Kontrrewolucja. Eseje i szkice - Paweł Lisicki - ebook

Kontrrewolucja. Eseje i szkice ebook

Paweł Lisicki

0,0

Opis

Pojawienie się eseisty, czującego głęboko wymiar teologiczny literatury i sztuki jest wielkim dla naszego piśmiennictwa darem, choćbyśmy nie zawsze zgadzali się z jego orientacją. Po Pawle Lisickim mamy prawo spodziewać się, że będzie następcą młodo zmarłego Bolesława Micińskiego.

Czesław Miłosz

Lisicki konfrontuje mądrość zawartą w tradycji, przede wszystkim chrześcijańskiej, z czasami nowożytnymi, które, zbuntowane przeciw wieczności i absolutowi, ściągnęły klęskę na filozofię, religię, literaturę, na rozum i wiarę Zachodu. Tropi i ujawnia katastrofalne następstwa, które spowodowały wyniesienie doczesności ponad wieczność i zatarcie różnicy między prawdą a urojeniem. Ujawnia skutki pokusy podstawienia człowieka na miejsce Boga i dostrajanie prawdy o Nim do naszych chimerycznych życzeń.

Tomasz Burek

Podstawowe pytanie, z jakim usiłuje się uporać Lisicki, sformułowałbym następująco; na czym polega i skąd się wziął kryzys zmysłu prawdy do tego stopnia charakterystyczny dla naszej mentalności, że wystawiony jest przez niektórych filozofów jako szczytowe osiągnięcie ludzkiego ducha?

o. Jacek Salij

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 1754

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Korekta

Firma UKKLW

 

Okładka i projekt graficzny,

Fahrenheit 451

 

Dyrektor projektów wydawniczych

Maciej Marchewicz

 

 

ISBN: 9788380796270

 

 

Copyright © by Paweł Lisicki

Copyright © for Fronda, Sp. z o.o., Warszawa 2021

 

 

 

Wydawnictwo Fronda Sp. z o.o.ul. Łopuszańska 3202-220 Warszawatel. 22 836 54 44, 877 37 35 faks 22 877 37 34e-mail: [email protected]

www.wydawnictwofronda.pl

www.facebook.com/FrondaWydawnictwo

www.twitter.com/Wyd_Fronda

 

KonwersjaEpubeum

WSTĘP, CZYLI O BOGU NIE-LUDZKĄ RĘKĄ UCZYNIONYM

Świat

Najstarszy z publikowanych w tym zbiorze esejów powstał w 1990 roku, ponad trzydzieści lat temu. Była to recenzja książki Milana Kundery pierwotnie opublikowana w „Znaku” pod tytułem Przypowieść o życiu lekkim jak puch. Tekst nieco później rozszerzyłem i przeredagowałem, już po przeczytaniu wszystkich wtedy dostępnych powieści czeskiego pisarza. Otwierający pierwszy tom esej Mroczne dziedzictwo Oświecenia ukazał się również w „Znaku” w 1992. W tym samym roku opublikowałem też inny, tak ważny dla mnie tekst o poezji Zbigniewa Herberta, O pustym niebie Pana Cogito.

Piękne to były czasy, chciałoby się powiedzieć. Komunizm właśnie upadł, Polska wracała do należnego jej miejsca pośród państw Zachodu. Światowa lewica leczyła rany. Socjalizm, bolszewizm, rewolucjonizm – wydawało się, że zostały ostatecznie obnażone i że ludzkość czeka złoty wiek wolności. Nie znałem jeszcze Czarnej księgi komunizmu, ale wiedziałem, podobnie jak całe nasze dojrzewające w latach 80. pokolenie, które zdobywało wiedzę z podziemnych wydawnictw i przekazów rodzinnych, że komuniści są odpowiedzialni za dokonanie masowych, straszliwych zbrodni, że stworzyli system ludobójczy i morderczy. Czy ich ofiarami padło 100 milionów ludzi, jak utrzymują autorzy Czarnej księgi, czy mniej, czy więcej nie miało decydującego znaczenia dla oceny ustroju. Dość, że jego twórcy, tak ci, którzy go uzasadniali intelektualnie, jak ci, którzy bez skrupułów mordowali, jawili się jako ludzkie bestie i potwory. Dla mnie nie było żadnej moralnej różnicy między Leninem, Stalinem, Trockim a Hitlerem, Goebbelsem czy Himmlerem. Jedna zgraja bandytów. Kiedy słyszałem nazwisko Marks, wzgardliwie wydymałem wargi i uśmiechałem się z lekceważeniem. Niemożliwe, myślałem, że tylu ludzi mogło dać się zwieść opowieściom o walce klas, o upadku kapitalizmu, o religii jako opium dla ludu. Nawet jeśli to ostatnie twierdzenie nie było prostym potępieniem – można uznać, że Marks widział w religii wyraz ludzkiej tęsknoty za sprawiedliwością – to wciąż była ona jedynie czymś pochodnym, ostatecznie formą fałszywej świadomości. Tak, na początku lat 90. wydawało się, że upadek komunizmu nieodwołalnie zdyskredytował wszystkich tych, którzy go bronili, budowali i usprawiedliwiali. Powrót Marksa zdawał się niemożliwością.

Chociaż, widzę teraz, był to punkt widzenia naiwny, niedojrzały wręcz. Bowiem to zwycięstwo nad realnym socjalizmem, a takie miano nosił panujący w Polsce, wprowadzony przez Sowietów ustrój, było, jak szybko miało się okazać, cząstkowe. Nie tylko dlatego, albo nie przede wszystkim dlatego, że zmiany, które nastąpiły w Polsce czy też w innych państwach bloku wschodniego były często niezbyt głębokie, że zasadzały się na porozumieniu z komunistami, którzy w zamian za bezkarność i zachowanie znaczącej części przywilejów oddali część władzy. Nie. Prawdziwym problemem było to, że ów zwycięski Zachód w niewielkim stopniu jedynie, a być może wcale, nie przypominał tego wymarzonego ideału, do którego dążyli, o którym marzyli Polacy przez dziesięciolecia ucisku.

Wtedy, na początku lat 90. nie było to tak łatwo dostrzec. Państwa i narody zachodnie zbudowane przecież zostały na silnych i trwałych podstawach cywilizacji chrześcijańskiej. Wydawało się, że Zachód swoje zwycięstwo nad komunizmem zawdzięcza przede wszystkim sile moralnej. Przekonaniu, że istnieje prawo naturalne, że ustawy przyjmowane przez parlamenty muszą się do niego stosować, że podstawą społeczeństwa musi być nienaruszalność wolności słowa, ochrona ludzkiej godności i życia, kierowanie się sprawiedliwością, szacunek dla własności, dziedzictwa, tradycji. Dziś coraz częściej myślę, że było to złudzenie. Że radość ze zrzucenia komunistycznych pęt była zbyt wielka, by pozwolić nam na trzeźwe myślenie. Zachód, który wygrał z komunizmem, znajdował się bowiem również w stanie coraz poważniejszej zapaści. Z jednej strony wewnętrznie podmywa go niewiara we własną dziejową wielkość, z drugiej systematycznie ulega presji neomarksistowskich postmodernistów. Dręczyła go i dręczy coraz bardziej choroba braku własnej tożsamości. To, co wielkie, staje się przedmiotem wstydu, to, co wspaniałe, ma zostać zapomniane. Przeszłość powinna zostać oczyszczona, wyrugowana, przezwyciężona. Ideałem ma być nowe, totalnie wyemancypowane, wyzwolone z więzów dziedzictwa społeczeństwo. Czy z tej choroby zdawaliśmy sobie wtedy sprawę, my, młodzi Polacy zachłyśnięci wolnością i dumni z obalenia komunizmu? Nie sądzę. Nie słyszałem wtedy na pewno ani o ideologii gender, ani o LGBT. Nie przypuszczałem, że zachodnie uniwersytety stały się ofiarami kulturowej rewolucji. To wszystko było jakby nierealne, dalekie. Doniesienia na ten temat budziły wówczas co najwyżej zdziwienie. Mogło się wydawać, że chodzi tu o jakieś dziwactwo, idiosynkrazję. Trzydzieści lat później widać, że to, co zbywaliśmy pogardliwym uśmiechem i pukaniem się w czoło, stało się najważniejszą ideologią Zachodu.

***

W Mrocznym dziedzictwie Oświecenia pisałem, że „współczesny świat przyjął dziedzictwo Oświecenia i tym samym nie może stanowić miary i wzorca”. Dlaczego? Bo najważniejszą częścią tego dziedzictwa, tą najbardziej mroczną stroną, chciałoby się powiedzieć, była negacja istnienia Boga i porządku nadprzyrodzonego. Nie można, oczywiście, sprowadzić Oświecenia, do ateizmu, ale, z drugiej strony, czy właśnie ateizm nie był ostatecznie najbardziej prawdziwym i autentycznym przesłaniem tych filozofów, którzy od połowy XVII wieku, od opublikowania przez Barucha Spinozę Etyki, coraz bardziej wyraźnie występowali jako jedna partia, jedna grupa? Chociaż początkowo ten ateizm mógł wydawać się ówczesnym ludziom czymś wyswobadzającym, uwalniał bowiem człowieka z więzów Tradycji, przeciwstawiał się Kościołowi, opowiadał o ludzkiej dojrzałości i autonomii rozumu, to czy ostatecznie nie musiał pociągać za sobą zamordyzmu? Czy człowiek bez Boga nie musi stać się niewolnikiem? Czy państwo, które programowo odrzuca Boski autorytet i nie uznaje Kościoła, nie musi przekształcić się w tyranię? W Skarbie Tradycji, też z 1992 roku, twierdziłem: „Społeczeństwo demokratyczne potrzebuje bezwarunkowych etycznych zasad. Te zasady nie są dla wszystkich oczywiste, nie są też tworzone przez samo państwo. Pochodzą z zewnątrz, ale wyznaczają sferze politycznej granice i stanowią jej miarę. Dlatego właśnie ortodoksyjna religijnie postawa powinna być szczególnie ceniona z punktu widzenia demokratycznego państwa”.

Wielu wtedy takie postawienie sprawy wydawało się zbyt radykalne, przesadne. Nie tylko wtedy. Jeszcze i teraz, kiedy już przerażająca potęga ateistycznego Lewiatana staje się coraz bardziej widoczna, nie wszyscy potrafią ten związek dostrzec. Doskonale widać to u autorów, skądinąd niezwykle przenikliwej książki, Helen Pluckrose i Jamesa Lindsaya, Cynical, critical Theories. How Universities Made Everything about Race, Gender and Identity – and Why This Harms Everybody. Tytuł długi, istnie barokowy, wiem. Ale wyjątkowo trafny. Otóż autorzy ci, którzy z taką precyzją i dokładnością pokazują obecny stan społeczeństw zachodnich, coraz bardziej zniewolonych przez radykałów, wciąż wierzą, że to, co opisują, jest jedynie wypaczeniem Oświecenia. I dziwią się – jak to się stało? Jak to możliwe, żeby na dzisiejszych uniwersytetach zamykano usta studentom, którzy mają odmienne zdanie? Jak to możliwe, że coraz powszechniejsza jest dyktatura politycznej poprawności? Że twierdzenia jawnie niedorzeczne – na przykład przekonanie, że płeć można sobie swobodnie wybierać i biologia nie ma żadnego znaczenia, że biali ludzie są z natury rasistami, że kultura zachodnia powstała w wyniku wiekowego ucisku czarnych, że rodzina jest obozem koncentracyjnym w miniaturze, że sprawiedliwość polega na tym, by uciskać wszystkich niepasujących do powszechnej miary równości – cieszą się uznaniem i szacunkiem, a każda próba ich negowania pociąga za sobą niebezpieczeństwo?

Pluckrose i Lindsay, notabene ich książka była w 2020 roku bestsellerem „Sunday Timesa”, są zadeklarowanymi, klasycznymi liberałami. Ba, nie tylko, że występują w obronie wolności słowa, praw jednostek; nie tylko, że zastrzegają się i dowodzą, jak bardzo zależy im na powszechnej równości płci, ras, religii, systemów poglądów itd., itp., nie tylko wreszcie podkreślają, ile wlezie swoje obawy przed prawicowym populizmem i możliwymi faszyzmami (obawiam się, że mógłbym się znaleźć w tej kategorii), ale nawet próbują wykazać, że obecna fala radykalizmu jest zaprzeczeniem projektu liberalnego, czy nowożytnego. Że to zdrada Oświecenia. Że to odejście od liberalnych ideałów Zachodu. Ba, nawet, ich zdaniem, obecna rewolucja stanowi odejście od marksizmu. Ale pal sześć. Właśnie dlatego są oni (powinni być przynajmniej) wiarygodnymi świadkami.

Otóż piszą oni, że od późnych lat 60. postmodernizm (powiedziałbym postoświecony neomarksizm) całkowicie przeorał amerykańską i szerzej, zachodnią świadomość: „Znajdujemy się w sytuacji, w której musimy stawić czoło ciągłemu zanikaniu takich kategorii, jak: wiedza i wiara, rozum i emocje, mężczyźni i kobiety, a także jesteśmy pod presją, by cenzurować nasz język w zgodzie z Prawdą według Sprawiedliwości Społecznej”. Ideologowie – zauważają Pluckrose i Lindsay – od kilkudziesięciu lat systematycznie przejmowali władzę na uczelniach. Nauczają oni teraz, że poznanie i wiedza są formą przemocy, tak samo jak moralność, podział na dobro lub zło, naturę i antynaturę. Nie istnieją uniwersalne normy etyczne ani obiektywna prawda: to jedynie zakodowane w języku dyskursy sprawiają, że coś się wydaje słuszne lub nie. Kto ma władzę ten narzuca swój dyskurs, kto jej nie ma, ten mu podlega. Używając narzuconego języka staje się, nieświadomie, ofiarą przemocy. Nie istnieje żadna obiektywna sprawiedliwość lub powszechne dobro – kto tak uważa, dał się zwieść dyskursowi, za którym skrywają się potęga białych, heteroseksualnych mężczyzn. Wszystko ma być zatem względne i płynne. Z jednym wyjątkiem: w tym całkowicie relatywnym systemie jest jeden absolut: władza, dominacja. I jedno dobro: uciskani, ofiary opresji i wyzysku.

Z tego punktu widzenia wszystko to, co wydaje się stałe i naturalne – płeć, rodzina, hierarchia, własność, nawet godność osobowa, rozum – jawi się jako przejaw przemocy i opresji. I tak choćby rodzą się kolejne potworki, jak teoria postkolonialna (biały mężczyzna jest źródłem zła) czy teoria queer (lub teoria LGBT), zgodnie z którą można być jednocześnie mężczyzną, kobietą, osobą bezpłciową lub jakąś hybrydą, płynnym połączeniem różnych tożsamości, obojnakiem lub nikim. Pojęcia nie odnoszą się do rzeczywistości, są jedynie konstrukcjami panujących grup. Jestem tym, co wzbudza we mnie pożądanie lub tym, co daje mi zaspokojenie. Nie istnieją żadne ustalenia: ani biologii, ani nauk społecznych czy historycznych. Okazuje się, że kwestionuje się nawet prawdy matematyki czy logiki (bo pochodzą one od białych mężczyzn).

To szaleństwo nie tylko staje się coraz bardziej zaraźliwe. Jest ono też coraz bardziej totalitarne. Nowa (stara) ideologia odrzuca wolność słowa. Wystarczy, że ktoś posługuje się tradycyjnym językiem, że dostrzega choćby różnicę między kobietą a mężczyzną i staje się tym samym niegodnym wolności nienawistnikiem, którego trzeba od nowa wyedukować. Oczywiście, największym źródłem uprzedzeń i zacofania (są nienawistnikami par excellence) są ludzie religijni, bo wierzą w nienaruszalne zasady. Uznają istnienie Boga, który może być przecież jedynie widmem, ekstrapolacją ludzkich pragnień, kreacją ludzkiego umysłu i uczuć i w imię tego produktu ludzkiej świadomości, czasowej i zmiennej, próbują ograniczać dążenie do spełnienia jednostek współczesnych.

Liberalni autorzy (nie, nie ja, prawicowy konserwatysta) piszą o tym wprost jako o obsesji, szaleństwie, szybko mutującym wirusie. I pokazują, jak krok po kroku bakcyl ten opanował cały amerykański, szerzej, również zachodni świat akademicki i intelektualny. Nie liczą się argumenty, ale emocje. Sprawiedliwość polega teraz nie na tym, by każdemu oddać to, co mu się należy, ale by wspierać uciśnionych (lesbijki, homoseksualistów, transwestytów, kolorowych, a nawet w skrajnej postaci niepełnosprawnych) kosztem rzekomo dominujących heteroseksualnych białych. Jak to zrobić? Temu służą specjalne urzędy rzeczników równości, którzy opanowali kilkaset (tak!) uczelni. Mnożą się zajmujące się tym biura i stanowiska w koncernach, instytucjach publicznych i fundacjach.

W ten sposób pojawiła się całkiem nowa klasa ludzi. To są właśnie dziennikarze, publicyści, politycy i biznesmeni XXI wieku, którzy przeszli skuteczne pranie mózgu. Choroba ta szerzy się szybciej niż wirus i w sensie duchowym jest nie mniej, a może bardziej śmiertelna. Ostatecznie uniemożliwia ona dotarcie do obiektywnej prawdy – prawda to dominacja. Wiedza i poznanie to ucisk.

***

Pluckrose i Lindsay widzą w tym narastającym szaleństwie zerwanie z tradycją Oświecenia, przekreślenie wielkiej zdobyczy Zachodu, jakim była wolność. Mylą się. Wolność oświeceniowa musiała, będę się przy tym upierał, przynieść właśnie takie konsekwencje, jakie przyniosła.

Nie chcą zrozumieć, że usunięcie Boga musi pociągać za sobą śmierć człowieka, zniszczenie ludzkiej wolności, podeptanie ludzkiej godności. Bez Boga człowiek staje się zwierzęciem, a prawa stanowione przez społeczeństwo mogą być jedynie swoistym regulaminem, umową, kontraktem bez żadnej wyższej sankcji. Bez Boga państwo przekształca się systematycznie w tyranię doczesności, której to człowiek musi bezwzględnie się podporządkować. Jest on jedynie obywatelem tego ziemskiego państwa i jego jedynym celem ma być dążenie do zaspokojenia swoich pożądań. Wszystko, co temu się sprzeciwia, musi zostać usunięte. Wynika to z samej logiki systemu: wyciągnięcie spod ludzkich stóp oparcia, jakim jest Bóg, pozostawia nas w zawieszeniu. Nie ma Boga, więc wszystko jest możliwe. Wszystko – w sensie co mnie zaspokaja i uszczęśliwia, nasyca. Bo jedynym Ja, o którym może mówić postoświecony człowiek to, Ja składające się z instynktu, pożądania. Skąd się one biorą? Z głębi tego, co nieświadome, z tego, co nieokreślone, z najgłębszej gatunkowo zwierzęcej nieświadomości. Rozum nie jest już najwyższą cząstką duszy, co najwyżej jest on uogólnionym, społecznym instynktem gatunkowym. Duszy też nie ma. Rozpłynęła się we mgle. Nie ma prawdy obiektywnej, prawdy metafizycznej.

Dlatego, pisałem, przesłanie Oświecenia najlepiej wyraził nie Kant, ale markiz de Sade. Kant jedynie ogłosił, że rozum nie może dotrzeć do rzeczy samych w sobie, nie może poznać ani istnienia Boga, ani duszy, niczego, co wieczne, bezczasowe i nieprzestrzenne. Skoro tak, skoro to, co w człowieku uważano kiedyś za najwyższe – jak to pięknie ujął święty Tomasz z Akwinu, intelekt jest tym, co najwyższe, bo odkrywa pełnię Prawdy – teraz zniknęło i rozpadło się, to człowiek przypomina obecnie ślepego kreta, niezdolnego dotrzeć do prawdy bytu. Człowiek ostatecznie musi osuwać się w zwierzęcość. „Czymże są, pytam cię, wszystkie ziemskie stworzenia wobec jednego z moich pragnień? I z jakiego powodu miałbym pozbawiać się najmniejszego z nich, by zadowolić jakąś istotę, która nic mnie nie obchodzi?” – pisał Sade. To pytanie jest oczywiste: jeśli zburzy się ład duszy, jeśli zaneguje się możliwość jej poznania, jeśli z Boga zrobi się co najwyżej postulat ludzkiej moralności, to otwiera się drogę dla nihilizmu. Po co mi spełnienie postulatu, skoro tym, co bardziej bezpośrednie jest pożądanie? W ten sposób powstaje kult samowoli i nieskrępowanego egoizmu. Kiedy Wolter jeszcze przed rewolucją francuską wykrzykiwał raz za razem nienawistne, skierowane przeciw Kościołowi tyrady, to ujmował właśnie w najbardziej dobitnych słowach sens oświeceniowego projektu. W jednym z listów pisał: „Wyznanie chrześcijańskie jest religią haniebną, podłą hydrą, która musi być zniszczona przez setki niewidzialnych rąk. Konieczne jest, by filozofowie wyszli na ulicę, by ją zniszczyć, tak jak misjonarze krążą po lądach i morzach, by ją głosić. Winni się odważyć na wszystko, zaryzykować wszystko, nawet dać się spalić, byle ją zniszczyć. Écrasez l’infâme! Écrasons l’infâme!”. Trudno o bardziej jednoznaczny przejaw wrogości. A list do Damilaville’a to tylko jeden z licznych przykładów oświeceniowej furii. Podobnie wątpliwości nie miał Jean Jacques Rousseau, kiedy twierdził, że w państwie oświeconym nie może być miejsca dla Kościoła, który wyznaje, że poza nim nie ma zbawienia. Rousseau i Wolter, a także tylu innych oświeceniowych filozofów w tym jednym w pełni się zgadzają: religię chrześcijańską należy całkowicie wyrugować, bo stoi ona na drodze szczęściu ludzkości. Człowiek to skrępowane zwierzę, a prawdziwym archontem ciemności, reprezentantem wrogich mocy porządku jest właśnie Kościół.

***

Kolejne nazwiska XIX i XX-wiecznych ateistów są niczym punkty graniczne w tej wielkiej, dziejowej drodze postoświeceniowego człowieka do samozniszczenia i do konsekwentnego uśmiercania Boga. Te dwie rzeczy zawsze się ze sobą splatają. Kto odrzuca Boga, musi negować ludzką naturę. Czas jest jedynie zapisem samoświadomości. Kolejne pokolenia potrzebują czasu, żeby z tego ogłoszonego w XVII i XVIII wieku projektu wyciągać kolejne konsekwencje. Radykalizacja, to jest wyciąganie coraz bardziej bezwzględnych i okrutnych wniosków, wbudowana jest w sam oświeceniowy projekt. I tak Marks (czwarta teza o Feuerbachu) widzi wyraźnie związek między człowiekiem, rodziną i religią. W ostateczności, żeby wyzwolić człowieka, nie wystarczy, jak myślał Feuerbach, wyzwolić go z tej ostatniej. Odebranie rodzinie podstawy naturalnej, religijnej, jest pierwszym krokiem do ostatecznego celu, całkowitego zniszczenia. „A więc np. po odkryciu, że ziemska rodzina jest tajemnicą świętej rodziny, musi ona sama zostać zniszczona w teorii i praktyce”. (https://www.marxists.org/archive/marx/works/1845/theses/theses.htm) W pierwszej kolejności należy obalić określoną formę społeczeństwa, bo tak tylko zniknie „usposobienie religijne”, które jest wytworem społecznym (teza 7). A to usposobienie blokuje człowiekowi drogę do stania się sobą. Na czym to stanie się sobą polega, nie do końca wiadomo, pod tym względem Marks był wyjątkowo oszczędny w słowach. Tym, co napędzało jego system, nie była wizja szczęśliwej przyszłości, ale nieokiełznana nienawiść do wszystkiego, co zastane. Ta sama wrogość do każdego porządku, który odwołuje się do religii, doskonale widoczna jest w innych pismach Marksa, na czele z Manifestem komunistycznym. Obalić, zniszczyć, wyrugować, znieść, przezwyciężyć – oto, co czeka zachodnią cywilizację. Z tego punktu widzenia można zauważyć ścisłe pokrewieństwo de Sade’a, Marksa, Nietzschego, czy jeszcze później, Freuda. U wszystkich można znaleźć dokładnie tę samą, napędzającą ich antychrześcijańską, zaciekłą, uporczywą emocję. Nietzschego jego obwieszczenie „śmierci Boga” doprowadziło do szaleństwa, ale jeszcze przedtem, wśród wielu innych mniej i bardziej zajadłych ataków, zdążył opublikować Antychrysta, książkę, którą trudno przebić w nienawiści do Kościoła i Boga.

Płomienne wezwania do rozprawienia się z najbardziej żałosnym przejawem niewolnictwa, jakim jest chrześcijaństwo i szczególnie kapłani, przeplatają się z marzeniem o nowym człowieku, kreatorze wartości. W porównaniu z nim Freud w swojej Kulturze jako źródle cierpień może się jawić wręcz jako dobroduszny staruszek, który z pincetą w ręce najchętniej po prostu wyleczyłby człowieka z choroby chrześcijaństwa. Religii nie trzeba niszczyć, wystarczy ją zredukować i wytłumaczyć. Zamiast stosów trupów wystarczy łagodna eutanazja. Wiara jest bowiem, w ścisłym tego słowa znaczeniu, z punktu widzenia Freuda, przejawem nerwicy, infantylizmu, niedojrzałości. Tak więc, nie mam wątpliwości, że wszystkie te nazwiska reprezentują jeden, wspólny, dziejowy proces. Są oni właśnie dziedzicami Oświecenia, radykalnej i totalnej krytyki religii, która to musi pociągać za sobą, podkreślam, zniszczenie całego, naturalnego ludzkiego świata. Przekazują sobie pałeczkę niczym w sztafecie. Jeden drugiego uczy wrogości do Boga jako źródła obiektywnego porządku. Od XVII wieku to, aż do XX i obecnie w XXI możemy śledzić przebieg tego przedstawienia. Obalenie rozumu uwolniło to, co najniższe.

***

„We wszystkich przypadkach analizy charakterologicznej było wyraźnie widoczne, że skłonności do mistycyzmu wyrastają z lęku przed masturbacją, który przybiera postać ogólnego poczucia winy. Trudno pojąć, że aż do dzisiaj w badaniach analitycznych nie dostrzegano tej zależności. Sumienie człowieka, zinternalizowane upomnienia i groźby ze strony rodziców oraz nauczycieli znajdują uprzedmiotowienie w idei Boga” – pisał XX-wieczny guru nowej lewicy, uczeń Freuda i Marksa, Wilhelm Reich. W ten sposób rewolucjoniści krok po kroku zatykają w człowieku wszelkie szczeliny, przez które mogłoby do niego dotrzeć światło z góry. Sumienie przestaje być głosem Boga, jest tylko uwewnętrznionym głosem otoczenia. Pragnienie czystości to infantylizm. Dążenie do świętości to wyraz zahamowań. Czystość to strach przed pożądaniem. Sprawiedliwość, ład, obowiązek to puste słowa, dźwięki bez znaczenia. Wszystko to są, w oczach ateistycznych mędrków, mary senne, ułudy i iluzje, które uniemożliwiają człowiekowi stanie się tym, kim jest. A kim jest? Tym, kim zechce być, kiedy będzie mu się chciało chcieć. Tylko całkowicie wyswobodzony z zewnętrznych nakazów i zakazów człowiek może być w pełni szczęśliwy. Zresztą słowo „szczęście” jest tu nie całkiem na miejscu – raczej zaspokojony i nasycony.

Utopia panseksualna polega na tym, by każdy spełniał to, co czuje na każdy możliwy sposób bez narażenia się na jakikolwiek krytyczny osąd. Nawet ogólne potępienie wytwarza psychiczny dyskomfort, a dyskomfort i poczucie poniżenia to jedyne dające się uchwycić zło. Skoro tak, to jedynym celem prawa pozytywnego i państwa demokratycznego powinno być usuwanie przeszkód, które przeszkadzają jednostce realizować się w taki sposób, żeby to, co w niej najgłębsze i jedynie realne, pragnienie seksualne, zostało bez żadnych ograniczeń spełnione. Z tego punktu widzenia ostatecznym celem państwa jest stworzenie możliwości odywatelom odbywania jednej wielkiej powszechnej orgii. Każdy ma prawo kochać kogo chce, jak chce, kiedy chce i wyrażać to, jak mu się żywnie podoba. W ostateczności państwo powinno się tez zaangażować w przekonywanie obywateli, że wszyscy są lub mogą być po trosze przynajmniej homoseksualistami, lesbijkami i transwestytami – tak tylko każdy może okazać swoją pełną afirmację i bezwarunkową akceptację zasady nieoceniania. Ideałem ma być jednostka o płynnej seksualności, jakby napisała Judith Butler.

Każdy, kto tego nie rozumie, jest faszystą, dowodzili twórcy późniejszej szkoły frankfurckiej. Więcej. Jak to ujął zręcznie Michael Foucault we wstępie do Anty-Edypa, jednej z najważniejszych (przynajmniej dla zrozumienia rewolucji) książek drugiej połowy XX wieku, w każdym człowieku tkwią nieprzezwyciężone pokusy faszystowskie, a filozofia ma polegać na tym, by się od nich nieustannie uwalniać. W rezultacie to wniosek, jaki wyciągają nowi rewolucjoniści, wiara w Boga Ojca i Opatrzność staje się ni mniej, ni więcej tylko radykalnym przejawem faszyzmu. Trzeba ją zatem zniszczyć lub oswoić. Czy dziś właśnie tak się nie dzieje? Czy tego nie doświadczamy? W istocie zredukowanie człowieka do jego pożądań oznacza też podporządkowanie go nieustannej kontroli i racjonalizacji. W tym świecie znika też miłość, która zasadza się na intymności i oddaniu, panuje jedynie chciwe, pożądliwe Ego. Zwycięstwo tej rewolucji nie byłoby nigdy w takim stopniu możliwe na Zachodzie, gdyby wcześniej Kościoła nie ogarnął dziwny, głęboki paraliż.

Kościół

W 1992 roku, a także później, aż do esejów z końca XX wieku, nie miałem tak wyraźnej wiedzy jak obecnie na temat kryzysu Kościoła i katolicyzmu. Nawet kiedy pisałem o różnych negatywnych zjawiskach, o dostosowaniu się za wszelką cenę do świata, o ucieczce przed głoszeniem prawdy, o tchórzliwym potakiwaniu modom i pogoni za duchem czasu, wydawało mi się, że są to mimo wszystko zjawiska poboczne, marginalne. Dopiero kiedy dokładniej poznałem historię Kościoła ostatnich kilkudziesięciu lat, kiedy wczytałem się w oficjalne i publiczne teksty wystąpień najważniejszych hierarchów, zrozumiałem, że kryzys jest znacznie głębszy. Że choroba przeniknęła do samego centrum życia Kościoła. Że ostatecznym i prawdziwym źródłem owej słabości, cofania się, uległości, jest swoista mutacja rozumienia wiary.

***

Pierwszy raz poczułem, że w Kościele dzieje się coś naprawdę niedobrego w 1989 roku, kiedy to poszedłem, jeszcze jako student, na plac Zamkowy w Warszawie, gdzie odbywały się uroczystości kolejnego światowego dnia modlitw o pokój. Stałem tam w tłumie, słuchałem Albinioniego, przyglądałem się zbudowanej z desek scenie, na której po kolei prezentowali się liderzy światowych religii, aż w końcu na ekranie pojawiła się wielka postać papieża. Nie dotrwałem do końca. Niemal stamtąd uciekłem. Pamiętam tylko ucisk serca i dziwne poczucie, nigdy wcześniej go nie miałem, jakbym uczestniczył w akcie bałwochwalstwa. Szybko jednak o nim zapomniałem. Mówiłem sobie, że skoro takie spotkania są organizowane i zaplanowane przez samego papieża, a jemu ufałem bezgranicznie, to muszą mieć głębszy sens.

W 1998 roku przeczytałem książkę Johannesa Doermanna Der theologische Weg Johannes Pauls II. zum Weltgebetstag der Religionen in Assisi. Niemiecki teolog pisał, że myśl Karola Wojtyły, a także Jana Pawła II została w ogromnym, dominującym stopniu ukształtowana przez Karla Rahnera i Henri de Lubaca, dwóch jezuitów, którzy od lat 40. XX wieku wywierali ogromny wpływ na całą katolicką doktrynę. Dla mnie ta książka była wstrząsem – nigdy wcześniej tak na słowa Jana Pawła II nie patrzyłem. Nigdy ich wcześniej właściwie nie analizowałem. Nie badałem i nie zadawałem pytania o relację między nimi a Tradycją Kościoła. Jednak w 1998 roku nie mogłem już tych pytań unikać. Skończyłem akurat pisać długi esej o Johnie Henrym Newmanie (to tekst Pochwała konsekwencji) i z przerażeniem odkryłem, że jeśli w stosunku do niektórych przynajmniej nauk papieża zastosuję metodę angielskiego konwertyty, to pojawi się bardzo poważny problem. Nie potrafiłem dostrzec zgodności między naukami współczesnego Kościoła o wierze a tym, jak rozumiał ją Newman. Dla niego wiara miała charakter w ścisłym tego znaczeniu dogmatyczny. Zawsze zasadzała się na przylgnięciu do prawdy. Rozwój wiary mógł być możliwy tylko, jeśli zachowywana była spójność tego, co późniejsze w stosunku do tego, co wcześniejsze. Właśnie odkrycie tej jednolitości wiary – w wieku I, IV, XVI i XIX – doprowadziło Newmana do katolicyzmu.

Rozwój nie mógł polegać na zerwaniu ciągłości. Po przeczytaniu Doermanna nie miałem zaś wątpliwości, że co się tyczy obowiązku posłuszeństwa prawdzie wiary – Kościół zawsze domagał się od każdego człowieka wyraźnego przyjęcia wiary, upatrując w tym warunek konieczny zbawienia – a naukami na ten temat papieża bardzo trudno odnaleźć ciągłość. Ledwo skończyłem czytać książkę, pobiegłem kupić cytowane przez niego po niemiecku książki polskiego papieża – byłem niemal pewien, że musiało tu dojść do nadużycia, wyrwania z kontekstu, może nawet celowego przeinaczenia, być może błędnego tłumaczenia. Teraz wiem, że się myliłem. Cytaty się zgadzały. Mimo to zagryzałem wargi i przez cały czas walczyłem ze sobą. Wciąż nie dopuszczałem do siebie myśli, że to właśnie papież przez to, co głosi, przyczynia się do tego chaosu i relatywizmu, który przeżerał katolicyzm. Najlepiej pokazuje to esej W cudze piersi – najbardziej bezkompromisowa, wtedy przynajmniej, krytyka przeprosin za przeszłość dokonywanych w imieniu Kościoła. Kiedy bowiem już krok po kroku udowodniłem, że takie przeprosiny są czymś szkodliwym, moralnie dwuznacznym, bo faryzejskim, to i tak na końcu dodałem, że wszystko to, co napisałem, nie odnosi się do projektu papieża dokonanie zbiorczego aktu pokutnego w 2000 roku.

***

Po latach jestem przekonany, że niestety to właśnie posoborowi papieże ponoszą współodpowiedzialność za obecny kryzys katolicyzmu. Pisałem o tym dużo i dokładnie w Dogmacie i Tiarze. Nie będę tu powtarzał opowieści o tym, jak do tego doszło. Od lat 90. XX wieku proces degeneracji jedynie przyspieszył. Nie mogło być inaczej. Jeśli się nie mylę i pierwszym źródłem choroby jest zniekształcone rozumienie prawdy Objawienia – nie jako wiążącego człowieka, zewnętrznego słowa, które jest ujęte w zdaniach i twierdzeniach, prawdziwych bądź fałszywych, ale jako uczucia przejawiającego się w różnych niejasnych formach – to obecny kryzys musi postępować. W istocie bowiem zachwianiu uległo to, co pierwsze i najważniejsze – samo rozumienie prawdy wiary. W Kościele zwyciężył modernizm lub może celniej, neomodernizm. Głoszenie tego, co przekazane, zastąpił od lat 60. XX wieku dialog. Ze wszystkimi tego dramatycznymi skutkami.

Uznanie, że dialog jest właściwą formą prowadzenia ewangelizacji oznacza, że Kościół w relacjach z niechrześcijanami występuje w roli poszukującego, tego, kto nie naucza, ale szuka, niczym uczeń, pouczenia. Jak to powiedział Jan Paweł II: „Chrześcijanin znajduje tam [w innych tradycjach religijnych] z największą dla siebie korzyścią tradycje prawdziwie religijnego ludu, czyta i słucha świadectwa ich mądrości i ma bezpośrednie świadectwo ich wiary. Przypomina sobie czasami słowa Jezusa: «U nikogo w Izraelu nie znalazłem tak wielkiej wiary» (Mt 8,10)” (27 kwietnia 1979 Rzym ). Okazuje się zatem, że w oczach papieża fałszywa wiara niechrześcijan ma stać się zachętą do odkrycia wiary przez katolików. Kościół zostaje tu porównany do Izraela, który nie chciał przyjąć Chrystusa, w przeciwieństwie do setnika z Kafarnaum. Ale przecież Ewangelia przeciwstawia setnika Izraelowi właśnie ze względu na wiarę tego pierwszego w Chrystusa. Jak zatem niewiara niechrześcijan może być wzorem wiary dla chrześcijan? Przedziwne, doprawdy, porównanie. Skąd się ono mogło wziąć? Mogło mieć ono sens tylko w jednym przypadku, jeśli abstrahuje się od treści wiary bądź niewiary. Tym, co ma pobudzać chrześcijan do wiary w Chrystusa ma być intensywność i autentyczność przeżycia niechrześcijan, nawet jeśli tym, co autentycznie przeżyte i doznane jest odrzucenie historycznego, konkretnego Chrystusa.

Czy to jednorazowy lapsus? Obawiam się, że nie. Zgodnie z tym nowym rozumieniem wiary, które zostało konsekwentnie przyjęte przez Kościół po soborze, inne religie również prowadzą do Boga, a wiara to nie akt posłusznego przyjęcia objawionego w historii Słowa, ale egzystencjalne doświadczenie nieskończoności, absolutu, przekroczenia siebie samego wreszcie. Najpełniej widać to było w wystąpieniach Jana Pawła II na temat spotkania modlitewnego w Asyżu. „Od zarania ludzkich dziejów różne religie zawsze starały się wzbudzić w człowieku świadomość jego własnej tajemnicy, zachęcając go równocześnie do tego, by uznał istnienie Tajemnicy Absolutnej i w niej szukał odpowiedzi na własne pytania (…). Dzień asyski (…) stał się okazją do tego, aby dać wspólne i pokorne świadectwo tej Bożej tajemnicy, która jest jedynym źródłem pokoju” ( 25 stycznia 1987 – Asyż). Prowadzi to do przekonania, że również modlitwy niechrześcijańskie zwracają się do Boga. „Każde autentyczne wezwanie Boga pociąga za sobą przekroczenie samego siebie. (…) «Nawrócenie (…) jest dziełem Łaski, w którym człowiek ma siebie samego w pełni odrodzić» (RH 12)”. Nawrócenie zatem ma charakter egzystencjalnego, subiektywnego wyjścia poza siebie, nie polega zaś na przylgnięciu rozumu do prawdy objawionej, do prawdy nadprzyrodzonej. Gdzie indziej papież jeszcze tę myśl rozwijał:

„Wśród wyznawców religii pozachrześcijańskich, przede wszystkim buddyzmu, hinduizmu i islamu, spotykamy od tysięcy lat ludzi «duchowych», którzy często już od młodości opuszczają wszystko, aby obrać stan ubóstwa i czystości w poszukiwaniu Absolutu, stojącego poza światem widzialnym; trudzą się, by osiągnąć stan doskonałego wyzwolenia; uciekają się do Boga z miłością i ufnością; starają się podporządkować całym sercem Jego zakrytym postanowieniom (…). Dążą oni ze wszystkich sił do celu, pracują usilnie nad oczyszczeniem ducha, tak że stają się nieraz zdolni do złożenia Bogu własnego życia jako daru miłości” (List apostolski Parati semper). Warto zauważyć, że w tych twierdzeniach znika rozróżnienie na nadprzyrodzoną miłość chrześcijańską i miłość przyrodzoną. Opis religijnych wysiłków hinduistów czy buddystów równie dobrze mógłby odnosić się do świętych chrześcijańskich. Również „uciekanie się do Boga”, o którym pisał papież, nic nie mówi o tym, o jakiego Boga chodzi – to w istocie okazuje się bez znaczenia. Ważna jest nie treść wiary i nie prawda o Bogu, nie dogmat, nie poznanie tego, co obiektywnie wiążące, ale samo ludzkie przekraczanie siebie ku nieokreślonej nieskończoności. To egzystencjalne przekroczenie wyraża się w różnych historycznie danych religiach. Jeśli wiara to przekroczenie samego siebie ku absolutowi, a modlitwa jest autentyczna niezależnie od tego, do kogo się zwraca, to jej prawdziwym źródłem musi być Duch Święty. To On też, w tym nowym ujęciu, jest autorem różnych religii i głoszonych przez ich przywódców nauk. „Nierzadko ich [religii niechrześcijańskich] założycielami byli ludzie, którzy z pomocą Ducha Bożego zdobyli głębsze doświadczenie religijne. Doświadczenie to, przekazane innym, przyjęło postać doktryn, obrzędów i przykazań w różnych religiach” (9 września 1998 – Watykan). Szokujące, nieprawdaż? Przecież od czasów drugiego Listu do Koryntian cała Tradycja Kościoła uczyła, że u źródeł innych kultów i religii, często zresztą okrutnych i nieludzkich, nie znajduje się Duch Święty, ale demony. Tymczasem na ten temat w licznych wystąpieniach papieskich odnoszących się do dialogu religijnego nie pada ani jedno słowo! W innym miejscu papież pisał, że owocem Ducha Prawdy są „zdecydowane przekonanie w wierze wyznawców religii pozachrześcijańskich”. (Redemptor Hominis, nr 6)

Oznaczałoby to, logicznie, że również zdecydowane przekonanie muzułmanów, że Chrystus nie jest Synem Bożym, lub buddystów, że bogowie nic nie mogą dla człowieka zrobić, lub hinduistów, że boskość przenika wszystko pochodzą od Ducha Świętego. Dalej. Skoro od Ducha pochodzą „zdecydowane przekonania”, rytuały, formy życia religijnego, to również modlitwy. Papież uważał, że każda autentyczna modlitwa jest dziełem Bożego Ducha: „Ufamy, że gdziekolwiek duch ludzki otworzy się w modlitwie przed Nieznanym Bogiem, słychać będzie echo tego samego Ducha, który znając ograniczenia i słabości osoby ludzkiej, sam modli się w nas i za nami «w błaganiach, których nie można wyrazić słowami» (Rz 8,26)” (Do narodów Azji, 1981). „Ze względu na konstytutywne otwarcie ludzkiego ducha na działanie, poprzez które Bóg pobudza go, by przekraczał samego siebie, możemy przyjąć, że «każdą prawdziwą modlitwę pobudza Duch Święty, który w tajemniczy sposób jest obecny w sercach wszystkich ludzi» (do członków Kurii Rzymskiej, 22 grudnia 1986 r.). Widać zatem, do czego musi prowadzić nowe, egzystencjalne rozumienie wiary jako aktu przekraczania siebie ku nieskończonemu absolutowi: prawda religijna, jej świadome przyjęcie i wyznanie staje się czymś drugorzędnym. Prawdziwe jest to, co autentyczne, a autentyczność to zaangażowanie, przeżycie, subiektywne przeżycie wzniosłości i transcendencji. Wyznawanie prawdy religijnej nie jest potrzebne do oddawania Bogu czci i miłości. Za każdym razem kiedy człowiek otwiera się przed tym, co nieskończone, już obcuje z Bogiem. Znajduje się też najwyraźniej, sam o tym nie wiedząc, w stanie łaski nadprzyrodzonej, ma przecież w sobie Ducha Świętego, który w nim mieszka – „sam modli się w nas”.

***

W tej wizji w ogóle podział na wiarę i niewiarę zdaje się czymś wątpliwym: tym, co odróżnia jedną od drugiej, nie jest posłuszeństwo konkretnemu Objawieniu, ale wewnętrzne odczucie intensywności zaangażowania. Jeśli do tego samego Boga mogą się zwracać, nie wiedząc o tym i świadomie to negując, muzułmanie czy hinduiści, zapewne mogą to też robić ateiści. Na to zdają się zresztą wskazywać inne słowa papieża: „Wiele osobistości religijnych przyłączyło się przez modlitwę i refleksję do zgromadzonych na pierwszym spotkaniu [w Asyżu]. W spotkaniach uczestniczyli też przez dialog ludzie niewierzący, szczerze poszukujący prawdy i wynosili z nich wiele pożytku” (przesłanie do uczestników XV Światowego Dnia Modlitwy o Pokój, 28 sierpnia 2001 – Watykan). Niewierzący też są w pewien sposób wierzący. Szukają przecież prawdy, czyli robią dokładnie to samo, co katolicy. Liczy się jedynie egzystencjalny zwrot ku komuś lub czemuś wyższemu – Absolutowi, Nieskończonej Tajemnicy, Najwyższemu Bóstwu, może własnej istocie. Konkretne religijne przekonania nie są ważne. Ba, być może są nawet szkodliwe, który wniosek można było wyciągnąć, obserwując papieskie przeprosiny w Rzymie w 2000 roku. Czy nie chodziło w nich o napiętnowanie tych katolików, którzy w ciągu wieków zbyt gorliwie narzucali innym prawdę? Dokładnie tak było. Dlatego kardynał Joseph Ratzinger, ówczesny prefekt watykańskiej Kongregacji Nauki Wiary wezwał papieża i dziesięć tysięcy duchownych i pielgrzymów zgromadzonych w bazylice do wyznania «grzechów popełnionych w imię prawdy». Jakie to były grzechy? Kardynał wspomniał o niewłaściwych metodach ewangelizacji, o wyprawach krzyżowych i o działalność inkwizycji. Modlitwa jest czymś ważniejszym niż prawda. Może być ona autentyczna, nawet jeśli wyraża się w błędnych pojęciach i wyobrażeniach.

Dokładnie tak wypowiedzi papieskie rozumieli też katoliccy teologowie z Międzynarodowej Komisji Teologicznej. Według nich, a był to komentarz właśnie do modlitw w Asyżu, niezależnie od tego, do kogo człowiek zwraca się w modlitwie, i tak kieruje się ku Bogu: „Czy modlitwy wiernych zwracają się do tego samego adresata pod różnymi imionami? Czy tę samą rzeczywistość przedstawiają bóstwa i moce religii, spersonifikowane siły przyrody, życia i społeczeństwa, wyobrażenia psychiczne lub mistyczne? (…) Może być politeistyczna modlitwa zwrócona ku prawdziwemu Bogu, gdyż akt zbawczy może się dokonać także przez błędne pośrednictwo. Nie oznacza to obiektywnego uznania tego rodzaju pośrednictwa religijnego jako pośrednictwa zbawczego, jednak taka autentyczna modlitwa jest pobudzana przez Ducha Świętego”. Nie bardzo wiadomo, jak można nie uznać obiektywnego pośrednictwa, jeśli jest ono skuteczne i autentyczne? To tylko żonglerka słowami. Najważniejsze jest to, że tak zdaniem papieża, jak i ogółu teologów katolickich, „przez błędne pośrednictwo” można się zwracać ku prawdziwemu Bogu. W oczywisty sposób prowadzi to do pytania: po co zatem szukać „prawdziwego pośrednictwa”, skoro skuteczność i słuszność „błędnego” jest taka sama jak prawdziwego? Wydaje się, że przyjmując takie rozumienie modlitwy i wiary w ogóle powstaje pytanie o sens nawracania i głoszenia religii chrześcijańskiej. Zresztą pytanie to jest tak samo słuszne w odniesieniu do przeszłości. Jeśli nieznający Chrystusa poganie „przez błędne pośrednictwo” Zeusa, Hery, Afrodyty zwracali się do prawdziwego Boga, to po co było im głosić prawdziwe pośrednictwo?

***

Czymś prawdziwie niewiarygodnym jest to, że najwyraźniej takiego niebezpieczeństwa dla wiary nie dostrzegał ani papież, ani teologowie. Przeciwnie, mimo wszelkich wątpliwości i doniesień, które wskazywały nawet na profanacje w Asyżu, Jan Paweł II był całkowicie przekonany, że modlitwy w Asyżu, i szerzej „Duch Asyżu” to wielka nadzieja ludzkości. „Choć tyle jest ciemnych chmur, nie brak sygnałów pozwalających patrzeć z nadzieją na nowe tysiąclecie. Z pewnością należy zaliczyć do nich spotkania stanowiące kolejne etapy rozwoju «ducha Asyżu». Spotkania poświęcone wspólnej modlitwie do Boga, by w swym miłosierdziu obdarzył ludzi pokojem, są proroctwem nowych czasów” (Przesłanie Ojca Świętego z okazji ósmego spotkania „Ludzie i religie” w Asyżu) 7 września 1994 – Watykan. Zresztą, co też ważne, Jan Paweł II wyraźnie pisał tu o „wspólnej modlitwie”, mimo że wcześniej (i później) tak Watykan, jak wielu teologów próbowało tłumaczyć, że mimo iż byli razem, to przedstawiciele różnych religii modlili się osobno.

Można zatem odnieść wrażenie, że Chrystus, o którym mówił do przedstawicieli innych religii papież, był raczej jakąś formą PanChrystusa, NadChrystusa lub Chrystusa-Omegi, a nie historycznym Jezusem Chrystusem. Tak tylko można przecież rozumieć deklarację ze słynnego przesłania Tertio Millenio Advenientes, w którym to dokumencie Jan Paweł II mówił, że „Chrystus jest spełnieniem pragnień wszystkich religii świata i dlatego jest ich jedyną i ostateczną przystanią (Tertio Millenio Adveniente, nr 6). To kolejne z tych zadziwiających, rewolucyjnych twierdzeń, wypowiadanych jakby nigdy nic. Otóż o ile można by bronić tezy, że „Chrystus jest spełnieniem pragnień wszystkich ludzi i dlatego jest ich jedyną i ostateczną przystanią”, to z pewnością nie odnosi się ono do religii. Papież w dokumencie wskazywał na szczególną rangę spotkań z żydami i muzułmanami. Problem polega na tym, że akurat rabiniczny judaizm i islam uformowały się w opozycji i jako zaprzeczenie Chrystusa! W jaki zatem sposób Chrystus może być spełnieniem ich pragnień, skoro te pragnienia właśnie doprowadziły do powstania religii – ich nauk i rytuałów – zbudowanych na odrzuceniu i zanegowaniu Chrystusa?

***

To właśnie te nauki, i wiele innych, o których pisałem już w pozostałych książkach, są przejawem owej trapiącej Kościół choroby. Dialog międzyreligijny wprowadził relatywizm do samego serca Kościoła. Odrzucenie podziału na to, co prawdziwe i fałszywe, uznanie, że fałszywe pojęcie Boga nie przeszkadza w poznaniu Boga i w obcowaniu z Nim, zamienienie wiary znanej z tradycji w wiarę jako akt egzystencji musiało prowadzić do paraliżu katolicyzmu. Ten religijny relatywizm musiał też prędzej czy później przedostać się do nauczania etyki, podstawowych praw moralnych. Jeśli przez fałszywe pośrednictwo mogę się zwracać do Boga, to przez fałszywą moralność mogę tęsknić za dobrem. Jeśli różne religie zawierają w sobie jedną prawdę, to różne formy współżycia, w tym relacje homoseksualne, mają w sobie elementy dobra. W tym sensie, niestety, widać ścisłą i bezwzględną ciągłość między naukami soboru, a ich rozwinięciem przez Jana Pawła II oraz Benedykta XVI i uwieńczeniem przez Franciszka, w słynnym dokumencie z Abu Zabi. Jeśli Chrystus jest spełnieniem pragnień wszystkich, sprzecznych ze sobą, religii, jeśli Duch Boży natchnął ich twórców, jeśli chrześcijanie i niechrześcijanie modlą się wspólnie do tego samego Boga, to śmiało można stwierdzić, że „Pluralizm i różnorodność religii, koloru skóry, płci, rasy i języka są wyrazem mądrej woli Bożej, z jaką Bóg stworzył istoty ludzkie”. Bóg chciał, żeby istniały różne religie i chciał, żeby ich wyznawcy głosili przeciwne sobie tezy, bo nie mają one znaczenia. I tak wszyscy razem zmierzają w tę samą stronę. W Ewangelii Gaudium Franciszek posuwa się aż do sugestii, że również rytuały innych religii mają charakter sakramentalny.

Ktoś może wprawdzie powiedzieć, że wszystkie te słowa i twierdzenia odnoszą się jedynie do niechrześcijan i nie mają negatywnego wpływu na samą wiarę chrześcijan. Nikt nikogo nie zmusza do uprawiania dialogu, a nawet ryzykowne czy błędne rozumienie innych religii nie ma wpływu na moc wiary katolików. Być może papieże posoborowi błędnie lub niedokładnie przedstawili stosunek Kościoła do wyznawców innych religii, ale czy ma to tak kluczowe znaczenie jak to przedstawiam? Niestety, tak. Wynika to z samej zasady uniwersalizmu prawdy. Jeśli do tego samego Boga dociera każdy nawet przez jego błędne pojęcie, to jaki sens ma zachowywanie przez chrześcijan prawdziwego pojęcia, jeśli może się to na przykład wiązać z możliwymi niedogodnościami? Poza tym, czy można jednocześnie wierzyć w Boże Objawienie jako Słowo Boga do człowieka i uznawać, że także ci, którzy je odrzucają, tak naprawdę są wierzący? Na czym polega w ogóle taka wiara, jeśli historyczne pośrednictwo zostaje zrelatywizowane? Dalej. Jeśli wiara niechrześcijan polega na przekraczaniu siebie, na autentyczności przeżycia, na wyjściu ku Absolutowi, to przecież podobnie będzie w odniesieniu do wiary chrześcijan. Również i dla nich Chrystus, można to tak rozumieć, to ostatecznie symbol jedynie wykraczania poza samych siebie. To samo pojęcie wiary odnosi się do tego samego przedmiotu. Błędna definicja zniekształca nie tylko rozumienie wiary niechrześcijan, ale z konieczności zmienia sens wiary chrześcijańskiej. Ofiarą takich zabiegów musi paść dogmatyczna treść wiary i zasada podległości autorytetowi. Czy pojmując w taki sposób wiarę katolicką nie oddala się nas od Chrystusa? Czy nie podważa się sensu posłuszeństwa? Dlaczego mam być posłuszny objawiającemu się Bogu, skoro także odrzucając treść Objawienia mogę Mu oddawać cześć i modlić się do Niego?

Jak pisał wyraźnie wielki Akwinata, jakby odpowiadając na te wszystkie pytania, „grzech istotnie polega na odwróceniu się od Boga. Stąd tym cięższy jest jakiś grzech, im bardziej nas od Boga oddala. Otóż niewiara najbardziej oddala człowieka od Boga; pozbawia go nawet prawdziwego poznania Boga; wszak błędne jego poznanie nie zbliża Doń, ale wprost oddala. Nie można też przyjąć, że kto ma fałszywe pojęcie o Bogu, jednak Go jakoś poznaje, gdyż to, co jest w jego pojęciu, nie jest Bogiem” (Summa Teologiczna, t. XV, z. 5). W tych kilku słowach święty Tomasz z niezwykłą precyzją pokazał, chciałoby się wręcz powiedzieć, przepowiedział, istotę błędu popełnianego przez Kościół i jego nauczycieli od kilkudziesięciu lat. „Błędne poznanie” nie zbliża do Boga, ale od Niego oddala. „Kto ma fałszywe pojęcie Boga” – a tak jest w przypadku niechrześcijan, tak żydów, jak muzułmanów, jak buddystów czy hinduistów – ten nie poznaje Boga, gdyż to, co poznaje – Boga, który nie jest Trójcą, Boga, który nie posłał swego Syna, Boga, który nie przyjął przebłagania za grzech świata, Boga, który jest miłością – nie jest Bogiem. Jeśli zatem „niewiara najbardziej oddala od Boga”, a fałszywe poznanie jest niewiarą, to jak Kościół może ową niewiarę i fałszywe poznanie wspierać i jeszcze twierdzić, że na tym ma polegać ewangelizacja bądź nowa ewangelizacja? I jak ma, skoro właśnie to robi, nie cierpieć z tego powodu, nie tracić wiernych, nie błąkać się bezradnie po bezdrożach świata? W chwili, kiedy teologowie i hierarchowie Kościoła uznali, że mogą za pomocy ludzkich pojęć swobodnie dokonywać kolejnych twórczych interpretacji i nazywać niewiarę wiarą, a brak poznania Boga poznaniem Boga, sami na siebie ściągnęli katastrofę.

***

Oceny tej nie zmieniają liczne i trafne obserwacje na temat współczesnej kultury, których tyle można znaleźć w pismach czy to Jana Pawła II, czy też Benedykta XVI. Tak, zarówno polski papież, jak i jego niemiecki następca wypowiedzieli wiele wspaniałych, głębokich słów na temat kryzysu chrześcijaństwa, potrzeby odrodzenia chrześcijaństwa, wspaniałości Chrystusa. Ten drugi wypowiadał się szczególnie jasno. W 2011 roku w Niemczech Benedykt mówił: „Kultura Europy zrodziła się ze spotkania Jerozolimy, Aten i Rzymu. To spotkanie trojga kształtuje najgłębszą tożsamość Europy”. Rzeczywiście, mało kto jak właśnie Ratzinger miał tak głęboką świadomość historycznych korzeni, z których zrodziła się współczesna Europa. Autor poświęconej mu książki Ostatni papież Zachodu?, Giulio Meotti przytacza bardzo znaczące zdarzenie. To wspomnienia magnata-wydawcy Conrada Blacka. Według tego ostatniego w 1990 roku „Ratzinger lamentował nad «powolnym samobójstwem Europy»”. Miał mówić, że jej ludność starzeje się i kurczy, a nienarodzonych częściowo zastępują imigranci, których nie da się zasymilować. „Uważał, że Europa obudzi się z drętwoty, lecz wcześniej nadejdą trudne dni” (s. 12).

Autor Ostatniego papieża Zachodu? przytacza wiele ważnych i słusznych opinii kardynała Ratzingera / papieża Benedykta. „Relatywizm stał się w naszych czasach podstawowym problemem wiary”, dotyka on wiary i etyki, podcina metafizyczne podstawy Zachodu – to tylko próbka. W efekcie przepisy, które godzą w prawo naturalne uchwala się nawet w katolickich twierdzach Europy, podsumowuje myśl Ratzingera / Benedykta włoski autor. Jak podkreśla Meotti, Benedykt nie wahał się oskarżyć Europy o apostazję: „Jeśli w pięćdziesiątą rocznicę traktatów rzymskich rządy Unii Europejskiej pragną zbliżyć się do swoich obywateli, jakże mogłyby wyłączyć podstawowy element europejskiej tożsamości, którym jest chrześcijaństwo? Znaczna większość z nich nadal się z nim utożsamia. Czyż nie zaskakuje, że dzisiejsza Europa, chociaż ma pretensje, by być wspólnotą wartości, wydaje się coraz częściej zaprzeczać, iż istnieją wartości powszechne i absolutne? Czy ta osobliwa apostazja od siebie samej, wpierw niż odstępstwo od Boga, nie prowadzi jej przypadkiem do zwątpienia we własną tożsamość”? Nic dodać, nic ująć.

Jednak kiedy czytałem te wszystkie wypowiedzi Benedykta, tak trafne i celne, kiedy przypomniałem sobie wcześniejsze od nich słowa papieża Polaka, tak często przenikliwie opisujące kryzys Zachodu bez chrześcijaństwa, ogarniało mnie osobliwe wrażenie. Bo czy ten kryzys – masowe odejścia wiernych, dramatyczny spadek liczby powołań, afery i skandale, poczucie zagubienia, chaosu i niepewności – nie jest koniecznym skutkiem właśnie nowego pojęcia wiary i uprawiania dialogu religijnego, czego zwolennikami są posoborowi papieże? To jest właśnie najgłębsza przyczyna choroby katolicyzmu.

Recepta

Nie wiem, jak ją uleczyć. Nie chciałbym jednak kończyć tego tekstu, jak tak często bywa, znowu ponurą, kasandryczną, apokaliptyczną wizją. Co się ma stać, to się stanie. Chcę jednak zauważyć, że mimo tego powszechnego rozchwiania – dzieje się tak zawsze, gdy na mocy władzy narzuca się słowom nowy i gdy arbitralność „ja chcę” wygrywa z prawdą – udało się wciąż zachować Kościołowi pewne punkty ciągłości, niczym skały, które tkwią niewzruszone podczas szalejącej topieli. Dla mnie takim punktem stałym i niezachwianym jest msza w klasycznym rycie rzymskim. W pewnym sensie jest ona sama w sobie najlepszą odpowiedzią na cały, postoświeceniowy rozwój Zachodu i Kościoła. Jak słusznie zauważył ksiądz Claude Barthe, „samo już praktykowanie kultu Bożego – w tej jednej sprawie nie myliły się rewolucje tak gwałtowne jak łagodne, które nastąpiły po tej przednowożytnej rewolucji Lutra – zawiera w sobie antymodernistyczne wyzwanie” s. 14, Una Foresta di Simboli. Il senso mistico-allegorico della Messa tradizionale”. W tym zbiorze esejów znajduje się jeden, Pokusa autentyczności, o znaczeniu i wartości rytuału. Kiedy go pisałem w 1996 roku, nie wiedziałem jeszcze, że wszystko to, czego szukałem i co postulowałem jako odpowiedź na „pokusę autentyczności” już faktycznie istnieje i że jest nią właśnie msza klasyczna.

Odkryłem ją, kiedy sam pierwszy raz przestąpiłem, a było to pod koniec lat 90. XX wieku, próg kościoła świętego Benona na rynku Nowego Miasta. Było to chyba pierwsze miejsce w Warszawie, gdzie regularnie sprawowano liturgię w klasycznym rycie rzymskim. Od razu po wejściu uderzyły mnie, do dziś to pamiętam doskonale, trzy rzeczy.

Po pierwsze, postawa kapłana, który kierował się ku ołtarzowi, po drugie, piękno łaciny, wreszcie, po trzecie, majestatyczna cisza i pokorna postawa obecnych. Nie znałem wtedy jeszcze historii liturgii, nie wiedziałem, tak jak to jest teraz, w jaki sposób doszło do zmiany. Nie znałem też do końca tekstów liturgicznych – ledwo zdobyłem ulotkę z polsko-łacińskim tłumaczeniem, przez które się z trudem przedzierałem. Ale właściwie, to mnie uderzyło szybko, właściwie tego nie potrzebowałem. Tam wszystko było na swoim miejscu. Wszystko do siebie pasowało. Wszystko dokonywało się jak należy. Wystarczyło tylko poddać się rytmowi i doświadczyć zetknięcia z tym, co święte. Czułem się jak ktoś, kto wszedł na scenę teatru i nie znając roli, zaczyna grać – o dziwo, doskonale odgrywa swoją rolę, jakby gdzieś podświadomie już ją znał.

Teraz doskonale wiem, co mnie tak urzekło, co od razu mnie poruszyło – tam wszystko było na swoim miejscu. Wszystko było na swoim miejscu (powtarzam te określenia zgodnie z regułą liturgiczną: powtarzalność jest sercem kontemplacji), bo wszystko było nakierowane, podporządkowane temu, co jedynie konieczne: Bogu. Chwała Boga na pierwszym miejscu, zaś ja, czy to klęcząc, czy robiąc znaki krzyża (jak bardzo się cieszyłem, że było ich tyle, byłem wręcz głodny znaków i gestów), czy powtarzając proste, starodawne formuły, już czułem, że uczestniczę w akcie bezczasowym i świętym. Niektóre słowa wręcz brzmiały jak wykute ze spiżu. Przykład: Dignum et iustum est – zawsze kiedy je wypowiadam, czuję, jakbym to nie ja mówił, ale sama rzeczywistość zabrała głos.

***

Trudno jest dzisiaj, kiedy już tyle na ten temat czytałem i tak często o tym rozmawiałem, przypomnieć sobie dokładnie pierwsze odczucia. Ale właśnie to doświadczenie – oto staję wobec niezgłębionej tajemnicy, oto uczestniczę w prawdziwie wzniosłym i sakralnym akcie, oto odnajduję dla siebie właściwe miejsce – śmiertelnika, grzesznika, błagalnika i patrzę na kapłana, pośrednika, który naprawdę składa najświętasza, ofiarę Bogu w Trójcy – sprawiło, że tyle czasu i uwagi poświęciłem badaniu liturgii. Liturgia – najbardziej święte miejsce w przestrzeni ziemskiej. Najlepszy kanał dotarcia do tego, co nadprzyrodzone. Metafizyczni poeci angielscy napisaliby – katapulta. Bo, to najważniejsze, za sprawą klasycznego rytu pierwszy raz miałem wrażenie, że dociera do mnie, powiedzmy to tak, promyk wieczności, że otwiera się przede mną, na głucho do tej pory zamknięte, okno do innego, wyższego, niebieskiego świata.

***

Kierunek modlitwy, to, że wszyscy razem, na czele z kapłanem, zwracają się ku ołtarzowi – od pierwszej chwili wiedziałem, że tak to po prostu powinno być. Kapłan, ofiarnik, musi się zwracać twarzą ku ołtarzowi, ku umieszczonemu na ołtarzu tabernakulum, a ja, stojąc, czy klęcząc, muszę być za nim. On jest tym, który pośredniczy. Jak pisał trafnie Stefan Heid „W sensie funkcjonalnym ołtarz związany jest z modlitwą. Modlitwa Ma jednak jest ukierunkowana tak co się tyczy jej intencji jak i przestrzennie: człowiek modli się, stojąc z podniesionymi ku niebu rękami i patrzącym wzrokiem ku Bogu. Kierunek jest ustalony. Gdyż Bóg jest wprawdzie wszechobecny, ale nie poza miejscem”. Dokładnie. Kiedy od dziecka mówiłem „Ojcze nasz, który jesteś w Niebie”, to przecież nie myślałem o Ojcu, który jest pod Ziemią lub na Ziemi. Mówiąc o Niebie, kierowałem się od razu, w sensie symbolicznym, ku górze. Słowa modlitwy, które przekazał nam Chrystus, nie są dowolne. Kiedy się modlę intencjonalnie, zwracam się ku górze, ku Niebu. Nie w tym sensie, jak to rozumieć mogą ignoranci, że wyobrażam sobie Boga gdzieś w chmurach, ale w tym sensie, że Niebo jest symbolem i znakiem Bożej obecności – jest czyste, bezkresne, wzniosłe, nieskończone i dlatego, w znaczeniu duchowym, jest właściwym miejscem dla Boga. Tak jak modle, się do Ojca, który jest w Niebie, tak w świątyni zwracam się do Niego tam, gdzie przebywa, w tabernakulum, na ołtarzu. Ołtarz to wyróżnione miejsce Bożej obecności. Bóg jest Duchem i jest wszędzie, ale na ołtarzu jest przestrzennie. Bóg nie jest abstrakcją, nie jest nieokreśleniem, nieograniczeniem, dowolnością. Tak jak jest Bogiem Abrahama, Izaaka i Jakuba, tak jest obecny w ołtarzu, na którym kapłan, drugi Chrystus, składa ofiarę. Ku Chrystusowi zwrócony, on i wierni.

Pierwsi chrześcijanie postępowali podobnie: modlili się zawsze wspólnie w jedną stronę. Ku Wschodowi. Od samego początku niezliczona liczba świadectw, niepodważalne historycznie dostępne są od II wieku po Chrystusie, wskazuje na to, że chrześcijanie modlili się ku Wschodowi, bo ze Wschodu miał wrócić Chrystus, bo był On słońcem sprawiedliwości, bo Wschód był znakiem Bożej obecności. Dlatego od początku zdecydowana większość Kościołów chrześcijańskich była orientowana: duchowym centrum był położony w absydzie ołtarz, nad którym górowała postać Chrystusa. Tam zwraca się wzrok kapłana, tam patrzą się wierni: w jednym, wspólnym kierunku. Kapłan – pośrednik, i lud.

Druga rzecz kluczowa – język, łacina. W Żościołach prawosławnych starocerkiewnosłowiański, starogrecki. Znowu, ilekroć ją słyszę, wiem, że wszystko jest na swoim miejscu. Kocham ten niewyraźny, szemrzący i dostojny dźwięk. Ale nie jest to kwestia estetyki. Już w chwili kiedy mówię frazy łacińskie, od razu zostaję włączony do tego samego wielkiego, rzymskiego, łacińskiego dziedzictwa. Mówię i jestem członkiem tej wielowiekowej, wielopokoleniowej wspólnoty. Nie dlatego, że łacina jest lepsza od polskiego, albo dlatego (dziecinne wyobrażenie), że Bóg miałby mnie bardziej wysłuchiwać po łacinie, ale dlatego, że we mszy łacina jest na swoim miejscu. Tym językiem od II–III wieku po Chrystusie posługiwali się pierwsi rzymscy chrześcijanie (ale wierna pamięć Kościoła przechowała przecież również wspomnienie o greckim języku pierwotnej wspólnoty – Kyrie eleison czy liturgie Wielkiego Tygodnia), a ja przecież z ducha jestem Rzymianinem. A my przecież jesteśmy ich duchowymi dziedzicami. Do Rzymu duchowo przynależę.

***

Jest też kilka innych zalet tego języka. Po pierwsze, uniwersalność. Tak – tak jak narody mają swoje języki świeckie, tak wypada, żeby cały lud Boży miał swój jeden oficjalny język – łacinę. Dzięki temu w każdym miejscu świata, gdzie tylko sprawuje się mszę, jestem u siebie. Mówię w języku, który jest dla wszystkich wspólny, powszechny, uniwersalny.

Po drugie, niezmienność. Z istoty dusza ludzka pragnie obcować z tym, co wieczne, niezmienne. Bóg jest sam jedynie wieczny i niezmienny, kiedy zatem chcę do Niego docierać tu na Ziemi, gdzie wszystko jest zmienne, ulotne, kruche i przemijające, ba, właśnie teraz, w XXI wieku jest tak przemijające i nietrwałe jak nigdy wcześniej, na czele z językiem, który ewoluuje, zmienia się, rozwija lub wulgaryzuje, potrzebuję miary, potrzebuję stałego wzorca, znaku nienaruszalności, symbolu niezmienności. Potrzebuję słów i zdań, które zawsze będą znaczyć to samo, tak samo brzmieć. Same w sobie są skarbem i drogocennym dziedzictwem. Łacina przez to, że już nie jest językiem żywym, że nie istnieje naród, który by jej używał, że stała się w tym znaczeniu martwa, jest tym samym wieczna.

Po trzecie, świętość i doskonałość. Przecież słowa modlitw liturgicznych ułożone zostały przez największych świętych i nauczycieli Kościoła (święty Hilary z Poitiers, święty Damazy, ostatecznie święty Grzegorz Wielki). Dokładnie tymi słowami modlili się wszyscy najwięksi doktorzy i nauczyciele Kościoła: święty Tomasz z Akwinu, święty Bonawentura, święty Jan od Krzyża, święta Teresa z Lisieux, a nawet święta Faustyna. Czy tak przemodlona liturgia, która wydała tylu świętych mężczyzn i kobiet, nie pokazuje swojej mocy?

Po czwarte, bezosobowość. Tak, tym, co jest tak wspaniałe w formułach liturgicznych, w łacińskich formułach liturgicznych i modlitewnych, jest ich czysty obiektywizm, bezosobowość. Powtarza się to, co przekazane dokładnie w taki sposób, jak to zostało przekazane, i robi się to przez wieki w ten sam sposób. Łacina wyzwala nas z jednostkowości, z indywidualizmu, z tego strasznego, od czasów Lutra kąsającego nas na każdym kroku «ego». Nie ma tu żadnego „ja”, nie ma żadnego autora, żadnego twórcy: jest czyste, przekazane, obiektywne, odpowiadające rzeczywistości Boskiej Słowo. Nie ma luterańskiego „jeśli mocno wierzę, że jestem zbawiony, to jestem zbawiony” (a więc ciągle muszę się skupiać na sobie), nie ma kartezjańskiego cogito, które nieustannie powątpiewa (a więc ciągle muszę badać swój stopień pewności), nie ma kantowskiego (fichtowego, hegliańskiego, idealistycznego) subiektywnego Ja, które z siebie wywodzi świat. Nie ma – wreszcie jestem wolny od opętania swoim ego. Zamiast tego są słowa prawdy, które domagają się przyjęcia i posłuchu. Jest lex orandi, lex credendi. Jest rytuał, powtarzalność, reguła. Żeby tak się stało, żebym mógł (ja, człowiek nowożytny) zetknąć się z tym, co bezwględnie prawdziwe, czyste, obiektywne, realne, pozbawione emocjonalności, historyczności, przed i po, teraz i później, muszę posłusznie przyjąć odziedziczone formuły. Zawsze takie same, zawsze, wszędzie, w ten sam sposób. Na tym polega wielkość liturgicznej łaciny. Przypomina trochę odciśniętą w skale pieczęć. Jest, we właściwym sensie tego pojęcia, „nie ręką ludzką uczyniona”, acheiropoietos. Nie chodzi o bezmyślne powtarzanie formułek – jak znowu mówią ignoranci – ale o najbardziej pierwotne, oryginalne, właściwe wyrażanie rzeczywistości. Za sprawą bezosobowej łaciny i bezosobowych łacińskich formuł przemawia sam byt.

Punkt kolejny to cisza. Ma ona swoje miejsce nawet podczas uroczystej liturgii, kiedy to używa się kadzidła, śpiewają chóry, biją dzwony. Piękno klasycznej mszy równie dobrze jest jednak widoczne, gdy sprawuje się ją w formie dialogicznej lub po prostu cichej. Dociera do mnie co najwyżej szmer, z daleka widzę jedynie gesty i po nich zgaduję, jeśli śledzę uważnie, w którym momencie akcji liturgicznej się znajdujemy. Jeśli śledzę – ale zwykle nie śledzę. Zwykle cisza pozwala mi modlić się w skupieniu nawet wtedy, gdy dokładnie nie nadążam za przebiegiem liturgii. Nie przejmuję się tym. Właśnie – w ogóle się tym nie przejmuję, bo wiem, że wszystko dokonuje się jak należy. Ksiądz i ministrant wystarczą, żeby wszystko odbywało się zgodnie z regułą. W każdej chwili mogę się dołączyć, mówiąc szeptem teksty przeznaczone dla sługi, ale nie muszę. Jestem obecny przy tym, co się dzieje, i to wystarcza. Słyszę, nie muszę mówić. Słyszę i jestem. Nie myślę, więc jestem, ale słucham tego, co przychodzi z zewnątrz. Akcja liturgiczna – właśnie dlatego, że zawsze taka sama, zawsze powtarzalna, zawsze niezmienna – dokonuje się we właściwym rytmie.

***

Tak jak w świecie nie ma jednego centrum, wszystko jest rozproszone i wielobiegunowe, tak w świątyni jest jedno centrum, jeden punkt ciężkości – ołtarz. Zwracając się wspólnie w tę samą stronę – kapłan, a za nim lud – jestem we właściwym miejscu. Tak jak w świecie używa się nieskończonej liczby języków i dialektów, w świątyni wystarczy tylko jeden język, dla wszystkich taki sam. Dla wszystkich od zawsze. Tak jak w świecie panuje zgiełk, rozhowor, hałas, tak w świątyni jest cicho. Im bliżej świętości, tym ciszej. Bo z ludzkiej perspektywy uczestniczę przecież w tajemnicy, która jest w ścisłym tego słowa znaczeniu nadprzyrodzona, niezgłębiona, nie-ludzka, Boska: na moich oczach ołtarz staje się drugą Golgotą, Syn Boży składa siebie w ofierze, na ołtarzu obecny jest bezkrwawo w całej swojej nieskończonej Boskości Chrystus. Kiedy zatem zbliżamy się do tych świętych obrzędów, możemy jedynie milczeć: to co z istoty niezrozumiałe i niepojęte – a tym jest akt przeistoczenia, tym jest ofiara przebłagalna za grzechy całego świata – nie może zostać wyjaśnione i zrozumiale przedstawione. Nie chcę tego i nie mogę zrozumieć. Każdą próbę wyjaśnienia i wytłumaczenia uznać muszę ostatecznie za zuchwalstwo. Przeciwnie: wielka tajemnica wymaga wielkiej ciszy i pobożnego, pokornego milczenia. Gdybym mógł, byłbym jak szczypta prochu. Gdybym mógł, leżałbym rozpłaszczony. Przecież przede mną spełnia się najbardziej tajemniczy akt dziejów – a ja, ze swoim ograniczonym rozumkiem i samozadowoleniem i pożądaniem miałbym domagać się zrozumienia? Nie chcę wyjaśnień, chcę czci. Tak właśnie jest w przypadku liturgii klasycznej: tu wszystko jest na swoim miejscu. Temu, co najświętsze, aktowi przeistoczenia, odpowiada najgłębsza cisza, w której to, z jednym jedynym wyjątkiem wypowiedzianych półgłosem słów nobis quoque peccatoribus – kapłan odmawia święty Kanon. Jakie to niezwykłe – całkowitą ciszę, niczym grom z jasnego nieba, przerywa tylko to jedno – nam również grzesznym (sługom). Ciszę, w której spoczywa nieprzystępna Boskość, przerywa tylko krótkie, arcyludzkie wyznanie grzeszności.

***

Wszystko to, co do tej pory napisałem, odnosiło się, można powiedzieć, nie do istoty mszy, ale do formy. Do kierunku, języka, relacji między słowem a milczeniem. Tak, to prawda. Jednak w tym przypadku formy nie da się oddzielić od treści. Wyrosły razem i są ze sobą ściśle i bezwarunkowo złączone. Jednak jest też jeszcze kilka rzeczy, które warto podkreślić, kiedy mówi się o samej treści mszy. Po pierwsze, tekst nasycony jest wręcz językiem ofiary. Wystarczy raz go sobie przeczytać i nie ma się żadnej wątpliwości, co tu się dokonuje, w jakiej roli występuje kapłan, czego dokonuje. To jest w ścisłym tego słowa znaczeniu ofiara. Suscipe, sancte Pater, omnipotentus aeterne Deus, hanc immaculatam hostiam, quam ego indignus famulus tuus offero tibi Deo meo… Ja – kapłan. Ale pro omnibus circumstantibus – w tym się odnajduję. Albo Suscipe, sancta Trinitas, hanc oblationem, quam tibi offerimus…

Wszystko znowu do siebie pasuje: kierunek, świętość, ołtarz, kapłan, ofiara. Cudowna modlitwa u stopni ołtarza – iudica me, Deus. Już te pierwsze słowa mówią wyraźnie, kim jest wobec człowieka Bóg – tym, który może osądzić. Jest Panem. Ten moment – człowiek to grzesznik, pokutnik, błagalnik, nędznik; Bóg to Ten, który może się łaskawie zlitować, może miłosiernie spojrzeć, może wyrwać mnie z czeluści, może nie dostrzec mojego zła – natychmiast odsłania przede mną całą prawdę o bycie. Ja – śmiertelny – On, nieśmiertelny; ja nędzny – On, doskonały. Ja – błagający o Miłosierdzie – On, łaskawie Miłosierdzie ofiarujący. (…) quesumus , Domine, ut placatus accipias… I to w jakim stopniu. I to jak bardzo. Uśmierzenie Bożego gniewu, przebłaganie, łaskawe przyjęcie – to jest ta Boża świętość, którą ja niegodny kalam.

Nie ma tu nic z taniego sentymentalizmu, z banalnej opowieści o taniej łasce, którą tak piętnował, słusznie, Dietrich Boenhoffer. Nie słyszę tu tego, co tak strasznie mnie mierzi w świecie: bądź sobą, bądź taki, jakim jesteś. Nie słyszę tej prostackiej, taniej opowieści o Bogu, który mi nadskakuje, który mnie zawsze akceptuje i który jest po prostu inną nazwą mojej potrzeby usprawiedliwienia. Nic banalnego i taniego. Słuchając mszy, wiem, że jeśli mogę liczyć na zbawienie, to dzieje się to nie wskutek mojej sprawności, nie dlatego, że mi się ono należy, że nie mogę sobie do niego rościć jakiekolwiek prawa, ale że zostało ono zdobyte najwyższym możliwym wysiłkiem, okupione najwyższym możliwym cierpieniem Chrystusa. Stoję przed nim nagi, w całej swojej nędzy i słabości i nie muszę udawać, że jest inaczej, nie muszę się na nic silić ani niczego udowadniać. Mogę jedynie błagać.

Wystarczy kontemplować te teksty, żeby wydobyć się z choroby egotyzmu i narcyzmu, które mnie dręczą, które są prawdziwą plagą współczesnej cywilizacji. Słuchając mszy, odkrywam powagę bycia człowiekiem, śmiertelnikiem. Odkrywam, że mam nieśmiertelną duszę. Odkrywam przynależność do innego, niedoczesnego, nieziemskiego świata. Tak, widzę nieskończoną Bożą dobroć, ale nigdy nie pozwalam jej sobie używać. Nie instrumentalizuję jej, nie wykorzystuję. Opowieść, jaką przekazują mi o Bogu teksty modlitw liturgicznych jest inna: wszystko w nich krąży wobec Bożej niewyrażalnej, niezgłębionej, przeobfitej i doskonałej świętości. A ja non sum dignus ut intres sub tectum meum sed tantum dic verbo et sanabitur anima mea.

***

Nie jestem jednak zdany tylko na siebie. Właśnie w tym akcie przebłagalnym bierze udział cały Kościół. Znowu, przypominam sobie, jak wielkie wrażenie zrobiły na mnie dwie modlitwy. Pierwsza to confiteor. Słysząc ją, nagle odkryłem, że stoję nie tylko przed „braćmi i siostrami” tu i teraz – a cóż to za straszliwe ograniczenie, zawężenie perspektywy – ale znajduję się wobec Najświętszej Maryi Panny Zawsze Dziewicy, świętego Michała Archanioła, Jana Chrzciciela, apostołów Piotra i Pawła oraz wszystkich świętych. Są przy mnie. Wspierają mnie. Nie dają mi pogrążyć się rozpaczy, zwątpieniu, zagubieniu. W jednej chwili zostałem włączony w ciąg pokoleń wszystkich wierzących i, jednocześnie, znalazłem się przed obliczem aniołów. Kościół w jednej chwili przestał być tylko wspólnotą żyjących współcześnie chrześcijan, socjologiczną grupą obecnych w tym budynku ludzi, a zmienił się we wspólnotę wieczną, nadprzyrodzoną, ponadczasową, łączącą tych, co są tu i teraz na Ziemi, z tymi, którzy wspomagają nas w Niebie.

Drugą taką wstrząsającą wręcz modlitwą są słowa Kanonu. Czytam – bo przecież nigdy ich wypowiadanych na głos przez kapłana nie usłyszę i wiem, że tak się godzi, że tak trzeba, że tak należy: Supra quae propitio ac sereno vultu respicere digneris: et accepta habere, sicuti accepta habere dignatus es munera pueri tui iusti Abel, et sacrificium patriarchae nostri Abrahae: et quod tibi obtulit summus sacerdos tuus Melchisedech, sanctum sacrifcium, immaculatam hostiam. Te trzy imiona ofiarników, kapłanów – Abla, Abrahama, Melchizedeka mówią wszystko. Wiem teraz, że uczestniczę, za pośrednictwem kapłana, w ofierze składanej w imieniu całej ludzkości, wszystkich ludzkich pokoleń, solidarny z nimi, należący do nich. Jest to liturgia prawdziwie ponadczasowa, wieczna, niebiańska. Ta ofiara kapłana Nowego Przymierza i ofiary sprawiedliwych Starego Przymierza trafiają przed Boże oblicze. Kiedy zatem jestem na mszy, czy w Warszawie, czy w innym mieście, tak naprawdę biorę udział jedynie w ziemskiej i doczesnej kopii oryginalnej niebiańskiej liturgii sprawowanej zawsze przed Bożym tronem.

***

Czytając teksty liturgiczne, ma się dziwne wrażenie. Jest w nich, chciałoby się powiedzieć, stłumiona obfitość albo ubogie bogactwo, albo prosta wzniosłość. Te nieco barokowe koncepty są tu na swoim miejscu. Tak, teksty klasycznej liturgii rzymskiej to maksimum tego, co człowiek może powiedzieć o świętości Boga i o ofierze. Nie jest tych słów wiele – podstawowy tekst liturgii to raptem kilka, kilkanaście kartek. A jednak można je czytać, można ich słuchać, bez końca, za każdym razem z coraz większym zdumieniem i radością dostrzegając, jak trafnie i właściwie pozwalają człowiekowi odnaleźć właściwą postawę wobec Boga w Trójcy Jedynego.

***

Pierwszy tom swoich esejów zatytułowałem Nie-ludzki Bóg. Prowadziło to do mniej lub bardziej zabawnych nieporozumień. Moi krytycy uznali, wtedy pierwszy raz zderzyłem się z przenikliwością autorów „Gazety Wyborczej”, nieco stępioną, trzeba przyznać, że ów Nie-ludzki Bóg to w istocie Bóg antyludzki, skierowany przeciw człowiekowi jako takiemu (a nie przeciw człowiekowi buntownikowi), że jednym słowem wyszło ze mnie straszne okrucieństwo i że Bóg, o którym piszę, jest mściwy, zły i okrutny, że głoszą jakąś osobliwa apoteozę samowoli i arbitralnej wszechmocy boskiego satrapy. Nie zamierzam tu z nimi polemizować, zrobiłem to we właściwym czasie. Jednak przyszło mi do głowy, że może tych ataków i łatwych, tanich zarzutów udałoby się uniknąć, gdybym zamiast określeniem „Nie-ludzki” posłużył się innym słowem, doskonale osadzonym w tradycji chrześcijańskiej, tak katolickiej, jak prawosławnej, mianowicie określeniem acheiropoietos, nie ręką ludzką uczyniony.

W swym podstawowym znaczeniu odnosi się ono do wizerunków Chrystusa, które to powstać miały bez udziału człowieka, w sposób nadprzyrodzony, przez samo odbicie jego świętego oblicza na chuście lub tkaninie. Acheiropoietos to ikona ikon, wzorzec i podstawa wszystkiego – właśnie dlatego, że jest w ścisłym tego słowa –nie-ludzka. Otóż tak samo nie-ludzka, przez to wieczna, niezmienna, święta i obiektywna jest msza w klasycznym rycie. Nie-ludzka, bo jej pierwszym i wzorcowym miejscem jest ołtarz w Niebie, którego ziemski rytuał stanowi jedynie naśladowanie i kopię. To miałem właśnie na myśli, mówiąc o Nie-ludzkim Bogu, o Bogu nie ludzką ręką uczynionym, do którego dziś tak bardzo trudno – właśnie ze względu na postoświecony świat i na pogrążenie się w nim Kościoła – dotrzeć. Mam nadzieję, że chociaż cień owego „Nie-ludzkiego Boga”, nie ręka ludzką uczynionego, czytelnicy dostrzegą w tych esejach.

NIE-LUDZKI BÓG

MROCZNE DZIEDZICTWO OŚWIECENIA  

Od końca średniowiecza rozwój duchowego życia w Europie zdaje się posiadać dwie tendencje: uwolnienie myślenia i wiary od jakiegokolwiek autorytatywnego wpływu, a zatem walka rozumu, który poczuł swą dojrzałość i suwerenność przeciw panowaniu Kościoła rzymskiego, i – z drugiej strony – tajemne, lecz namiętne poszukiwanie legitymizacji owej wolności rozumu, która pochodziłaby od niego samego.

Hermann Hesse

 

Nie ma chyba epoki, która w swych odczuciach, zainteresowaniach, poglądach, a nawet przesądach bardziej byłaby podobna do naszych czasów aniżeli wiek Oświecenia. Nic zatem dziwnego, iż jeśli lepiej pragniemy zrozumieć samych siebie, powinniśmy od nowa przyjrzeć się głoszonym wówczas poglądom i głębiej wniknąć w ówczesnego ducha. I to nie dlatego, że po XVIII-wiecznych bohaterach przejęliśmy w spadku wymyślone przez nich teorie czy doktryny. Wręcz przeciwnie, można powiedzieć, iż to, co wtedy budziło zachwyt salonów i publiczności, dzisiaj musi wywoływać jedynie pobłażliwy uśmiech. Czym innym, jak nie szacownym zabytkiem z lamusa idei, są dla nas materialistyczne filozofie Holbacha czy La Mettriego? Czym optymistyczne utopie postępu zbudowane przez Condorceta czy Turgota? Kto z nas nie będzie spoglądał z ironią na zwolenników Robespierre’a, gdy z takim przejęciem i poczuciem posłannictwa wznosili świątynie na cześć nowej Istoty Najwyższej – Rozumu? I wreszcie, jak uniknąć ziewania podczas czytania tragedii Woltera, w tamtych czasach uważanych za najwyższe osiągnięcie sztuki?

To stulecie tak pochłonięte czytaniem, dyskutowaniem i krzewieniem oświaty, tak przekonane o wartości tworzonych wówczas dzieł, tak wrażliwe na każdy nowy wiersz, traktat, pracę naukową czy powieść, przez które manifestowała się wielkość ludzkiego ducha, tak wciąż spragnione kultu nieznanych sław, wielkich myślicieli i filozofów, oddane ciągłej pogoni za literackimi i obyczajowymi nowinkami, przekazało nam w spadku żałośnie niewiele. Ci, którzy dumnie nazywali siebie filozofami, o których łaski ubiegały się królewskie i książęce dwory, którzy samą obecnością potrafili zapewnić monarchom szacunek uczonych i podziw plebsu, utonęli w otchłaniach niepamięci, wyprowadzani stamtąd na światło dzienne rzadko i to jedynie dla szczególnych okazji.