Nowa wojna klimatyczna. Jak ocalić naszą planetę? - Michale E. Mann - ebook

Nowa wojna klimatyczna. Jak ocalić naszą planetę? ebook

Michale E. Mann

0,0
39,90 zł

-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Michael E. Mann, klimatolog i uznany autorytet w tej dziedzinie, demaskuje niewygodną prawdę: koncerny paliw kopalnych, prowadząc kampanię dezinformacyjną, obarczyły nas wszystkich odpowiedzialnością za ratowanie Ziemi. Zobowiązują zwykłych ludzi do ekologicznych zachowań, a same nadal prowadzą szkodliwe dla środowiska interesy, zarabiając miliardy!

Mann nie poprzestaje na tej diagnozie, lecz pokazuje, jak wybrnąć z zaistniałej sytuacji. Kreśli klarowny plan działania, identyfi kując poszczególne zagrożenia: trucicieli przemysłowych, powiązanych z nimi fi nansowo polityków, fasadowe organizacje, a także celebrytów, którzy włączyli się w kampanię dezinformacyjną.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 524

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Zapraszamy na www.publicat.pl
Tytuł oryginałuThe New Climate War. The Fight to Take Back Our Planet
Projekt okładki NATALIA TWARDY
Koordynacja projektuSYLWIA MAZURKIEWICZ-PETEK
Konsultacja merytorycznaMARCIN POPKIEWICZ
RedakcjaIWONA GAWRYŚ
KorektaBOGUSŁAWA OTFINOWSKA
Redakcja technicznaLOREM IPSUM – RADOSŁAW FIEDOSICHIN
Copyright © 2021 by Michael E. Mann Polish edition © Publicat S.A. MMXXI (wydanie elektroniczne)
Wykorzystywanie e-booka niezgodne z regulaminem dystrybutora, w tym nielegalne jego kopiowanie i rozpowszechnianie, jest zabronione.
All rights reserved
ISBN 978-83-271-6177-2
Konwersja: eLitera s.c.
jest znakiem towarowym Publicat S.A.
PUBLICAT S.A.
61-003 Poznań, ul. Chlebowa 24 tel. 61 652 92 52, fax 61 652 92 00 e-mail: [email protected], www.publicat.pl
Oddział we Wrocławiu 50-010 Wrocław, ul. Podwale 62 tel. 71 785 90 40, fax 71 785 90 66 e-mail: [email protected]

O TEJ KSIĄŻCE

Firmy eksploatujące paliwa kopalne są – o wiele dłużej niż żyję na tym świecie – największym sprawcą kryzysu klimatycznego dotykającego moje pokolenie. A wszystko z chęci zysku. Michael Mann piętnuje winowajców i pokazuje, jakie śmiałe działania musimy wszyscy podjąć, by wygrać bitwę, której stawką jest ocalenie naszej planety.

GRETA THUNBERG, aktywistka klimatyczna

Książka ta zabiera czytelnika za linie frontu trwającej od dekad wojny informacyjnej, jaką rozpętali przemysł paliw kopalnych oraz beneficjenci jego działalności. Michael Mann, z perspektywy lidera walki o uznanie argumentów naukowych, daje nam wszystkim nadzieję i kreśli plan działania, jak uporać się z problemami systemowymi, które stoją na drodze do powstrzymania zmian klimatycznych. Pokazuje, jak wszyscy możemy połączyć siły w tej batalii o naszą przyszłość.

LEONARDO DICAPRIO, aktor i aktywista ekologiczny

Niewielu ludzi wyniosło z wojny o klimat tyle blizn co Michael Mann. Niewielu walczyło dłużej i zacieklej niż on o racjonalne podejście do walki z największym kryzysem naszych czasów. Ten upór – jego i wielu innych – sprawił, że w końcu czynimy postępy!

BILL MCKIBBEN, autor książki Falter: Has the Human Game Begun to Play Itself Out?

Michael Mann umiejętnie objaśnia skomplikowaną dynamikę globalnego ocieplenia. Barwnie opisuje wyrafinowaną i skoordynowaną kampanię, prowadzoną przez globalnych trucicieli przemysłowych w celu zablokowania rozwiązań potrzebnych do uporania się z kryzysem klimatycznym. Co najważniejsze, wskazuje drogę naprzód, która jest jednocześnie realistyczna i optymistyczna, a czytelników powinna zainspirować do podjęcia działań.

AL GORE, były wiceprezydent Stanów Zjednoczonych

Tą książką Michael Mann punktuje wyzwania, jakie rzucają nam wrogowie (kontraktywiści), zarówno wewnętrzni, jak i zewnętrzni. Jednocześnie zostawia za sobą trop, którym możemy podążać – owe bezcenne okruszki wyprowadzą nas z tego lasu rozpaczy i skierują na drogę ku zwycięstwu w bitwie, którą musimy wygrać. Potrzebujemy całej armii Michaelów, natychmiast!

DON CHEADLE, aktor, aktywista, ambasador dobrej woli ONZ

Michael Mann, nie owijając w bawełnę, przedstawia niewesołą sytuację, w jakiej się znaleźliśmy, oraz dzieli się z nami szokującą historią uporczywego wypierania prawdy o zmianach klimatycznych i korporacyjnego mydlenia oczu. Bierzemy udział w wojnie o nasz wspólny dom i zaczynamy ją wygrywać. Michael wprawnie obala propagandę i pokazuje nam drogę do wyjścia z kryzysu.

JERRY BROWN, gubernator Kalifornii w latach 1975–1983 i 2011–2019

Mann pokazuje, jak korporacje i lobbyści zdołali nam wmówić, że wystarczy recyklingować butelki i częściej gasić światło, by zmiany klimatu nas nie dotknęły. Tymczasem, jak dowodzi, globalne ocieplenie jest problemem zbyt rozległym, aby można go było rozwiązać indywidualnymi działaniami. Mann pozostaje jednak optymistą, ponieważ widzi, co można i należy zrobić. Przeczytaj tę książkę i bierz się do roboty.

BILL NYE, popularyzator nauki i dyrektor generalny Planetary Society

Przez ponad dwie dekady Michael Mann był naszym Janusem u bram, broniącym nauki o klimacie przed kampanią dezinformacji finansowaną z pieniędzy korporacji. Nie zaszlibyśmy tak daleko, gdyby nie jego bezlitosne i błyskotliwe riposty dla tych, którzy ukrywają prawdę i rozsiewają wątpliwości. Ta kronika niekończących się niesprawiedliwości klimatycznych może doprowadzić cię do szału, ale niech również pobudzi cię do działania.

PAUL HAWKEN, założyciel Project Drawdown

Nowa wojna klimatyczna to wnikliwa rozprawa o tym, jak trujący nas przemysł paliw kopalnych oraz jego prawicowi sojusznicy uciekają od odpowiedzialności za globalne ocieplenie klimatu. Ta książka pokazuje, jak wiele możemy wspólnie zrobić – w granicach prawa i zdrowego rozsądku – by zmusić rządy i korporacje do wdrożenia rzeczywistych rozwiązań kryzysu klimatycznego – kryzysu, który zagraża przetrwaniu ludzkości na tej planecie.

ROBERT D. BULLARD, profesor Uniwersytetu Południowego Teksasu, wykładowca urbanistyki i polityki proekologicznej

Nowa wojna klimatyczna to frapująca, przystępna i ostatecznie podnosząca na duchu lektura. Mann kreśli optymistyczną wizję transformacji, jaką musimy przejść, by zapewnić naszej planecie lepszą przyszłość. Głęboko wierzy, że potrafimy dokonać wielkich pozytywnych zmian, oraz tłumaczy krok po kroku, co i jak możemy zrobić, by podołać stojącym przed nami wyzwaniom.

SASHA SAGAN, autorka książki For Small Creatures Such As We

Fascynująca podróż po umysłach i motywacjach zarówno liderów negacjonizmu klimatycznego, jak i przedstawicieli nowszego trendu – klimatycznego fatalizmu. Przy okazji poznajemy jednoznaczne dowody naukowe i raptowną ewolucję rozwiązań technologicznych. Co najważniejsze, opinia publiczna w końcu, jak się zdaje, osiągnęła punkt krytyczny i jest skłonna katalizować polityczną wolę zostawienia następnym pokoleniom świata, w którym da się jeszcze żyć. Najwyższy czas!

ROSINA BIERBAUM, profesor Uniwersytetu Michigan i Uniwersytetu Maryland, była dyrektor Biura Polityki Naukowej i Technicznej Białego Domu

Boleśnie szczera, przystępna lektura. [...] Autor raz za razem demonstruje swoją dogłębną wiedzę na temat klimatologii oraz powiązanych z nią wątków politycznych. [...] To ekspert, który skutecznie demaskuje fałszywą narrację negacjonizmu i oręduje za zjednoczonym oporem przeciwko paliwom kopalnym.

PUBLISHERS WEEKLY

Michael Mann dedykuje niniejszą książkę Lorraine Santy, żonie, Megan Dorothy Mann, córce, oraz poświęca pamięci Jonathana Clifforda Manna, brata, i Pauli Finesod Mann, matki

WSTĘP

Istnieje generalny naukowy konsensus co do tego, że najbardziej prawdopodobnym sposobem, w jaki ludzkość wpływa na globalny klimat, jest emisja dwutlenku węgla spowodowana spalaniem paliw kopalnych. [...] Trzeba wziąć pod uwagę potencjalnie katastrofalne wydarzenia. [...] W pewnych regionach opady deszczu mogą przybrać na sile, podczas gdy inne tereny mogą się zmienić w pustynię. [...] W niektórych krajach produkcja rolnicza spadnie lub całkiem zaniknie. [...] Człowiek ma okienko czasowe od pięciu do dziesięciu lat, zanim konieczność podjęcia trudnych decyzji odnośnie do zmian strategii energetycznych stanie się krytyczna. [...] W chwili gdy te efekty staną się dostrzegalne, mogą być już nieodwracalne.

Można by pomyśleć, że te prorocze słowa Al Gore wypowiedział w połowie lat dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku. Nic bardziej mylnego. Ich autorem jest James F. Black, starszy rangą naukowiec pracujący dla ExxonMobil, potentata przemysłu paliw kopalnych. Jego wypowiedź pochodzi z niedawno odkrytych wewnętrznych dokumentów firmowych z lat siedemdziesiątych[1]. W kolejnych dziesięcioleciach ExxonMobil i inne korporacje powiązane z paliwami kopalnymi, zamiast słuchać własnych naukowców, rozpętały kampanię medialną, której celem było kwestionowanie dowodów naukowych i blokowanie za wszelką cenę inicjatyw zmierzających do ograniczenia ogrzewających Ziemię zanieczyszczeń węglowych.

W efekcie klimat naszej planety ocieplił się do niebezpiecznie wysokiego poziomu, my zaś wciąż nie podejmujemy kroków koniecznych do zapobieżenia największemu globalnemu kryzysowi, z jakim mieliśmy do czynienia do tej pory. Jesteśmy w stanie wojny – ale zanim przystąpimy do walki, musimy najpierw zrozumieć mentalność wroga. Jakiej taktyki obecnie używają siły negacji i obstrukcjonizmu, by pokrzyżować szyki tym, którzy chcą powstrzymać zmianę klimatu? Jak możemy walczyć z tym zmiennokształtnym lewiatanem? Czy jest już za późno? Czy możemy zapobiec katastrofalnej, globalnej zmianie klimatu? Odpowiedzi na te wszystkie pytania po prostu się nam należą, a ja postaram się ich udzielić.

Ta historia rozpoczęła się blisko sto lat temu, gdy powstały pierwsze strategie, jak zaprzeczać i lawirować na skalę przemysłową. Okazuje się, że branża eksploatacji paliw kopalnych pobierała nauki od najgorszych[2]. Motto lobby strzeleckiego – „To nie broń zabija, ale ludzie” – pochodzi jeszcze z lat dwudziestych minionego wieku. Jest klasycznym przykładem niebezpiecznej spychologii, gdyż odwraca uwagę od problemu łatwego dostępu do broni automatycznej, przenosząc ją na inne, domniemane przyczyny masowych strzelanin, takie jak choroby umysłowe czy epatowanie przez media przemocą.

Potentaci przemysłu tytoniowego przyjęli podobną taktykę, podając w wątpliwość istnienie związku między papierosami a rakiem płuc, mimo że ich własne badania na ten temat, pochodzące z lat pięćdziesiątych, wykazały śmiercionośną i uzależniającą naturę tytoniu. „Naszym produktem jest wątpliwość” – tak brzmiał przekaz jednego z wewnętrznych memorandów firmy tytoniowej Brown & Williamson.

Potem była słynna reklama z płaczącym Indianinem. Niektórzy czytelnicy może ją pamiętają z początku lat siedemdziesiątych. Główną rolę odegrał przemawiający ze łzami w oczach Indianin Cody Żelazne Oczy. Reklama miała uczulić widzów na problem zaśmiecających nasze środowisko butelek i puszek. W rzeczywistości nie była jednak tym, czym się wydawała na pierwszy rzut oka. Wystarczy trochę poszperać, by się przekonać, że stanowiła wątek przewodni zmasowanej kampanii przemysłu napojowego. Akcentując indywidualną odpowiedzialność, a nie działanie kolektywne czy rządowe regulacje, kampania ta miała na celu wmówienie nam, że to nie korporacje są winne zaistniałej sytuacji, tylko my sami. Tak oto środowisko naturalne jest obecnie skażone plastikiem na skalę globalną, a problem urósł do tego stopnia, że odpady plastikowe dotarły do najdalszych głębin oceanów.

W końcu dochodzimy do przemysłu paliw kopalnych. Gdy dołączyli doń tacy plutokraci jak bracia Koch, Mercerowie czy rodzina Scaife, firmy typu ExxonMobil, począwszy od końca lat osiemdziesiątych, zaczęły pompować miliardy dolarów w kampanię dezinformacyjną, której celem było zdyskredytowanie dowodów naukowych na to, że zmianę klimatu powoduje człowiek i że jest ona efektem spalania paliw kopalnych. ExxonMobil robił to, chociaż jego własny zespół naukowców doszedł do wniosku, że dalsze korzystanie z paliw kopalnych może doprowadzić do katastrofalnej zmiany klimatu.

Naukowcy mieli rację. Dekady później z powodu tej kampanii jesteśmy świadkami skutków niepowstrzymanej zmiany klimatu. Słyszymy o nich w codziennych wiadomościach, widzimy je na ekranach telewizorów, w nagłówkach gazet i mediach społecznościowych. Podtopienia terenów nadmorskich, fale upałów i susze, niszczycielskie powodzie, szalejące pożary lasów. To oblicze niebezpiecznej zmiany klimatu – oblicze, które coraz bardziej poznajemy.

W konsekwencji siły negacji i obstrukcjonizmu – branża paliw kopalnych, prawicowi plutokraci i finansowane przez nich rządy, które dalej czerpią korzyści z naszej zależności od tychże paliw – nie mogą dłużej iść w zaparte, że nic się nie dzieje. Kategoryczne zaprzeczanie fizycznym dowodom zmiany klimatu po prostu nie jest już wiarygodne. Przerzucono się więc na łagodniejszą formę negacjonizmu. Naftociągi dalej tłoczą ropę, a paliwa kopalne wciąż są eksploatowane, przy jednoczesnej wielowymiarowej kampanii wspomnianych sił, opartej na zwodzeniu, odwracaniu uwagi i odwlekaniu. To właśnie jest rzeczona nowa wojna klimatyczna, którą nasza planeta przegrywa.

Wróg, zainspirowany działaniami lobby strzeleckiego, koncernów tytoniowych i przemysłu produkcji napojów, po mistrzowsku przeprowadził własną kampanię spychologiczną – zrzucania winy z korporacji na zwykłych ludzi. Działania indywidualne – od przejścia na weganizm do unikania podróży samolotem – są coraz częściej propagowane jako najlepszy sposób na rozwiązanie kryzysu klimatycznego. Chociaż warto podejmować takie dobrowolne kroki, koncentrowanie się wyłącznie na nich powoduje, że słabnie nacisk na rządy, by pociągnęły do odpowiedzialności trucicieli korporacyjnych. W rzeczywistości jedno z niedawno przeprowadzonych badań sugeruje, że skupianie uwagi na drobnych działaniach indywidualnych osłabia walkę o konkretne i tak potrzebne rozwiązania legislacyjne na rzecz ochrony klimatu[3]. Dla takich koncernów jak ExxonMobil, Shell czy BP, które dzień po dniu odnotowują rekordowe zyski, to dość wygodne, że – jak to ujął były prezydent George W. Bush – jesteśmy „uzależnieni od paliw kopalnych”.

Kampania spychologiczna daje również wrogowi okazję do zastosowania strategii „wbijania klina”. Eksploatując istniejącą różnicę zdań między zwolennikami akcji indywidualnych a nawołującymi do kolektywnych inicjatyw i rozwiązań legislacyjnych, próbuje się poróżnić społeczność obrońców klimatu.

Korzystając z internetowych botów i trolli, manipulując wyszukiwarkami i mediami społecznościowymi, wróg użył tego cybernetycznego arsenału podczas amerykańskich wyborów prezydenckich w 2016 roku. Jest to ta sama taktyka, która dała nam prezydenta Donalda Trumpa, negującego zmiany klimatyczne. Złość, nienawiść, zazdrość, bigoteria, najniższe instynkty – korporacyjni truciciele środowiskowi pospołu ze swymi sojusznikami wykorzystali to wszystko, by wywołać zamęt w szeregach ruchu klimatycznego, generując jednocześnie strach i gniew wśród swojej „bazy” – sfrustrowanej prawicy.

Przy tym wróg skutecznie przeciwstawił się działaniom mającym na celu zwiększenie obciążeń finansowych za emisję gazów cieplarnianych albo ich regulację, a także zwalczał realne alternatywy, takie jak energia odnawialna. W zamian promował fałszywe rozwiązania, m.in. spalanie z sekwestracją dwutlenku węgla albo czysto teoretyczne i potencjalnie niebezpieczne projekty z zakresu geoinżynierii klimatu, wymagające daleko idącej ingerencji w nasze środowisko. Owe hipotetyczne, przyszłościowe „innowacje” mają nas rzekomo ocalić w jakiś bliżej nieokreślony sposób, stąd argument, że nie ma potrzeby modyfikowania obecnych strategii energetycznych. Po prostu możemy jakoby dorzucić parę dolarów na „zarządzanie ryzykiem” i truć dalej.

Po tym, jak administracja Trumpa zepchnęła ratowanie klimatu na boczny tor, sabotując działania Environmental Protection Agency (EPA), na przykład Plan Czystej Energii, wycofując regulacje niekorzystne dla trucicieli środowiskowych, dając przyzwolenie na rozbudowę naftociągów i gazociągów, reanimując zastrzykami gotówki upadający przemysł węglowy oraz udzielając tanich koncesji na eksploatację złóż na ziemiach federalnych, przemysł paliw kopalnych mógł rozwinąć skrzydła i truć nas wszystkich na jeszcze większą skalę.

W tym konflikcie wróg sięgnął również po mechanizmy wojny psychologicznej. Lansuje teorię, że zmiana klimatu będzie łagodna i nieszkodliwa, dlatego nietrudno będzie się do niej przystosować, a jednocześnie głosi jej nieuchronność, by sprawić wrażenie, że nie mamy nad tym żadnej kontroli. Owe wysiłki są poniekąd wspierane przez osoby, które z pozoru troszczą się o klimat, ale przedstawiają narastający kryzys jako fakt dokonany, wyolbrzymiając już wyrządzone szkody, negując możliwość zapobieżenia katastrofie albo stawiając poprzeczkę tak wysoko (na przykład sięgają po odgrzewany kotlet, czyli groźbę załamania się gospodarki rynkowej), że w ich przekonaniu lekarstwo będzie gorsze od choroby. Wróg chętnie nagłaśnia takie poglądy.

Nie wszystko jednak jest stracone. W niniejszej książce zamierzam obalić fałszywe teorie, które do tej pory podkopywały próby ochrony klimatu, a następnie wskazać prawdziwą drogę do ocalenia Ziemi. Naszą cywilizację można uratować, ale tylko wówczas, gdy zdemaskujemy aktualną taktykę wroga i nauczymy się, jak z nim walczyć.

Dzięki wieloletniemu doświadczeniu wyniesionemu z batalii o uznanie dowodów naukowych na zmianę klimatu i związanymi z tym implikacjami udało mi się dokonać paru istotnych odkryć. Wykres, który moi koledzy i ja opublikowaliśmy w 1998 roku, ukazujący raptowny wzrost globalnej temperatury w ostatnim tysiącleciu, doczekał się nazwy „kija hokejowego”[4] [wykres kija hokejowego znajdziecie na końcu książki – przyp. red.]. Ta krzywa zyskała kultowy status w debacie nad zmianami klimatu, ponieważ pokazuje w prosty sposób, że spalając paliwa kopalne i pompując do atmosfery gazy cieplarniane, powodujemy ocieplanie naszej planety na bezprecedensową skalę. Od tego czasu minęły dziesięciolecia, a wykres kija hokejowego jest wciąż atakowany mimo wielu badań, które nie tylko potwierdziły nasze ustalenia, ale je rozwinęły. Dlaczego tak się dzieje? Ponieważ ten wykres godzi w określone grupy interesów.

Ataki na wykres kija hokejowego pod koniec lat dziewięćdziesiątych wciągnęły mnie, wówczas młodego naukowca, w sam środek toczącej się wojny. Broniąc siebie i swojej pracy przed politycznie motywowanymi atakami, stałem się niechętnym i mimowolnym uczestnikiem wojen klimatycznych. Oglądam wroga z bliska już od dwóch dekad. Wiem, jak działa i jakich sztuczek używa. Od kilku lat obserwuję daleko idące zmiany w jego taktyce, w reakcji na ewoluującą naturę pola walki. Mając to na uwadze, w ramach wysiłków na rzecz informowania i wywierania wpływu na toczącą się debatę adekwatnie zmodyfikowałem własny przekaz dla opinii publicznej i decydentów. Celem tej książki jest podzielenie się z wami tym, czego się nauczyłem przez te wszystkie lata, oraz zwerbowanie was do udziału w batalii, której stawką jest ocalenie naszego globu przed katastrofą klimatyczną, zanim będzie za późno.

Oto czteropunktowy plan bitwy, do którego wrócę pod koniec książki:

Ignorować fatalistów. Mylne przekonanie, że nie można już nic zrobić, jest na rękę korporacjom bogacącym się na paliwach kopalnych. Takie podejście tylko utrwala dotychczasowy stan rzeczy. Musimy odrzucić ten obezwładniający pesymizm, który pobrzmiewa coraz silniej w debacie nad kryzysem klimatycznym.

Dziecko będzie ich prowadzić. Młode pokolenie walczy zaciekle o uratowanie swojej przyszłości na tej planecie i ma do tego pełne prawo, a głoszony przez nie przekaz jest tak klarowny, że trzeba mieć w sobie naprawdę dużo złej woli, by go nie zrozumieć. To młodzi są katalizatorem, na który czekali obrońcy klimatu. Powinniśmy brać z nich przykład, uczyć się od nich i zaszczepić sobie ich idealizm.

Edukować, edukować i jeszcze raz edukować. Większość zatwardziałych negacjonistów jest niereformowalna. Patrzą na świat przez pryzmat swojej prawicowej ideologii i są odporni na fakty. Nie traćcie czasu ani energii na próby przekonania ich do czegokolwiek. Jest jednak wielu przyzwoitych, zdezorientowanych ludzi, którzy zostali złapani w ogień krzyżowy i padli ofiarą kampanii dezinformacyjnej na temat zmian klimatu. To im musimy pomóc, a wówczas staną oni w tej batalii po naszej stronie.

System nie przekształci się bez zmian systemowych. Machina dezinformacyjna przemysłu paliw kopalnych próbuje nam wmówić, że w tym wszystkim chodzi o to, jakim samochodem jeździmy, jaką żywność wybieramy i jaki prowadzimy styl życia, a nie o cały system i rządzące nim mechanizmy. Tymczasem potrzebujemy regulacji, które zachęcą do rezygnacji z paliw kopalnych na rzecz czystej, zielonej gospodarki globalnej. Tak zwani liderzy, którzy ignorują apele o podjęcie działań w tym kierunku, muszą zostać usunięci.

Łatwo jest poczuć się przytłoczonym skalą stojącego przed nami wyzwania. Zmiana jest zawsze trudna, a od nas oczekuje się, że podążymy w nieznaną przyszłość. To zrozumiałe, że perspektywa destabilizacji klimatu naszej planety budzi paraliżujący strach. Nic dziwnego, że sama debata o kryzysie klimatycznym i jego konsekwencjach jest dla nas źródłem niepokoju i psychicznego dyskomfortu.

Musimy jednak zrozumieć, że siły negacji i obstrukcjonizmu używają naszego lęku przeciwko nam. Inaczej będziemy stać bezradnie niczym jeleń w świetle reflektorów samochodowych. Niektórzy moi koledzy po fachu mówili mi, że czują się niekomfortowo z nazywaniem batalii o klimat wojną. Odpowiadam im wtedy, że najpewniejszym sposobem na przegranie wojny jest wypieranie, że takowa w ogóle się toczy[5]. Niezależnie od tego, czy się nam to podoba, czy nie, i chociaż ewidentnie nie był to nasz wybór, właśnie tak wygląda sytuacja. Walka z tymi, którzy za pieniądze potentatów przemysłowych próbują blokować ratowanie klimatu, jest niczym innym jak wojną. Musimy więc być odważni i znaleźć w sobie siłę do kontynuowania walki, przekuwając strach i niepokój na motywację do działania. Stawka jest po prostu zbyt wysoka.

Eksplorując coraz dalsze zakątki kosmosu, odkrywamy kolejne systemy planetarne – część z nich obejmuje planety nieco podobne do naszej Ziemi. Niektóre są przybliżonej wielkości i znajdują się w takiej odległości od swojej gwiazdy, że mieszczą się w tzw. ekosferze (strefie, w której panują warunki umożliwiające rozwinięcie się życia). Być może jakieś planety kryją w sobie nawet płynną wodę, co jest uważane za warunek niezbędny do powstania organizmów żywych. A jednak jak dotąd nie odnaleźliśmy żadnego dowodu na istnienie życia gdziekolwiek indziej w naszym Układzie Słonecznym, naszej Galaktyce czy nawet w całym kosmosie. Życie wydaje się więc dość rzadkim zjawiskiem – zwłaszcza złożone życie. A co dopiero życie inteligentne! Być może, przynajmniej w sensie praktycznym, jesteśmy sami – tylko my, dryfujący na pokładzie statku kosmicznego Ziemia. Nie ma żadnego innego miejsca, do którego moglibyśmy zawinąć, żadnego alternatywnego portu na postój, z powietrzem do oddychania, wodą do picia i żywnością do konsumowania.

Jesteśmy opiekunami niezwykłego daru. Mamy idealną planetę, z właściwym składem atmosfery, odpowiednią odległością od jej gwiazdy (co przekłada się na zakres temperatur sprzyjający istnieniu życia), z oceanami płynnej wody i bogatym w tlen powietrzem. Każde stworzenie na tej planecie – człowiek, zwierzę czy roślina – jest zależne od tego, czy owe warunki będą stabilne.

Świadome kontynuowanie zmian tych warunków w sposób, który zagraża ludzkości i wszystkim innym formom życia, tylko po to, by kilka bardzo dużych korporacji mogło dalej czerpać rekordowe zyski, jest nie tylko nieakceptowalne czy nieetyczne – byłby to najbardziej niemoralny uczynek w historii ludzkiej cywilizacji; nie tylko zbrodnia przeciwko ludzkości, ale zbrodnia przeciwko naszej planecie. Nie możemy być biernymi widzami, podczas gdy truciciele środowiska dwoją się i troją, by ten koszmarny scenariusz się ziścił. Niniejszą książką mam nadzieję sprawić, że jak najwięcej z nas przestanie stać z założonymi rękami, przyglądając się z boku, jak ginie nasz świat.

ROZDZIAŁ 1

ARCHITEKCI DEZINFORMACJII ZWODZENIA

Wątpliwość jest naszym produktem, ponieważ stanowi najlepszy środek do konkurowania z faktami, które istnieją w umysłach opinii publicznej.

Nieznany z nazwiska menadżer firmy tytoniowej Brown & Williamson (1969)

Obecne wojny klimatyczne mają swój początek w kampaniach dezinformacyjnych przeprowadzonych dekady temu, gdy odkrycia naukowców zaczęły kolidować z żywotnymi interesami potężnych korporacji. Celem owych kampanii było podważanie i dyskredytowanie w oczach opinii publicznej podstaw naukowych tych odkryć. Działania te często przybierały formę ataków personalnych na samych naukowców, których badania wykazały, że możemy mieć problem. Od tego czasu przez kolejne lata specjaliści od public relations zatrudnieni do deprecjonowania faktów i popartych naukowo ostrzeżeń rozwinęli i udoskonalili tę taktykę.

Zabić posłańca

Cofnijmy się teraz aż do końca XIX wieku i historii Thomasa Stockmanna, naukowca amatora z pewnego norweskiego miasteczka. Tamtejsza gospodarka lokalna była zależna od turystyki powiązanej z istnieniem w okolicy leczniczych gorących źródeł. Stockmann odkrył, że woda, z której korzysta miasto, jest zatruwana chemikaliami z miejscowej garbarni. Kiedy jednak chciał zaalarmować ludzi o tym fakcie, jego wysiłki zostały udaremnione. Najpierw lokalna gazeta odmówiła opublikowania artykułu, w którym zawarł swoje odkrycia, a następnie, gdy chciał je zakomunikować podczas zebrania mieszkańców, został zakrzyczany. On i jego bliscy stali się wyrzutkami. Córkę wydalono ze szkoły, a miejscowi obrzucili kamieniami ich dom, wybijając wszystkie szyby i terroryzując rodzinę naukowca. Stockmannowie rozważali wyprowadzkę z miasta, ale postanowili zostać, mając nadzieję – na próżno, jak się miało okazać – że mieszkańcy ostatecznie przejrzą na oczy i może nawet docenią, że w porę ich ostrzeżono.

Taka jest fabuła sztuki Henryka Ibsena Wróg ludu z 1882 roku, przeniesionej na duży ekran w 1978 roku (Stockmanna zagrał Steve McQueen; była to jedna z ostatnich i najlepszych ról w jego dorobku aktorskim). Historia jest fikcyjna, ale ukazuje konflikt nieobcy publiczności końca XIX wieku. Niektórzy obserwatorzy życia społecznego zwrócili uwagę na przerażającą aktualność tej historii w obecnych czasach, gdy niechętny nauce prezydent Trump nazywa media „wrogiem narodu amerykańskiego”, a konserwatywni politycy świadomie narażają całe miasto na korzystanie ze skażonej ołowiem wody[1]. Wróg ludu jest przypowieścią o konflikcie między nauką a interesami przemysłu i korporacji. Może posłużyć za trafną metaforę wojen klimatycznych, które rozgorzały sto lat później.

Zanim jednak do tego dojdziemy, przenieśmy się do połowy XX wieku, by poznać pierwowzór współczesnych kampanii dezinformacyjnych. Kampanię tę zaaranżowali potentaci przemysłu tytoniowego, chcący w ten sposób zataić, że ich produkt uzależnia i ostatecznie zabija. „Naszym produktem jest wątpliwość” – oświadczył w 1969 roku jeden z menadżerów koncernu Brown & Williamson[2]. To memorandum i zawarte w nim przyznanie się do winy ujrzały światło dzienne przy okazji wielkiej ugody prawnej między przemysłem tytoniowym a rządem Stanów Zjednoczonych. Ten i inne wewnętrzne dokumenty firmowe dowodziły, że naukowcy, których zatrudniały owe koncerny, już na początku lat pięćdziesiątych znali wynikające z palenia tytoniu zagrożenia dla zdrowia i życia. Mimo to firmy wolały rozkręcić wyrafinowaną kampanię ukrywania tych niebezpiecznych efektów przed opinią publiczną.

Beneficjenci przemysłu tytoniowego posunęli się nawet do tego, że zatrudnili ekspertów, by ci dyskredytowali pracę innych badaczy. Wśród tych „bulterierów” prym wiódł Frederick Seitz, fizyk ciał stałych i były szef amerykańskiej National Academy of Sciences, który za swoje dokonania został odznaczony prestiżowym Prezydenckim Orderem Nauki. Imponujące referencje sprawiły, że był cennym nabytkiem dla przemysłu tytoniowego. Potentat R.J. Reynolds z czasem zatrudnił Seitza i zapłacił mu pół miliona dolarów za wykorzystanie jego reputacji do atakowania wszystkiego – badań naukowych i samych naukowców – co łączyło tytoń z problemami zdrowotnymi ludzi[3]. Seitz był pierwowzorem naukowca negacjonisty do wynajęcia. Po nim miało się pojawić jeszcze wielu innych.

Producenci pestycydów przyjęli podobną taktykę w latach sześćdziesiątych po tym, jak Rachel Carson zaalarmowała opinię publiczną o szkodliwości związku DDT (dichlorodifenylotrichloroetanu) dla środowiska naturalnego. Książka Silent Spring (Milcząca wiosna) jej autorstwa, która ukazała się w 1962 roku i od tego czasu stała się klasykiem, zapoczątkowała współczesny ruch proekologiczny[4]. Carson opisała, jak DDT dziesiątkuje populację bielików amerykańskich i innych ptaków, gdyż w efekcie jego oddziaływania skorupki jaj stają się zbyt cienkie, co doprowadza do śmierci embrionów. Pestycyd kumulował się w sieciach pokarmowych, glebie i rzekach, stwarzając coraz większe zagrożenie dla dzikiej przyrody – a ostatecznie także dla ludzi. Stany Zjednoczone w końcu zakazały używania DDT, ale dopiero w 1972 roku.

W zamian za swoje wysiłki Carson doczekała się zmasowanej kampanii zniesławiającej, rozpętanej przez grupy przemysłowe, które nazwały ją „radykalistką”, „komunistką” i „histeryczką” (łącznie ze wszystkimi konotacjami mizoginistycznymi – jak zobaczymy, mizoginizm, a także rasizm stały się nierozerwalnie powiązane z negacjonizmem klimatycznym). Prezes Monsanto, największego producenta DDT, stwierdził, że jest ona „fanatyczną obrończynią kultu równowagi w naturze”[5]. Co więcej, jej krytycy nazwali ją ludobójczynią[6]. Nawet obecnie pewien think tank na usługach przemysłu, funkcjonujący pod nazwą Competitive Enterprise Institute (CEI), kontynuuje zniesławianie zmarłej już dawno temu Rachel Carson, upierając się, że „miliony ludzi na całym świecie doświadczają dotkliwych, często śmiertelnych skutków malarii tylko dlatego, że jedna osoba podniosła fałszywy alarm. Tą osobą jest Rachel Carson”[7].

Ci pośmiertni prześladowcy nie zająkną się nawet o tym, że Carson nigdy nie nawoływała do zakazu użycia DDT, a jedynie do tego, by zaprzestać stosowania go na tak masową skalę. Ostatecznie środek ten wycofano z użycia nie z powodu szkód środowiskowych, które ujawniła Carson, ale dlatego, że z czasem zaczął tracić skuteczność – komary stały się nań odporne. Jak na ironię, Carson przestrzegała, że taka sytuacja nastąpi, jeśli DDT będzie nadużywany[8]. Tak oto mamy przykład tego, jak krótkowzroczne praktyki pazernych korporacji, zaślepionych perspektywą zysków, często przynoszą skutek odwrotny do zamierzonego.

Wiarygodność to najcenniejsza rzecz w dorobku naukowym. Dzięki niej naukowcy mogą pełnić funkcję godnych zaufania informatorów opinii publicznej. Właśnie dlatego negacjoniści zaatakowali Carson personalnie, oskarżając ją o wszelakiej maści uchybienia naukowe. W odpowiedzi na te kontrowersje prezydent John F. Kennedy powołał komisję, która miała zweryfikować stawiane przez naukowczynię tezy. Komisja ta opublikowała swój raport w maju 1963 roku, oczyszczając Rachel Carson z zarzutów i potwierdzając słuszność jej odkryć[9]. Negacjonistów nauki nigdy jednak nie zniechęcają takie drobne niedogodności jak fakty. Ataki są więc kontynuowane. Wystarczy spojrzeć na felieton, który ukazał się w 2012 roku w konserwatywnym czasopiśmie „Forbes”, zatytułowany Rachel Carson’s Deadly Fantasies (Śmiercionośne fantazje Rachel Carson). Obaj jego autorzy, Henry I. Miller i Gregory Conko, są członkami rady wspomnianego Competitive Enterprise Institute. Miller należy również do naukowego komitetu doradczego innego sponsorowanego przez przemysł think tanku o nazwie George C. Marshall Institute (GMI) oraz, jak można było się spodziewać, jest orędownikiem przemysłu tytoniowego[10]. W swoim tekście Miller i Conko oskarżają Carson o „rażące nadinterpretacje”, „koszmarny warsztat naukowy” i „jawne uchybienia” – wszystko to mimo faktu, że jej ustalenia zostały wielokrotnie potwierdzone przez dekady badań[11]. Chociaż pestycydy wciąż stanowią zagrożenie, wiosny rozbrzmiewające śpiewem ptaków w dużej mierze wróciły. Zawdzięczamy to właśnie Rachel Carson[12].

Dzięki pracy Carson i innych naukowców badających wpływ toksyn przemysłowych na organizmy ludzkie i środowisko naturalne w latach siedemdziesiątych wzrosła świadomość innych zagrożeń. Na przykład wzięto pod lupę skażenie ołowiem, będące efektem ubocznym produkcji benzyny i farb. Związany z tym przypadek Herberta Needlemana niepokojąco przypomina los Thomasa Stockmanna ze sztuki Ibsena. Needleman był profesorem i badaczem w Szkole Medycznej Uniwersytetu w Pittsburghu. W trakcie prowadzonych studiów odkrył powiązanie między skażeniem środowiska ołowiem a rozwojem mózgu u dzieci. Poplecznicy przemysłu ołowiowego podjęli oczywiście próbę zdyskredytowania Needlemana i jego badań, wzniecając kampanię zniesławiającą, której częścią były bezpodstawne oskarżenia o uchybienia naukowe[13]. Oczyszczono go z zarzutów – dwukrotnie. Za pierwszym razem stało się to w efekcie gruntownego śledztwa podjętego przez narodowe instytuty zdrowia. Następnie, chociaż przypomina to naukowy odpowiednik powtórnego pociągnięcia do odpowiedzialności za to samo przewinienie, jego macierzysta uczelnia przeprowadziła własne dochodzenie, podczas którego Needleman nie miał dostępu do szaf z dokumentacją swoich badań. Nie stwierdzono żadnych uchybień. Ustalenia, które poczynił w zakresie metod diagnozowania ołowicy – poparte w kolejnych latach licznymi niezależnymi badaniami – przypuszczalnie uratowały tysiące ludzkich istnień i zapobiegły uszkodzeniom mózgu u tysięcy innych osób[14]. Rzeczywiście – „wróg ludu” jak się patrzy!

Negacjonizm staje się globalny

W latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych byliśmy świadkami wystąpienia prawdziwie globalnych zagrożeń środowiskowych, takich jak kwaśne deszcze czy zanikanie warstwy ozonowej. Grupy przemysłowe, których zyski mogły ucierpieć z powodu regulacji środowiskowych, zintensyfikowały ataki wymierzone w wyniki prac ujawniających te zagrożenia – oraz oczywiście w samych badaczy.

Frederick Seitz – pionier negacjonizmu, zwerbowany przez koncerny tytoniowe na ich wojnę z nauką – w połowie lat osiemdziesiątych otrzymał hojne wsparcie finansowe przemysłowców na utworzenie wspomnianego George C. Marshall Institute[15]. Seitz skaptował do pomocy astrofizyka Roberta Jastrowa (założyciela szacownego Goddard Institute for Space Studies przy NASA) i oceanografa Williama Nierenberga (który w swoim czasie był dyrektorem równie poważanej instytucji – Scripps Institution for Oceanography w La Jolla w Kalifornii). Tych trzech panów było, jak to ujęli Naomi Oreskes i Erik M. Conway w swojej książce z 2010 roku Merchants of Doubt, kimś w rodzaju „wolnorynkowych fundamentalistów”. Żaden z nich nie miał wykształcenia w zakresie nauki o środowisku. Mieli natomiast w sobie ideologiczną nieufność wobec wszelkich prób ograniczenia tego, co w ich przekonaniu było wolnością jednostek i podmiotów gospodarczych. W tym kontekście wpasowali się znakomicie w działalność grup interesów przeciwnych nowym regulacjom środowiskowym[16]. Stosując tę samą taktykę co dekadę wcześniej Seitz w roli „bulteriera” na usługach przemysłu tytoniowego, ekipa z GMI zasiewała wątpliwości w obszarach badań, będących zagrożeniem dla reprezentowanych przez nią potężnych interesów.

Jednym ze szkodliwych czynników, przed którymi ostrzegali wówczas naukowcy, były kwaśne deszcze – fenomen doskonale mi znany z autopsji, ponieważ dorastałem w latach siedemdziesiątych w Nowej Anglii. W tamtych czasach jeziora, rzeki, strumienie i lasy w całej wschodniej części Ameryki Północnej były niszczone przez opady coraz bardziej kwaśnego deszczu. Naukowiec Gene Likens i inni odkryli źródło problemu: opalane węglem elektrownie ze Środkowego Zachodu, które emitowały trujący dwutlenek siarki. Likens stał się później „guru równowagi środowiskowej” na Uniwersytecie Connecticut.

W kwietniu 2017 roku miałem tam wykład, w trakcie którego opowiedziałem o pewnych swoich doświadczeniach jako wroga machiny negacjonizmu klimatycznego. Podczas obiadu po wykładzie Likens zajmował miejsce obok mnie. Odwrócił się do mnie i powiedział: „Pańskie doświadczenia są bardzo podobne do moich!”. Gdy tak siedzieliśmy nad sałatkami, mówił mi o rzeczach, które rzeczywiście były niepokojąco znajome: skargi do jego przełożonych i obraźliwe listy, nieprzyjazny stosunek konserwatywnych polityków, ataki ze strony specjalistów od brudnej roboty i polityków na usługach przemysłu, którzy usiłowali zdyskredytować wyniki jego badań naukowych. Jak to ujął parę lat temu w jednym z wywiadów: „Było źle. Naprawdę paskudnie. Wyznaczono cenę za moją głowę”.

Likens miał na myśli grupę handlową przemysłu węglowego znaną jako Edison Electric Institute, która zaoferowała blisko pół miliona dolarów każdemu, kto podejmie się zdyskredytowania go[17]. William Nierenberg, wspomniany członek trio z GMI, de facto podjął się tego wyzwania, gdy Ronald Reagan wyznaczył go na przewodniczącego komisji prowadzącej dochodzenie w sprawie kwaśnych deszczów. Fakty okazały się jednak niepodatne na opublikowane w raporcie z 1984 roku manipulacje oraz wnioski komisji, w dużej mierze potwierdzając ustalenia Likensa i innych badaczy. Niemniej przeciwny im naukowiec S. Fred Singer w załączniku do owego raportu przemycił ustęp sugerujący, że – jak to ujęli Oreskes i Conway – „nie posiadamy wystarczającej wiedzy, by wprowadzić kontrolę emisji”. Ten ustęp wystarczył administracji Reagana, by usprawiedliwić politykę bezczynności[18].

Na szczęście tym razem siły negacji i obstrukcjonizmu nie zatriumfowały. Amerykanie zdali sobie sprawę z wagi problemu i gdy zażądali podjęcia działań, politycy w końcu zareagowali. Właśnie tak powinno to funkcjonować w demokracji pośredniej. W 1990 roku to republikański prezydent George H.W. Bush podpisał nowelizację ustawy o czystym powietrzu, która zobligowała elektrownie węglowe do odsiarczania tego, co wydobywa się z ich kominów. Wprowadził nawet mechanizm rynkowy umożliwiający handel emisjami zanieczyszczeń, co pozwala trucicielom kupować i sprzedawać przydziałowe certyfikaty emisyjne. Jak na ironię mechanizm ten jest obecnie piętnowany przez większość republikanów. Jego pomysłodawcą był William K. Reilly, szef Environmental Protection Agency za rządów Busha i współczesny bohater walki o środowisko, którego znam osobiście i z dumą nazywam swoim przyjacielem.

Moja rodzina często spędza wakacje nad jeziorem Big Moose w zachodniej części gór Adirondack. Krewni mojej żony jeżdżą tam od 70 lat. Jej rodzice pamiętają lata siedemdziesiąte, kiedy jezioro było tak zakwaszone, że można było dosłownie zrezygnować z prysznica – wystarczyło wskoczyć do jeziora. Woda była krystalicznie czysta, ponieważ nie było w niej żadnego życia. Teraz ponownie jest zamieszkane – kiedy tam jestem, słyszę i widzę owady, ryby, żaby, żółwie jaszczurowate, kaczki i nawołujące się nury. Czasem też spotykam grupki naukowców w łodziach, zbierających próbki wody z okolicznych jezior, by zbadać jej skład chemiczny i zawartość. Zdewastowane ekosystemy wciąż nie doszły całkiem do siebie. Zatrucie środowiska może zakłócić łańcuchy pokarmowe, ekosystemy leśne oraz skład chemiczny wody i gleby w sposób, który będzie odczuwalny jeszcze przez dekady albo stulecia po tym, jak znikną same zanieczyszczenia. Niemniej góry Adirondack są na dobrej drodze do pełnej regeneracji dzięki – ośmielę się stwierdzić – mechanizmom rynkowym, które pozwoliły rozwiązać problem środowiskowy.

W latach osiemdziesiątych naukowcy odkryli, że freony (chlorofluorowęglowodory), w tamtych czasach używane w sprejach i lodówkach, są odpowiedzialne za rosnącą dziurę w warstwie ozonowej w dolnej części stratosfery. Powłoka ta chroni nas przed szkodliwym, wysokoenergetycznym promieniowaniem ultrafioletowym Słońca. Na półkuli południowej niszczenie warstwy ozonowej spowodowało wzrost częstotliwości występowania przypadków nowotworów skóry i innych przypadłości zdrowotnych. Mój przyjaciel Bill Brune, były kierownik Wydziału Meteorologii na Uniwersytecie Stanu Pensylwania, był jedną z pierwszych osób badających pod tym kątem skład chemiczny atmosfery. Napisał on m.in.: „Niektórzy naukowcy, przeprowadzający te przełomowe badania, postanowili zostać orędownikami działań na rzecz zmniejszenia szkód wynikających z zaniku warstwy ozonowej. Wówczas stali się obiektem zaciekłej krytyki”[19]. Jak zauważył, przyjęła ona różne formy: „Producenci, użytkownicy i ich przedstawiciele rządowi rozpoczęli kampanie PR-owskie, których celem było nie wyklarowanie, ale zaciemnienie problemu. Rzucając cień wątpliwości na hipotezy i wagę dowodów naukowych, chcieli przekonać ustawodawców i opinię publiczną, że dane są zbyt niejednoznaczne, by podjąć jakiekolwiek działania”. Jak dodał: „Gdy kolejne prace zaczęły nieuchronnie obalać ich poglądy albo gdy dowodzono, że ustalenia, które sami poczynili, są błędne, i odmawiano ich publikacji, stojący w opozycji naukowcy, przedstawiciele rządowi i rzecznicy przemysłu zmienili taktykę, umniejszając znaczenie całej procedury recenzowania przez środowisko naukowe”. Wśród stojących w opozycji naukowców był ten sam S. Fred Singer, którego poznaliśmy w kontekście negowania kwaśnych deszczów. Jeszcze o nim usłyszycie.

Nie oglądając się na negacjonistów, w 1987 roku 46 państw – w tym Stany Zjednoczone pod rządami Reagana – podpisało Protokół montrealski, dokument zakazujący produkcji freonu. Od tego czasu dziura ozonowa skurczyła się do najmniejszego rozmiaru, jaki zanotowano od dziesięcioleci. To ewidentny dowód, że polityka środowiskowa się sprawdza. Trzeba jednak pamiętać, że zarówno w przypadku kwaśnych deszczów, jak i dziury ozonowej rozwiązania legislacyjne wdrożono tylko dzięki nieustannej presji obywateli na rządy oraz dobrej woli i ponadpartyjnej zgodzie polityków na systemowe podejście do zagrożeń środowiskowych. Ta dobra wola skończyła się jednak wraz z nadejściem administracji Trumpa. W istocie Trump, wygrawszy wybory w 2016 roku, powołał na ważne stanowiska osoby, które nie tylko negują zmiany klimatyczne, ale też lata temu odegrały kluczowe role w sponsorowanych przez przemysł wysiłkach na rzecz kwestionowania istnienia dziury ozonowej i kwaśnych deszczów. Można tych ludzi nazwać najemnymi denialistami na każdą okazję[20].

Można też określić ich mianem duchowych spadkobierców GMI, negującego naukę think tanku Fredericka Seitza. Pod koniec lat osiemdziesiątych instytut ten koncentrował się głównie na kwestiach środowiskowych. Pierwotnym impulsem do jego powstania nie były jednak kwaśne deszcze ani dziura ozonowa, lecz zagrożenie, jakie nauka stanowiła dla zupełnie innej grupy interesów – kompleksu militarno-przemysłowego. U schyłku zimnej wojny najwięksi kontrahenci wojska, tacy jak Lockheed Martin czy Northrop Grumman, zarabiali krocie na eskalowaniu wyścigu zbrojeń między Stanami Zjednoczonymi a Związkiem Radzieckim. Szczególnie zyskowna dla nich była zaproponowana przez Reagana Inicjatywa Obrony Strategicznej, powszechnie znana jako program gwiezdnych wojen – projekt obronny, którego ideą było zestrzeliwanie nuklearnych pocisków balistycznych w przestrzeni kosmicznej. Na ich drodze stanął – niemal dosłownie – samotny naukowiec.

Naukowiec jako wojownik

Carl Sagan piastował stanowiska profesora Katedry Astronomii i Nauk o Przestrzeni Kosmicznej im. Davida Duncana i dyrektora Laboratorium Badań Planetarnych na Uniwersytecie Cornella. Był szanowanym, uznanym badaczem z imponującym dorobkiem w nauce o Ziemi i kosmosie. To on odkrył tzw. paradoks słabego, młodego Słońca – zaskakujący fakt, że Ziemia mogła być zamieszkana już ponad trzy miliardy lat temu, mimo że w tym okresie Słońce świeciło o 30 procent słabiej. Sagan znalazł wyjaśnienie – większa obecność gazów cieplarnianych w atmosferze ówczesnej Ziemi. To odkrycie jest tak fundamentalne, że stanowi pierwszy rozdział podręcznika historii Ziemi, z którego nauczałem studentów pierwszego roku Uniwersytetu Stanu Pensylwania[21].

Sagan był jednak kimś znacznie więcej niż naukowcem. Był fenomenem kulturowym. Miał niedościgniony dar oczarowywania ludzi nauką. Nie tylko potrafił mówić o niej w sposób przystępny dla każdego, ale sprawiał, że inni zaczynali się nią fascynować. Wiem o tym z własnego doświadczenia – to właśnie Carl Sagan zainspirował mnie do zostania naukowcem.

Zdolności do matematyki i w ogóle do nauki miałem od zawsze, ale nie była to dla mnie pasja, tylko po prostu coś, co przychodziło mi stosunkowo łatwo. Kiedy byłem na pierwszym roku studiów, stacja PBS zaczęła nadawać popularny program Sagana pt. Kosmos. Sagan odkrył przede mną magię naukowego dociekania. Zobaczyłem wszechświat, bardziej niezwykły niż to sobie wyobrażałem, i wyjątkowość naszego w nim miejsca, tego maleńkiego niebieskiego punktu, ledwie widocznego spoza naszego Układu Słonecznego. I te pytania! Jak powstało życie? Czy jest go więcej w kosmosie? Czy istnieją inne inteligentne cywilizacje? Dlaczego do tej pory nie skontaktowały się z nami? Rozważałem te zagadnienia i wiele innych, które Sagan poruszył w swoim kultowym trzynastoodcinkowym programie. Dzięki niemu zdałem sobie sprawę, że można poświęcić całe życie na zaspokajanie własnej naukowej ciekawości, stawiając tak fundamentalne, egzystencjalne pytania i próbując na nie odpowiadać.

Niestety, nigdy nie miałem okazji poznać mojego bohatera osobiście. Doktorat z geologii i geofizyki obroniłem w 1996 roku – w tym samym, w którym Sagan zmarł. Specjalizowałem się w tych samych dziedzinach co on, gdybym więc rozpoczął karierę naukową kilka lat wcześniej, z pewnością spotykałbym go na konferencjach. Pocieszam się, że poznałem go w inny sposób – za pośrednictwem książek jego autorstwa, a także osób, które go znały. Jedną z nich jest jego córka Sasha, pisarka kontynuująca dziedzictwo ojca, inspirująca nas historiami o kosmosie i naszym w nim miejscu[22].

Sagan był osobą tak przekonującą i charyzmatyczną, że szybko stał się głosem nauki dla całego narodu. W programie telewizyjnym The Tonight Show Johnny’ego Garsona oczarowywał cały kraj swoimi uwagami, refleksjami i zabawnymi anegdotami. Robił to tak dobrze, że ówczesny ekspert do spraw naukowych, który pojawiał się w tym talk-show, poszedł w odstawkę[23]. Ekspertem tym był nie kto inny jak astrofizyk Robert Jastrow, wspomniany współzałożyciel GMI – co prowadzi nas z powrotem do głównego wątku naszej historii.

W latach osiemdziesiątych Sagan, uświadamiając sobie rosnące zagrożenie, jakie niósł ze sobą nuklearny wyścig zbrojeń, angażował się coraz bardziej w politykę. Korzystając ze swej popularności, obycia w mediach i niezrównanej komunikatywności, zwiększał świadomość zagrożenia, jakim jest globalna wojna termojądrowa. Sagan wyjaśnił opinii publicznej, że zagrożenie to wykracza daleko poza natychmiastową śmierć i zniszczenie oraz promieniowanie jądrowe. Potężne eksplozje głowic nuklearnych – jak objaśniali Sagan i jego koledzy po fachu – mogły spowodować wzbicie się w powietrze rozmaitych pyłów, śmieci i szczątków w ilości wystarczającej do przesłonięcia światła słonecznego, czego efektem byłaby nieprzemijająca zima albo, jak ją sami nazwali, „zima nuklearna”[24].

Krótko mówiąc, z ludzkością mogło stać się to samo co z dinozaurami po uderzeniu w Ziemię wielkiej asteroidy – wymarły one z powodu warstwy pyłu, która odcięła światło słoneczne, co położyło kres ich panowaniu 65 milionów lat temu. Sagan pomógł uświadomić to zagrożenie za pośrednictwem wywiadów w mediach oraz w artykule, który ukazał się w „Parade”, popularnym dodatku niedzielnym do gazet.

Sagan obawiał się, że Inicjatywa Obrony Strategicznej, wspierana przez wielu wojskowych „jastrzębi” w dowództwie amerykańskich sił zbrojnych oraz ich cywilnych kontrahentów, doprowadzi do eskalacji napięcia między Stanami Zjednoczonymi a ZSRR i niebezpiecznej rozbudowy arsenałów broni jądrowej, zwiastując scenariusz zimy nuklearnej, przed którym przestrzegał. Tymczasem, jak zauważyli Oreskes i Conway w Merchants of Doubt, zimnowojenni fizycy z GMI piętnowali te zasadne obawy jako taktykę sympatyzujących z Sowietami pacyfistów, polegającą na tworzeniu sztucznej atmosfery zagrożenia[25]. W ich przekonaniu już sama koncepcja zimy nuklearnej była zagrożeniem dla bezpieczeństwa narodowego. Jednocząc siły z konserwatywnymi politykami i przemysłowymi grupami interesów, tercet z GMI próbował stworzyć wrażenie, że nie ma powodu do obaw. W tym celu zaatakował podstawy naukowe koncepcji Sagana, zaczynając od podważania kompetencji samego jej twórcy. Ataki przeprowadzał podczas przesłuchań w Kongresie i na łamach mainstreamowej prasy, w której ukazywały się pisane lub zamawiane przez GMI artykuły oraz felietony negujące ustalenia Sagana i jego kolegów. W ramach tej kampanii posunięto się nawet do zastraszania stacji telewizji publicznej, które rozważały emisję programu o zimie nuklearnej[26].

Oto dlaczego batalia Sagana przeciwko Inicjatywie Obrony Strategicznej jest tak istotna dla głównego wątku niniejszej książki – symulacje zimy nuklearnej, które przeprowadzili Sagan i jego koledzy, były oparte na wczesnych modelach globalnych zmian klimatu. Jeśli więc ktoś kwestionował naukowe uzasadnienie teorii zimy nuklearnej, negował również ustalenia odnośnie do nadchodzącego kryzysu klimatycznego, obarczające winą te same potężne grupy interesów, których broniła ekipa z GMI. Wraz z końcem zimnej wojny u schyłku lat osiemdziesiątych ludzie ci poszukiwali nowego tematu, na jakim mogliby żerować. Kwaśne deszcze i dziura ozonowa zapewniły im zajęcie przez pierwsze lata dziewięćdziesiąte. Kiedy jednak obie te kwestie odeszły w przeszłość (w dużej mierze dlatego, że – jak wspomniałem wcześniej – nawet republikanie ostatecznie przyłożyli rękę do rozwiązania tych problemów), GMI i podobni mu krytykanci potrzebowali kolejnego naukowego „demona”, uzasadniającego ich istnienie. Zmiana klimatu była znakomitym kandydatem.

ROZDZIAŁ 2

WOJNY KLIMATYCZNE

Nie ma czegoś takiego jak wojna, która położy kres wszystkim wojnom.

HARUKI MURAKAMI

Kiedy bogacze wszczynają wojnę, umierają tylko biedacy.

JEAN-PAUL SARTRE

I tak to się zaczęło

Na początku lat dziewięćdziesiątych byłem doktorantem zajmującym się swoją pracą z zakresu klimatologii na Wydziale Geologii i Geofizyki Uniwersytetu Yale. Dałem się tam zwabić z Wydziału Fizyki, gdzie studiowałem zachowanie materii w skali kwantowej – zamieniłem to na zachowanie naszego systemu klimatycznego w skali globalnej. Dla młodego, ambitnego fizyka klimatologia była niczym Dziki Zachód. W dziedzinie tej wciąż istniały fundamentalne pytania bez odpowiedzi, dlatego młody naukowiec z wiedzą matematyczno-fizyczną mógł wnieść od siebie wiele nowego. To była okazja, by zrealizować wizję, którą zaszczepił we mnie Carl Sagan, kiedy byłem studentem – wizję nauki jako drogi do zrozumienia naszego miejsca w większym, planetarnym i kosmicznym środowisku.

Promotorem mojej pracy doktorskiej był Barry Saltzman, który odegrał istotną rolę w odkryciu fenomenu chaosu – jednego z wielkich naukowych osiągnięć XX wieku. Chaos odpowiada m.in. za to, że nie można przewidzieć szczegółowo pogody na okres dłuższy niż mniej więcej tydzień. Barry był prawdziwym obiektywnym sceptykiem. Na początku lat dziewięćdziesiątych wątpił, czy jesteśmy w stanie określić, jaki wpływ wywieramy na nasz klimat. W tamtych czasach było to uzasadnione stanowisko, jeśli wziąć pod uwagę, że używane wówczas modele klimatu były dość prymitywne, a dostępne dane obejmowały około stu lat pomiarów temperatury globalnej, dlatego jej wzrost spowodowany ocieplaniem się klimatu był ledwie widoczny na tle naturalnej zmienności.

Byli jednak tacy naukowcy jak James Hansen, dyrektor Goddard Institute for Space Studies przy NASA (tak – tym samym instytutem kierował wcześniej nie kto inny jak Robert Jastrow), którzy uważali inaczej. Zdaniem Hansena mogliśmy już wykazać, że ludzka aktywność – w szczególności emisje gazów cieplarnianych, na przykład dwutlenku węgla powstałego przy spalaniu paliw kopalnych: ropy naftowej, węgla i gazu ziemnego – ociepla naszą planetę. Pewnego rekordowo ciepłego czerwcowego dnia 1988 roku w Waszyngtonie Hansen składał zeznania przed Kongresem. Stwierdził wówczas: „Już czas skończyć z ględzeniem. [...] Dowody są wystarczająco wiarygodne”. Administracja Reagana była coraz bardziej niezadowolona z jego publicznych wypowiedzi jeszcze przed owym czerwcowym dniem. Jako urzędnik państwowy pracujący dla NASA Hansen musiał przedkładać swoje pisemne raporty dla Kongresu do zatwierdzenia przez administrację rządową, a począwszy od 1986 roku, Biuro Zarządzania i Budżetu przy Białym Domu notorycznie modyfikowało je w taki sposób, aby osłabiać ich wymowę. W końcu sfrustrowany Hansen w swoim sensacyjnym zeznaniu z 1989 roku oświadczył, że Biały Dom cenzuruje jego słowa[1].

Gdy na początku lat dziewięćdziesiątych zacząłem zajmować się klimatologią, moje własne stanowisko było bliższe poglądom Barry’ego Saltzmana niż Hansena. Moja praca obejmowała badania naturalnej zmienności klimatu na podstawie teoretycznych modeli klimatycznych, danych obserwacyjnych i długoterminowych zapisów paleoklimatycznych, w tym słojów drzew i rdzeni lodowych. Wyniki tych badań sugerowały istnienie mechanizmów prowadzących do naturalnych wahań klimatu w cyklach trwających po 50–70 lat, czyli niemal tyle samo co dostępne dane instrumentalnego pomiaru temperatury. Takie naturalne długoterminowe fluktuacje klimatu utrudniały wyodrębnienie ludzkiego wpływu na zmiany klimatyczne[2].

Ważne, aby zachować tu pewną perspektywę. Chociaż w tym czasie naukowcy wciąż debatowali nad tym, czy wykryliśmy już wpływ działalności człowieka na klimat, panowała generalna zgoda co do kwestii fundamentalnej – że spalanie paliw kopalnych i zwiększanie koncentracji gazów cieplarnianych w znaczący sposób przełożą się na wzrost temperatury na Ziemi. Ustalił to wielki szwedzki uczony Svante Arrhenius już pod koniec XIX wieku. Warto w tym miejscu przytoczyć cytowane na wstępie słowa ekspertów z ExxonMobil z lat siedemdziesiątych XX wieku: „Istnieje generalny naukowy konsensus co do tego, że najbardziej prawdopodobnym sposobem, w jaki ludzkość wpływa na globalny klimat, jest emisja dwutlenku węgla spowodowana spalaniem paliw kopalnych”[3]. Słynny duński fizyk Niels Bohr podobno pewnego razu stwierdził: „Prognozowanie jest trudne, zwłaszcza gdy dotyczy przyszłości”. Cóż, naukowcy Exxona w 1982 roku sporządzili imponująco trafną prognozę, przewidując wzrost koncentracji CO2 i będące jego efektem ocieplenie, którego świadkami jesteśmy obecnie[4]. Również przemysłowcy z branży węglowej już w latach sześćdziesiątych mieli świadomość, że ich działalność powoduje ogrzewanie się Ziemi[5].

Niemniej faktem jest, że w społeczności badaczy klimatu istniał rozłam w kwestii tak, wydawałoby się, fundamentalnej, jak to, czy potrafimy już wykazać wpływ działalności człowieka na zmiany klimatyczne. Negacjoniści mogli więc wykorzystać ten słaby punkt i wbić w niego klin, wywołując kontrowersje i zwątpienie wobec osiągnięć nauki. Dla przemysłu paliw kopalnych ta gra na zwłokę była niezwykle ważna, ponieważ pomagała odsuwać w czasie wprowadzenie niekorzystnych dla niego regulacji.

Podczas wyborów prezydenckich w 1988 roku George H.W. Bush deklarował, że zniweluje efekt cieplarniany „efektem Białego Domu”. Na swojego doradcę naukowego wyznaczył fizyka Davida Allana Bromleya, wykładowcę na Wydziale Fizyki Uniwersytetu Yale, gdzie w tym czasie pisałem pracę doktorską. Wciąż pamiętam, jak wracał do New Haven, by przeprowadzić specjalne wydziałowe seminarium naukowe na temat zmian klimatu i modelowania klimatycznego. Bromley nie był lewicującym aktywistą środowiskowym, rozumiał jednak prawa fizyki powodujące zmiany klimatu. Tymczasem wspomniany William K. Reilly, szef Environmental Protection Agency za rządów Busha, był ekologiem i zdecydowanym orędownikiem działań na rzecz ochrony klimatu. Około 1991 roku Bush zapowiedział, że podpisze Ramową konwencję Narodów Zjednoczonych w sprawie zmiany klimatu (UNFCCC).

Mimo to w samej administracji Busha nie było w tej kwestii jednomyślności. John Sununu, inżynier wykształcony w Massachusetts Institute of Technology (MIT) i ówczesny zwierzchnik personelu Białego Domu, był – i notabene nadal jest – negacjonistą klimatycznym. Swoje poglądy opierał na białej księdze z 1989 roku autorstwa Jastrowa, Seitza i Nierenberga z GMI (opublikowanej rok później w wersji książkowej pt. Global Warming: What Does the Science Tell Us? [Globalne ocieplenie. Co mówi nam nauka?]), w której winą za ocieplenie klimatu na Ziemi obarczano aktywność Słońca. Występując w roli przedstawiciela GMI, Nierenberg załatwił sobie spotkanie z personelem Białego Domu – zaprezentował na nim swoje poglądy bagatelizujące zmiany klimatu. To tylko pogłębiło rozłam w administracji Busha i spowolniło impet rządowych działań na rzecz ochrony klimatu[6].

Wraz z pojawieniem się w 1988 roku Międzyrządowego Zespołu ds. Zmiany Klimatu (Intergovernmental Panel on Climate Change, w skrócie IPCC) zadanie kwestionowania dowodów naukowych na to, że globalne ocieplenie jest dziełem człowieka, przerosło możliwości organizacji tak małej jak GMI. Wkrótce jednak miała nadejść odsiecz. Rok później powstało konsorcjum grup interesów z branży paliw kopalnych znane jako Global Climate Coalition. Należały do niego m.in. ExxonMobil, Shell, British Petroleum (BP), Chevron i American Petroleum Institute, które połączyły siły z przemysłowymi think tankami w rodzaju Heartland Institute (cóż za urokliwa nazwa) czy wspomnianego już nieraz Competitive Enterprise Institute. Razem tworzyły coś, co Oreskes i Conway w Merchants of Doubt przyrównali do wioski potiomkinowskiej – fasady imponująco brzmiących organizacji, instytucji i osób, które za pośrednictwem felietonów prasowych, publicznych debat, fałszywych artykułów naukowych i wszelkich innych środków przekazu negowały elementarną prawdę na temat zmian klimatu. Rozpowszechniały opinię, że ustalenia naukowe są zbyt niejednoznaczne, modele niegodne zaufania, dane zbyt skąpe i obarczone błędami, a rola naturalnej zmienności zbyt słabo poznana, by jasno określić, jaki wpływ na globalne ocieplenie i zmiany klimatu ma działalność człowieka.

David i Charles Kochowie, powszechnie zwani braćmi Koch – właściciele największego prywatnego biznesu w branży paliw kopalnych (Koch Industries) – są najlepiej znani ze swoich aktywnych działań w subsydiowaniu negacjonizmu klimatycznego w ostatnich latach. Wcześniej jednak również odegrali istotną rolę. Fakt ten wyszedł na jaw całkiem niedawno[7]. W czerwcu 1991 roku pod auspicjami Cato Institute, libertariańskiego think tanku, który bracia Koch założyli i finansowali, zorganizowano pierwszą znaną konferencję, której ideą było negowanie zmian klimatu. Zatytułowana „Światowy kryzys środowiskowy – nauka czy polityka?”, była czymś w rodzaju narady u Elronda w świecie denializmu klimatycznego. Dwóch spośród uczestniczących w tej konferencji naukowców miało dołączyć do ekipy Seitza, Jastrowa i Nierenberga, legitymizując swoim dorobkiem naukowym i akademickimi referencjami zmasowaną krytykę wymierzoną w ustalenia klimatologów.

Jednym z zaproszonych prelegentów był Richard S. Lindzen z MIT. W broszurze reklamującej rzeczone zgromadzenie przytaczano jego wypowiedź, jakoby istniały jedynie „znikome dowody” na to, że zmiany klimatu stanowią zagrożenie. Jego referencje, podobnie jak te Seitza, robiły wrażenie. Lindzen był profesorem meteorologii MIT i członkiem amerykańskiej National Academy of Sciences. Podobnie jak Seitz, otrzymywał pieniądze od branży paliw kopalnych za swoją działalność sprzyjającą jej interesom[8]. Pod względem naukowym Lindzen zasłynął z kontrowersyjnej opinii, że w modelach klimatu przecenia się efekt grzewczy rosnącej koncentracji gazów cieplarnianych z powodu procesów – związanych z chmurami i wilgocią atmosferyczną – które jego zdaniem nie są właściwie uwzględniane w owych modelach. Procesy te mogą z zasady albo zwiększać ocieplanie (sprzężenie zwrotne dodatnie), albo je zmniejszać (sprzężenie zwrotne ujemne). Lindzen wszelako skoncentrował się tylko na tym drugim aspekcie. W istocie wydaje się, że znaczną część swojej kariery poświęcił na upominanie się o rzekomo brakujące sprzężenia zwrotne ujemne, chociaż inni naukowcy raz za razem obalali jego teorie[9]. Lindzen był na tyle pewny siebie, by twierdzić, że podwojenie koncentracji CO2 (przy obecnym tempie eksploatacji paliw kopalnych osiągnięcie tego poziomu jest kwestią co najwyżej dziesięcioleci) spowoduje wzrost globalnych temperatur o zaledwie 1°C. To niedorzeczne, biorąc pod uwagę, że Ziemia już ogrzała się o większą wartość w efekcie wzrostu koncentracji CO2 zaledwie o około 50 procent. Cały zestaw dowodów – reakcja klimatu na erupcje wulkanów, okresowe zlodowacenia czy interglacjały; wczesna kreda, kiedy to naszą planetę zamieszkiwały dinozaury – wskazuje na to, że ocieplenie będzie trzykrotnie wyższe (3°C) niż to, które przewiduje Lindzen.

Na tej konferencji prelekcję wygłosił również S. Fred Singer, którego możemy już zacząć traktować jako kogoś w rodzaju negacjonisty na zawołanie i na każdą okazję. Singer, tak jak Seitz, zaczynał jako badacz oraz pracownik naukowy i podobnie jak on porzucił świat akademicki na początku lat dziewięćdziesiątych, by kwestionować, jak to sam ujął, „naukę śmieciową” o kwaśnych deszczach, dziurze ozonowej, zagrożeniu zdrowia z powodu tytoniu i oczywiście o zmianach klimatycznych, otrzymując w nagrodę za swoją działalność sowite fundusze od przemysłu[10].

Najistotniejsza rola Singera ma związek z dziedzictwem Rogera Revelle’a, nadzwyczaj zasłużonego specjalisty w dziedzinie badań atmosfery. Revelle ma fundamentalny wkład w obecny stan wiedzy o wpływie człowieka na zmiany klimatu. Już w latach pięćdziesiątych dostarczył dowodów, że spalanie paliw kopalnych skutkuje wzrostem koncentracji gazów cieplarnianych. Ponadto wykonał jedne z pierwszych prognoz przyszłego wzrostu temperatury. Z jego inspiracji ochroną klimatu zainteresował się Al Gore, kiedy jeszcze był studentem Harvardu.

Na krótko przed śmiercią Revelle'a w 1991 roku Singer dodał go jako współautora artykułu, który on sam napisał dla czasopisma „Cosmos” wydawanego przez Cosmos Club, stowarzyszenie intelektualistów z Waszyngtonu. Ów artykuł był niemal identyczny z wcześniejszym, kontrowersyjnym tekstem autorstwa Singera. Justin Lancaster, sekretarz Revelle’a i jego były doktorant, zasugerował, że Revelle nie czuł się komfortowo z wydźwiękiem tego artykułu oraz że nie miał okazji zapoznać się z ostateczną wersją tekstu (był już wówczas ciężko chory i zmarł kilka miesięcy po publikacji). Lancaster stwierdził, że Singer podstępnie namówił Revelle’a na dodanie swojego nazwiska jako współautora i że po fakcie Revelle „był głęboko zażenowany swoim współudziałem” w propagowaniu takich treści. Lancaster określił zachowanie Singera mianem nieetycznego. Był przekonany, że wie, co Singer chciał w ten sposób osiągnąć: chodziło o zdyskredytowanie Ala Gore’a i jego kampanii z początku lat dziewięćdziesiątych, mającej na celu uświadomienie opinii publicznej zagrożeń związanych ze zmianą klimatu. Lancaster nie wycofał się z tych oskarżeń, mimo że Singer próbował go straszyć podjęciem przeciwko niemu kroków prawnych[11].

Pole bitwy nabiera kształtu

Przenieśmy się teraz o kilka lat do przodu, do ostatnich miesięcy 1995 roku, kiedy sprawy zaczęły eskalować. Z jednej strony dowody naukowe na wpływ człowieka na zmiany klimatu były coraz bardziej dobitne. Obserwacje, symulacje modelowe i tym podobne – wszystko zaczynało do siebie pasować. Mój sceptyczny niegdyś promotor Barry Saltzman i ja byliśmy współautorami artykułu, który potwierdzał słuszność tej tezy[12]. Z drugiej – finansowany przez przemysł ruch oporu przeciwko nauce również analogicznie przybrał na sile. Dziesiątki organizacji fasadowych i negacjonistów do wynajęcia zajmowały silnie ufortyfikowaną „wioskę potiomkinowską” denializmu klimatycznego, którego sponsorem był przemysł paliw kopalnych. Pole bitwy nabrało kształtu, siły zostały zmobilizowane. Zmiana klimatu urosła do rangi najważniejszej kwestii politycznej swoich czasów.

Pod koniec listopada 1995 roku Międzyrządowy Zespół ds. Zmiany Klimatu (IPCC) miał się spotkać w Madrycie na ostatniej sesji plenarnej przed opublikowaniem swojego drugiego raportu. Jego celem było podsumowanie aktualnego wspólnego stanowiska naukowców z całego świata odnośnie do zmian klimatu. Jak wspomniałem, konsensus ten w szybkim tempie zmierzał do zaakceptowania, że klimat nieuchronnie się zmienia, i to w sposób stanowiący dla nas zagrożenie. Mimo to doszło do zaciekłej dysputy między naukowcami firmującymi ów raport a delegatami rządowymi reprezentującymi niewielką grupę państw. Głównymi oponentami w obrębie tej grupy byli przedstawiciele Arabii Saudyjskiej i Kuwejtu. Oba kraje – jako czołowi eksporterzy ropy naftowej – czerpały krociowe zyski z nieprzerwanej eksploatacji i sprzedaży paliw kopalnych. Jak to ujął dziennikarz naukowy William K. Stevens, państwa te „zawarły z lobbystami amerykańskich przemysłowców sojusz, którego celem była próba osłabienia konkluzji raportu”[13].

Pytanie brzmiało: czy można stwierdzić z przekonaniem, że wpływ działalności człowieka na zmiany klimatu jest już możliwy do zidentyfikowania? Naukowcem, który wziął na siebie główną odpowiedzialność za tę część raportu, był Ben Santer. Ten badacz klimatu z podległego Departamentowi Energii Lawrence Livermore National Laboratory w Kalifornii opublikował serię ważnych artykułów na ten temat. W uznaniu jego fundamentalnego wkładu w naszą wiedzę w dziedzinie zmian klimatu otrzymał Nagrodę MacArthurów, zwaną „grantem dla geniuszy”. Santer i jego współautorzy z IPCC na podstawie dostępnych informacji doszli do wniosku, że „bilans dowodów sugeruje znaczny wpływ człowieka na klimat”[14].

Delegat saudyjski zaprotestował, że słowo „znaczny” jest zbyt mocne. Naukowcy spierali się z nim przez całe dwa dni o to jedno słowo zawarte w ich „Podsumowaniu dla decydentów” do rzeczonego raportu – części raportu, którą zwykle czytają politycy i o której piszą dziennikarze. Podobno przedyskutowano aż 30 różnych słów alternatywnych, zanim przewodniczący IPCC Bert Bolin znalazł takie, które było do przyjęcia przez obie strony – „zauważalny”. Termin ten wprawdzie potwierdzał, że ludzka działalność ma jakiś wpływ na zmiany klimatu, o czym przekonywali naukowcy, ale jednocześnie sugerował, że jest on ledwie dostrzegalny. To rozcieńczenie przekazu z pewnością przypadło do gustu bogatym w ropę Saudyjczykom.

Fakt, że poświęcono całe dwa dni ostatecznego posiedzenia plenarnego na debatowanie nad pojedynczym słowem w podsumowaniu raportu, daje pewne wyobrażenie na temat tego, jak bardzo do połowy lat dziewięćdziesiątych kwestia ochrony klimatu przesiąkła polityką. Ben Santer stał się osobą, którą najbardziej kojarzono z konsensusem wśród naukowców. Z tego względu, podobnie jak wcześniej Rachel Carson, Herbert Needleman czy Gene Likens, stał się obiektem zaciekłych ataków ze strony konsorcjów przemysłowych i służących im „bulterierów”, których celem było podkopanie jego wiarygodności.

Zaledwie kilka miesięcy po plenarnym posiedzeniu IPCC, w lutym 1996 roku, S. Fred Singer napisał do czasopisma „Science” artykuł, w którym zaatakował Santera. Zakwestionował kluczowe wnioski IPCC, że prognozy modelowe zgadzają się z obserwowanym ociepleniem, twierdząc, że badania udowodniły ochładzanie się klimatu. Tak oczywiście nie było. Żadne obserwacje nie wykazały niczego takiego. Wręcz przeciwnie – były dowodem na wzrost temperatury. Negacjoniści klimatyczni trzymali się jednak kurczowo osobliwego zestawu danych, który rzekomo przeczył wszystkim innym dowodom na globalne ocieplenie. Była to szacunkowa ocena temperatur atmosferycznych, którą John Christy i Roy Spencer, dwaj naukowcy z Uniwersytetu Alabamy w Huntsville, opracowali na podstawie danych pozyskanych z satelitów. Wizja ochłodzenia, które zapowiadali Christy i Spencer, z czasem okazała się efektem popełnionych przez nich błędów. Wcześniej jednak negacjoniści wydusili z niej dla siebie, ile tylko się dało[15].

Singer ponadto twierdził, jakoby włączenie prac Santera do raportu naruszało zasady IPCC, ponieważ wyniki owych badań nie zostały wcześniej opublikowane. W rzeczywistości większość została opublikowana. Tak czy inaczej, zasady IPCC bynajmniej nie wymagają, by praca, na którą powołuje się raport, została do tego czasu opublikowana – ma być jedynie dostępna na życzenie dla recenzentów.

Tymczasem wspomniane konsorcjum Global Climate Coalition rozpowszechniało w Waszyngtonie raport powielający te same bezpodstawne insynuacje wobec Santera, jednocześnie oskarżając go o „polityczną manipulację” i „naukowe czystki”. Ten drugi zarzut, przywodzący na myśl język Trzeciej Rzeszy, był szczególnie podły, jeśli wziąć pod uwagę, że naukowiec stracił krewnych w nazistowskich Niemczech. Zarzuty były oczywiście fałszywe. Na życzenie kierownictwa IPCC Santer po prostu usunął zbędne streszczenie, tak aby struktura rozdziału, którego był przewodnim autorem, odpowiadała strukturze pozostałych rozdziałów. Kilka miesięcy później Frederick Seitz opublikował w „Wall Street Journal” felieton, powtarzając te same insynuacje pod adresem Santera[16].

Negacjoniści klimatyczni byli w stanie rozpowszechniać fałszywe zarzuty przeciwko Santerowi szybciej (i w bardziej renomowanych środkach przekazu), niż on i cała reszta naukowej społeczności mogli je odpierać. W efekcie zszargano mu opinię, a jego praca zawodowa, a nawet życie były zagrożone. To klasyczny przykład tego, co później nazwałem „strategią Serengeti”. Ludzie opłacani z pieniędzy przemysłu atakują wybranych naukowców tak, jak afrykańskie drapieżniki na równinie Serengeti polują na swoją zdobycz – wyszukują osobniki wyglądające na łatwy łup, a następnie próbują je odizolować od reszty stada. Gdy wyniki mojej pracy odegrały znaczącą rolę w kolejnym raporcie IPCC, Ben Santer skomentował: „Są ludzie, którzy myślą, że jeśli pogrążą Mike’a Manna, pogrążą również IPCC”[17]. Sądzili, że będę łatwym łupem.

Oszustwo Seitza

Pójdźmy znów naprzód, do 1997 roku. Właśnie przyjęto Protokół z Kioto. To międzynarodowe porozumienie, uzupełniające Ramową konwencję Narodów Zjednoczonych w sprawie zmiany klimatu, zobowiązywało kraje na całym świecie do znacznej redukcji emisji dwutlenku węgla w celu uniknięcia „niebezpiecznej antropogenicznej ingerencji w system klimatyczny”[18]. Presja na decydentów rosła. Siły negacji i obstrukcjonizmu musiały się dodatkowo zmobilizować, jeśli miały zapobiec działaniom ratującym klimat.

Czyniąc to, zawierały sojusze z coraz dziwaczniejszymi postaciami. Weźmy na przykład Arthura B. Robinsona, chemika z bezsprzecznie imponującymi referencjami. Niegdyś protegowany Linusa Paulinga, laureata Nagrody Nobla z chemii, prowadził w Cave Junction w Oregonie rodzinny biznes, który nazwał Oregon Institute of Science and Medicine. Robinson przez lata postawił parę bardzo osobliwych hipotez naukowych, m.in. tę, definitywnie obaloną, jakoby spożywanie witaminy C powodowało raka. Znany jest również z tego, że zbiera i analizuje ludzką urynę. Ponadto – zapewne właśnie się nad tym zastanawialiście – neguje zmiany klimatu, co sprawiło, że ostatnio związał się z Mercerami (prawicową rodziną denialistów klimatycznych) i administracją Trumpa[19].

W 1998 roku Robinson połączył siły z naszym starym znajomym Frederickiem Seitzem, aby wspólnie podkopywać poparcie dla Protokołu z Kioto. We dwóch zorganizowali kampanię przeciwko temu międzynarodowemu porozumieniu. Ich tzw. Petycja oregońska, pod którą podpisało się 31 tysięcy osób reprezentujących rzekomo środowisko naukowe, do dziś jest przedstawiana jako dowód powszechnego sprzeciwu ludzi nauki wobec badań dowodzących wpływu człowieka na zmiany klimatu. Tak się dzieje, mimo że w rzeczywistości wśród sygnatariuszy było niewielu naukowców (swoje podpisy złożyli m.in. Geri Halliwell z zespołu Spice Girls czy B.J. Hunnicutt, postać z telewizyjnego serialu M*A*S*H). Warto nadmienić, że sygnatariusze, którzy faktycznie byli naukowcami, w większości oświadczyli, że wycofali poparcie dla petycji, w ogóle nie pamiętali, że coś takiego podpisali, już nie żyją albo nie odpowiedzieli, gdy „Scientific American” próbował się skontaktować z nimi w tej sprawie[20].

Petycję rozesłano drogą pocztową do bardzo wielu naukowców, dziennikarzy i polityków, razem z pismem przewodnim i artykułem atakującym dowody naukowe na zmiany klimatu. Współautorami owego opracowania, zatytułowanego Środowiskowe efekty zwiększonego poziomu atmosferycznego dwutlenku węgla, byli: Robinson, jego syn Noah oraz negacjonista klimatyczny Willie Soon. Tekst sformatowano tak, by wyglądało na to, że opublikowano go w prestiżowym „PNAS” („Proceedings of the National Academy of Science”), oficjalnym czasopiśmie amerykańskiej National Academy of Sciences. Seitz posunął się do tego, że podpisał załączony list jako były szef tej szacownej instytucji. W reakcji na to akademia podjęła bezprecedensowy krok, publicznie piętnując jego wysiłki jako celowe wprowadzanie w błąd. Przy okazji oświadczyła, że jej stanowisko w przedmiotowej sprawie – istnienie konsensusu co do tego, że zmiana klimatu to fakt i że jest ona powodowana przez człowieka – jest dokładnie przeciwne niż to, co głosił Seitz.

Ów incydent zbiegiem okoliczności wydarzył się zaledwie parę dni przed publikacją naszego artykułu z wykresem kija hokejowego, który ukazał się w czasopiśmie „Nature” 22 kwietnia (w Międzynarodowym Dniu Ziemi) 1998 roku[21]. Słynny już wykres ukazywał prawdziwe oblicze globalnego ocieplenia. Od tego czasu urósł do rangi symbolu debaty nad zmianami klimatu, jednocześnie stając się – a ja wraz z nim – obiektem zmasowanego ataku.

Walka hokejowa

Przenieśmy się teraz o kolejnych parę lat w przyszłość, do 2002 roku, by zapoznać się z niesławnym memorandum Luntza. Frank Luntz jest zawodowym specjalistą od sondaży, który od dawna doradza Partii Republikańskiej, bazując na wiedzy pozyskanej z badań opinii publicznej i grup fokusowych. W memorandum z 2002 roku, które wpadło w ręce organizacji Environmental Working Group, Luntz ostrzegał swoich republikańskich, hołubiących paliwa kopalne klientów słowami: „Jeśli opinia publiczna dojdzie do przekonania, że kwestie naukowe zostały rozstrzygnięte, adekwatnie zmieni swoje poglądy na temat globalnego ocieplenia”[22]. Zalecał używanie mniej niepokojąco brzmiącego języka w opisywaniu tego zjawiska, na przykład „zmiana klimatu” zamiast „globalne ocieplenie”. Jak na ironię ta sama społeczność naukowców, którą negacjoniści oskarżają o sianie paniki, także zaczęła preferować to określenie, po prostu dlatego że opisuje ono zaistniały problem w bardziej kompleksowy sposób. Zmiany klimatu obejmują nie tylko ocieplenie się powierzchni Ziemi, ale również topnienie pokrywy lodowej, podnoszenie się poziomu mórz i oceanów, przesunięcia opadów atmosferycznych, pustynnienie, anomalie prądów morskich itd. Luntz sugerował też republikanom, by „globalne ocieplenie przedstawiać jako teorię [a nie fakt]”. Zakrawa to na ironię, ponieważ teoria jest jednym z najpotężniejszych bytów naukowych. Grawitacja też jest tylko teorią, co bynajmniej nie czyni skoku w przepaść bezpieczniejszym.