu­je mnie los in­nych lu­dzi i że chcę im po­ma­gać. Po co mi to? Ale oni są mymi za­kład­ni­ka­mi. I do­pó­ki ist­nie­je po­tę­pie­nie, do­pó­ty gra to­czy się da­lej. I co­kol­wiek Bóg by uczy­nił, jak­kol­wiek by się po­ni­żył, my za­wsze za­da­je­my dal­sze py­ta­nia.

– Czyż śmierć Chry­stu­sa wam nie wy­star­czy­ła? Mało jesz­cze Pan po­ka­zał, że umi­ło­wał wszyst­ko, co stwo­rzył?

– Śmiesz­ny ar­gu­ment. Ow­szem, ta jego śmierć mnie za­bo­la­ła. Nie mogę po­jąć, dla­cze­go zro­bił tak głu­pio. Sie­dział w tej swo­jej bo­sko­ści jak w wy­god­nym gnieź­dzie i przy­szedł tu na świat, gdzie ja pa­nu­ję, i zgo­dził się cier­pieć. Ależ mu do­pie­kłem! Drę­czy­łem, ile wla­zło. I bez­sku­tecz­nie. Nie zła­mał się. Praw­dę mó­wiąc, to obu­rza­ją­ce. Ja­kim pra­wem to zro­bił? Tak cier­pieć i nie wy­krzy­czeć słów bun­tu. Nie­by­wa­łe. Draż­ni mnie to. Iry­tu­je. Ten wasz Chry­stus i jego ofia­ra to po pro­stu nie do znie­sie­nia. Ale i tak Mu nie ule­gnę. Nie wol­no mi ulec, bo­wiem w so­bie znaj­du­ję osto­ję. 

– Dla­cze­go nie chcesz przy­jąć ta­jem­ni­cy? Żad­ne stwo­rze­nie nie może tego po­znać. Być może je­dy­nie Bóg prze­ni­ka wszyst­ko. Lecz czy nam nie przy­stoi ra­czej się cie­szyć, że w ogó­le je­ste­śmy?

– A znasz opo­wieść o nie­win­nych łzach cier­pią­cych dzie­ci? Nie będę się cie­szył, do­pó­ki tyle bę­dzie na świe­cie nie­za­wi­nio­nych mąk.

– Zno­wu to two­je dia­bel­skie mi­ło­sier­dzie, w któ­re się stro­isz. Nie do twa­rzy ci z nim. Przy­po­mi­nasz kata, któ­ry ubrał się w dzie­cię­ce fa­ta­łasz­ki. Strasz­ne. Czy śmierć Chry­stu­sa ci nie wy­star­czy­ła? Mało jesz­cze Pan po­ka­zał, że umi­ło­wał wszyst­ko, co stwo­rzył? Czy jego cier­pie­nie nie wy­star­czy?

– Nie, no nie mogę. Dość mam tej mni­szej gad­ki. Dość wa­szej kle­szej pro­pa­gan­dy. Nie chcę słu­chać o krzy­żu i ofie­rze. Nic mnie bar­dziej nie wku­rza. To jest ta­nie i głu­pie. Co mnie ob­cho­dzi, że ten nie­biań­ski pa­jac dał się głu­pio za­ciu­kać? Co ja z tego mam? 

– A co masz mieć? Nie je­steś pa­nem ży­cia. Dla­te­go patrz z wdzięcz­no­ścią na Tego, któ­ry bę­dąc Bo­giem, nie trak­to­wał swej bo­sko­ści jako cze­goś przy­własz­czo­ne­go, ale po­dzie­lił się nią z nami.

– Bred­nie. Chrze­ści­jań­skie slo­ga­ny. Wolę sam de­cy­do­wać o so­bie, sam sie­bie stwa­rzać i wy­my­ślać. 

– Mó­wisz, jak­byś był Bo­giem.

– Do­pó­ki nim nie zo­sta­nę, nie chcę prze­ba­cze­nia, zba­wie­nia, ule­cze­nia. Nie chcę nic, poza wszyst­kim.

– Więc je­steś stra­co­ny na wie­ki. Chcąc nie­moż­li­we­go, po­tę­piasz sie­bie.

– Drwię z tego. Przez to, że nie po­niżę się bła­ga­niem o wy­ba­cze­nie, po­ka­zu­ję swoją wiel­kość. O, niech On o mnie za­bie­ga, niech mi do nóg upa­da. A ja i tak Jego zba­wie­nia nie przyjmę. Bę­dąc sobą, nisz­czę Jego po­rzą­dek. Za­cho­wu­jąc swo­je zbun­to­wa­ne „Ja”, nisz­czę Jego ład. Nie ma mowy o po­ku­cie. Obrzy­dli­we to i nie­wol­ni­cze.

– Skru­cha i żal jest pra­gnie­niem, aby to, co się sta­ło, nie było się wy­da­rzy­ło. Jest zda­niem się na Boga. Jest przy­zna­niem Mu ra­cji i od­da­niem Mu tego, co na­leż­ne. On je­den pa­nu­je nad by­tem i On je­den udzie­la ist­nie­nia. Je­śli On je­den za­po­mni o tym, co było złe – zło zo­sta­je zwy­cię­żo­ne. Po co mi moje „ja”? Zda­ję się na Pana i żyć będę!

– Jako kto? Mgli­ste wcie­le­nie anio­ła? Nie chcesz być sobą? Nie chcesz być dla sie­bie? Nie chcesz sam de­cy­do­wać i sam stwa­rzać? Być sobą i z sie­bie wszyst­ko do­by­wać – oto jest zba­wie­nie.

– Nie li­czę na zba­wie­nie, nie je­stem kup­cem, nie mó­wię: ty daj mi to, a ja w za­mian od­stą­pię ci co in­ne­go. Pa­dam na twarz i wy­zna­ję, że nie je­stem god­ny do­stą­pić zba­wie­nia. Pa­dam na twarz i wy­zna­ję, że to, na co pa­trzę, jest god­ne po­dzi­wu.

– Mimo cier­pie­nia?

– Mimo cier­pie­nia. Po­dzi­wiam, że coś jest.

– Po­dzi­wiaj so­bie zdro­wo. Nie­wol­ni­ku. Psie. Ro­ba­ku. Ja ofia­ro­wu­ję ci wol­ność. Ja ofia­ro­wu­ję ci po­tę­gę. I moi lu­dzie idą za mną. I wzno­si­my mury praw­dzi­wie nie­po­ko­na­ne. I na­sza wiecz­ność bę­dzie zwy­cię­ska. Mu­szę wciąż się­gać tam, do­kąd inni nie mają śmia­ło­ści. Mu­szę prze­kra­czać wszel­kie gra­ni­ce i wciąż ocie­rać się o to, co nie jest. Je­stem wiecz­nym wy­zwa­niem dla Boga. Ale też je­stem jego py­ta­niem. Gdy­by mnie nie stwo­rzył, nie był­by się wzbo­ga­cił. Przy­znasz prze­cież, że czy­niąc coś do­brze, przy­spa­rzasz Mu cze­goś?

– Nie.

– Jak to nie?

– Wszyst­ko, co do­bre­go się sta­je, On czy­ni prze­ze mnie. Wszyst­ko, co złe, czy­nię ja.

– Im wię­cej w to­bie po­ko­ry, tym wię­cej py­chy!

– To ty na­zy­wasz bia­łe czar­nym, a czar­ne bia­łym.

– Ja mó­wię praw­dę.

– Ty, któ­ry je­dy­nie kła­mać po­tra­fisz?

– Gdy­bym za­wsze kła­mał, wie­dział­byś, że od­wrot­ność mych słów za­wsze bę­dzie praw­dą. Mar­ny był­by ze mnie zwo­dzi­ciel.

– Nie wiem, czy prze­ze mnie nie prze­ma­wia nie­kie­dy sza­tan. Ale wiem, że ro­bię wszyst­ko, aby się tak nie sta­ło.

– Kto robi?

– Ja.

– Lecz mó­wiąc, że chcesz być do­bry, wiesz, iż jest to od cie­bie nie­za­leż­ne, zga­dzasz się, by kto inny dyk­to­wał, co jest do­bre. To słu­żal­stwo. Wy, chrze­ści­ja­nie, je­ste­ście me­ta­fi­zycz­ny­mi lo­ka­ja­mi.

– Jest ła­ska, któ­rej ja nie zgłę­bię. Pan daje tym, któ­rym chce.

– A tym, któ­rym nie chce, nie daje. Mnie nie dał, a to­bie dał. Mnie prze­wi­dział na męki, a cie­bie do ży­cia.

– Nie wiem tego jesz­cze.

– A gdy­by tak było, co byś o Nim po­wie­dział?

– Że to było Jego pra­wo.

– A co byś po­wie­dział o gra­czu, któ­ry gra zna­czo­ny­mi kar­ta­mi?

– Że jest oszu­stem.

– Więc Bóg, któ­ry gra z nami, da­jąc nam do ręki kar­ty, z któ­ry­mi nie mo­że­my wy­grać, nie jest oszu­stem? Czym róż­ni się za­tem od in­nych kłam­ców?

– On z nami nie gra. Ja w każ­dym ra­zie z Nim nie gram. Pa­dam na twarz i słu­cham. Wy­rze­kam się sie­bie i cze­kam. Gło­szę Jego chwa­łę.

– Nie je­steś god­ny roz­mo­wy ze mną. Był­byś wy­bor­nym słu­gą ty­ra­na. I za­praw­dę, je­steś nim. Tyl­ko że ta­kich jak ty nikt nie ceni. Na­wet Bóg woli tych, któ­rych i ja so­bie zna­la­złem. Peł­no­krwi­stych, praw­dzi­wych męż­czyzn, dziel­nych w grze­sze­niu i spraw­nych w zbrod­ni. Ach, jak bar­dzo cie­szy się, gdy je­den z nich wpad­nie w Jego ręce! Na­to­miast cie­bie ma za nic!

Za­pa­no­wa­ła dłu­ga ci­sza. Wy­da­wa­ło mi się, że sły­szę skrzy­pie­nie pia­sku i dzi­ki chi­chot. Czy­jeś kro­ki od­da­la­ły się ode mnie. Za­pa­dłem w sen.

***

Mu­sia­łem ode­rwać się od lek­tu­ry wy­znań po­boż­ne­go mni­cha. Wie­le rze­czy po­zo­sta­ło jesz­cze ukry­tych przede mną: nie wie­dzia­łem, dla­cze­go ten, któ­ry zde­cy­do­wał się na cał­ko­wi­te od­osob­nie­nie, i to w ta­jem­ni­cy przed in­ny­mi, w koń­cu po­sta­no­wił spi­sać swo­je my­śli. Trud­no też było zro­zu­mieć, dla­cze­go wy­brał w tym celu aku­rat sta­ro­żyt­ny ję­zyk grec­ki, tak jak­by nie mógł się po­słu­żyć któ­rym­kol­wiek z mniej eg­zo­tycz­nych spo­so­bów po­ro­zu­mie­wa­nia się z bliź­ni­mi.

Wy­sze­dłem z domu, nie skoń­czyw­szy lek­tu­ry zna­le­zio­ne­go rę­ko­pi­su. Nie po­tra­fi­łem się sku­pić na ni­czym in­nym, jak wła­śnie na do­pie­ro co prze­czy­ta­nych kwe­stiach. Anio­ło­wie, dia­bły, moce nie­bios i zie­mi, pu­stel­ni­cy i asce­ci – jak­że to wszyst­ko było od­le­głe od mo­je­go ży­cia. Za­czą­łem się jed­nak za­sta­na­wiać i do­sze­dłem do wnio­sku, że je­śli moż­na ro­zum­nie przy­jąć ist­nie­nie Boga, to nie ma po­wo­du, aby od­rzu­cić ist­nie­nie du­chów. W każ­dym bo­wiem przy­pad­ku na­tra­fia­my na to, co wy­my­ka się na­szym zmy­słom.

Po­sta­no­wi­łem po­wró­cić do dzie­ła grec­kie­go mni­cha tak szyb­ko, jak to tyl­ko bę­dzie moż­li­we. Kie­dy jed­nak po dniach wypełnio­nych obo­wiąz­ka­mi zna­la­złem nie­co wol­ne­go cza­su na lek­tu­rę, stwier­dzi­łem, że przed­tem po­wi­nie­nem za­po­znać się z tek­sta­mi, o któ­rych wspo­mi­na­li za­rów­no Ni­ki­for, jak i jego Prze­ciw­nik.

Za­czą­łem od Bi­blii. Wzmian­ki na te­mat sza­ta­na są w niej zdu­mie­wa­ją­co ubo­gie. Mgli­ste wspo­mnie­nie o sy­nach Bo­żych, któ­rzy wi­dząc, że cór­ki ludz­kie są pięk­ne, mie­li z nimi dzie­ci, nie jest do­sta­tecz­nym do­wo­dem, że cho­dzi­ło tu o złe du­chy. Ni­g­dzie w Pi­śmie nie moż­na też było zna­leźć wprost opi­sa­nej hi­sto­rii upad­ku anio­łów. Je­dy­nie kil­ka miejsc, je­śli in­ter­pre­to­wać je sym­bo­licz­nie, moż­na by uznać za po­twier­dze­nie upad­ku sza­ta­na z po­wo­du py­chy. Naj­bar­dziej prze­ko­nu­ją­ce ze wszyst­kich jest po­świę­co­ne upad­ko­wi kró­la Tyru miej­sce z Księ­gi Eze­chie­la:

Pan skie­ro­wał do mnie te sło­wa: „Synu

czło­wie­czy, pod­nieś la­ment nad kró­lem Tyru

i po­wiedz mu: Tak mówi Pan Bóg:

By­łeś od­bi­ciem do­sko­na­ło­ści,

pe­łen mą­dro­ści i nie­zrów­na­nie pięk­ny.

Miesz­ka­łeś w Ede­nie, ogro­dzie Bo­żym,

okry­wa­ły cię wszel­kie­go ro­dza­ju szla­chet­ne ka­mie­nie (...)

Jako wiel­kie­go che­ru­ba

opie­ku­nem usta­no­wi­łem cię

na świę­tej gó­rze Bo­żej, cha­dza­łeś po­śród błysz­czą­cych ka­mie­ni.

By­łeś do­sko­na­ły w po­stę­po­wa­niu swo­im

od dni twe­go stwo­rze­nia,

aż zna­la­zła się w to­bie nie­pra­wość.

Pod upły­wem roz­kwi­tu swe­go han­dlu

wnę­trze two­je na­peł­ni­ło się uci­skiem

i zgrze­szy­łeś,

wo­bec cze­go zrzu­ci­łem cię z góry Bo­żej

i jako che­rub opie­kun znik­ną­łeś spo­śród

błysz­czą­cych ka­mie­ni.

Ser­ce two­je sta­ło się wy­nio­słe

z po­wo­du twej pięk­no­ści,

za­ni­kła twa prze­zor­ność z po­wo­du twe­go bla­sku (...)

Spra­wi­łem, że ogień wy­szedł z twe­go wnę­trza,

aby cię po­chło­nąć,

i ob­ró­ci­łem cię w po­piół na zie­mi (...).

Prze­sta­łeś ist­nieć na za­wsze”.

Zbli­żo­ny swym sen­sem do Eze­chie­la jest ob­raz z Księ­gi Iza­ja­sza:

Jak­że to spa­dłeś z nie­bios

Ja­śnie­ją­cy synu Ju­trzen­ki (...)

Ty, któ­ry mó­wi­łeś w swym ser­cu:

Wstą­pię na nie­bio­sa,

po­wy­żej gwiazd Bo­żych

po­sta­wię swój tron (...)

Strą­co­nyś do Sze­olu

na samo dno Ot­chła­ni.

Być może rów­nież do osta­tecz­ne­go po­tę­pie­nia dia­bła od­no­szą się inne sło­wa tego sa­me­go pro­ro­ka:

Oto wy wszy­scy, któ­rzy roz­nie­ca­cie ogień,

któ­rzy za­pa­la­cie strza­ły ogni­ste,

idź­cie w pło­mie­nie wa­sze­go ognia,

wśród strzał ogni­stych, któ­re­ście za­pa­li­li.

Całą sy­tu­ację jesz­cze bar­dziej za­ciem­nia po­stać złe­go ducha, po­cho­dzą­ca z Księ­gi Hio­ba, gdzie przed­sta­wio­ny jest on nie tyle jako bez­względ­ny wróg, ile jako bo­ski wy­słan­nik.

Je­śli za­tem sza­tan w roz­mo­wie z Ni­ki­fo­rem mógł­by się na coś po­wo­ły­wać – po­my­śla­łem – to wła­śnie na brak wzmia­nek o jego osta­tecz­nym po­tę­pie­niu w naj­star­szych frag­men­tach pism świę­tych. Nie jest prze­ciw­nym do­wo­dem apo­kry­ficz­na Księ­ga He­no­cha i nie zdo­ła ona zrów­no­wa­żyć bra­ku wzmia­nek w księ­gach Bi­blii. Moż­na by wpraw­dzie za­py­tać, dla­cze­go sza­tan ma po­szu­ki­wać swe­go uspra­wie­dli­wie­nia wła­śnie w księ­gach świę­tych, ale jak wy­ni­ka­ło przy­naj­mniej z tek­stu, któ­ry mia­łem przed ocza­mi, dia­bły le­piej się zna­ją na rze­czach bo­skich niż nie­je­den chrze­ści­ja­nin. Tak już jest, że prze­cząc wszyst­kie­mu, sta­ra­ją się bro­nić swej spra­wy, opie­ra­jąc się na tym, co ma rów­nież naj­więk­sze zna­cze­nie dla wie­rzą­ce­go.

Bez po­rów­na­nia bar­dziej wy­mow­ne są pod tym wzglę­dem sło­wa Ewan­ge­lii i li­stów apo­stol­skich. W opo­wie­ści o Są­dzie Osta­tecz­nym, za­war­tej w Ewan­ge­lii św. Ma­te­usza, Je­zus mówi wy­raź­nie: „«Idź­cie precz ode Mnie, prze­klę­ci, w ogień wiecz­ny przy­go­to­wa­ny dia­błu i jego anio­łom» (...) i pój­dą ci na mękę wiecz­ną, spra­wie­dli­wi zaś do ży­cia wiecz­ne­go”. W tym sa­mym prze­ka­zie znaj­du­je­my rów­nie bez­względ­ne sło­wa Mi­strza: „A sy­no­wie kró­le­stwa zo­sta­ną wy­rzu­ce­ni na ze­wnątrz – w ciem­ność, tam bę­dzie płacz i zgrzy­ta­nie zę­bów”. I w in­nym miej­scu, w za­koń­cze­niu przy­po­wie­ści o chwa­ście, prze­ka­za­nej nam przez tego sa­me­go apo­sto­ła, znaj­dzie­my jesz­cze raz po­twier­dze­nie losu zgo­to­wa­ne­go de­mo­no­wi: „Syn Czło­wie­czy po­śle anio­łów swo­ich; ci zbio­rą z Jego kró­le­stwa wszyst­kie zgor­sze­nia i tych, któ­rzy do­pusz­cza­ją się nie­pra­wo­ści, i wrzu­cą ich w piec roz­pa­lo­ny, tam bę­dzie płacz i zgrzy­ta­nie zę­bów”. Osta­tecz­ne prze­kleń­stwo, któ­re ma do­paść grzesz­ni­ków, po­twier­dza tak­że i Piotr w swym li­ście, gdzie czy­ta­my: „A to samo sło­wo za­bez­pie­czy­ło obec­nie nie­bo i zie­mię, jako za­cho­wa­ne dla ognia, na dzień sądu i zgu­by bez­boż­nych lu­dzi”. Znaj­dzie­my w tym sa­mym li­ście i ta­kie sło­wa: „Je­że­li Bóg anio­łom, któ­rzy zgrze­szy­li, nie od­pu­ścił, ale wy­dał ich do ciem­nych lo­chów Tar­ta­ru, aby byli za­cho­wa­ni na sąd”. War­to jesz­cze przed­sta­wić je­den frag­ment tek­stu świę­te­go z Ob­ja­wie­nia udzie­lo­ne­go św. Ja­no­wi na wy­spie Pat­mos:

A dia­bła, któ­ry ich zwo­dzi,

wrzu­co­no do je­zio­ra ognia i siar­ki,

tam gdzie są Be­stia i Fał­szy­wy Pro­rok.

I będą cier­pieć ka­tu­sze we dnie i w nocy na wie­ki wie­ków.

Wszyst­kie te cy­ta­ty, ze­bra­ne ra­zem, po­ka­zu­ją, że au­to­ry­tet Bi­blii jed­no­znacz­nie opo­wia­da się za wiecz­ny­mi mę­ka­mi i po­tę­pie­niem grzesz­ni­ków. Nie­ma­łej prze­to trze­ba było od­wa­gi (a być może zu­chwa­ło­ści), aby mimo tych wszyst­kich tak ka­te­go­rycz­nie brzmią­cych gróźb po­wa­żyć się na twier­dze­nie, że tak­że i sza­tan może zo­stać zba­wio­ny. Naj­bar­dziej kon­se­kwent­nie uczy­nił to za­pew­ne Ory­ge­nes, któ­ry przed­sta­wił co naj­mniej kil­ka po­wo­dów (w nie­któ­rych jego ar­gu­men­tach ła­two od­na­la­złem lo­gi­kę ku­si­cie­la Ni­ki­fo­ra). W ko­men­ta­rzu do Księ­gi Ka­płań­skiej Ory­ge­nes twier­dzi, że jak dłu­go ist­nie­je pie­kło, tak dłu­go dzie­ła Zba­wi­cie­la nie moż­na uznać za osta­tecz­ne. „Wy­peł­ni [Chry­stus] dzie­ło wów­czas, gdy mnie, ostat­nie­go i naj­gor­sze­go ze wszyst­kich grzesz­ni­ka, uczy­ni peł­nym i do­sko­na­łym. Sko­ro wszy­scy na­zy­wa­my się Jego cia­łem i człon­ka­mi, to do­pó­ki ist­nie­ją wśród nas tacy, któ­rzy nie są «pod­da­ni» w do­sko­na­łym «pod­da­niu», rów­nież i On nie jest «pod­da­ny». Kie­dy zaś wy­ko­na swo­je dzie­ło, kie­dy do­pro­wa­dzi swo­je stwo­rze­nie do peł­nej do­sko­na­ło­ści, wów­czas po­wie­my o Nim, że jest «pod­da­ny» w tych, któ­rych pod­dał Ojcu i w któ­rych wy­peł­nił dzie­ło prze­zna­czo­ne Mu przez Ojca, aże­by Bóg był wszyst­kim we wszyst­kich”.

Z do­bro­ci Boga wy­cią­ga Ory­ge­nes rów­nie ra­dy­kal­ne wnio­ski w swym naj­waż­niej­szym dzie­le – O za­sa­dach. Po­nie­waż „ko­niec świa­ta przy­wró­ci wszyst­ko do pier­wot­ne­go sta­nu” i „ko­niec sta­no­wi po­czą­tek świa­ta, któ­ry na­dej­dzie”, nie wol­no przyj­mo­wać, że coś osta­nie się wo­bec wszech­ogar­nia­ją­ce­go od­no­wie­nia. „Wróg zo­sta­nie znisz­czo­ny nie po to, aby go nie było, ale po to, by nie był nie­przy­ja­cie­lem i śmier­cią”. Stwór­ca jest wszech­moc­ny i do­sko­na­ły, nie ma za­tem ta­kiej rany w by­cie, któ­rej nie po­tra­fił­by ule­czyć. Dla­te­go „kara wszyst­kich bez­boż­nych lu­dzi po­sia­da kres. Bez­boż­ni­cy więc i de­mo­ny po­wró­cą kie­dyś do swe­go pier­wot­ne­go sta­nu”.