Prawdziwie zmartwychwstał - Paweł Lisicki - ebook

Prawdziwie zmartwychwstał ebook

Paweł Lisicki

0,0

Opis

Odważna książka Pawła Lisickiego o Zmartwychwstaniu Chrystusa rozprawiająca się z argumentami przeciwników chrześcijaństwa. Lisicki dowodzi, że Zmartwychwstanie jest logiczną i jedyną odpowiedzią na pytanie, co się wydarzyło trzy dni po śmierci Jezusa. Zauważa, że jedyna różnica pomiędzy dawnymi a współczesnymi wrogami Jezusa polega na tym, że dzisiejsi krytycy Zmartwychwstania posługują się językiem pozornie naukowym.

Paweł Lisicki doskonale zdaje sobie sprawę, że bez Zmartwychwstania Jezusa Chrystusa chrześcijaństwo po prostu nie istnieje. Dlatego w swojej najnowszej pracy podejmuje się apologii tej fundamentalnej kwestii, mierzy się z dawnymi i nowymi zarzutami krytyków tej prawdy wiary. Zna je doskonale. Paweł Lisicki, argumentując za Zmartwychwstaniem, broni jego historyczności i wskazuje na transcendentny wymiar tego wydarzenia.- Ks. prof. Przemysław Artemiuk

Niezawodna trafność tekstów Pawła Lisickiego, wynika z jego olbrzymiej wiedzy i wnikliwości, z ponadprzeciętnych zdolności oraz wielkiej gorliwości i pracowitości człowieka wierzącego, dla którego wiara jest najważniejszą sprawą życia. To wystarczająca rekomendacja, aby przestudiować jego kolejne dzieło, tym razem broniące samego fundamentu chrześcijaństwa - Zmartwychwstania Chrystusa.- Ks. dr hab. Dariusz Oko, prof. UPJP2

Paweł Lisicki, po głośniej książce "Kto zabił Jezusa" teraz, z pasją wytrawnego śledczego, z ogromną erudycją i wielką skrupulatnością, idzie dalej, by przedstawić dowody na Zmartwychwstanie. Bogactwo źródeł, rzetelne osadzenie w kontekście i logika argumentacji. Rozpinając śmiało skrzydło rozumu, uruchamia drugie skrzydło - skrzydło wiary.- Jan Pospieszalski

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 549

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Wydanie pierwsze 2024

 

Okładka, skład i łamanie wersji do druku

Fahrenheit 451

 

Ilustracja na okładce

Jan Matejko Wniebowstąpienie Jezusa

Muzeum Narodowe w Warszawie

 

Źródło reprodukcji dzieł sztuki umieszczonych

na okładce - wikimedia commons

 

Redakcja i korekta

Agata Łojek

 

Dyrektor wydawniczy

Maciej Marchewicz

 

ISBN 9788380799592

 

Copyright © by Paweł Lisicki

Copyright © for Fronda PL, Sp. z o.o.,

 

WydawcaFronda PL, Sp. z o.o.ul. Łopuszańska 3202-220 Warszawatel. 22 836 54 44, 877 37 35 faks 22 877 37 34e-mail: [email protected]

 

www.wydawnictwofronda.pl

www.facebook.com/FrondaWydawnictwo

www.twitter.com/Wyd_Fronda

 

Przygotowanie wersji elektronicznejEpubeum

Rekomendacje

Paweł Lisicki doskonale zdaje sobie sprawę, że bez Zmartwychwstania Jezusa Chrystusa chrześcijaństwo po prostu nie istnieje. Dlatego w swojej najnowszej pracy podejmuje się apologii tej fundamentalnej kwestii. Czyni to systematycznie i z niebywałą erudycją. Praca redaktora naczelnego „Do Rzeczy” stanowi oryginalne kompendium poświęcone tytułowej kwestii.

Paweł Lisicki nie tylko analizuje podstawowe źródła dotyczące Zmartwychwstania, rozciągające się od nowotestamentowych wyznań wiary po ewangeliczne narracje paschalne, nie tylko bada wiarygodność dwóch znaków charakteryzujących Chrystusowe powstanie z martwych, jakimi są pusty grób i chrystofanie, lecz także mierzy się z dawnymi i nowymi zarzutami krytyków tej prawdy wiary. Zna je doskonale. Potrafi wykazać ich niespójność i ideologiczne zaślepienie.

W odpowiedzi prezentuje apologię, która osadzona jest w tradycji Kościoła i nie boi się sięgać do najnowszych prac biblistów i historyków, broniących Chrystusowego powstania z martwych. Paweł Lisicki, argumentując za Zmartwychwstaniem, broni jego historyczności i wskazuje na transcendentny wymiar tego wydarzenia.

 

Ksiądz doktor habilitowany

Przemysław Artemiuk

 

Ksiądz profesor Artemiuk pracuje na na Wydziale Teologicznym Uniwersytetu im. Kardynała Wyszyńskiego w Warszawie, wykłada w Wyższym Seminarium Duchownym w Łomży. Jest przewodniczącym Stowarzyszenia Teologów Fundamentalnych w Polsce.

***

Na pewno można powiedzieć, że pan Redaktor Paweł Lisicki jest największym teologiem pośród dziennikarzy polskich (i największym dziennikarzem pośród teologów).

Jednak znając jego twórczość, trzeba powiedzieć jeszcze coś dużo więcej. Całkiem możliwe, że jest on największym teologiem pośród wszystkich współcześnie żyjących teologów polskich.

Świadczy o tym niezwykła liczba i obszerność oraz wyjątkowa gruntowność jego dzieł teologicznych. Świadczy też o tym ich niezawodna trafność, która wynika z jego olbrzymiej wiedzy i wnikliwości, ale też z ponadprzeciętnych zdolności oraz wielkiej gorliwości i pracowitości człowieka wierzącego, dla którego wiara jest najważniejszą sprawą życia.

Wielkie znaczenie ma też tutaj jego odwaga podejmowania zagadnień najbardziej podstawowych, a których podejmowanie wiąże się nieraz z niemałym osobistym ryzykiem. To są więcej niż wystarczające rekomendacje, aby przestudiować jego kolejne dzieło, tym razem broniące samego fundamentu chrześcijaństwa – Zmartwychwstania Chrystusa.

 

Ksiądz doktor habilitowany Dariusz Oko

 

Ksiądz profesor Dariusz Oko jest jednym z najbardziej znanych i cenionych polskich teologów. Wykłada na stałe na Uniwersytecie Papieskim Jana Pawła II w Krakowie. Autor licznych publikacji naukowych poświęconych groźbie ideologii gender i rewolucji homoseksualnej.

***

Jak to się stało, że grupa prostych rybaków z Galilei, opowiadając zupełnie nieprawdopodobną historię, potrafiła przekonać do tej swojej opowieści tak wielu współczesnych Żydów, a potem innych mieszkańców Cesarstwa Rzymskiego?

Niezwykła, nieprawdopodobna pogłoska to historia żydowskiego, charyzmatycznego nauczyciela, który po wykonanej na nim egzekucji, trzeciego dnia, rankiem, wrócił z cmentarza. Jak to się stało, że ta pogłoska rozeszła się na cały świat i trwa po dziś dzień? Paweł Lisicki po głośnej książce Kto zabił Jezusa teraz, z pasją wytrawnego śledczego, z ogromną erudycją i wielką skrupulatnością, idzie dalej, by przedstawić dowody na Zmartwychwstanie. Książka jest zaproszeniem czytelnika (a może porwaniem) do fascynującej przygody intelektualnej. Ale nie tylko. Precyzyjnie zebrane dowody, imponujące bogactwo źródeł, rzetelne osadzenie w kontekście i logika argumentacji, czyli arsenał środków bardzo racjonalnych, rozpinając śmiało skrzydło rozumu, uruchamia drugie skrzydło – skrzydło wiary.

W epoce zamętu w Kościele, gdy relatywizowana jest Prawda, gdy np. generał zakonu Jezuitów, bliski Franciszkowi, Arturo Sosa Abascal, powątpiewa w wiarygodność przekazu Ewangelii, bo nie wiemy, „co naprawdę powiedział Jezus. W tamtych czasach nikt nie miał dyktafonu, by nagrać Jego słowa” - świecki autor, Paweł Lisicki, z odwagą broni prawdziwej katolickiej nauki.

 

Publicysta Jan Pospieszalski

 

Jan Pospieszalski jest muzykiem, aranżerem i kompozytorem, dziennikarzem i publicystą, autorem programów radiowych i telewizyjnych. W katolickiej TV Puls prowadził Studio Otwarte, później w TVP1, Warto rozmawiać. i Jan Pospieszalski: Bliżej.  , Obecnie prowadzi kanał YouTube AfirmacjaTV

Wstęp

Po co pisać o Zmartwychwstaniu? Po co pisać o czymś, co może być tylko kwestią wiary, a ta, jak pokazuje rozwój obecnego świata, jest rzeczą coraz mniejszej grupki ludzi niedojrzałych, opornych wobec postępu, niechętnych wielkim resetom, globalnym wyzwaniom, ekologicznym radykalnym protestom? Nie trzeba być bardzo przenikliwym, żeby dostrzec, jaki jest kierunek obecnych przemian. Narody dawniej chrześcijańskie tracą wiarę, kościoły są zamykane i zamienianie na restauracje, kluby nocne, hotele. Gorzej: ten sam duch światowy, który każe widzieć to, co ważne, jedynie w tym, co ziemskie i doczesne, z całą mocą wtargnął do Kościoła i to do tego stopnia, że nawet sam papież w swoich kluczowych wystąpieniach niechętnie wspomina o Chrystusie i Bogu. Jak wyraźnie pokazują ostatnie lata, Kościół pogodził się z myślą, że jest co najwyżej departamentem do spraw religii ONZ, że jego rolą ma być służenie globalnej jedności ludzkości, wspieranie dobrego, doczesnego życia, troska o powszechne zadowolenie tu i teraz żyjących, wreszcie zaangażowanie na rzecz poprawy środowiska i ochrony wymierających gatunków. Wpadły do niego wszystkie stare i nowe herezje, rozdzierany jest skandalami i zepsuciem. Panteizm, ewolucjonizm, naturalizm, materializm, relatywizm – wrogie moce, którym się tak chwalebnie przeciwstawiał, teraz pętają go i paraliżują.

Rzym, wydaje się, wyrzekł się tego, co było jego mocą i siłą: wiernego trwania przy Prawdzie. Zamiast prawdy jest pokój, zamiast nawracania świata dążenie do świeckiej jedności, zamiast miłości Boga Człowieka humanitaryzm i altruizm. W zamian za zgodę na uczestniczenie w tym procesie dojrzewania ludzkości do czegoś wyższego, dochodzenia człowieka do nadczłowieka lub transczłowieka, w zamian za niepotępianie, niekrytykowanie, nieopieranie się Kościół, a więc przede wszystkim większość jego hierarchów na czele z papieżem, został dopuszczony do przedpokojów wielkich tego świata. Dzięki temu papieże mogą występować na forach ONZ, spotykać się z guru finansów, biznesu i polityki, cieszyć się oklaskami i pochwałami liberalnych mediów. W zamian za pobłogosławienie globalizacji papieże zostali mówcami na panreligijnych konferencjach, które mają służyć wyniesieniu człowieka.

Tak jakby Chrystus nigdy nie odrzucił trzech najważniejszych pokus Szatana – chleba doczesnego, władzy nad światem i chwały, jaką daje doczesna potęga. Jakby nie pokazał, że jedyną droga człowieka do Boga jest pokorne słuchanie i odkrywanie Słowa i przyjęcie krzyża. Współczesna zachodnia kultura pogrąża się w nihilizmie. Nie może być inaczej, jeśli na tronie Boga próbuje umieścić człowieka, przypisując mu niezbywalną, nienaruszalną, absolutną, bezwarunkową godność. W ten sposób człowiek przypisuje sobie prawo do konstrukcji swojej własnej natury, do kreacji od nowa społeczeństwa, do tworzenia od zera swojej tożsamości. Po drodze trzeba zniszczyć tylko wcześniejszą mądrość, odrzucić obiektywne prawa moralne i wieczne zasady dobra i zła. Celem jest apoteoza człowieka.

Koszty takiej operacji są ogromne. Pozbawiony swojej metafizycznej podstawy, oderwany od Boga, człowiek zapada się w sobie. Dlatego współczesną cywilizację Zachodu cechuje powierzchowność, wulgarność i płaskość. Jest ona gorączkowa próbę zapomnienia o tym, kim jest człowiek. Trzeba zniszczyć w nim boski obraz i podobieństwo. Trzeba zatrzeć ślady, zapomnieć o tym, co tak pięknie napisał święty Augustyn: niespokojne jest nasze serce, dopóki nie spocznie w Bogu. Ten niepokój jest przykrywany oszalałym aktywizmem, ciągłymi inicjatywami a to na rzecz walki z ociepleniem klimatu, a to na rzecz wyrównania nierówności, a to wreszcie na rzecz stworzenia wygodniejszego życia i skonstruowania państwa panseksualnego, w którym jedyną zasadą jest zaspokojenie.

Niedawno jeden z najważniejszych zachodnich tygodników, „Economist”, ogłosił, że celem ludzkości ma być wydłużenie życia do 120 lat. Trudno powiedzieć, w jaki sposób zostanie on osiągnięty, jeśli ten sam tygodnik niedawno propagował opowieść o przerażającej pandemii, która miała kosić miliardy istnień ludzkich. Zresztą, z chrześcijańskiej perspektywy te dążenia i marzenia są niepoważne, dziecinne wręcz i nie warto sobie nimi zawracać głowy.

Dość. Odsuwam się od odpowiedzi na pierwsze pytanie. Albo może przybliżam się? Bo czy ten bardzo skrótowy obraz świata, można powiedzieć, migawka ze stanu współczesności, nie jest najlepszą odpowiedzią na pytanie o źródła wiary? Wbrew szaleńcom, ideologom, krzykaczom, aktywistom opętanym doczesnością i ziemskością należy wrócić do chwili, w której to rodziło się chrześcijaństwo, powstawał Kościół jako znak sprzeciwu wobec tego świata, jako głos wzywający do nawrócenia, jako symbol wieczności, która wtargnęła w to, co ziemskie i tymczasowe. Tylko wracając do początków, można ocalić siebie. Taka jest ostatecznie stawka: czy to, co nazywam depozytem wiary, to, czego przez wieki Kościół nauczał, przekazując jedynie wiernie słowo Mistrza z Galilei, jest prawdziwe? Jak pięknie ujął to prawosławny teolog Olivier Clement, gdy przedstawiał drogę do wiary Cezarego z Arles w IV wieku: „Jedynie Ewangelia Słowa, które stało się ciałem, ewangelia zmartwychwstania ciała mogła dać mu pewność, że nie zostanie sprowadzony do nie-bytu: że on, Hilary, był nie dającą się zastąpić osobą i że jest całkowicie kochany i ocalony, z ciałem i duszą, przez połączenie łaski i swej własnej wolności”. Ta ewangelia zmartwychwstania ciała opierała się na przekonaniu, że Chrystus naprawdę powstał cieleśnie z martwych. Nie są to ludzkie bajki, mity, przypowieści. Chrystus żyje naprawdę w przemienionym ciele i dlatego każdy człowiek też może tego życia dostąpić. To była podstawa mocy i wielkości Kościoła: zaświadczanie o zdarzeniu, które miało miejsce raz w dziejach, ale tym samym było przyrzeczeniem i obietnicą dla wszystkich. Więcej: przez Kościół i w Kościele każdy wierny mógł wkroczyć w to życie wieczne, doświadczyć i poznać Zmartwychwstałego.

Chrześcijanie zawsze byli gotowi zdać sprawę z podstaw swej nadziei. Nie bali się krytyki i nie uciekali przed polemikami i starciem. Odważnie bronili prawdy Zmartwychwstania. Nie badali wiary i świadomości, co gotowi są dziś robić teologowie liberalni i racjonaliści, ale rzeczywistości. Wiara albo opiera się na tym, co jest, co naprawdę się zdarzyło, albo nie ma znaczenia. Dziś tak jak przed wiekami rozum może z ogromnym prawdopodobieństwem ustalić, czy Jezus faktycznie powstał z grobu trzeciego dnia, tak jak zapowiedział. Gdy to zrobi, łaska doda to, co do niej należy, poruszając wolę, i wtedy zrodzi się wiara.

✠✠✠

W piątek po południu roku 30 po Chrystusie wszystko wydawało się skończone. W chwili, gdy zwłoki nauczyciela z Galilei spoczęły w grobie Józefa z Arymatei, mogło się wydawać, że sprawa Jezusa z Nazaretu raz na zawsze została przypieczętowana. Tak jak tylu innych przed nim okazał się on fałszywym prorokiem, zwodzicielem ludu, który niepotrzebnie rozbudzał fałszywe nadzieje na wyzwolenie Izraela. Tak przynajmniej mogli sądzić i najpewniej tak właśnie sądzili jerozolimscy przywódcy, arcykapłani, kapłani, starsi, a także uczeni w piśmie i faryzeusze. Wprawdzie na wszelki wypadek wysłali jeszcze, za zgodą Piłata, swoją straż, by pilnowała grobu, ale zrobili to, kierowani raczej nadmierną przezornością niż prawdziwą obawą. Oszust ten, byli przekonani, już nikogo nie zwiedzie i nikogo nie sprowadzi z drogi, nad którą tylko oni mieli sprawować pieczę.

Nie przypuszczali, że to, co uważali za absolutny koniec, stanie się początkiem, że ten, którego przeznaczyli na zapomnienie w hańbie i niepamięci, zostanie wyniesiony do godności równej Bogu, zasiadając na tronie po prawej ręce Władcy. Raz stłumiony zabobon, jak zapewne myśleli o ruchu założonym i kierowanym przez nauczyciela z Galilei, miał jednak rozkwitnąć i rozprzestrzenić się. Jak do tego doszło? Jak stało się to, co z ludzkiego punktu widzenia stać się nie miało prawa? Jak ten, który – zdawało się – wszystko przegrał i został ostatecznie poniżony, nagle zwyciężył i został uznany przez swoich uczniów za Pana świata? Jak owi uczniowie, tak wcześniej bojaźliwi i niepewni, przekonali o Jego wyniesieniu cały świat?

Od ponad dwudziestu wieków różni niedowiarkowie próbują w każdy możliwy sposób znaleźć dla tego fenomenu wytłumaczenie. Pierwsi, a więc saduceusze i faryzeusze, już na początku negowali fakt cudu i powstania Jezusa z martwych. Później poszli za nimi poganie – nie jest przypadkiem, że Celsus, najzacieklejszy przeciwnik chrześcijaństwa, pisał swoją rozprawę około roku 170 po Chrystusie, powołując się na uczonych rabinów. Tak i później, ze szczególną mocą, od XVII wieku aż do dzisiaj pojawiają się kolejne próby wyjaśnienia cudu Zmartwychwstania. Ma ono zostać zredukowane do tego, co naturalne. Temu podejściu sprzyja powszechny dziś materializm i sceptycyzm. Z tego powodu nawet najbardziej absurdalne wytłumaczenia przyjmowane są z dobrodziejstwem inwentarza. Często zresztą, o czym wielu współczesnych racjonalistów nie wie, powtarzają oni argumenty albo właśnie starożytnych pogan, albo muzułmańskich uczonych, których krytyka rozpowszechniła się na Zachodzie za sprawą Spinozy.

Jedyna różnica polega na tym, że dzisiejsi krytycy Zmartwychwstania występują w imię wiedzy i posługują się często językiem, który mało uświadomionym może wydawać się właśnie naukowym. Nic bardziej błędnego. Odgrzewają oni na różne sposoby stare zjełczałe kotlety. Nie mam jednak złudzeń. Można być pewnym, że ta sama postawa odrzucenia będzie też cechować wszystkich następnych racjonalistów, którzy będą zwalczać chrześcijaństwo do końca świata, kiedykolwiek by on nie nastąpił. Jednak jestem pewny jednego: będą oni wszyscy miotać się w kółko, będą powtarzać stare zarzuty, będą może mistrzami siania niepewności, ale nic poza tym. Dwadzieścia jeden wieków to wystarczająco dużo czasu, żeby wyrobić sobie zdanie na temat prawdziwości pierwotnych przekazów. O ile zatem przez całą przyszłość będą pojawiali się ludzie, którzy nie są w stanie przyjąć tego, co jako jedyne jest logiczną i właściwą odpowiedzią na pytanie o to, co się wydarzyło trzy dni po śmierci Jezusa, to nie będą oni mieli nic ważnego do zaprezentowania.

Mówię nic ważnego, jeśli kierujemy się rozumem. Wielu z nich, podobnie jak wielu z tych, którzy ich słuchali, jest święcie przekonanych, że jest inaczej. Że niosą kaganek oświaty i otwierają oczy zabobonnym chrześcijanom. Mylą się. Choćby liczba zwolenników tezy, że do Zmartwychwstania w sensie fizycznym nie doszło, była nieskończenie wielka, choćby stali za nimi, tak jak to jest teraz coraz częściej, profesorowie większości uniwersytetów i wydziałów teologii, nic to nie znaczy. Każdy bezstronny poszukiwacz prawdy, każdy, kto kieruje się dążeniem do tego, by uchwycić to, co jest, odkryje, że pod zwałami retoryki, pustosłowia i arogancji nie kryje się nic. Tak jest zawsze, gdy człowiek próbuje przykryć i zniekształcić prawdę. Może wznosić wielkie zamki na piasku, które jednak w zderzeniu z faktami muszą się rozpaść. To zatem, że tylu odrzucało, odrzuca i będzie odrzucać fakt Zmartwychwstania, nie wynika z postępu nauk i wzrostu wiedzy, ale z tego, że jest on najbardziej wyrazistym i widocznym przykładem Bożej ingerencji w dzieje świata i najbardziej jednoznacznym przypieczętowaniem prawdy chrześcijaństwa.

Część I

Rozdział pierwszy. Oczekiwanie wobec świadka

Od samego początku chrześcijanie nie zadowalali się ogólną opowieścią o Zbawicielu. Chcieli wiedzieć, kto, co, gdzie, wobec kogo powiedział. Nawracając się, ryzykowali życiem, tracili niekiedy więzi z rodziną, musieli się liczyć z odepchnięciem, pogardą i szykanami. Dlatego dokładnie badali Dobrą Nowinę i sprawdzali wiarygodność jej głosicieli. Domagali się wyjaśnień, zadawali pytania, szukali odpowiedzi. Tym bardziej że zetknęli się z niezwykłą opowieścią, jakiej nikt inny wcześniej w dziejach świata nie słyszał. Usłyszeli o Ukrzyżowanym Mesjaszu, który trzy dni później powstał z martwych. Nie byli ani łatwowierni, ani głupi. Przyjmując Dobrą Nowinę ryzykowali wiele, chcieli zatem zdobyć pewność co do faktów. Tę zaś mogli uzyskać jedynie tak, jak zawsze było to możliwe w starożytności: badając zeznania świadków. Było wśród nich od początku wielu wykształconych Rzymian, żeby dać się przekonać, potrzebowali dowodów.

Kiedy nauczanie jest daremne

Piszę o tym, że uznanie Zmartwychwstania za fakt jest jedynym wyjaśnieniem tego, co stało się ponad dwa tysiące lat temu. Wielu czytelników zapewne będzie zdziwionych. Jak to jedynym? Przecież w ciągu wieków pojawiło się wiele prób tłumaczeń. Przecież od najwcześniejszych czasów krytycy chrześcijaństwa wskazywali albo na niespójności, sprzeczności relacji ewangelicznych, albo na ich późne pochodzenie, albo na to, że nie zostały one sporządzone przez bezpośrednich świadków. Tak, to prawda, od samego początku, od chwili, kiedy żydowskie władze rozpuściły pogłoskę, zgodnie z którą uczniowie wykradli z grobu ciało nauczyciela, cały legion mniej i bardziej subtelnych badaczy Pisma próbował wytłumaczyć pochodzenie wiary w Zmartwychwstanie, odwołując się wyłącznie do przyczyn naturalnych. Co do jednego bowiem wątpliwości nie było: chrześcijaństwo bez zmartwychwstania nie istnieje.

Jasno to napisał sam apostoł Paweł i od tego momentu nikt niczego nowego nie dodał: „A jeśli Chrystus nie zmartwychwstał, daremne jest nasze nauczanie, próżna jest także wasza wiara. 

Okazuje się bowiem, żeśmy byli fałszywymi świadkami Boga, skoro umarli nie zmartwychwstają, przeciwko Bogu świadczyliśmy, że z martwych wskrzesił Chrystusa. Skoro umarli nie zmartwychwstają, to i Chrystus nie zmartwychwstał. A jeżeli Chrystus nie zmartwychwstał, daremna jest wasza wiara i aż dotąd pozostajecie w swoich grzechach. Tak więc i ci, co pomarli w Chrystusie, poszli na zatracenie. Jeżeli tylko w tym życiu w Chrystusie nadzieję pokładamy, jesteśmy bardziej od wszystkich ludzi godni politowania” (1 Kor 15, 14-19).

Tak, bez Zmartwychwstania Chrystusa daremna jest wiara. Bez Zmartwychwstania Chrystus ze swoimi roszczeniami do boskości, ze swoimi naukami, z opowieściami, że On i Ojciec są jednym, że kto widzi Jego widzi i Ojca, że jest Synem Człowieczym, który zstąpił z góry i jest tym, który jest, byłby, jak to od początku zarzucały mu elity żydowskie, oszustem, zwodzicielem, niebezpiecznym utopistą.

Zmartwychwstanie to pieczęć. To gwarancja prawdziwości i autentyczności objawienia.

Bez niego wszystko bierze w łeb. Ono to jest tym koniecznym i niezbędnym oparciem dla wiary. To Zmartwychwstanie otworzyło oczy uczniom na boską godność Chrystusa, na to, że zstąpił On z nieba. W ewangelii według świętego Jana Chrystus mówi: „ A gdy ujrzycie Syna Człowieczego, jak będzie wstępował tam, gdzie był przedtem?” (J 6, 62) – w domyśle: co wtedy powiecie? Pytanie to ma sens tylko rzeczywiście uczniowie mogli zobaczyć Chrystusa wstępującego tam, gdzie był On przedtem, do miejsca na górze, z którego zstąpił, On, Syn Człowieczy, będący w Niebie (J 3, 13). Komentuje austriacki, katolicki biblista Karl Jaros: „To wstąpienie Syna Człowieczego do miejsca, gdzie był wcześniej, a więc u Ojca, dokonuje się przez wypełnienie jego posłania, przez krzyż i Zmartwychwstanie. Jeśli jest on już skandalem jako ten, który jest przybyłym z Nieba chlebem, to jakim dopiero skandalem będzie droga do Ojca przez krzyż”? Słusznie. Bez Zmartwychwstania cała wielka wspaniała chrześcijańska teologia staje się nic niewartym, pięknym może i wzniosłym, ale jednak nieprawdziwym mitem. Bajką, baśnią, legendą, co kto chce. Jednak na pewno nie prawdą. Bo żeby wszystko to – relacja Syna z Ojcem, chleb zstępujący z Nieba, woda żywa, która gasi wszelkie pragnienie, Duch, który wieje tam, gdzie chce, i ożywia tego, kogo chce – żeby to wszystko było nie ludzką opowieścią i zapisem nieokiełznanej wyobraźni, Chrystus musiał powstać z martwych trzeciego dnia w swoim ciele fizycznym. Inaczej wszystkie te niezwykłe roszczenia Jezusa byłyby jedynie ubranymi w poetyckie szaty tęsknotami ludzkiej duszy.

Nieopisany paradoks

Pięknie napisał o tym Benedykt XVI, Josef Ratzinger, w swoim „Jezusie z Nazaretu”: „Od Zmartwychwstania zależy to, czy Jezus tylko był, czy również jest. W »tak« lub »nie« jako odpowiedzi na to pytanie chodzi nie tylko o jedno wydarzenie obok wielu innych, lecz o postać Jezusa jako taką”. Dokładnie. Jeśli Zmartwychwstania nie było jako faktu, to znaczy, że cała nasza wiara, cała wiara Kościoła, nadbudowana jest (taka drobna pożyczka od Karola Marksa) na fałszu, bo zwłoki Jezusa uległy rozkładowi i zniszczeniu dokładnie tak jak zwłoki miliardów ludzi zamieszkujących Ziemię od początku. Znaczy to też, że obraz Jezusa żywego, Jezusa, który towarzyszy Kościołowi, który jest z nami cały czas na wieki wieków, jest jedynie iluzją i złudzeniem.

Benedykt wiele razy próbował opisać niezwykłość tego doświadczenia. „Był to nieopisany paradoks: On był zupełnie inny – nie reanimowane zwłoki, lecz Ktoś, kogo Bóg uczynił Żyjącym na nowy sposób i na zawsze, i jako taki – nienależący już do naszego świata – jednocześnie był rzeczywiście obecny, w całej swej tożsamości”1. Bo zgodnie z tym, co od początku przekazali świadkowie, Jezus nie tylko powstał z martwych, tak jak na przykład Łazarz, do tego samego życia raz jeszcze, ale do życia przemienionego i nowego. O tym, że nie chodziło tu jedynie o chimerę i wyobrażenie świadczył pusty grób. „Wprawdzie pusty grób sam z siebie nie może być dowodem Zmartwychwstania, jest jednak koniecznym założeniem wiary w Zmartwychwstanie, która odnosi się właśnie do ciała, a za jego pośrednictwem do osoby w jej całości”2. Tak, wiara w Zmartwychwstanie odnosi się do ciała, do tego, co materialne, fizyczne, namacalne, dotykalne. I jeszcze jeden istotny fragment książki Benedykta: „Piotr (kiedy cytuje Psalm 16 Dawida) zakłada, że pierwszym modlącym się tym psalmem jest Dawid, i może teraz stwierdzić, że w Dawidzie nadzieja ta się nie spełniła. (…) Grób i znajdujące się w nim zwłoki stanowią dowód, że Zmartwychwstania nie było. Słowa Psalmu 16 są jednak prawdziwe: odnoszą się one do Dawida czasów ostatecznych”3. Dokładnie tak jest. To, że zwłoki Dawida znajdują się w grobie, jest paradoksalnie dowodem na to, że zwłoki Jezusa z grobu powstały. „Jeśli w Credo jerozolimskim – sięgającym początków i przekazanym przez Pawła – mówi się, że Jezus powstał z martwych zgodnie z Pismem, to pewne jest, że chodzi tu o Psalm 16 jako decydujące świadectwo skrupturystyczne dla rodzącego się Kościoła. (…) Nie doznać rozkładu – jest to po prostu definicja zmartwychwstania4. Wszystko to są uwagi słuszne i doskonale wprowadzają nas w rozważania na temat prawdziwości Zmartwychwstania. Jest świadek – Piotr. Jest czas i miejsce akcji – pięćdziesiąty dzień po śmierci i Zmartwychwstaniu Chrystusa, Jerozolima. Są ludzie, którzy Piotra słuchają – tysiące Żydów z Jerozolimy i z całego świata. Jest grób Dawida, o którym wiedzą, że spoczywają w nim zwłoki starożytnego króla. Jest Psalm 16, w którym to Dawid, jak są przekonani, przepowiada, że jego ciało nie ulegnie rozkładowi, lub, jak tłumaczy to Biblia Tysiąclecia, Bóg „nie pozostawi jego duszy w Szeolu i nie dozwoli, by wierny Tobie zaznał grobu” (Ps 16, 10).

Słuchacze wiedzą, że obietnica ta nie może odnosić się do Dawida, a jedynie do Mesjasza. To, że jego grób jest pusty, Piotr mówi to Jerozolimczykom i Żydom z całej diaspory, jest dowodem, że Pismo się nie myliło. Być może nawet wypowiadając te słowa, Piotr wskazał na grób Chrystusa, o którym wiedział, że jest pusty? Być może od razu po jego słowach wielu Żydów z Jerozolimy poszło do grobu Jezusa i znalazło potwierdzenie słów Piotra? Pod wielu względami ten komentarz papieża Benedykta, Józefa Ratzingera, stanowi szczęśliwą modyfikację jego wcześniejszej postawy z „Wprowadzenia w chrześcijaństwo”, w której to książce, bardzo mocno przesiąkniętej duchem modernizmu, cielesność Zmartwychwstania była znacznie bardziej enigmatyczna.

Czy to mówił Piotr?

Jednak jak zwykle w pismach Josefa Ratzingera także i tu w opisach świadectw Zmartwychwstania pojawia się nutka sceptycyzmu. „Nie ma tutaj potrzeby dyskutować problemu, czy mowa ta została wygłoszona przez Piotra, czy przez kogoś innego: i kto jest jej redaktorem, jak również tego, kiedy i gdzie dokładnie ona powstała. Jest to w każdym razie starożytny typ głoszenia Zmartwychwstania (…)”5. Można się zasadnie pytać: czy bez wiedzy, kto, kiedy i co dokładnie powiedział wystarczy przekonanie, że to wyznanie starożytnego Kościoła? Innymi słowy – jakie znaczenie nadamy wypowiedziom papieża? Czy to, że „nie ma tutaj potrzeby dyskutować problemu” oznacza, że papież zna odpowiedzi na pytania „czy mowa ta została wygłoszona przez Piotra, czy przez kogoś innego: i kto jest jej redaktorem, jak również tego, kiedy i gdzie dokładnie ona powstała”, ale nie chce się tą wiedzą podzielić?

Czy może uważa, że pytania te nie mają odpowiedzi i że trzeba się ograniczyć do jedynego, co pewne: „Jest to w każdym razie starożytny typ głoszenia Zmartwychwstania”. Dobre i to, można powiedzieć. Jednak zasiane wątpliwości nie chcą ustąpić. Bo jeśli mowy tej nie wygłosił Piotr, tylko ktoś inny, to kto? Hm, sprawa się komplikuje: święty Łukasz, który ją tu przytoczył, przypisał ją Piotrowi i tak z pewnością odbierali ją wszyscy czytelnicy, od pierwszych zaczynając, ze szczególnym uwzględnieniem czcigodnego Teofila, któremu oba pisma – Ewangelia i Dzieje – są dedykowane. Jeśli papież sądzi, że autorstwo mowy jest nie do ustalenia, to sugeruje, że albo Łukasz się mylił, albo celowo zmyślił autorstwo Piotra, żeby nadać większą rangę temu nauczaniu. W obu przypadkach można uznać, że tak czcigodny Teofil, zapewne należący do klasy rycerskiej Rzymu, jak i pozostali czytelnicy byliby bardzo zawiedzeni. Nie wiadomo kim on był, wiadomo wszakże, że od pierwszych chwil niemal chrześcijańskie posłanie znalazło wiernych słuchaczy wśród warstw wyższych Rzymu. Obok czcigodnego Teofila byli tam zapewne Pomponia Grecyna, rzymska arystokratka, o której sympatii dla dziwnego zabobonu wspomina Tacyt, a także wspominani przez świętego Pawła w Liście do Rzymian ci, którzy należeli do domu Arystobula i Narcyza – wszystko przedstawiciele bogatych, wykształconych i wpływowych rzymskich rodów – co pokazuje włoska historyk Marta Sordi.

Można zakładać, że wszyscy oni chcieli wiedzieć, gdy przyjmowali wiarę, kto, co i kiedy dokładnie powiedział. Byli to ludzie wychowani na lekturze Polibiusza i Cycerona. To do nich kilkanaście lat później skieruje swoją „Wojnę żydowską” Józef Flawiusz, szukając uznania i zrozumienia dla walki swojego ludu. Jeśli List do Rzymian został napisany w 56 lub 57 roku po Chrystusie, to znaczy, że byli już chrześcijanami od pewnego czasu i pozostali nimi do czasu, kiedy mogli przeczytać Dzieje, co stało się zapewne przed wielkim prześladowaniem wszczętym przez Nerona w 64 roku. Zresztą, akurat treść tej pierwszej mowy Piotra i okoliczności jej wygłoszenia mogli poznać, słuchając samego apostoła. Wszyscy oni sądzili zatem, że to, co przekazuje im Łukasz, zostało przez niego dokładnie zbadane.

Wykształceni Rzymianie badają doniesienia

Ewangelia docierała nie do anonimowego tłumu, ale zawsze do konkretnych ludzi. Wielu z nich interesowało się, tak było w wypadku możnych Rzymian, nowymi prądami religijnymi. Ale żeby przyjąć wiarę Chrystusa, dać się ochrzcić, uznać, że Panem świata jest powieszony na krzyżu Żyd, skazany przez należącego do ich własnej klasy ekwitów Poncjusza Piłata, Żyd, który nie wygrał bitwy, nie osiągnął wielkości na wojnie, ale po prostu zginął najbardziej podłą i haniebną śmiercią, jaką mógł sobie wyobrazić Rzymianin, tak poniżającą, że nawet strach było wymawiać jej nazwy, do tego trzeba było mieć absolutną pewność. Przyjęcie wiary nie było dla nich – czcigodnego Teofila, domu Arystobula i Narcyza – ekstrawagancją i zabawą, ale również wielkim ryzykiem. Pociągało za sobą całkowitą zmianę życia. Od tej pory mieli oddawać Boską cześć i kochać nad własną duszę tego żydowskiego Boga i Chrystusa, Syna Bożego. A to było możliwe tylko jeśli za przekazem stało wiarygodne świadectwo. Doskonale rozumiał to święty Łukasz, gdy pisał: „Postanowiłem więc i ja zbadać dokładnie wszystko od pierwszych chwil i opisać ci po kolei, dostojny Teofilu, abyś się mógł przekonać o całkowitej pewności nauk, których ci udzielono” (Łk 1, 3-4).

Z pewnością sytuacja, w której Łukasz przedstawiałby kluczowe wystąpienie podczas Zesłania Ducha w sposób nieprawdziwy, przypisując Piotrowi to, czego ten nie powiedział, zostałaby przez jego słuchaczy uznana za oszustwo. Obiecał, że możemy być „przekonani o całkowitej pewności nauk, które nam udzielono”, mówiliby zapewne, tymczasem tak istotne szczegóły nagle okazują się całkiem niepewne.

Tymczasem, jak można domniemywać, kwestia autorstwa Piotra tej mowy, tak ważnej, okazuje się – zdaniem Benedykta – dość wątpliwa. Niejasności, co wynika z tekstu papieża, pojawia się więcej. Bo można wnosić, że nie wiadomo, „kto jest jej redaktorem, jak również tego, kiedy i gdzie dokładnie ona powstała”. Czy to oznacza, że redaktorem nie jest Łukasz? I znowu: jeśli nie wiadomo, czy mowę tę wygłosił Piotr i czy wygłosił ją w Jerozolimie pięćdziesiąt dni po Zmartwychwstaniu, to czy nie mielibyśmy tu do czynienia z nadużyciem zaufania? Szczerze mówiąc, nie przekonuje mnie optymistyczna teza: „Jest to w każdym razie starożytny typ głoszenia Zmartwychwstania”. Oczywiście, jest starożytny, bo sięga co najmniej końca I wieku po Chrystusie. Jednak jaka jest jego wartość dowodowa? Co z tego, że jest to starożytny typ głoszenia Zmartwychwstania, jeśli nie jestem w stanie ustalić, czy autorem tych słów był Piotr, jeśli nie wiem, gdzie i przy jakiej okazji zostały one wypowiedziane ani też tego, kto je zredagował?

Nie rozumiem tych papieskich zastrzeżeń. Jak mogę mieć zaufanie do tego „starożytnego typu głoszenia”, jeśli podejrzewam, że Łukasz albo swoją mowę wymyślił, albo przypisał ją komuś innemu przez pomyłkę, albo w ogóle nie był Łukaszem?

Pojawia się tu jeszcze dodatkowa wątpliwość. Jeśli nie wiadomo, czy mowę tę wygłosił Piotr w okolicznościach, o których wspomina Łukasz, to cały przekaz jakby tracił siłę. No bo jeśli było to gdzie indziej, to odniesienie do grobu Dawida i powołanie się na Psalm 16 jako na dowód prawdziwości Zmartwychwstania Jezusa staje się czymś dwuznacznym. W żadnym innym miejscu niż Jerozolima nie można było znaleźć jednocześnie obu grobów – pełnego, Dawida i pustego, Jezusa. W żadnym innym miejscu Psalm 16 nie znaczył tyle co w Jerozolimie. Zresztą, jeśli tych słów nie mówił Piotr, ale ktoś inny i przy innej okazji, to być może ten ktoś w ogóle nie widział pustego grobu Jezusa? Być może on jedynie usłyszał o pustym grobie? Być może Łukasz lub inny redaktor też skonstruował całą opowieść tak, żeby starożytnemu przekazowi nadać większą wagę? Ale jeśli tak było, to przecież i ten „starożytny typ głoszenia” zawisa jakby w powietrzu, rozpływa się, rozrzedza.

Świadectwo i wyznanie

Piszę to wszystko, żeby pokazać jak ścisły jest związek między świadectwem a wyznaniem. Być może papież chciał jedynie powiedzieć, że ze względu na skomplikowane dowodzenie nie będzie tych kwestii przesądzał. Jednak sposób, w jaki to zrobił, otwiera szczelinę dla sceptycyzmu. Nie da się przyjmować wyznania i powątpiewać w autentyczność i prawdziwość tych, którzy je przekazali. Jedno i drugie razem stoi i upada. „Zmartwychwstanie wyprowadza poza historię, jednak pozostawiło w niej jakiś ślad. Dlatego świadkowie mogą je poświadczać jako wydarzenie zupełnie nowego rodzaju”6. Znowu, nic dodać, nic ująć. Jednak ci świadkowie muszą mieć swoje imiona, a poświadczenie nie jest ogólnym potwierdzeniem, ale zawsze konkretnym zeznaniem na rzecz konkretnych zdarzeń. Dlatego dla wiarygodności wyznania ma tak wielkie znaczenie czy autorem Dziejów jest Łukasz, który był bliskim współpracownikiem świętego Pawła i mógł mieć dostęp i do naocznych świadków zdarzeń; ma znaczenie, czy słowa, które przypisał Piotrowi, faktycznie wypowiedział Piotr; ma wreszcie znaczenie, kiedy się to stało i gdzie. Tak samo ma znaczenie, na ile święty Łukasz był rzetelnym historykiem. Ostania uwaga dotyczy treści słów Piotra.

Zaufanie do Łukasza

W oczywisty sposób, jeśli nie wiadomo, kto mówił to, co przypisane zostało Piotrowi, rzuca to cień podejrzenia na treść. Tymczasem od wiarygodnego historyka, a za takiego uważał się Łukasz i tak traktował go z pewnością dostojny Teofil i późniejsi czytelnicy, można się domagać wiernego przekazywania zdarzeń, czynów i słów. Jeśli w to się powątpiewa, to jaką moc ma poświadczenie? Oczywiście, nie domagam się i nie oczekiwali też tego czytelnicy Dziejów, by Łukasz oddawał wypowiedzi Piotra słowo w słowo. Na pewno nie był przy niej bezpośrednio obecny. Miał natomiast dostęp do jej słuchaczy i do samego Piotra. Można sądzić, że ta pierwsza mowa Piotra szczególnie utkwiła im w pamięci, można też domniemywać, że w późniejszej praktyce kaznodziejskiej Piotr się do jej tez odwoływał i je powtarzał. Wynika z tego, że Łukasz zapewne owo wystąpienie sparafrazował, a więc zachowując wierność co do treści, streścił i oddał sens, nieco tylko poddając redakcji. Dzięki temu można mieć do niego zaufanie.

Istnieje tu ścisła zależność: świadectwo musi przywierać do zdarzeń. To dopiero pozwala przyjąć głoszenie wiary jako głoszenie prawdy.

Rozdział drugi. Odbicie rzeczywistości

Wszystkie obiektywne i bezstronne badania pokazują, że ewangeliści starali się przekazać wiernie świadectwa. Po pierwsze sami to deklarowali. Po drugie odwoływali się do wspólnego ówczesnym historykom wzorca, który narzucał poważne i krytyczne przekazywanie świadectw uczestników zdarzeń. Po trzecie obecne w tekstach ewangelicznych imiona pojawiają się dokładnie z taką samą częstotliwością jak w innych źródłach z tego obszaru i z tego okresu. Po czwarte cztery różne przekazy zawierają te same imiona dwunastu apostołów, z których wielu żyło, gdy powstawały ewangelie. Po piąte zarówno święty Paweł, jak i święty Jan piszą, że brak wierności świadectwu jest kłamstwem. Jak zatem mogliby tolerować szerzenie się wśród wiernych fałszerstw, wypaczeń, anonimowych legend? Po szóste te same świadectwa odnoszą się do życia ziemskiego Jezusa i do Jego życia po Zmartwychwstaniu. Po siódme porównanie ewangelii świętych Mateusza, Marka i Łukasza pokazuje, że pisali, ściśle trzymając się źródeł.

Tak jak przed sądem

W tekście świętego Pawła z pierwszego Listu do Koryntian uderza to, jak wielką wagę przykłada on do znaczenia świadectwa. Kilka razy używa tego słowa. Mówi, że gdyby Chrystus nie powstał z martwych, to on sam byłby fałszywym świadkiem Boga, więcej, że świadczyłby przeciw Bogu. Inaczej: byłby kłamcą. Tak, dokładnie inaczej niż dziś utrzymuje wielu postępowych teologów, w oczach świętego Pawła sprawa jest jasna. Albo świadczył o tym, co się naprawdę i rzeczywiście zdarzyło, albo jest kłamcą. Nie ma tu mowy o żadnej wierze wyobrażonej, o wierze jako akcie imaginacji, przeżycia, doświadczenia.

Wiara apostoła oparta jest na tym, co widział sam, i na tym, co słyszał od innych naocznych świadków. Co do zasady jego świadectwo nie różni się od innych świadectw, jakie ludzie składają przed sądem. Istnieje tu ścisła i bezpośrednia zależność: świadek przekazuje to, co widział i słyszał, bo do tego zobowiązuje go sama rzeczywistość. Od razu trzeba powiedzieć jasno: nie ma tu mowy dla kreacji wyobraźni, dla tworzenia, dla arbitralności i dowolności. Nie ma tu mowy, bo dla świętego Pawła i dla ewangelistów opis Zmartwychwstania jest tak samo realny i tak samo opisuje faktyczne zdarzenia jak wszystkie inne opisy historyczne. Gdy chcemy się dowiedzieć, jaki był przebieg bitwy, wojny, walki lub banalnego wypadku samochodowego, nie oczekujemy barwnej i wymyślonej opowieści, ale szukamy ludzi rzetelnych i zdolnych przekazać to, co widzieli. Tak samo było ze Zmartwychwstaniem.

Trafnie pisał Vittorio Messori: „Trzeba uświadomić sobie, że ewangeliczne opowiadania przedpaschalne i popaschalne (mianowicie kronika zjawień Zmartwychwstałego, aż do ostatecznego wstąpienia do nieba) stanowią jedną całość. Ta całość, opowiadana przez tych samych świadków i przechowana dla nas w tych samych dokumentach, ma ten sam stopień wiarygodności (lub niewiarygodności) historycznej i powinna być rozważana bez wprowadzania różnic między częściami. Tylko uprzedzenie »filozoficzne«, tylko uprzednia negacja rzeczy nadprzyrodzonych mogą powodować uznanie opowiadania o Zmartwychwstaniu za coś zupełnie innego niż opowiadania o męce, śmierci i pogrzebie”7.

Świadek to ten, który wiernie przekazuje to, co widział, i w taki sposób, jak mu się to pokazało. Nie dodaje od siebie, nie zmyśla, nie konfabuluje. Świadek jest odbiciem rzeczy takich, jakimi one są. To, że przy pomocy świadków docieramy do rzeczywistości, której sami nie jesteśmy w stanie dotknąć i zobaczyć, zakłada racjonalny charakter rzeczywistości. To, co rzeczywiste, musi być wewnętrznie spójne, uporządkowane, inaczej świadectwa byłyby zapisem bełkotu i nieokreślonego strumienia świadomości.

Pod tym względem wiara chrześcijańska zakłada rozumność rzeczywistości: odwoływanie się do świadków i świadectw, co robią najważniejsze pisma Nowego Testamentu, nie miałoby sensu, gdyby nie zakładało się, że ich wzajemna spójność odbija rzeczywistość. Pod powierzchnią różnych punktów widzenia świadków tkwi jedna i ta sama, wewnętrznie spójna, logiczna całość. To, że świadectwa nie znoszą się wzajemnie, że do siebie pasują, że się uzupełniają, nawet jeśli uchwycenie tej zgodności wydaje się niekiedy wyzwaniem, nawet jeśli na pierwszy rzut oka niektóre szczegóły mogą się sobie przeciwstawiać, jest możliwe tylko w jednym wypadku, gdy prawdziwym źródłem i punktem oparcia jest sama rzeczywistość. Pod tym względem, trzeba zauważyć, przekazy chrześcijańskie niczym nie różnią się od historycznych raportów na temat zwykłej historii. Więcej: niczym nie różnią się od badania rzeczywistości, do której również obecnie nie ma się bezpośredniego dostępu.

Za pośrednictwem innych

Czy chodzi o zrozumienie intrygi politycznej, czy na przykład o odkrycie przestępstwa, czy o przebieg dawnej bitwy albo nawet o zapis spotkania, zawsze musimy opierać się na pośrednikach. Dopiero ich przekazy pozwalają nam sobie wyrobić zdanie na temat tego, co zaszło. Zakładamy, że dotyczą one tego samego, jednego wydarzenia, że przebiegało ono zgodnie z regułami chronologii, że jedna i ta sama osoba, na której temat dysponujemy różnymi zeznaniami, nie mogła się rozdwoić lub roztroić, być jednocześnie w różnych miejscach, być sobą i nie-sobą, że to, jak się zachowywała, można zrozumieć, odwołując się do przyczyn i skutków, że można ustalić motywy jej postępowania. Na przykład jeśli chcemy zrozumieć przebieg kampanii politycznej, zakładamy, że motywem jej organizatorów jest sukces wyborczy. Podobnie gdy oglądamy film kryminalny i chcemy odkryć, kto jest sprawcą morderstwa, staramy się odkryć, czy kierowała nim chciwość, a może zemsta, a może namiętność. Odwołujemy się zawsze do tego, co można przeniknąć rozumem.

Ta przenikająca rzeczywistość racjonalność jest warunkiem koniecznym ustalania faktów bezpośrednio nam niedostępnych. Gdyby nie ona, nie bylibyśmy w stanie ani niczego badać, ani stwierdzać, ani poszukiwać, ani do niczego docierać. To samo odnosi się do Zmartwychwstania: jest ono tak samo faktyczne, tak samo rzeczywiste, tak samo fizyczne i zmysłowe jak każde inne zdarzenie realnego świata, nawet jeśli postać Zmartwychwstałego i Jego nowe życie wymyka się naszym kategoriom czasu i przestrzeni. Jednak to, że to samo ciało, które zostało przybite do krzyża, a następnie zostało pochowane, wyszło z grobu ożywione, zyskując nowe cechy, można było ustalić dokładnie w taki sam sposób jak każde inne zdarzenie. Czy Jezus umarł na krzyżu? Tak, umarł. A więc jak w wypadku każdej innej osoby po śmierci pozostały Jego zwłoki. To jest punkt pierwszy i niepodważalny dowodzenia. Punkt drugi: dysponujmy niezbitym dowodem, pochodzącym z okresu 20 lat późniejszego, a więc listami świętego Pawła, że uczniowie Jezusa wierzyli, iż powstał On z martwych.

Trzeba to racjonalnie wytłumaczyć. Co było ich motywem? Czy możliwe, że zmyślili tę opowieść? Jeśli tak, czy mieli swoich prekursorów? Czy mogli wykorzystać inne, wcześniejsze źródła, na przykład mity, legendy, baśnie, utwory literackie? Czy istniały wcześniej jakiekolwiek przypadki doniesień o innych zmartwychwstałych? W jakim celu mieliby stworzyć tę opowieść? Dlaczego mieliby się przy niej upierać? Co mogliby zyskać na jej rozpowszechnianiu?

Na tym polega niezwykła moc chrześcijaństwa: inaczej niż roi to sobie od czasów Oświecenia tylu mędrków, chrześcijanie są i muszą być skrajnymi realistami. Ich wiara oparta jest na przekazie tych, którzy widzieli! Ich wiara ma być prawdziwa i zakłada istnienie prawdziwych zdarzeń.

Trafnie na ten temat pisał kilkanaście lat temu znakomity anglikański teolog i biblista Richard Bauckham w swojej pod wielu względami przełomowej książce „Jezus i świadkowie naoczni”. Jako jeden z niewielu odważył się całkowicie zakwestionować panującą wciąż na wielu uniwersytetach krytykę liberalną, zgodnie z którą przekazy ewangeliczne co do zasady są zbiorami luźnych opowieści, zebranych na chybił trafił przez późniejszych, anonimowych redaktorów, zapisem świadomości pierwszych również anonimowych wspólnot. Przeciwnie, dowodził Bauckham, ewangelie zawierają świadectwa we właściwym tego słowa znaczeniu. Nie wolno ich czytać wbrew temu, co same chcą powiedzieć. Trzeba je czytać jako świadectwa i poddawać sprawdzianowi takiemu samemu jak w wypadku wszystkich innych świadectw.

Należy badać wiarygodność autorów, pytać o spójność wypowiedzi, sprawdzać, czy mogli być albo sami obecni na miejscu zdarzeń, albo przynajmniej mieć dostęp do tych, którzy widzieli i słyszeli. Nie wolno natomiast, tak jak to powszechnie robią liberalni teologowie, z góry już czytać przekazów o Zmartwychwstaniu, jakby nie były świadectwami o rzeczywistości, ale zapisem imaginacji i wyobrażeń.

Odzyskiwanie sensu

„Musimy odzyskać na nowo sens, w którym to na ewangelie patrzy się jak na świadectwo. (…) Niedającą się zredukować cechą świadectwa jako formy wyrazu jest to, że domagają się one zaufania. Nie oznacza to, że należy im wierzyć bezkrytycznie, ale oznacza, że nie wolno uznawać świadectwa za wiarygodnego tylko w takim stopniu w jakim zostanie ono niezależnie potwierdzone” (Bauckam, s. 5). Kiedy święty Łukasz pisze o wymogach, jakie musiał spełniać przyjęty do Kolegium Dwunastu kandydat, to posłużył się określeniem autoptos, czyli świadek. Podobnego słowa używa święty Jan. Chodzi za każdym razem o to samo: o bezpośredniego obserwatora zdarzeń. Zastanówmy się nad słowami Bauckhama.

Ten, kto twierdzi, że przekazuje świadectwo, wyraźnie występuje w pewnej, określonej roli. Uczniowie mogliby chcieć przedstawiać swoje przekazy w inny sposób. Mogliby, na przykład, mówić, że są prorokami i głosicielami Ducha. Mogliby, dlaczego nie, opowiadać o sobie, że to, co się wydarzyło, nie miało znaczenia, bo oni w Duchu widzieli prawdę wyższą od tej, którą postrzegały zmysły. Mogliby twierdzić, że słowa i czyny Jezusa z Nazaretu były jedynie pobudką dla obudzenia się w ich świadomości wiary i zaangażowania. Teoretycznie byłoby to możliwe i czytając dzieła postoświeceniowych teologów, szczególnie ze szkoły liberalnej, można sądzić, że tak powinni byli mówić.

Mówili coś całkiem przeciwnego. Chcieli, by cały świat widział w nich świadków i oceniał ich wiarygodność na podstawie tego, czy przekazali rzetelne świadectwo.

Co to jednak znaczy, że „nie wolno uznawać świadectwa za wiarygodne tylko w takim stopniu, w jakim zostanie ono niezależnie potwierdzone”? Czy nie jest to łatwowierność? Nie. Po prostu samo w sobie zeznanie złożone jako świadectwo ma swoją moc. To prawda, możemy mieć do czynienia z oszustem albo dowcipnisiem. Jednak jeśli wiemy, że ten, kto do nas przemawia, nie udaje, nie bawi się i chce, żeby przyjąć jego słowa jako zeznanie, trzeba je przyjąć takim, jakie jest, chyba że pojawią się niedające się przezwyciężyć wątpliwości. Otóż jedno jest pewne: ewangeliści chcieli, żeby to, co piszą, było traktowane jak zapis zeznań świadków.

Wyrażenia, typowe dla Łukasza i dla Jana, pokazują, że chodzi o świadków naocznych, obecnych podczas zdarzeń z publicznego życia Jezusa od ich początku, czyli chrztu Jana do końca, czyli śmierci i Zmartwychwstania. Bauckham zatem nie odkrywa niczego nowego, dostrzega tylko to, co od XVIII wieku konsekwentnie przegapiali racjonaliści: zarówno sami ewangeliści, jak i ich pierwsi czytelnicy, a nawet ich przeciwnicy widzieli w nich albo świadków, albo tych, którzy od świadków czerpali swoją wiedzę o wydarzeniach. Chrześcijanie widzieli w nich świadków prawdy, wrogowie oszustów i zwodzicieli. Nikomu nie przyszło do głowy, że mieli być fantastami, bujającymi w chmurach pięknoduchami, biernymi spisywaczami klechd.

Dom Arystobula i Narcyza

Dlatego te słowa anglikańskiego biblisty to manifestacja. To odrzucenie koszmarnej i niszczącej logiki podejrzeń, która niczym czerw podgryza i niszczy wiarę chrześcijańską. To zaprzeczenie tego, co kilka wieków wcześniej wielki Pascal nazywał pirronizmem, a więc postawą wątpienia dla samego wątpienia, wątpienia rozumianego jako akt arbitralnej woli wątpienia. Kiedy Kartezjusz dostrzegł, a następnie wyniósł na piedestał tę właśnie cechę ludzkiego Ja, które syci się swoją wielkością, które utożsamia wolę wątpienia o wszystkim z własną potęga i niezależnością, otworzył drogę dla późniejszych odkryć i ustaleń szkoły krytycznej. Wszystkie one bowiem, co najdokładniej pokazuje historia badań krytyki liberalnej, opierają się na traktowaniu świadectw jakby nie były świadectwami, ale wytworami wyobraźni, wykwitami imaginacji.

Otóż, zauważa Bauckam, idąc tutaj, nieświadomie zapewne tropem wielkiego Johna Henry’ego Newmana i jego „Logiki wiary”, wiara świadectwu nie jest irracjonalnym aktem wiary, który to zostawia na boku krytyczny rozum; przeciwnie, jest ona racjonalnym, właściwym sposobem odpowiedzi na autentyczność świadectwa. Ewangelie rozumiane jako świadectwo są całkowicie właściwym sposobem dostępu do historycznej rzeczywistości Jezusa. „W sensie teologicznym posługiwanie się kategorią świadectwa pozwala nam odczytanie ewangelii jako dokładnie ten rodzaj tekstu, jakiego potrzebujemy, żeby rozpoznać objawienie się Boga w historii Jezusa”8. Teksty ewangeliczne są znacznie bliższe formy, w jakiej to naoczni świadkowie opowiadają swoje historie lub przekazują swe tradycje, niż powszechnie przyjmują to współcześni badacze. To właśnie nadaje Ewangeliom charakter świadectw.

Ucieleśniają one świadectwa naocznych świadków, to prawda, nie bez redakcji i interpretacji, ale w sposób, który jest istotowo wierny temu, jak sami naoczni świadkowie je opowiadali. Ewangeliści byli bowiem w mniejszym lub większym stopniu w bezpośrednim kontakcie z naocznymi świadkami. Mogli czerpać z pierwszej ręki. Dla nich bohaterowie ewangelii byli namacalnymi, konkretnymi, żywymi źródłami. Tak jak dzisiaj dziennikarz, historyk, policjant dociera do świadków historii sprzed kilku lub kilkunastu lat, tak robili to i oni. Od świadków zdarzeń z życia Jezusa nie oddzielała ich bariera czasu. Nie było żadnego anonimowego procesu przekazu tradycji. Każde świadectwo, jeśli znalazło się w ewangeliach, miało za sobą tego, który opowiedział to, co przeżył, i tych, apostołów, którzy to świadectwo przyjęli i zachowali. Jedni i drudzy mieli imiona.

Tak jak to już pokazałem i jak będę wiele razy pokazywał: Ewangelia docierała zawsze nie do mas, nie szerzyła się przez emocjonalne zarażenie, ale za każdym razem podbijała konkretne serce, przekonywała konkretnego człowieka. Teofila, do którego pisał Łukasz. Tych z domu Arystobula i Narcyza. Kiedy święty Paweł wymienia imiona w szesnastym rozdziale listu do Rzymian – „pozdrówcie Asynkryta, Flegonta, Hermesa, Patrobę, Hermasa i braci, którzy są razem z nimi (…) Filologa i Julię, Nereusza i jego siostrę, Olimpasa (…)” – to za każdym z nich kryje się konkretny Rzymianin, który przyjął chrześcijaństwo, uprzednio dokładnie zbadawszy, z czym ma do czynienia. Większość z nich zapewne zginęła kilka lat później, zabita na rozkaz Nerona. Po co to mówię? Bo jedynym wytłumaczeniem tego, że przyjęli wiarę, oni, dumni Rzymianie, oni, będący prawdziwymi panami świata, było to, że musieli zostać przekonani przez świadectwa. Każdy z nich miał przecież dostęp do Piotra i Pawła, gdy ten już dotarł do Wiecznego Miasta. Każdy mógł sam słuchać, badać, sprawdzać, potwierdzać.

Tu bardzo ważne jest stwierdzenie, zgodnie z którym „Ewangelie rozumiane jako świadectwo są całkowicie właściwym sposobem dostępu do historycznej rzeczywistości Jezusa”. Nie wolno, zakłada Bauckam, przeciwstawiać sobie, tak jak to robi cała teologia liberalna od XIX wieku, a niestety jest choroba, w którą popadł ogół teologów katolickich od Soboru Watykańskiego II, Jezusa wiary (teologii) i Jezusa historii. Każde takie przeciwstawienie jest błędne i arbitralne. Od początku przekazy ewangeliczne były traktowane jako wierne zapisy tego, co przekazali naoczni świadkowie. Ten Jezus, jakiego widzieli, był zarazem historyczny i nadprzyrodzony. Był tym, który mieścił się w czasie i przestrzeni, ale też tym, który mógł uzdrawiać chorych, przywracać wzrok niewidomym, leczyć paralityków, oczyszczać trędowatych, wskrzeszać umarłych.

Historyk jako uczestnik

Tradycje ewangeliczne, pisze autor „Jezusa i naocznych świadków”, nie krążyły anonimowo, ale były przekazywane w imieniu naocznych świadków, którzy za nimi stali. Dodałbym: w imieniu apostołów, którzy to troszczyli się o prawdziwość przekazów. Wskazują zresztą na to sami ewangeliści, ze szczególnym uwzględnieniem świętego Łukasza. To, co napisali, miało spełniać najsurowsze kryteria ówczesnej historiografii. Dla greckich i rzymskich historyków najbardziej wiarygodnym historykiem był nie ten, który występował w roli pozbawionego emocji obserwatora, ale ten, który jako uczestnik był jak najbliżej wydarzeń i któremu bezpośrednie doświadczenie umożliwiło zrozumienie i interpretację znaczenia tego, co widział.

Można by zatem powiedzieć, że starożytny historyk w znacznie większym stopniu przypomina dzisiejszego reportera niż zawodowego historyka. Bardziej niż dokumenty i archiwa, bez których dzisiaj nie może powstać żadne dzieło historyczne, interesował go bezpośredni dostęp do uczestników zdarzeń. Świadectwo – opowieści przekazywane przez zaangażowanego uczestnika wydarzeń – nie tylko, że nie było czymś obcym dla starożytnej historiografii, ale stanowiło ono jej istotną część – pisał Bauckham. Świadectwo ustne było ważniejsze niż źródła pisane, a świadkowie, którzy mogli przekazać wiedzę dostępną tylko tym, którzy brali udział w zdarzeniach, mieli większą wartość niż neutralni obserwatorzy. „Wielu z tych nazwanych po imieniu bohaterów było świadkami naocznymi, którzy nie tylko byli źródłem tradycji związanych z ich imieniem, lecz także opowiadali nadal historie, będąc autorytatywnymi gwarantami swoich tradycji”9. Dokładnie w ten sam sposób przekazują swoje informacje na temat Jezusa ewangeliści. Zawsze starają się pilnować, żeby to, co przekazują, ściśle odpowiadało punktowi widzenia świadka. Nie tylko widać to w tym, że nie poruszają tematów, które były ważne dla wczesnego Kościoła, a są kompletnie nieobecne w wypowiedziach Jezusa, jak choćby kwestia obrzezania pogan lub organizacji wspólnoty kościelnej. Tak samo zachowują te określenia, które ważne były dla Jezusa, jak Syn Człowieczy, a które całkiem zniknęły z języka wspólnoty. Podobnie dużo uwagi poświęcają kwestii przestrzegania Szabatu, która w Kościele nie odgrywała istotnej roli. Jednak najdokładniej widać tę troskę o wierność faktom w samej narracji.

Czterej ewangeliści zawsze starają się ściśle zachować perspektywę historyczną współczesnych Jezusowi. Gdy przytaczają wypowiedzi świadków skierowane do Jezusa, niezależnie od tego, czy są to tłumy, czy poszczególne osoby, podają je tak, jak zwracali się oni do Galilejczyka. Nie mówią do Niego: Chryste albo Panie, albo nawet Panie Jezu – czyli tak, jak zwracali się do Chrystusa chrześcijanie od początku po Zmartwychwstaniu. Nie. Autorzy ewangelii pilnują, żeby świadkowie mówili dokładnie tak, jak można tego oczekiwać od Żydów, Galilejczyków czy Judejczyków, zwracających się do kogoś, kogo uważali za proroka i nauczyciela.

Sami ewangeliści przedstawiają swego bohatera albo podając Jego imię, albo zaimek „on”. Ale kiedy opisują zachowania innych, czy to rozmówców, czy tłumów, pilnują, by zawsze zwracały się oni do Jezusa tak, jak należy tego oczekiwać w wypadku prawdziwych raportów historycznych. Podam tylko kilka przykładów. W ewangelii Mateusza tłum mówi o Jezusie wjeżdżającym do Jerozolimy: »To jest prorok, Jezus z Nazaretu w Galilei« (Mt 21, 11). Służąca na dziedzińcu, gdy pyta Piotra, zwraca się do niego w ten sposób: „A gdy wyszedł ku bramie, zauważyła go inna i rzekła do tych, co tam byli: »Ten był z Jezusem Nazarejczykiem«” (Mt 26, 71). Wreszcie Piłat pyta: »Cóż więc mam uczynić z Jezusem, którego nazywają Mesjaszem?« (Mt 27, 22). Sugeruje to zresztą, że prawdziwa jest teza tych, którzy twierdzą, że w pierwotnej wersji Piłat miał do wyboru uwolnienie Jezusa Barabasza i Jezusa zwanego Mesjaszem. Tak czy inaczej kluczowe jest to, że ewangelista zawsze stara się przytoczyć wypowiedzi świadków w taki sposób, jak powinny one brzmieć w danych okolicznościach historycznych. Nie idzie na skróty. Kiedy sam opisuje działania Jezusa, nazywa go zwykłym imieniem, gdy przytacza rozmowy, dialogi, wezwania pozostałych, zawsze dba o to, by pokazać, w jaki konkretnie sposób zwracają się oni do Galilejczyka. To samo dotyczy pozostałych ewangelistów.

Człowiek opętany mówi: „Czego chcesz od nas, Jezusie Nazarejczyku?” (Mk 1, 24). Bartymeusz, syn Tymeusza, „słysząc, że to jest Jezus z Nazaretu, zaczął wołać: »Jezusie, Synu Dawida«” (Mk 10, 47). Marek nie tylko wiernie podaje słowa Bartymeusza, lecz także informuje, skąd mógł on wiedzieć, do kogo ma wołać – bo usłyszał, że to jest Jezus z Nazaretu. Nie że jest to Jezus, bo to by mu nic nie powiedziało, nie że to Chrystus, bo chociaż tak nazywali Jezusa Jego wyznawcy, nie w ten sposób zwracali się do niego chorzy z Judei. Nawet anioł mówi do kobiet zgodnie z kontekstem historycznym: „Szukacie Jezusa z Nazaretu?” (Mk 16, 6). Ten sam wzór stosuje Łukasz. Nawet uczniowie zmierzający do Emaus, gdy napotykają nieznajomego, opowiadają mu o tym, „co się stało z Jezusem Nazarejczykiem, który był prorokiem potężnym w czynie i słowie wobec Boga i całego ludu” (Łk 24, 19). To samo w ewangelii Jana: „I mówili: »Czyż to nie jest Jezus, syn Józefa, którego ojca i matkę my znamy?«” (J 6, 42). Tak jak mówię, ewangeliści zawsze próbują, oddają perspektywę świadków i dokładnie opisują to, jak zwracali się oni do Jezusa. Doskonałym przykładem jest passus Jana, w którym opisuje on uzdrowienie ślepego od urodzenia. Jest rzadki przypadek, kiedy uzdrowiony nie określa dokładnie, o jakiego Jezusa chodzi. Ale to przemilczenie jest skutkiem konkretnej sytuacji. Jezus przechodzi obok niewidomego. Nic nie wskazuje, żeby ten go wołał, inaczej niż to robił Bartymeusz. To uczniowie pytają o źródło choroby. Jezus odpowiada, a następnie sam podchodzi do niewidomego, robi błoto ze śliny i ziemi, nakłada na jego oczy i nakazuje mu obmyć się w sadzawce Siloam. Wtedy, odpowiadając na pytania władz, uzdrowiony mówi” „Człowiek zwany Jezusem uczynił błoto, pomazał moje oczy i rzekł do mnie: »Idź do sadzawki Siloam i obmyj się«” (J 9, 11). A więc nawet tu perspektywa świadka jest zachowana. W chwili, gdy pada pytanie, uzdrowiony potrafi powiedzieć jedynie, że zrobił to „człowiek zwany Jezusem”. Nic więcej. Nic więcej, bo to nie on wołał i prosił. Gdy Jezus zbliżył się do niego, nic więcej niż to, że był to człowiek zwany Jezusem, o Nim nie wiedział. Nawet tego, że pochodzi z Nazaretu, albo że jest potomkiem Dawida, a już na pewno, że jest Synem Bożym.

Dopiero później Jezus przedstawia mu się jako Syn Człowieczy i dopiero wtedy uzdrowiony oddaje Mu pokłon. Wszystko zostaje opisane zgodnie z zasadami dobrego, realistycznego reportażu. Ewangeliści, dokładnie tak jak dobrzy historycy, wiernie trzymają się świadectw. Skąd to wiadomo? Nie tylko stąd, że każdy z nich z osobna pilnuje osobnej perspektywy świadków, ale że te świadectwa się krzyżują i potwierdzają. Nawet we fragmentach, gdzie ewangeliści się ze sobą różnią, wzorzec jest dokładnie taki sam. Dla wszystkich głównym bohaterem jest Jezus. Wszyscy przedstawiają Jezusa tak, jak Go widzieli współcześni Mu świadkowie naoczni.

O czym nam mówią imiona

Bauckham wskazuje na dodatkowy argument na rzecz wiarygodności historycznej ewangelii, to jest na pojawiające się w nich imiona bohaterów. Ich odnotowanie przez ewangelistów nie było przypadkowe, nie stanowiło też zabiegu literackiego, którego celem miałoby być ożywienie opowieści lub nadanie jej autentyczności. „Jeśli były to imiona osób dobrze znanych wspólnotom chrześcijańskim, to jest czymś prawdopodobnym, że wielu tych ludzi samych było naocznymi świadkami, którzy najpierw opowiedzieli i niewątpliwie nadal opowiadali historie, w których występują i do których były przywiązane ich imiona”10. Z tego to właśnie powodu każdy ewangelista na przykład przekazuje osobną listę kobiet towarzyszących Jezusowi podczas Męki i Zmartwychwstania. „Ewangeliści starali się wskazywać po imieniu dokładnie te kobiety, które były im dobrze znane jako świadkowie kluczowych zdarzeń na samym początku ruchu chrześcijańskiego – to wyjaśnia różnice w listach kobiet podawanych przez różnych ewangelistów”11. Ewangeliści pilnowali się, żeby za każdym przekazem stało konkretne źródło.

Ale to nie wszystko. Wiadomo, że autorzy ewangelii spisywali swoje przekazy z dala od miejsca, gdzie rozgrywały się kluczowe zdarzenia w życiu Jezusa. Święty Marek najpewniej pisał w Rzymie, święty Mateusz w Antiochii, święty Łukasz podobnie lub, jak niektórzy utrzymują, w Egipcie, a święty Jan w Efezie. Potwierdza to wczesna, chrześcijańska tradycja a także szczegółowe badanie tekstów, np. latynizmy w ewangelii według świętego Marka. Wydawali swoje pisma kilkanaście lub kilkadziesiąt lat po wydarzeniach. Otóż gdyby ich opowieści były dziełem literackim, w którym to autor swobodnie wprowadza imiona bohaterów do tekstu, to jak wytłumaczyć pewne niezwykłe zjawisko? „Częstotliwość występowania imion różnych osób w ewangeliach odpowiada doskonale częstotliwości pojawiania się tych imion w tym okresie w zbiorze pisanych źródeł zgromadzonych z terenów żydowskiej Palestyny, chodzi o trzy tysiące pojedynczych imion. (…) Wszystkie dane wskazują na to, że imiona obecne w Ewangeliach są autentyczne. Sugeruje to, że ich nosiciele byli źródłami – świadkami naocznymi zdarzeń, w których sami brali udział”12.

Bauckham oparł się tutaj na badaniach żydowskiej badaczki Tal Ilan, autorki „Leksykonu imion żydowskich Palestyny z okresu helleńskiego i wczesnorzymskiego”, która to zebrała trzy tysiące imion żydowskich występujących w tekstach literackich, pracach historycznych, na inskrypcjach nagrobnych, w listach oraz dokumentach urzędowych. Tal Ilan zbadała też popularność poszczególnych imion. Okazuje się, że wśród najbardziej popularnych imion męskich w okresie od 330 roku przed Chrystusem do 200 po Chrystusie na pierwszym miejscu znalazł się Szymon, potem Józef, Łazarz, Judasz, Jan, Jezus, Ananiasz, Jonatan, Mateusz, Menachem i Jakub. Jest to imię, które pojawia się najczęściej w Nowym Testamencie, w pismach Józefa Flawiusza, na inskrypcjach nagrobnych i jest na drugim miejscu w pismach znalezionych w Kumran nad Morzem Martwym. Tak samo drugie imię, Józef, pojawia się na drugim miejscu w Nowym Testamencie, u Józefa Flawiusza i na inskrypcjach, a na pierwszym w pismach z Kumran. Dostrzegamy zatem, mówił Peter Williams, znaczącą korelację.

Anglikański teolog zrobił to samo z imionami w Ewangeliach i porównał je z ogólnymi danymi Tal Ilan. Wtedy zauważył uderzające zjawisko: najbardziej popularne imiona, zarówno męskie, jak i kobiece, w ewangeliach to te same imiona, które nadawano w całej żydowskiej Palestynie w okresie, kiedy żył i działał Jezus. I tak choćby dwa najczęściej pojawiające się imiona męskie w ewangeliach i Dziejach to Szymon i Józef. Stanowią one 18,2 procent wszystkich imion męskich. I teraz szokujące wręcz porównanie – to niemal dokładnie ten sam udział procentowy co w wypadku tych dwóch imion we wszystkich znaleziskach w Izraelu – 15,6 procent. Jeszcze bardziej uderzają inne dane: dziewięć najczęściej spotykanych imion w ewangeliach i Dziejach stanowi 40,3 procent ogółu imion w tych źródłach. Dziewięć najczęściej spotykanych imion nadawanych przez wszystkich Żydów to… 41,5 procent wszystkich imion. Takie podobieństwo jest statystycznie istotne, bo dysponujemy ogromną liczbą danych. I jest ich więcej, tym bardziej podobieństwo proporcji jest znaczące i przemawia na rzecz historyczności Nowego Testamentu. Podobnie wyglądają statystyki, jeśli chodzi o imiona kobiece, chociaż w tym wypadku dysponujemy znacznie mniejsza próbą. Dwa najczęściej występujące imiona kobiece w ewangeliach i Dziejach to Maria i Salome, co stanowi 28,6 procent imion żeńskich w tych źródłach. W całym zbiorze imion kobiecych w Palestynie to 38,9 procent. Odpowiednio pierwsza dziewiątka w ewangeliach i Dziejach stanowi 49,7 procent ogółu, w całym zbiorze pierwsza dziewiątka to 61,1 procent.

Co ważne, na innych terenach żydowskiej diaspory popularnością cieszyły się całkiem inne imiona niż te w Palestynie. Weźmy np. Egipt, gdzie działała prężna mniejszość żydowska, dzięki czemu można porównać dane dotyczące imion. Najbardziej popularnym imieniem żydowskim w Egipcie był Łazarz (Eleazar), który zajmował trzecie miejsce w Palestynie. Ale już na drugim miejscu znalazł się Sabbatajusz (68. miejsce w Palestynie), na trzecim był Józef (w Palestynie 2.), a dalej był Dozyteusz (16. w Palestynie), Pappus, (39. w Paletynie), Ptolemajusz (50. w Palestynie) i Saulem (23. w Paletynie). Pierwsza szóstka zatem, z dwoma wyjątkami, wyglądała w Egipcie całkiem inaczej niż w żydowskiej Palestynie. Można stąd wnioskować, że imiona ewangeliczne nie są konstrukcjami literackimi, ale właśnie przedstawiają tożsamość konkretnych świadków. Ewangelie oddają wiernie nie tylko same imiona Żydów w Palestynie, lecz także częstotliwość ich występowania. Jest to możliwe tylko w jeden sposób: przedstawiają autentycznych świadków i bohaterów zdarzeń. Do tego wniosku można dojść nie tylko porównując imiona ewangeliczne i imiona w całej żydowskiej populacji Palestyny, a następnie zestawiając je z innymi regionami zamieszkałymi przez Żydów. Nie mniej uderza porównanie z imionami w innych ewangeliach, tzw. apokryficznych. I tak, zauważa Williams, w ewangelii Tomasza pojawiają się jedynie Didymos Judasz Tomasz, Jakub Sprawiedliwy i Szymon Piotr, Jezus, Mateusz, Tomasz, Maria i Salome. W ewangelii Marii są to Zbawiciel, Piotr, Maria, Andrzej, Lewi. Wreszcie w tzw. ewangelii Judasza pojawia się Judasz Iskariota, Jezus, a nadto cała masa osobliwych, nigdzie nie spotykanych imion niebiańskich postaci: Berbelo, Sofia, Nebro, Yaldabaoth, Saklas, Seth, Harmathoth, Galila, Yobel, Adonaios, Adam, Ewa=Zoe, Michał, Gabriel. Wniosek jest oczywisty: autorzy tych późniejszych, gnostyckich tekstów nie mieli dostępu ani do miejsca, ani do czasu. Pośrednio korzystali z ewangelii kanonicznych i dodawali do nich imiona, które sami wymyślili.

Dodatkowo autorzy starają się zawsze, żeby w wypadku popularnych imion pojawiało się ich dodatkowe określenie, coś w rodzaju naszego nazwiska, co pozwalało zidentyfikować osobę. I tak mamy Szymona Piotra, Szymona Cyrenejczyka i Szymona Trędowatego, Szymona Garbarza. Tak samo występują Maria, Matka Jezusa, Maria, matka Jakuba i Józefa, Maria Magdalena. Ewangeliści zatem zawsze dodają do imion określenia, które pozwalają ustalić tożsamość danej osoby – albo jest nazwa miasta, z której ona pochodzi, albo imię ojca lub syna, wreszcie zawód lub cecha fizyczna. „Pozostali oni przez całe swoje życie źródłami, i w pewnym sensie w zależności od tego, czy zajmowali pozycję centralną czy marginalną we wspólnotach, autorytatywnymi gwarantami opowieści, które wciąż opowiadali”13.

Mamy zatem pośredni dowód autentyczność i wiarygodności przekazów. Gdyby ewangeliści pisali późno i gdyby dysponowali swobodą twórczą, taką jak przypisują im nowożytni racjonalistyczni krytycy, to jak wytłumaczyć ową zbieżność? Wyobraźmy sobie, mówił na ten temat Peter Williams, że ktoś z nas miałby napisać opowieść, której akcja rozgrywałaby się np. w latach 70. w Polsce. Można być pewnym, że głównym problemem byłoby takie dobranie imion bohaterów, żeby odpowiadało to ówczesnym gustom. Otóż w wypadku każdego z ewangelistów było to zadanie jeszcze trudniejsze, bo pisali z dala od Palestyny. Jak to zatem możliwe, że żyjący w środowisku rzymskim lub syryjskim autor, w otoczeniu, w którym to współcześni mu Żydzi nosili imiona inne niż ich rodacy w Palestynie, tak dokładnie nie tylko zachował właśnie te, które występowały w Judei i Galilei, lecz także zadbał o to, żeby pojawiały się w tekstach w takiej proporcji jak w całej populacji żydowskiej?

Są tylko dwie możliwości. Albo autor, pisząc swoje sprawozdanie z życia Jezusa, wiedział, tak jak my dzisiaj dzięki badaniom statystycznym, jaka była popularność imion żydowskich na opisywanym przez niego obszarze i wprowadzał je do tekstu zgodnie z rozkładem statystycznym, albo, co ze wszech miar wydaje się być logicznie bardziej uzasadnione, po prostu przekazał to, co otrzymał. Ba, śmiało można twierdzić, że pierwsze rozwiązanie jest kompletnie niedorzeczne, bo żaden autor starożytny nie mógł dysponować taką wiedzą statystyczną, jaką mamy dzisiaj.

Listy imion apostołów

Jednak nie tylko wiedza na temat imion żydowskich w Palestynie potwierdza autentyczność przekazów. Nie mniej ważne są same listy imion apostołów przekazane przez ewangelistów. „(…) te listy [apostołów] zachowały bardzo dokładnie nie tylko imiona, ale także określenia, które służyły do odróżnienia Dwunastu między sobą i w ich środowisku. W żadnym razie listy te nie pokazują braku uwagi co do tego kto należał do grona Dwunastu, ale przeciwnie: wielką troskę aby zachować dokładnie pamięć o tym, jak byli nazywani w swym otoczeniu w czasie działalności Jezusa i w okresie wczesnego Kościoła jerozolimskiego. Jak znowu trafnie zauważył Peter Williams tym co najtrudniej się zapamiętuje są imiona. Powód jest prosty: między imieniem a osobą nigdy nie zachodzi logiczny związek. To, że ktoś jest Jakubem lub Janem jest rzeczą czysto, z racjonalnego punktu widzenia, przypadkową. A mimo to cztery różne źródła przekazały dokładnie dwanaście imion uczniów Jezusa! Nie da się wytłumaczyć tego zjawiska w inny sposób niż przyjmując hipotezę, że Dwunastu było oficjalnymi naocznymi świadkami i gwarantami treści tradycji ewangelicznych. Nie jest prawdą, że o wielu z nich zapomniano; jako istotni członkowie tej oficjalnej grupy naocznych świadków pamiętano o nich wszystkich dwunastu”14. Właśnie: jak inaczej wyjaśnić ów z pozoru tak prosty, a w istocie tak szokujący fakt, że święci Mateusz, Marek i Łukasz podają dokładnie tych samych dwanaście imion? Wniosek: jeśli ewangelie były w stanie przekazać imiona osób, czyli to, co zawsze najtrudniejsze, tym bardziej można im wierzyć, gdy informują na temat zdarzeń i przemówień. Innym argumentem na rzecz autentyczności jest to, że ewangeliści nie tylko przedstawiają ważnych bohaterów odwołując się do ich charakterystycznych przydomków lub opisów, ale zachowując pierwotne, żydowskie, palestyńskie imiona. I tak Mateusz pisze: Szymon zwany Piotrem, Andrzej jego brat (w ten sposób identyfikuje go za pośrednictwem bardziej znanego apostoła), Jakub (znowu, znane imię, więc pojawia się dodatek – syn Zebedeusza), Jan (znane imię, a więc brat Jakuba), Filip i Bartłomiej (bez dalszych określeń, bo są to imiona rzadkie), Tomasz (imię bardzo rzadkie) i Mateusz (określenie – celnik), znowu Jakub (ponieważ imię jest częste to także dopowiedzenie – syn Alfeusza), Tadeusz (imię rzadkie), Szymon (bardzo popularne, a więc dopowiedzenie – Gorliwy), wreszcie Judasz (imię popularne, raz określenie neutralne, Iskariota, dwa to ten, który Go zdradził) (Mt 10, 1-4).

Niewielkie różnice można łatwo wytłumaczyć tym, że niektórzy apostołowie mogli mieć dwa imiona, na przykład Natanael i Batłomiej, Mateusz i Lewi. Dwanaście imion to dwunastu żywych i oddanych sprawie, z jednym wyjątkiem zdrajcy Judasza, ludzi. To zbyt dużo, żeby uznać, że zmyślili opowieść o Zmartwychwstaniu. To wystarczająco dużo, żeby widzieć w nich gwarantów przekazu. Jeśli dwunastu ludzi występuje jako świadkowie tego samego wydarzenia i ich imiona zostają zachowane precyzyjnie przez trzy osobne, niezależne źródła, to jest to bardzo poważny argument na rzecz ich autentyczności.

Więcej. Z jednej strony każdy z trzech ewangelistów podaje tych samych dwanaście imion, z drugiej każdy delikatnie listę modyfikuje, na przykład zmieniając niekiedy kolejność. System jest prosty: są to cztery trójki imion. Wszystkie cztery listy (podana przez świętego Mateusza, świętego Marka i świętego Łukasza, przy czym ten ostatni podaje ją osobno też w Dziejach) zawierają niewielkie wariacje tylko w odniesieniu do kolejności imion lub – jak wspomniałem – różnice, które można wyjaśnić podwójnością imienia. Z drugiej strony jednak Dwunastu nie występuje później w Kościele jako osobna instytucja. Tylko po samobójczej śmierci Judasza pojawia się, wybrany przez losowanie, jego następca. Po śmierci Jakuba w 41 roku po Chrystusie już nikt w jego miejsce mianowany nie zostaje. A mimo tego cztery zachowane listy, opublikowane w okresie do trzydziestu lat po śmierci i Zmartwychwstaniu Chrystusa, są rzetelne. Jest to dowód, jak wielkie znaczenie od samego początku chrześcijanie przywiązywali do świadectwa i do jego gwarantów, Dwunastu. Byli oni, jak wynika to też z Pierwszego Listu do Koryntian, oficjalnymi świadkami Zmartwychwstanie. Pamięć o składzie listy apostołów, mimo że sama instytucja Dwunastu już straciła znaczenie, pokazuje, jak ważne było odwoływanie się zawsze do konkretnych uczestników zdarzeń.

Celnik Lewi Mateusz

Ale jest jeszcze jedno. Tylko święty Mateusz wymienia imię celnika – Mateusz, którego pozostali nazywają Lewim. Sama ta różnica na pewno nie może uzasadnić przypisania ewangelii właśnie Mateuszowi. Jest to, przeciwnie, drobiazg, bagatela, szczegół, szczególik wręcz, ale z gatunku tych, które maja kluczowe znaczenie dla wiarygodności całego przekazu. Zbyt drobny, żeby zwrócić powszechną uwagę i żeby pobudzić wyobraźnię do działania, zbyt duży, żeby ot tak przejść nad nim do porządku dziennego.

W jaki sposób wczesny Kościół od początku mógł wiedzieć, że autorem ewangelii jest Mateusz i jednocześnie Mateusz pojawia się właśnie w tej ewangelii jako celnik i jeden z Dwunastu? Wszystkie znane nam rękopisy pierwszej ewangelii noszą nadpis: według Mateusza. I jednocześnie tylko w tej ewangelii imię Mateusza pojawia się w spisie Dwunastu. Czy możliwe, żeby w oparciu o ten fakt ktoś przypisał autorstwo Mateuszowi? W żadnym razie, bo, jak wspomniałem, rzecz jest zbyt mało znacząca. Najlepsza jest zatem najprostsza odpowiedź: to właśnie Mateusz, powołany przez Jezusa celnik w Kafarnaum, był zarazem jednym z Dwunastu i autorem pierwszej ewangelii. Był naocznym świadkiem wielu zdarzeń z życia Jezusa, jak choćby swojego własnego powołania. Ale jednocześnie miał dostęp do świadectw uczniów takich jak Piotr, Jakub i Jan, należących do najściślejszego kręgu Galilejczyka.

Doskonale tłumaczy to też, dlaczego święty Mateusz tak chętnie korzystał z ewangelii według świętego Marka. Według liberalnych krytyków ma to być dowodem, że sam nie był apostołem i świadkiem. Dlaczego będąc świadkiem naocznym, miałby korzystać z tekstu Marka, który świadkiem nie był – tak brzmi ten zarzut. Pozornie brzmi słusznie i nic dziwnego, że tylu mogło się na niego nabrać. Jednak brzmi on słusznie tylko wtedy, jeśli nie uwzględni się tego, co na temat ewangelii świętego Marka przekazał najpierw Papiasz, a co później potwierdził święty Justyn Męczennik: święty Marek był tłumaczem i interpretatorem słów Piotra, a jego ewangelia uważana była za zapis wspomnień Piotra. Nic zatem dziwnego, że pisząc swoją ewangelię, Mateusz korzystał ze wspomnień Kefasa, Piotra. Czy wcześniej już spisał mowy i nauki Jezusa, których brak u Marka, czy też czerpał z dodatkowego źródła nie sposób rozstrzygnąć. Tradycja Kościoła wspomina o tym, że pierwszą ewangelię sporządził po hebrajsku (aramejsku) Mateusz, a każdy przekładał ją tak, jak chciał. Czy była to ta ewangelia, którą znamy obecnie, czy też wczesny jej szkic zawierający głównie nauki moralne, które Mateusz później uzupełnił, pisząc ostateczną wersję ewangelii – trudno rozstrzygnąć. Dzięki temu, że był świadkiem, na pewno mógł dodać nowe szczegóły lub pokazać niektóre zdarzenia przekazane przez Marka tak, jak sam je zapamiętał. Takie rozumowanie, skądinąd logiczne i wewnętrznie spójne, można odrzucić jedynie wtedy, kiedy ktoś kieruje się logiką podejrzeń, zgodnie z którą ani święty Marek, ani święty Mateusz nie mogli być tymi, za których podawał ich Kościół.

Takie rozumowanie jednak jest wewnętrznie sprzeczne. Nie tłumaczy ono wszystkich tych znamion autentyczności, o których tu pisałem. Nie odpowiada na pytanie, dlaczego święty Mateusz i tak samo święty Łukasz mieliby wykorzystywać ewangelię świętego Marka do sporządzenia swoich, jeśli uważaliby ją, tak jak to robią racjonaliści, za chaotyczny, późny, anonimowy, nieco folklorystyczny, legendarny i mityczny zapis działania Jezusa z Nazaretu? Jeśli niezależnie od siebie święty Mateusz i Łukasz korzystali z Marka – i to trzymając się wiernie jego doniesień, dokonując zmian stylistycznych lub porządkując kolejność wydarzeń – to jedynym tego powodem mógł być autorytet stojącego za Markiem świętego Piotra. Dalej. Jeśli Mateusz i Łukasz z osobna pokazali taką wierność przekazowi Marka, to można zakładać, że wszędzie tam gdzie wprowadzają dodatkowe przekazy, są równie rzetelni i dokładni.

Przypisy

      1 Ratzinger Joseph (Benedykt XVI), Jezus z Nazaretu. Część II. Od wjazdu do Jerozolimy do zmartwychwstania, Wydawnictwo Jedność, Kielce 2011, s. 262.

      2 Tamże, s. 271.

      3 Tamże, s. 272.

      4 Tamże, s. 273.

      5 Tamże, s. 272.

      6 Tamże, s. 292.

      7 Messori Vittorio, Mówią, że zmartwychwstał. Rozważanie na temat Pustego Grobu, Wydawnictwo M, Kraków 2001, s. 12.

      8 Bauckham Richard, Jesus and the Eyewitnesses. The Gospels as Eyewitness Testimony, Eerdmans; 1st edition 2008, s. 6.

      9 Tamże, s. 39.

   10 Tamże, s. 48.

   11 Tamże, s. 51.

   12 Tamże, s. 84.

   13 Tamże, s. 91.

   14 Tamże, s. 108.