Noc zła - Éric Giacometti, Jacques Ravenne - ebook + audiobook

Noc zła ebook i audiobook

Éric Giacometti, Jacques Ravenne

4,4

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Drugi tom bestsellerowej sagi Czarne słońce, na kartach której spotykają się najważniejsze postaci drugiej wojny światowej, a także całą plejada niezwykle barwnych fikcyjnych postaci. Listopad 1941 roku. Niemcy wygrywają na wszystkich frontach. Wojska III Rzeszy stoją u bram Moskwy. Dla Himmlera, szefa SS, zwycięstwo będzie ostateczne, jeżeli uda mu się zdobyć świętą swastykę, która zniknęła gdzieś w Europie. Churchill pragnie za wszelką cenę odnaleźć ten artefakt przed nazistami. Każdy liczy na Tristana Marcasa, podwójnego agenta o niejasnej przeszłości. W samym sercu okultystycznych zmagań między siłami Dobra i Zła jest Laure, francuska bojowniczka, i Erika, niemiecka archeolożka ‒ obydwie stoczą ze sobą bezpardonową walkę. Kto okaże się silniejszy w tym pojedynku światła i ciemności, który rozgrywa się od Berlina do Londynu, od tajemniczej Krety do Włoch pod rządami Mussoliniego? A może prawda kryje się w owianej tajemnicą młodości Adolfa Hitlera? „Pasjonująca, erudycyjna. Tę powieść dosłownie się pożera” Le littéraire.com „Intryga jak zwykle wycyzelowana, temat ambitny. Kolejny sukces autorów”. Livres for fun

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 377

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 13 godz. 5 min

Oceny
4,4 (51 ocen)
28
18
3
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Marzena-Legimi

Nie oderwiesz się od lektury

taki komiks na olny wieczór
00

Popularność




Le Soleil Noir. La nuit du mal

© 2019 by Editions Jean-Claude Lattès

Copyright © 2020 for the Polish edition by Wydawnictwo Sonia Draga

Copyright © 2020 for the Polish translation by Bożena Sęk (under exclusive license to Wydawnictwo Sonia Draga)

Projekt graficzny okładki: Mariusz Banachowicz

Redakcja: Bogusława Wójcikowska

Korekta: Izabela Sieranc, Marta Chmarzyńska, Iwona Wyrwisz

ISBN: 978-83-66512-01-6

Wszelkie prawa zastrzeżone. Nieautoryzowane rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci jest zabronione i wiąże się z sankcjami karnymi.

Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórców i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.

Szanujmy cudzą własność i prawo!

Polska Izba Książki

Więcej o prawie autorskim na www.legalnakultura.pl

WYDAWNICTWO SONIA DRAGA Sp. z o.o.

ul. Fitelberga 1, 40-588 Katowice

tel. 32 782 64 77, fax 32 253 77 28

e-mail:[email protected]

www.soniadraga.pl

www.facebook.com/wydawnictwoSoniaDraga

E - wydanie 2020

Saga Czarne Słońce

Według legendy ten, kto

zdobędzie cztery swastyki,

stanie się panem świata.

FragmentThule Borealis Kulten

Streszczenie tomu 1

Triumf ciemności

Tybet, rok 1939. Wysłana do Tybetu na osobisty rozkaz Heinricha Himmlera wyprawa SS odkrywa w jednej z jaskiń świętą swastykę liczącą kilka tysięcy lat. Pierwszy z czterech artefaktów, o których mówi legenda. Swastykę odnaleziono dzięki bezcennej księdze Thule Borealis zrabowanej żydowskiemu antykwariuszowi w noc kryształową. Według tego manuskryptu każda z czterech swastyk wyposaża jej posiadacza w znaczną władzę. Zgromadzenie wszystkich daje władzę absolutną.

Hiszpania, rok 1941. Tristana Marcasa, Francuza walczącego w Brygadach Międzynarodowych, z frankistowskiego więzienia wyciąga pułkownik SS Karl Weistort, szef Ahnenerbe, nazistowskiej instytucji prowadzącej badania naukowe i ezoteryczne. Razem jadą do zamku Montségur, próbując odnaleźć drugą mityczną swastykę. Pomaga im Erika von Essling, ulubiona archeolożka Himmlera. Tam dochodzi do konfrontacji z młodą francuską arystokratką, niejaką Laure d’Estillac, której rodzina jest właścicielem zamku.

Londyn, rok 1941. Komandor Malorley z SOE, brytyjskiego kontrwywiadu, nowej tajnej służby, wie o istnieniu Thule Borealis i o ezoterycznych poszukiwaniach prowadzonych przez nazistów. Przekonuje premiera Winstona Churchilla o tajemnej mocy artefaktów i dostaje od niego zielone światło na zorganizowanie operacji, która pozwoli odzyskać swastykę z Montségur.

Montségur, maj 1941 roku. Anglikom udaje się zdobyć drugą swastykę dzięki pomocy Tristana, który gra na dwa fronty: z Niemcami i z Brytyjczykami. Francuz z powodzeniem przekazał nazistom podrobiony artefakt. Laure d’Estillac, której ojca zamordowali esesmani, ucieka do Anglii ze zdziesiątkowanym oddziałem. Ciężko ranny pułkownik SS Karl Weistort zapada w śpiączkę.

Berlin, czerwiec 1941 roku. Znaleziony w Montségur (fałszywy) artefakt, a także Thule Borealis zostają zdeponowane w zamku Wewelsburg, świątyni SS. Tristan pracuje z Eriką, mianowaną tymczasowym szefem Ahnenerbe. Za zasługi dla Rzeszy zostaje odznaczony Krzyżem Żelaznym przez samego Himmlera.

Front wschodni, 22 czerwca 1941 roku. Hitler, uwierzywszy, że jest niepokonany, napada na Rosję, niebawem zaczną się pierwsze masowe mordy na cywilach – żydowskich i nie tylko. Korzystając z otwarcia drugiego frontu, Anglia próbuje przejąć inicjatywę na Zachodzie.

Prolog

Kreta

Jesień 1941

Od dawna na to czekali. A nawet jeszcze dłużej, bo czekali już ich ojcowie. I ojcowie ich ojców. Jak daleko sięgała pamięć wioski, wiedzieli, że to się stanie.

Nie wiedzieli kiedy, nie wiedzieli kto, lecz po wiekach oczekiwania wiedzieli, że ten dzień nadszedł.

A raczej noc.

Krwawa noc.

Pięciu wieśniaków przemykało bezszelestnie wśród drzew oliwnych. W ciemnościach drzewo oliwne przypomina istotę ludzką. Jest wysokie jak ona, często ma jej sylwetkę i nawet jeśli wiatr je pochyli, przygnie, zawsze może ukryć człowieka. Człowieka, który potrzebuje nasłuchiwać. Nasłuchiwać mroku. I to mroku, który nigdy nie jest cichy. Kto potrafi słuchać, wyłapie zawsze jedno i to samo słowo:

Xeni!

Xeni!

Xeni!

Najeźdźcy.

Wojownicy przybyli z północy, głowy mieli ukryte pod stalowymi hełmami. Przybyli zbrukać ich ziemię, zrabować skarb, który miejscowym powierzył pewien cudzoziemiec. Cudzoziemiec z północnych krain, z otchłani czasu.

Pięciu wieśniaków nie miało cienia wątpliwości: jasnowłosi mężczyźni, którzy butnie kroczą na ich oczach, to barbarzyńcy opisani w starej przepowiedni.

Podniósł się lekki, wonny wietrzyk, zaszeleściły drzewa oliwne. Wzbił się pradawny śpiew zniekształcony obecnością najeźdźców.

Zanim otrzymają miano, te trutnie czynią hałas – hałas podkutych butów tupiących w ziemię, kolb uderzających o biodra, hałas wojny i śmierci maszerującej drogą.

Czasami jednak śmierć skręca gdzieś w bok.

Wśród drzew oliwnych poruszyli się wieśniacy. Teraz muszą zobaczyć. Zobaczyć, ilu jest najeźdźców.

Jeden, dwóch, trzech.

Zobaczyć lufy karabinów, które oparto o mur, zobaczyć płomyk zapalniczki, malutki żarzący się krążek końca papierosa. Zobaczyć, jak ci żołnierze na powrót stają się ludźmi. W samą porę, aby umrzeć.

Pięciu wieśniaków wyszkolono, by zadawali śmierć tym, którzy ośmielą się złamać zakaz. Jak ich ojcowie przed nimi i ojcowie ich ojców.

Są nie tylko rolnikami, ale również filakami. Strażnikami.

W żyłach wszystkich płynie boska krew. Urodzili się na Krecie, wyspie miodem płynącej, na ziemi, którą wybrała matka Zeusa, by wydać na świat ojca bogów.

A każdy filak posługuje się kyro jak żaden inny Kreteńczyk. Kyro, groźnym sztyletem o karbowanym ostrzu naznaczonym czerwienią w kształcie kropli. Ostatniej kropli krwi, która zostanie w ciele wroga.

Ukryci za drzewami filakowie obserwują wojowników z północy i uśmiechają się w ciemności. Pierwszy wróg właśnie odpiął pas, zdjął kurtkę mundurową. Jest bardzo gorąco. Nie przywykł do takiej temperatury. On i jego towarzysze są dziećmi zimnej krainy, równie zimnej jak ich serca.

Skórę mają bladą.

Ale już niedługo.

Jeden z filaków opuszcza kryjówkę wśród drzew. Otwiera swój kyro o rogowym trzonku, sprężyna jest idealnie naoliwiona, klinga nasmarowana węglem, żeby nie było refleksów. Pozostali dołączają do niego. Sfora szczerząca kły.

Najeźdźcy są odwróceni do nich tyłem. Krzątają się przy studni. Nic nie usłyszą. Skupiają się na wiadrze, które stuka o cembrowinę, gdy je wyciągają. Przez cały dzień chciało im się pić. I teraz wsłuchani są tylko w swoje pragnienie.

Zapomnieli, że są najeźdźcami.

Słyszą tylko zapowiedź wody.

Dopada do nich pierwszy filak.

Przywódca sfory.

Nieruchomieje, dobiega go stuknięcie wiadra o brzeg studni, i wtedy uderza.

Kyro jest tak ostry, że bez oporu wchodzi między żebra, a ból tak przenikliwy, że cudzoziemiec nawet nie krzyczy. Wlepia wzrok w gwiazdy, jakby ich nigdy nie oglądał. Później mrok spowija jego oczy. Upada bezgłośnie. Pozostali żołnierze, zanurzywszy dłonie w wiadrze, piją łapczywie. Są głusi na swój los. Ostrza głęboko wrzynają się w ich szyje. Ostatnie, co najeźdźcy poczują, to dziwny smak w ustach – smak własnej krwi, którą zdążą przełknąć.

Teraz obcy to tylko ciała, które filakowie układają gwiaździście wokół studni.

Czynią znak krzyża, lecz nie dlatego, że proszą o wybaczenie, ale że najgorsze jeszcze przed nimi.

Obracają trupy na wznak.

Każdy kyro zawisa tuż nad torsem wroga, po czym na mostku rozcina skórę, która rozwiera się jak wilgotne usta.

Następnie filakowie zanurzają dłoń w otworze.

Szukają.

Kiedy się prostują, z ziemi wzbija się cierpki, słodkawy zapach.

Thanatos.

Wróg jest naprawdę martwy dopiero wtedy, kiedy zabierze się mu coś więcej niż samo życie.

CZĘŚĆ PIERWSZA

Zanim nastał Hitler, byłem ja.

Aleister Crowley

Źródłem jego osobistej siły była myśl, iż jest uosobieniem niemieckiego mesjasza.

The Labyrinth,

wspomnienia Waltera Schellenberga,

szefa kontrwywiadu Rzeszy

1

Południowa Anglia

Southampton

Listopad 1941

Linia horyzontu zacierała się na niebie ołowianej barwy. Na wysrebrzone morze opadała ściana deszczu. Spełniła się prognoza admiralicji – zła pogoda przychodziła zawsze z południowego wschodu. Z Francji. Była dopiero trzecia po południu, lecz kapitanat portu kazał włączyć latarnie bezpieczeństwa. Wiatr, chwilowo słaby, miał przybrać na sile.

W porcie Southampton, największym na południu po Portsmouth, panował wielki ruch. Chmary jednostek najróżniejszej wyporności wchodziły do trzech głównych basenów portowych i wychodziły z nich. Od wybuchu wojny frachtowce i okręty wojskowe zastąpiły legendarne transatlantyki i luksusowe jachty. Duch Titanica rozwiał się definitywnie. Z Southampton nie wyruszano już na wycieczki morskie – wyruszano na wojnę.

W sterowni Cornwallisa kapitan Killdare obserwował taniec żurawi nad głównym pokładem. Załadunek ostatnich skrzyń ciąg­nął się i ciągnął, statek powinien był podnieść kotwice już ponad dwie godziny wcześniej. Killdare chciał jak najszybciej opuścić estuarium i minąć wyspę Wight, zanim nadciągną samoloty Luftwaffe. Co prawda pod koniec maja bombardowania zelżały – Anglia wygrała bitwę powietrzną dzięki eskadrom swoich spitfire’ów – Niemcy jednak wciąż przypominali o sobie nalotami na strategiczne cele cywilne i wojskowe. Na Southampton i Portsmouth nadal spadały przeznaczone dla nich racje żelaza i ognia. Unieruchomiony w porcie Cornwallis przedstawiał zbyt łatwy łup dla sępów grubego Göringa.

Zirytowany opóźnieniem Killdare sięgnął po telefon wewnętrzny, by wezwać odpowiedzialnego za załadunek.

– Matthew, do licha, co ci dokerzy wyczyniają? Chcecie, żebyśmy spędzili tu noc?

– Jeszcze jedna skrzynia i koniec, kapitanie. Dźwig żurawia się zablokował przez ten cholerny olej syntetyczny.

– Olej jest w porządku, ale może to niemiecki sabotaż? Swoją drogą coś mi się zdaje, że nawet w czasie wojny dokerzy mają wszystko w głębokim poważaniu.

Kapitan Killdare odwiesił słuchawkę jeszcze bardziej poirytowany. I bez tego od tygodnia chodził zły. Od spotkania w biurze armatora w centrum miasta, gdzie ku jego ogromnemu zaskoczeniu dyrektor operacji morskich w Cunard Line powierzył mu dowództwo Cornwallisa, statku wycieczkowego o niewielkiej wyporności mającego płynąć do Nowego Jorku.

Statek wycieczkowy! Killdare nie cierpiał tych jednostek.

On przed wojną specjalizował się we frachtowcach. Cieszył się na wszystkich morzach świata reputacją starego wygi, który potrafi do właściwego portu dostarczyć każdy towar. Cenny czy nie. Armatorzy bili się o niego, odkąd uratował zagrożony ładunek na morzu w pobliżu Makau, chociaż część załogi uciekła z pokładu.

I oto go zarekwirowano, zmuszono do dowodzenia Cornwallisem. Nawet nie parowcem klasy A, typu Queen Mary. Cornwallis miał przewieźć do Stanów Zjednoczonych ładunek zaawansowanej technologii. Ot, nowa strategia wymyślona przez sztab. Oficer Floty Atlantyckiej obecny przy rozmowie tak objaśnił ten wybór: „U-booty stadami polują na Atlantyku, biorą na cel konwoje wojskowe i duże frachtowce. Ale torpedy są zbyt cenne, żeby je marnować na statki transportu cywilnego”.

Drzwi sterówki otworzyły się z niemiłym zgrzytnięciem, wpuszczając postawnego człowieka w jasnobrązowym prochowcu. W dłoni trzymał miękki pilśniowy kapelusz. Killdare na powitanie obrzucił go lodowatym spojrzeniem.

– Dzień dobry, kapitanie, jestem John Brown – powiedział intruz spokojnie. – Miło mi pana poznać.

Marynarz nieufnie spoglądał na Browna. Uprzedzono go, że się zjawi. Jakaś gruba ryba zdaniem sekretariatu w Cunard Line. Człowiek miał około pięćdziesiątki, jasną twarz o delikatnych rysach, typową dla londyńskich urzędników, od których rojno było w ministerstwach czy w bankach. Podane nazwisko z daleka zalatywało pseudonimem. A to zwiastowało kłopoty. Kapitan burknął „dzień dobry” i uścisnął mu dłoń, twardszą, niż się spodziewał po uśmiechniętym pięćdziesięciolatku.

– Czym mogę służyć? – spytał, starając się, by jego głos zabrzmiał jak najbardziej posępnie.

– Za ile zamierza pan wypłynąć?

– Sądzę, że za jakieś pół godziny.

– Świetnie. Jeden z moich podwładnych zabiera się z panem. Czy może pan zadbać, żeby mu było wygodnie?

Kapitan wzruszył ramionami.

– Mówi pan o tym nieokrzesanym brodaczu, który cuchnie papierosami, przyspawanym do zaplombowanej walizki i zajmującym kabinę trzydzieści pięć „be”? Będzie traktowany z wszelkimi względami należnymi pasażerowi górnego pokładu. A teraz, jeśli pan pozwoli… Mam na głowie wyjście z portu. Przekażę pańską prośbę pierwszemu oficerowi. Życzę dobrego dnia.

Marynarz się odwrócił, kończąc rozmowę, i zaczął sprawdzać manometry na desce rozdzielczej. Upłynęło kilka chwil, a drzwi sterówki się nie otwierały.

– Kapitanie, chyba nie zrozumieliśmy się dobrze.

Killdare się odwrócił – przed nosem miał legitymację wojskową ozdobioną zdjęciem pana Browna.

„Komandor James Malorley, Wydział Strategiczny Sił Lądowych”.

– Widzi pan, ten nieokrzesany brodacz to mój adiutant. I na zlecenie brytyjskiego rządu wypełnia poufną misję najwyższej wagi. Życzylibyśmy sobie, żeby mu pan zapewnił wszelkie udogodnienia, dopóki będzie na pokładzie. Proszę zauważyć, że trybu warunkowego używam z uprzejmości.

Killdare się wyprostował. Odsłużył cztery lata w Królewskiej Marynarce Wojennej i odruchowo stanął na baczność przed oficerem wyższym stopniem.

– Pan wybaczy, komandorze. Szkoda, że nie zjawił się pan wcześ­niej. Jestem trochę nerwowy przez te wypady szkopów. Im szybciej podniosę kotwicę, tym lepiej będę się zachowywał.

– W zeszłym tygodniu w Portsmouth rozpracowano niemiecką siatkę szpiegowską, obawiam się więc niepowołanych uszu. Chcę przekazać panu pakiet. – Komandor Malorley podał mu żółtą plastikową kopertę opatrzoną pieczęcią kancelarii premiera. – To instrukcje dla pana, proszę je otworzyć, kiedy znajdziecie się na pełnym morzu. Zorientuje się pan, że pochodzą od najwyższych czynników. Proszę je uważnie przeczytać. Ten nieokrzesany brodacz, kapitan Andrew, wyjaśni panu, o co chodzi.

– Skoro to misja najwyższej wagi, czy nie jest niebezpieczne mieszanie w to cywilów? Mam na pokładzie około trzydziestu osób. Wiem, że trwa wojna, ale wykorzystywanie niewinnych ludzi jako przykrywki to bardzo… niesportowe zachowanie.

Malorley się uśmiechnął.

– Sądzi pan, że Hitler i jego banda zachowują się sportowo? Ta troska przynosi panu zaszczyt, ale proszę się nie martwić o pasażerów, to sami zawodowcy. Znają ryzyko. Podczas całego rejsu będzie pan zresztą eskortowany przez dwa okręty podwodne. Absolutnie dyskretnie, zapewniam. Czekają na pana poza obrębem portu.

W sterówce dwukrotnie rozległ się dźwięk syreny – pierwszy oficer sygnalizował w ten sposób, że załadunek dobiegł końca.

– No, widzę, że wybiła godzina wyjścia w morze. Powodzenia. – Przez kilka długich sekund komandor wpatrywał się w kapitana. – Gdybym powiedział, że w pana rękach leży przyszłość tej wojny, uwierzyłby pan?

– Sądząc po aparycji pańskiego podwładnego, postawiłbym swoje roczne uposażenie, że nie. Ale w naszych czasach wszystko jest możliwe, na przykład rozmowa z komandorem, który przedstawia się jako mister Brown, albo patrzenie na Europę tańczącą, jak jej zagra facet z wąsikiem Chaplina. Dowiozę ten pański cholerny ładunek do właściwego portu, choćbym miał płynąć przez Morze Sargassowe i zmierzyć się z samym Neptunem.

Komandor poklepał go po ramieniu i wyszedł ze sterówki, ściągając poły prochowca. Temperatura spadła o kilka stopni, wilgoć wnikała wszędzie, czuł ją nawet za kołnierzykiem koszuli.

Kiedy stanął na mokrym nabrzeżu, w porcie rozbrzmiał dźwięk syreny Cornwallisa. Robotnicy portowi w musztardowych kombinezonach odwiązywali cumy i rzucali je marynarzom, którzy się roili na pokładzie.

Komandor James Malorley, alias mister Brown, oficer SOE, obserwował czarny kadłub Cornwallisa, który powoli oddalał się od nabrzeża. O ironio, statek wybrany do przewiezienia świętej swastyki, pierwszego z czterech artefaktów zdobytych przez obóz aliantów, nosił imię dowódcy wojsk angielskich z czasów amerykańskiej wojny o niepodległość. Lorda Cornwallisa, zaprzysięgłego wroga George’a Washingtona.

W powietrzu rozszedł się mocny smród mazutu, statek obracał się wokół własnej osi, aby ustawić się dziobem do kanału. W czeluściach kadłuba maszyny cicho mruczały.

Malorley po raz ostatni spojrzał na statek, wcisnął pilśniowy kapelusz na głowę i zrobił w tył zwrot, kierując się do kapitanatu, gdzie czekał na niego samochód marki Amilcar, a w nim Laure d’Estillac.

Nie chciał przyznać, ale poczuł ulgę, kiedy swastyka wyruszyła w rejs na drugi brzeg Atlantyku, tysiące kilometrów stąd. On i jego koledzy z SOE ryzykowali życie, aby ją wyrwać z łap nazistów. I niektórzy je stracili.

Z głębin jego świadomości wychynęła twarz Jane. Nie mógł się opędzić od jej zdziwionej niemal jak u dziecka miny, kiedy dosięgła ją seria niemieckiego żołnierza. Jej jasne włosy zafalowały w świet­le reflektorów wroga. Padła daleko, gdzieś na południu Francji, w pobliżu Pirenejów. Na heretyckiej ziemi, na łące pod Montségur, dokładnie w miejscu, gdzie przed wiekami katarzy spłonęli na stosie. Nie mógł nic zrobić, aby ją ratować, uciekał jak tchórz, musiał bowiem zabrać artefakt w bezpieczne miejsce.

Malorley ciągle pamiętał, jak go pocałowała, kiedy uciekali z zamku. To był długi pocałunek, jakby dzielna dziewczyna wiedziała, że będzie ostatni.

Grube krople deszczu spadły na nabrzeże. Zadrżał i mocniej owinął szalik wokół szyi. Woda spływająca mu po kapeluszu rozmazała twarz Jane, zostawiając go samemu sobie.

Należał do samotników, którzy zrezygnowali z normalnego życia. Nie miał żony, nie miał dzieci ani nawet psa, żył wyłącznie po to, aby spełniać obowiązek. Nie z wyboru – los tak za niego zdecydował, rzucając go na poszukiwanie artefaktów. Czuł, że znalazł się na szachownicy i bierze udział w tajemnej partii, która go przerasta. W rozgrywce toczącej się od tysiącleci. A on nie miał pojęcia, czy jest zwykłym pionkiem czy figurą, wiedział natomiast, że przed nim, w innych czasach, w innych cywilizacjach, byli już tacy, którym dusza w tej grze się wypaliła.

Przyspieszył kroku. Kapitanat mieścił się po drugiej stronie basenu portowego, a nie chciał dotrzeć do samochodu całkowicie przemoczony.

Nagle w porcie rozległ się przeraźliwy dźwięk syreny. Malorle­yowi krew szybciej popłynęła w żyłach, mięśnie nóg automatycznie zaczęły aktywniej pracować. Od początku wojny było to u niego, jak u większości Anglików, instynktowne. Biegł nabrzeżem aż do utraty tchu. Miał przed sobą jeszcze tylko kilka minut życia. Nie była to syrena statku, lecz obrony przeciwlotniczej. Krzyk, który zapowiadał powrót niemieckiego orła. A jego okrutny przelot zwiastował krew, ogień i śmierć.

2

Kreta

Knossos

Listopad 1941

Karl obudził się z krzykiem i zaraz sięgnął po pistolet leżący przy łóżku. Kiedy poczuł kolbę w dłoni, serce przestało mu tak walić. Ucichło też to nieznośne dudnienie, które słyszał, ilekroć budził się w nocy z suchością w ustach, ciężko dysząc. Strach. Musiał przyjechać na Kretę, aby poznać to ohydne uczucie. Strach przed śmiercią, przed nocą, przed nieznanym… Sam już nawet nie wiedział, czego najbardziej się boi. On, który w życiu posługiwał się jedynie łopatką i pędzelkiem na wykopaliskach, teraz wierzył tylko swojej broni. Poza tym chciało mu się pić. Stale. Mimo pełni jesieni na Krecie wciąż panował nieznośny upał. Zwłaszcza w nocy. A i tak miał szczęście, bo mieszkał w budynku murowanym, gdy tymczasem dla zakwaterowanych w namiotach żołnierzy sen najczęściej był tylko odległym wspomnieniem. I w pracy dawało się to odczuć.

Kilkakrotnie alarmował Berlin, że potrzebuje wsparcia – teren robót ciągle się powiększał – lecz jego szef, pułkownik Weis­tort, został ciężko ranny podczas wykonywania zadania. Poza tym w Niemczech nikt już tak naprawdę nie interesował się Kretą. Uwaga wszystkich skupiała się na Wschodzie, odkąd miliony niemieckich żołnierzy ruszyły na podbój Rosji. Falą nie do pokonania, która niebawem zaleje Moskwę.

Karl Häsner wstał, kręcąc głową. Polityka go nie interesowała. A wojna jeszcze mniej. Jeśli zaś chodzi o nazistów… cóż, w głębi ducha gardził nimi. On był intelektualistą, nie miał nic wspólnego z tymi szajbusami, którzy wrzeszczeli na stadionach, z esesmanami w czarnych mundurach, którzy strzelali obcasami, a zwłaszcza z tym wąsatym kurduplem, który wydzierał się jak potępieniec. Jak Niemcy mogły wpaść w jego łapy? Karl zanurzył głowę w letniej wodzie w umywalce, jakby chciał zmyć z siebie jakiś brud. W gruncie rzeczy oszukiwał. Kiedy młodzi Niemcy tysiącami umierali na froncie wschodnim, on delikatnie przesuwał szczoteczką do zębów po amforach. Zamiast zaciągnąć się do wojska, wykorzystał swoje dyplomy, aby go przyjęto do Ahnenerbe, instytutu badawczego prowadzonego przez Himmlera. Lepiej być oficjalnym archeologiem niż żołnierzem z odroczonym wyrokiem śmierci.

Karl zadrżał.

Myślał, że uszedł śmierci.

Tymczasem było gorzej.

Przy strachu, który budził go nocą, kojąco działało nań tylko jedno: studiowanie. Na piętrze dawny właściciel urządził bibliotekę o oknach wąziutkich jak otwory strzelnicze w donżonie. Niewątpliwie miały chronić salę przed lodowatym wiatrem zimą i palącym słońcem w lecie. Dla Karla to pomieszczenie stało się świątynią. Kiedy tam wchodził, czuł się bezpieczny. W czterech ścianach zastawionych książkami i wśród kufrów pełnych eksponatów odnosił wrażenie, że jest w świecie pozbawionym przemocy i zagrożeń. Wiedział, że to złudzenie, trzymał się go jednak z całych sił, mimo że zawsze miał przy sobie broń. Na wprost drzwi znajdował się tam długi drewniany stół, na którym Karl składał najcenniejsze znaleziska.

Ekipa archeologów z Ahnenerbe przyjechała w czerwcu na stanowisko w Knossos, chociaż wtedy spadochroniarze jeszcze nie zabezpieczyli całej wyspy. I zaraz przystąpiono do prac. Himmlera fascynowała legenda o Minotaurze i jego labiryncie i koniecznie chciał, żeby odnaleziono jego ślady. Ku zdziwieniu Karla nie przejawiał żadnego zainteresowania innymi skarbami archeologicznymi Grecji. Życzył sobie konkretnych rezultatów, i to szybko. Wystarczyło kilka tygodni, by poczynili niezwykłe odkrycia. Najcenniejsze przedmioty wciąż były na miejscu. Powinien był je wysłać do Berlina, lecz nie potrafił się z nimi rozstać. W świecie rozrywanym wojną fragmenty fresku, na którym widać było młodzieńców pływających z delfinami, posągi bogiń o marmurowych piersiach i nadgarstkach związanych wężami, całe to piękno, nieruchome i niezmącenie spokojne, było dlań niezbędne do życia jak woda.

Na stole czekał na niego pewien przedmiot. Owalnego kształtu, z misternie cyzelowanym obrzeżeniem – przywodziłby na myśl lusterko kieszonkowe, gdyby nie to, że był z litego złota. Po raz pierwszy ekipa odkryła znalezisko z drogocennego kruszcu. Na przedmiot ten natrafiono w narożniku ceglanego muru na ściółce z popiołu. Nie wyglądało na to, że został wyrzucony bądź zgubiony, raczej umyślnie go tam położono. Jak ofiarę. Karl obejrzał go pod światło, złoto zamigotało. Od ilu lat ten przedmiot nie był na powietrzu? Z pewnością od wieków, a mimo to jakby dopiero co wyszedł spod ręki złotnika. Na zewnętrznej części obrzeżenia Karl zauważył delikatnie wykonaną dziurkę. Niewątpliwie na łańcuszek. Czy był to klejnot, który kobieta zdjęła z szyi, aby go ofiarować bogom, czy też przedmiot rytualny, noszony wyłącznie podczas świętych ceremonii? Karl odetchnął. Uczucie duszności, które nie opuszczało go od przebudzenia, zaczynało ustępować. Piękno pokonywało strach. Mimo to coś go niepokoiło – otóż powierzchnia przedmiotu nie była zupełnie gładka. Złotnik wyrył na niej symbol. Symbol, który mówił wszystko.

Swastykę.

Karl przyglądał się jej zafascynowany. Opierał się pokusie pogłas­kania grawerunku palcem, jakby się bał, że zarazi się jego mroczną mocą, która wychynęła z głębi wieków. A co tam! Häsner potrząsnął głową. Był archeologiem, nie medium. Jego praca polegała na analizowaniu i interpretowaniu. Nie na rojeniu sobie nie wiadomo czego. Wciąż chciało mu się pić. Lepiej by było, gdyby zszedł do kuchni, napił się, a potem spróbował na powrót zasnąć. Nie może pracować po nocach, bo w końcu zacznie widzieć rzeczy, których nie powinien oglądać. Stał jednak dalej bez ruchu, zastygł przed symbolem, który nie dawał mu spokoju. Dlaczego jakiś człowiek przed tysiącami lat odczuł potrzebę wygrawerowania tak starannie tego znaku? Jakie było jego znaczenie? Jaka wartość? A przede wszystkim jak to się stało, że krzyż z wygiętymi ramionami z zamierzchłych czasów wyłonił się na nowo w Niemczech i widnieje na środku wszystkich flag? To było prawdziwe pytanie. Karl miał jakieś mroczne przeczucie. Złowróżbne wrażenie, że zapomniany przez tyle wieków symbol nie bez powodu się odrodził. Przez tak długi czas niepamięci czerpał energię, potężniał, a teraz był gotów do działania.

Karl podniósł rękę do czoła. Miał gorączkę. Nie, to dziwaczne przecież. Jak może mieć takie irracjonalne myśli? Nagłym ruchem odwrócił przedmiot, jakby zaklinał los. Jutro wyśle go do Berlina. Himmler będzie uszczęśliwiony. Wpadał w uniesienie przy każdej, choćby najmniejszej swastyce. A on, Karl, raz na zawsze skończy z tymi bezsensownymi rojeniami, irracjonalnymi lękami.

Definitywnie.

Ktoś zaczął walić pięścią w drzwi na dole, łomot doszedł aż na piętro.

– Herr Häsner!

Karl rzucił się do okna i przez wąski otwór wyjrzał na zewnątrz. Zobaczył dwóch żołnierzy oświetlonych pochodnią. Mundury mieli w nieładzie, obaj ściskali broń w rękach. Wróciwszy do stołu, Karl odłożył ostrożnie eksponat do pudełka opatrzonego numerem, po czym wsunął je do szuflady, którą zamknął na klucz. Każdy ruch wykonywał z przesadną dokładnością. Nie chcąc się do tego przyznać przed sobą, opóźniał fatalną chwilę, gdy będzie musiał się odwrócić. A jeżeli nie jest już sam w bibliotece? A jeżeli od schodów oddziela go cień?

– Herr Häsner! Proszę otworzyć! Szybko!

Pięści waliły w drewniane drzwi jak w bęben. Karl już nie miał wyboru. Odwrócił się szybkim ruchem. Pomieszczenie było puste. Przebył je trzema susami, zbiegł po schodach i rzucił się do wejścia. Przekręcił klucz. Zobaczył dwóch żołnierzy o twarzach wykrzywionych przerażeniem.

– Znów się zaczęło!

Niedaleko wykopalisk leżała wioska. Przy wąskich uliczkach stały niskie domy, górowała nad nimi jedynie niebieska kopuła kościoła. Żołnierze zamontowali reflektor, który omiatał każdy najmniejszy kąt. Spłoszony oślepiającym światłem wałęsający się pies zniknął w jakimś zaułku. Wszyscy mieszkańcy kryli się za okiennicami. Widać było jedynie popa, który modlił się na klęczkach przy pogniecionej plandece. Karl stanął jak wryty. Oficer dyżurny podszedł do niego i nie salutując, złapał go za rękę i odciągnął na bok.

– Znowu trzej!

– Znaleźliście ich tutaj?

– Nie, przy wyjeździe z wioski. Mieli służbę przy wodzie.

– W środku nocy?

– W okolicy roi się od buntowników. Boimy się, żeby nie zatruli studni publicznych. Dlatego czerpiemy wodę ze studni na uboczu. I za każdym razem zmieniamy sektor.

Häsner przejechał dłonią po czole. Płonęło. Aby nikt się nie domyślił, jak nieswojo się czuje, wskazał plandekę, licząc, że dłoń mu nie zadrży.

– Czemu nie zostawiliście ich na miejscu? Może by się znalazły jakieś ślady, dowody…

– Dowody?… Dowody są tutaj! Ci wszyscy ludzie są wspólnikami, to oni informują partyzantów. Ale tym razem drogo za to zapłacą. Bardzo drogo!

Karl oczami wyobraźni w jednej chwili ujrzał represje spadające na wioskę. I definitywny koniec swojej misji.

– Jak pan znalazł tych ludzi?

Oficer w randze kapitana cofnął się o krok.

– Dzięki psom. Przymierają głodem w tej dziurze. Musiały wyczuć krew i ujadały jak wściekłe, więc posłałem tam patrol…

– Dość! Pokażcie.

Jeden z wartowników kolbą karabinu odsunął popa. Światło reflektora odbijało się od brudnej jutowej plandeki, którą jeden z żołnierzy podniósł, przezornie odwracając głowę.

W pierwszej chwili Karl nie zrozumiał. Ciała wyglądały, jakby je zdeptano, obtłuczono, po czym porozrywano. Podszedł bliżej. Mięso. Mięso, które już czerniało. I nic poza tym nie widział. Ani kończyn, ani narządów wewnętrznych. Wszystko wydawało się pogryzione, pokruszone, porąbane. Karl się nachylił, chociaż go odrzucało. Czaszka jednego z tych ludzi była pęknięta w kilku miejscach. Odłamki kości przykleiły się do twarzy. Karl skinął na oficera.

– Co tam się właściwie stało?

Kapitan odchrząknął.

– Herr Häsner, jak doszliśmy tam, psy zupełnie oszalały. Nie mieliśmy jak dostać się do zwłok. No i musieliśmy strzelać, najpierw w powietrze, potem…

Karl po omacku próbował znaleźć coś, o co mógłby się oprzeć, lecz na próżno.

– Te ciała… Przewieźcie je do lazaretu… Niech lekarze przeprowadzą autopsję. Jeśli jeszcze się da.

Wioska przypominała oblężony obóz. Każdą uliczkę wychodzącą z niej blokował pluton żołnierzy. Patrole pilnowały domów od strony gajów oliwnych. Samochody włączonymi światłami celowały w fasady domów, a reflektor zainstalowany na placu obserwował swym inkwizytorskim okiem domostwa miejscowych notabli.

– Wieś jest całkowicie zamknięta, kapitanie.

Oficer kiwnął głową. Widowisko mogło się zacząć. Stojący obok niego Karl okazał niepokój.

– Co chce pan zrobić? Zlikwidować całą wioskę? Do wykopalisk koniecznie potrzebujemy miejscowych. Jak bez nich będzie z zaopatrzeniem? A wie pan, że nasze poszukiwania mają priorytet?

Kapitan wskazał trupią główkę, która zdobiła kołnierzyk jego munduru.

– Należę do SS. Właśnie zabito trzech moich ludzi. Dlatego teraz ja też pokopię. Po kolei w jednym domu po drugim.

– Dobrze pan wie, że jeśli to byli partyzanci, są już daleko. Nie znajdzie ich pan.

– Ich nie, ale ich bliskich tak.

– I co pan zrobi?

– Wezmę zakładników. Kobietę i dziecko z każdej rodziny.

– Nie będzie pan chyba zabijał cywilów? – obruszył się przerażony archeolog.

– Nie będę musiał, bo języki szybko się rozwiążą.

– Tak pan sądzi?

– Oczywiście. Zwłaszcza kiedy każę rozstrzelać popa, burmistrza i całą radę.

Szpital polowy rozłożono w pewnej odległości od wioski. Tworzyły go otoczone drutem kolczastym namioty, w których ekipa lekarzy i pielęgniarek zajmowała się rannymi jeszcze nie przewiezionymi do Niemiec. Wielu żołnierzy zrzuconych z powietrza przypłaciło życiem zdobycie wyspy, tak że cmentarz przylegający do szpitala polowego znaczyły świeżo wykopane groby. Karl na widok mogił niknących w ciemności przyspieszył kroku. Miał się udać do namiotu K. Tam złożono szczątki żołnierzy zabitych w wiosce Knossos.

– Herr Häsner? – Mężczyzna w jasnej bluzie stał oparty o drewniany słupek. Palił papierosa, wolno wydmuchując białe smugi dymu, który się rozpływał w ciemności. – Proszę wejść, ciała są w namiocie.

Oświetlone lampą sztormową trzy trupy leżały na długim stole, w który wgryzła się krew.

– Już dawno nikt tego nie sprząta – skomentował lekarz, jakby to zaniedbanie stało się normą.

– Jak zginęli? – wykrztusił archeolog świadom, jak śmieszne jest jego pytanie.

Lekarz rzucił niedopałek na ziemię i starannie go przydeptał.

– Nie da się ustalić. Ciała za mocno uszkodzono.

Karl odchrząknął.

– Póki psy nie zaatakowały, ci żołnierze byli…

– Żywi? Nie, już nie żyli, inaczej próbowaliby osłonić twarze. To instynktowny odruch, nawet jeżeli jest się ciężko rannym. A że nie ma żadnych śladów ugryzień na dłoniach i przedramionach…

– Dzięki Bogu – wyrwało się Karlowi.

Lekarz wzruszył ramionami.

– Skoro już podziękował pan Bogu, że pozwolił, by tych biedaków pożarły psy, może mi pan wytłumaczy, co tu robi? Sprawy bezpieczeństwa należą chyba do wojskowych, nie do archeologów, prawda?

– Tyle że to ja muszę zdać sprawozdanie Reichsführerowi Him­mlerowi. I albo był to straszny, ale jednak zwyczajny atak partyzantów i wtedy nie będę mu tym zawracał głowy, albo chodzi o coś innego.

Ponieważ lekarz milczał, Karl dodał:

– Może na przykład znalazł pan ślady uderzeń, które powodują charakterystyczne uszkodzenia…

Lekarz naciągnął rękawiczki i podszedł do ciał.

– Albo rany po pociskach, których kaliber jest inny niż w niemieckim wojsku.

– Żaden z tych ludzi nie zginął od broni palnej, tego jestem pewien. – Skinął na Häsnera, aby podszedł. Każde ciało było jedną wielką krwawą raną. – Proszę spojrzeć. O, tu.

Karl nachylił się nad kłębem rozkładających się tkanek i poszarpanych wnętrzności. Poczuł nieznośny smród i zauważył jedynie dziurę większą i głębszą niż inne.

– I to samo mamy w przypadku pozostałych dwóch ciał. Na pana miejscu powiadomiłbym o tym Himmlera.

– I co mu powiem? – zdenerwował się Karl. – Że widziałem dziurę w stercie rozkładającego się ludzkiego mięsa?

– Powie mu pan, że trzem jego żołnierzom wyrwano wątrobę.

3

Południe Anglii

Southampton

Listopad 1941

Laure obejrzała się na betonowy bunkier zwieńczony syreną pomalowaną na jaskrawoczerwony kolor. Jej wycie ustało razem z deszczem, trwało krócej, niż sądziła. Podeszła do żołnierza trzymającego wartę przed wejściem. Zdejmował akurat hełm w kształcie odwróconego talerza.

– Co się dzieje?

– Pani się nie przejmuje. To tylko próba. Zaraz wszystko będzie w porządku.

Koło bunkra ustawiono działo przeciwlotnicze, łatwe do poznania po długich lufach wycelowanych w niebo. Siedzący na wieżyczce żołnierz gwizdnął i powiedział coś, czego Laure nie zrozumiała.

Laure d’Estillac westchnęła i zapaliła morlanda, wodząc wzrokiem po nabrzeżu, które prowadziło do basenu D, gdzie stał na kotwicy Cornwallis. Malorley jej obiecał, że nie będzie czekał, aż statek wyjdzie w morze. A przez ten fałszywy alarm wróci pewnie szybciej, niż zapowiadał.

Wolała poczekać na niego w samochodzie pod kapitanatem. Mgliste portowe powietrze zalatujące jodem, zasmrodzone olejami i mazutem, marynarze klnący na chlupiące morze i błoto… to nie było w jej stylu. Ona była dziewczyną z gór, wychowaną w czystym powietrzu i przyzwyczajoną do rozległych przestrzeni.

Oparła się o maskę amilcara i zaciągnęła się niemal skarmelizowanym dymem. Od przyjazdu do Anglii paliła jak smok, nigdy jednak nie czuła się tak silna. Intensywne szkolenie w SOE na nowo uformowało jej ciało i zahartowało ducha. Cztery miesiące cierpienia, dyscypliny i wyrzeczeń były niczym próba inicjacyjna. Nie było już Laure, ostatniej potomkini katarskiej linii d’Estillaców. W młodości spędzonej w katarskiej krainie marzyła o olśniewających pałacach, pięknych rycerzach i dworskiej miłości. Widziała siebie jako księżniczkę, tymczasem ludzkie szaleństwo przemieniło ją w bojowniczkę. W SOE nauczono ją perwersyjnej sztuki niszczenia, zadawania śmierci i cierpienia na wiele sposobów. Dzika młoda arystokratka przeobraziła się w nową kobietę. Twardszą, pewniejszą siebie.

Z kryptonimem wojennym Matilda. Agentka Matilda.

Nie podobało się jej to banalne imię, toteż domagała się elegantszego. Na próżno – w SOE nikt nie tracił czasu na wytworność. Laure, co prawda, zniknęła, Matilda natomiast wciąż czuła, jak w jej żyłach płynie jad zemsty. Jej ojciec spoczywał w miejscu oddalonym o tysiąc kilometrów, w rodowej posiadłości Montségur. Zamordowany przez nazistów. Od tamtego dnia kierowała się dewizą SOE: wrazić żelazo w niemieckie ciało. Dla Matildy teraz liczyło się jedno – powrót do Francji, aby wypełnić przeznaczenie, które jej narzucono.

Na mokrej ziemi rozległ się tupot. Nadbiegał jej przełożony z rozpaloną twarzą.

– Niech pan się tak nie spieszy, komandorze, to były tylko ćwiczenia, jak na szkoleniu – rzuciła z rozbawieniem.

Jak u wielu Anglików skóra Malorleya nadzwyczaj szybko i pięknie się rumieniła. Z ulgą zwolnił kroku i zdjął szalik.

– Czy komandor Malorley wykonał zadanie?

– Załatwione. Jak Bóg da, za tydzień Cornwallis dotrze do Chesa­peake Bay. Amerykańska straż przybrzeżna odbierze przesyłkę i gdzieś ją dostarczy. Naprawdę liczę, że ten diabelski artefakt przechyli szalę na naszą stronę.

– Już nie walczymy sami z Hitlerem. Odkąd napadł na Rosję, Stalin jest naszym sprzymierzeńcem.

– Tak, ale to nie wystarczy. Z ostatnich wieści wynika, że pancerfausty opalają mu wąsy. Gdyby tylko Amerykanie wypowiedzieli wojnę i dołączyli do nas!… Wtedy tak, mielibyśmy szansę zmienić losy wojny.

– Czemu Cornwallis nie dostarczy artefaktu prosto do nowojorskiego portu?

– Nasi amerykańscy przyjaciele są ostrożni, wypatrzono niemieckie okręty podwodne na morzu na wysokości Manhattanu. I uważają…

Nie dokończył zdania, znowu bowiem zawyła syrena.

– Zaczyna mnie to denerwować – powiedziała Laure, obserwując dwóch żołnierzy wspinających się szybko na działo przeciwlotnicze.

Z kapitanatu wypadł człowiek w beżowej kurtce, omal nie potrącając Laure.

– Hej!… Mógłbyś uważać! – krzyknęła.

– Niemcy są blisko! Uciekajcie do schronu w koszarach straży pożarnej.

Wilgotne powietrze zawibrowało od głuchego buczenia. Laure i Malorley skierowali wzrok ku wejściu do portu i na niebie dostrzegli chmarę wielkich czarnych ptaków.

– Cholera! – wrzasnął Malorley.

Rozległ się głośny huk. Messerschmitt Bf 109 wleciał nad kanał i gnał prosto na nich. Ledwie zdążyli paść na ziemię, dwie serie z karabinów podziurawiły asfalt kilka metrów od amilcara i smag­nęły człowieka, który ich potrącił.

Myśliwiec z rykiem przeleciał im nad głowami, był tak nisko, że Laure zobaczyła biały szalik pilota. Kiedy się podnosili, potężny wybuch zniszczył budynek kapitanatu. Na ziemię poleciał deszcz kamieni, odłamków drewna i szkła. Zewsząd słychać było krzyki. Laure podniosła się przy pomocy Malorleya, ze skroni spływał jej strumyk krwi.

– Laure!

– To nic, tylko odłamek. Gorzej bywało na szkoleniu.

Cały port spowijały gęste czarne dymy, ograniczając widzialność do kilku metrów. W powietrzu unosił się smród spalonego oleju. Laure miała wrażenie, że płuca jej zaraz pękną. W górze narastał grzmiący warkot. Trwała zażarta walka. Dziesięć metrów od nich działo przeciwlotnicze pluło pociskami w niebo.

Z budynku, który kiedyś był remizą, chwiejnym krokiem wybiegł płonący człowiek. Po kilku metrach stanął i padł na ziemię, wijąc się jak robak. Znowu rozległ się wybuch, tym razem gdzieś w głównym basenie portowym. Spieniona woda ochlapała im buty.

Malorley wyjął lornetkę z samochodowego schowka i próbował coś zobaczyć przez ścianę dymu. Pośród antracytowych kłębów zrobił się prześwit i wtedy zmroziło mu krew w żyłach.

– Cornwallis!

Statek przechylał się na prawą burtę, pióropusz gęstego szarego dymu wychodził z grubego komina. Wokół wszystko stało w płomieniach, przed samym wejściem na redę trafione zostały dwa frachtowce, które teraz powoli szły na dno ciemnych portowych wód. Marynarze skakali z pokładów, ratując skórę. W chwili gdy Cornwallis odzyskiwał równowagę, z nieba doszedł dziwny jazgot.

Dwa bombowce Junkers JU 87 „Stuka”1, rozpoznawalne po skrzydłach uniesionych do góry, pikowały na port. Malorley osłupiał. Ostatni raz widział te piekielne maszyny w akcji w Madrycie podczas hiszpańskiej wojny domowej. Ich precyzja nie miała sobie równych.

– Trąby jerychońskie… – mruknął.

– Czemu tak je nazywasz? To sztukasy, widziałam je w kronice filmowej. Ostrzeliwują uciekającą ludność cywilną – powiedziała Laure.

– Niemcy zainstalowali na podwoziu syreny, które mają wpływać na morale wroga. Hiszpanie nazwali je trąbami jerychońskimi. Cornwallis nie ma żadnych szans wyjść z tego cało.

Kapitan statku pewnie spostrzegł zagrożenie – jednostka weszła między dwa dopalające się frachtowce, z których waliły kłęby czarnego dymu.

– Oszalał! – krzyknęła Laure. – Nie zmieści się!

– Nie, chyba się domyślam, o co mu chodzi. Próbuje się ukryć między wrakami.

Sztukasy, klucząc, przemknęły nisko nad basenem portowym, po czym zrzuciły bomby na zbiorniki z paliwem przy końcu pomostu. Cysterny zamieniły się w gigantyczne kule ognia.

Malorley popatrzył przez lornetkę na basen.

– Nic nie widzę… Jest! Jasny gwint! Przeszedł! Killdare’owi się udało!

Syrena Cornwallisa rozbrzmiała w porcie jak okrzyk zwycięstwa. Jednostka całą parą dopływała do ostatniego pomostu, który oddzielał port od estuarium.

W chwili gdy Malorley opuścił lornetkę, rozległ się za nim krzyk. Komandor poczuł silne pchnięcie z tyłu i padł twarzą do ziemi. Huk i zaraz po nim piekielny zgrzyt wprawiły ziemię w drżenie. Na Malorleyu leżała Laure, która szepnęła mu do ucha:

– Tracisz czujność, komandorze.

Pomogła mu wstać. Otrzepał się i zobaczył leżący na ziemi ogromny poskręcany dźwig okrętowy – dokładnie w miejscu, gdzie on chwilę wcześniej stał.

– Dzięki, Laure, dobry refleks. Przyłożenie godne najlepszych graczy angielskiej drużyny rugby.

– To dzięki wyszkoleniu. Nauczyliście mnie także podkładać bomby, wysadzać tory kolejowe i zabijać bliźnich na pięć różnych sposobów bez żadnej broni.

Podeszli do nich dwaj mężczyźni w niebieskich drelichach. Na głowie mieli stalowe hełmy z wymalowaną białą farbą literą W2.

– Szybko, proszę z nami do podziemnego schronu. Zapowiadają powtórkę.

Malorley i Laure pobiegli ku grupie ludzi zebranych przed wejściem do koszar straży pożarnej. Z północnej części portu znów dobiegł odgłos wybuchu. Ku ciemnemu niebu wystrzeliły pomarańczowe płomienie. Owionął ich gorący podmuch.

– Bomba zapalająca!

Wybuchła panika. Malorleya i Laure poniosła na schody ludzka fala.

– Proszę o spokój! – dobiegł ze środka donośny głos. – Ranni na prawo.

Strażnicy ARP w dole schodów usiłowali kierować napływającą masą ludzi. Na próżno. Wbrew sobie Malorley i Laure znaleźli się w sali z poszkodowanymi.

– Myśli pan, że Cornwallis się wymknie? – spytała, patrząc na ludzi znoszonych do pomieszczenia.

– Jeśli udało mu się opuścić port, to tak. Niemcy nie będą marnowali bomb na stateczek wycieczkowy, zabawią się na północy miasta, gdzie są składy amunicji.

– Zastanawiam się, jak ludzie mogą tutaj jeszcze żyć.

– Od początku wojny Southampton przetrwało ponad trzysta nalotów. Miasto jest w trzech czwartych zburzone, ale się trzyma. Port za każdym razem odbudowują. Ot, angielski upór.

– Nie bardzo ten angielski upór było widać pod Dunkierką – ironicznie zauważyła Laure.

Dławiący odór spalenizny dotarł do ich nosów. W pobliżu dwaj ludzie postawili nosze z kobietą, której ciało w połowie pokrywał jakby węgiel.

– Pomocy…

Laure podeszła i zobaczyła, że sanitariusze zbierają się do wyjścia.

– Nie możecie tak jej tu zostawić!

– Niewiele jej zostało. Poparzenia trzeciego stopnia i odłamek szkła w piersi. Dostanie środki uspokajające, żeby jej było lżej. O ile będą…

Twarz nieszczęsnej kobiety była jedną czarniawą skorupą, z której patrzyło dwoje prawie nierealnie niebieskich oczu. Ze szpary, która musiała być ustami, ciekła krew.

– Ależ ona cierpi!

– Niech Bóg się nad nią zlituje.

Sanitariusze dosłownie uciekli, zostawiając ich z konającą. Laure ujęła jej nienaruszoną dłoń, skóra była miękka i sprężysta.

– Bła… gam… boli… tak… boli… – wykrztusiła kobieta.

Malorley też do niej podszedł i podał Laure swój służbowy pistolet.

– Trzeba skrócić jej cierpienia.

– Oszalałeś!

– Na szkoleniu nie nauczyli cię zabijać?

– Niemców, nie Anglików. Nie mogę z zimną krwią jej zastrzelić.

– A gdyby to był twój kolega w czasie misji? Gdyby trzeba było go zlikwidować, zanim wpadnie w ręce Niemców i zostanie poddany torturom?

Laure ze łzami w oczach kręciła głową. Malorley przystawił lufę pistoletu do głowy poparzonej, nie odrywając wzroku od Francuzki.

– Możesz patrzyć albo nie. W pierwszym wypadku będzie to część twojej pracy, w drugim zrozumiem.

– Jak możesz…

– Nie będzie cierpiała.

Laure odwróciła oczy od poparzonej.

Rozległ się strzał. Jęki ustały.

Malorley schował pistolet do kieszeni.

– Przykro mi, Laure. Naprawdę mi przykro. Ale musisz się oswoić ze śmiercią. To dla ciebie jedyna szansa na przeżycie.

– Na przeżycie, tak… i na dalsze życie w piekle – odparła, ocierając łzy. – Kiedy się skończy ta przeklęta wojna?

Usiadł obok niej, patrząc nieobecnym wzrokiem.

– Nie mam pojęcia. Może nigdy.

4

Kreta

Droga do Knossos

Listopad 1941

Wylotówka z Heraklionu była zwykłą drogą gruntową. Szofer zwolnił, omijając koleiny. Tristan to wykorzystał i się obejrzał. Widoczna przez tylną szybę stolica Krety skrzyła się bielą w słońcu. Blaskiem nie mieniło się tylko Morze Śródziemne: głęboki granat ciągnący się w nieskończoność.

– „Morze. Morze ku brzegom wiecznie wracające!”3 – wyrecytował Tristan z pamięci fragment wiersza Paula Valéry’ego.

Wstrząs sprowadził go na ziemię. Wzdłuż drogi otaczało go inne morze. Morze drzew oliwnych. Pod ich koronami błąkały się osły, grzebiąc kopytami w pylistej ziemi w daremnym poszukiwaniu choćby źdźbła trawy. Spalone słońcem pole było spękane, jakby miało się otworzyć na rozpalone ciemne czeluście. Sądzić by można, że piekło jest tuż-tuż. Szofer nagle gwałtownie skręcił, aby ominąć przewrócone drzewo oliwne, którego czarne korzenie sterczały ku niebu. Tristan zauważył, że kierowca wyjął spod bluzy emaliowany krzyżyk i przycisnął go do ust. Był żołnierzem, który ledwie co dorósł, a inwazja na Kretę była z pewnością jego pierwszym zadaniem.

– Przesądny?

– Na Krecie wszyscy są przesądni. A jeśli ktoś nie jest, szybko taki się stanie. Zauważył pan zwalone drzewo na drodze?

– Tak, pewnie wiatr mocniej dmuchnął.

– Ludzie tu mówią, że w każdym drzewie kryje się dusza. Dusza człowieka potępionego.

Tristan nie podjął wątku, jakby ta rozmowa go nie interesowała. Najlepszy sposób, aby żołnierz powiedział coś więcej.

– No i kiedy drzewo się przewraca, dusza ucieka przez korzenie. Świat podziemny zaczyna dręczyć świat naziemny.

Tristan zerknął do tyłu. Zwinięta na siedzeniu Erika spała. Rozluźniona teraz, miała łagodniejsze rysy, wyglądała niemal jak dziewczyna. Włosy zaplecione w warkocz, który opadał na ramię, jeszcze bardziej ją odmładzały. Marcas się uśmiechnął. Na twarz zakochanej kobiety ani wojna, ani śmierć nie mają wpływu. A jednak…

– Przyjechali państwo z Berlina? – zapytał szofer.

Tristan kiwnął głową. Zamówiony przez samego Himmlera samolot wysadził ich właśnie na nowym lotnisku wojskowym, które wykorzystywano do aprowizacji oddziałów niemieckich. Decyzja o ich wyjeździe zapadła w ciągu kilku godzin. Specjalny rozkaz Reichsführera.

– W stolicy pewnie świętują – podjął szofer. – Nasze wojska okrywają się chwałą w Rosji. Ludzie mówią, że Moskwa padnie przed końcem roku.

– Walczą równie dzielnie jak wy tutaj, na Krecie. Walki były ostre, prawda?

– Gorzej nawet. Na tej wyspie mieszkają same dzikusy. Proszę mi wierzyć, nie wolno ufać ani wspaniałości krajobrazów, ani pięknu morza, to wszystko zasadzki…

Samochód gwałtownie zahamował. Za zakrętem pojawiła się zapora. Czarne postacie za prowizoryczną barierką blokowały drogę.

– To nasi – oznajmił szofer z ulgą. – Poznaję po mundurach.

Marcas widział w życiu wiele zapór, zwłaszcza podczas wojny hiszpańskiej. I nauczył się ich wystrzegać, natychmiast wykrywając wyraźne oznaki nerwowości: dłonie zaciśnięte na kolbach karabinów, niepokój w głosie – wszystko to, co mogło doprowadzić do dramatu, jeśli niewłaściwie się oceniło sytuację.

– Zgaście silnik – rozkazał.

– Dlaczego?

– Róbcie, co mówię.

Żołnierze za barierką ani drgnęli, stojąc z bronią wycelowaną w samochód. Nie padł żaden rozkaz, nikt się nie poruszył. „Są przerażeni – pomyślał Tristan. – Przy każdym gwałtowniejszym ruchu zaczną strzelać”. Obejrzał się, by sprawdzić, czy Erika się nie obudziła, lecz spała nadal, zmęczona podróżą powietrzną. Zaintrygowany szofer zaczynał się niepokoić.

– Nie rozumiem, powinni nas wylegitymować, prawda? Znam przecież hasło.

– Rozpoznajecie, z jakiej są jednostki?

Szofer nachylił się do przedniej szyby.

– Za daleko, nie widać naszywek.

W pobliżu punktu kontrolnego Tristan zauważył krótki błysk. Znał to migotanie: odbicie słońca w soczewce.

– Ktoś obserwuje nas przez lornetkę. Pewnie dowódca posterunku.

– Ale czemu? Jesteśmy niecałe trzydzieści metrów od nich.

– Chcą zobaczyć nasze twarze. Boją się. A my nie wiemy czego i w tym właśnie problem. Jak wam na imię?

– Otto.

Tristan przyjrzał się chłopakowi. Włosy prawie pomarańczowe, skóra upstrzona piegami. Na pewno był obowiązkowo gnębiony na wszystkich podwórkach. Wyjazd na front musiał być dla niego błogosławieństwem.

– Zaciągnęliście się na ochotnika, tak?

– Zgadza się. Jak pan zgadł?

– Nieważne, liczy się to, że odważny z was facet. Posłuchajcie uważnie. Trzeba…

Marcasowi przerwał rozkaz wzmocniony przez megafon:

– Strefa Knossos została objęta nadzorem wojskowym. Nikt nie może do niej wjechać. Wycofać się powoli i zawrócić na najbliższym rozwidleniu. Jeżeli będziecie dalej stali albo ruszycie do przodu, zostaniecie uznani za wroga i ostrzelani bez ostrzeżenia.

– Co się dzieje?

Tristan się wzdrygnął, usłyszawszy zaspany głos Eriki. Przy każdym słowie czuł jej gorący oddech na karku. Już miał odpowiedzieć, gdy znowu zagadnęła:

– Dojechaliśmy?

– Natknęliśmy się na punkt kontrolny, żołnierze są bardzo nerwowi. Nie wykonujemy żadnych gwałtownych ruchów.

Erika podniosła jasny warkocz ze zlanego potem karku. Piersi ją paliły pod bluzką. Było jej potwornie gorąco.

– Ktoś z nimi rozmawiał?

– Oni się odezwali i każą nam stąd zjeżdżać.

– Grożą, że otworzą ogień, jak nie odjedziemy – dodał Otto. – Nie mamy wyboru. Trzeba wrócić do Heraklionu, żeby stamtąd zadzwonili do dowódcy Knossos. Punkt kontrolny dostanie rozkazy i…

– Nie ma mowy, żebym została choćby jeszcze minutę w tym piekarniku.

Erika odblokowała zamek drzwi i wysunęła na zewnątrz długie nogi. Dotykając ziemi, jej oficerki wzbiły obłok pyłu.

„Cel doskonały – pomyślał Tristan. – Zdejmą ją jak na strzelnicy”.

– Nie podchodzić! – dobiegło od zapory.

– Jestem Erika von Essling, specjalna wysłanniczka Reichsführera Heinricha Himmlera. Pan mi grozi, postawię pana przed sądem wojennym. Niech tylko ktoś położy palec na spuście, a każę wszystkich rozstrzelać.

– Prawdę mówi? – zdumiał się szofer.

– A jak myślicie? – odpowiedział Marcas pytaniem.

– Chcę mówić z oficerem odpowiedzialnym za ten punkt kontrolny – zażądała Erika. – Niech się pokaże i wyjdzie do mnie. Szybko, spieszy mi się.

Jedna postać wystąpiła z szeregu żołnierzy blokujących drogę.

– Porucznik Friedrich Horst. Mam wyraźne rozkazy. Nikt nie ma wstępu do Knossos objętego nadzorem wojskowym. Trwają działania policji.

– I pan sądzi, że ci, których szukacie, ustawią się w kolejce przed tą waszą śmieszną zaporą?

– Wykonuję rozkazy przełożonych.

– Ja też. Tylko że moim przełożonym jest Reichsführer. I już się cieszę na myśl o wykonaniu jego rozkazu, którym wyśle pana i pańskich ludzi prosto na front wschodni!

Tristan nachylił się do Ottona, który trzymał drżące dłonie na kierownicy.

– Wychylcie głowę przez okno i podajcie im hasło. Już!

– Nie wiem, czy dam radę…

– Erika was zasłania. Jeżeli strzelą, ona umrze. Nie musicie wykazywać się żadną odwagą.

W jednej chwili z twarzy chłopaka piegi zniknęły pod rumieńcem wstydu. Opuścił szybę i wrzasnął:

– Ehre und Treue!

Porucznik Horst czuł u podwładnych za swoimi plecami narastające wątpliwości, a po chwili wręcz ich wrogość. Wszyscy znali szybkie metody Himmlera. Jeżeli ta kobieta mówiła prawdę, groziło im, że skończą w obozie. A on trafi tam pierwszy.

– Macie rozkaz na piśmie?

Tristan bardzo powoli wysiadł z samochodu. Na jego piersi błyszczał Krzyż Żelazny.

– Oficjalne dokumenty zadania mam w dolnej kieszeni munduru. Podpisane przez Reichsführera we własnej osobie.

Ostatnia informacja do reszty rozwiała wątpliwości porucznika. Teraz chodziło już tylko o to, aby nie stracić twarzy.

– Nie mam możliwości połączyć się szybko z dowództwem. Sektor bez przerwy nękają partyzanci i systematycznie przecinają kable telefoniczne, które kładziemy. Mam dwa motocykle z przyczepą, będą was eskortowały do samego Knossos, gdzie zweryfikują wasze rozkazy.

Erika czym prędzej wróciła do auta.

– Jedziemy, zanim ten kretyn zmieni zdanie. Chcę się wykąpać.

Otto ruszył, nie dając się dłużej prosić. Jeden z motocyklistów ustawił się przed wozem, otwierając konwój. Kierowca i pasażer, wbici w pociemniałe od pyłu płaszcze wojskowe, w szerokich okularach poniżej krawędzi hełmu, przypominali jeźdźców żywcem wyjętych z Apokalipsy. Kiedy mijali punkt kontrolny, Tristan opuścił szybę i zagadnął oficera, który wkładał do kabury broń służbową:

– Co tu się dzieje?

Odpowiedział mu urągliwy śmiech.

– Proszę popatrzyć na drzewa, to pan zrozumie.

Za gajami oliwnymi pojawiły się pagórki porośnięte coraz gęstszą roślinnością. Nawet w Hiszpanii Tristan nigdy nie widział tak gęstych, splątanych zarośli. Droga była wąska, prowadziła między stokami, które pokrywał dziki mirt. Jadący przed samochodem motocykl ryczał przy każdym wykrocie i tracił prędkość, omijając przeszkody, koleiny i osuwiska.

– Nie ma lepszego miejsca na zasadzkę – zauważył Otto. – Jeśli partyzanci zaatakują, wystrzelają nas jak kaczki.

– Najpierw zabiją żołnierza w przyczepie, potem kierowcę motoru – odpowiedziała spokojnym głosem Erika. – To pozwoli nam się zorientować, skąd padają strzały, i wyskoczyć na przeciwną stronę. Wzgórze opada łagodnie, a dalej bez końca ciągną się zarośla. Jeśli tam dotrzemy, sam diabeł nas nie znajdzie.

– Zawsze pani taka spostrzegawcza? – zdziwił się szofer.

– Jestem archeologiem, ciągle zmuszam umarłych do mówienia, a możecie mi wierzyć, nie są bardzo gadatliwi. Dlatego nie pomijam żadnego szczegółu.

Tristan się nie wtrącał. Erika doskonale wiedziała, jak rozładować napięcie w każdej sytuacji. Zręczną mieszanką spokojnego autorytetu i zimnego poczucia humoru.

Droga się poszerzała i pięła ku płaskowyżowi otoczonemu błękitnym niebem. Według mapy wojskowej, do której zaglądał Tristan, znajdowali się nie więcej niż kilka kilometrów od Knossos. Już miał się zatopić w studiowaniu szczegółowego planu stanowiska archeologicznego, gdy naraz motocykl gwałtownie skręcił i zahamował.

Przed nimi prawie na szczycie pochyłości obaj żołnierze zeskoczyli z motocykla i zastygli, jakby zobaczyli coś, co ich przerastało.

– Co jest? – zaniepokoił się Otto. – Jakby ujrzeli diabła.

– Diabeł nie istnieje. Idę tam – oznajmił Tristan.

Archeolożka położyła mu rękę na ramieniu, aby go zatrzymać.

– Czekaj. Zaraz się ruszą.

Jeden z żołnierzy istotnie się odwrócił i chwiejnym krokiem ruszył w kierunku samochodu. Nieufny Otto wyjął z kabury lugera i położył sobie na kolanie.

– To mi się nie podoba.

Kilka metrów od samochodu żołnierz musiał się oprzeć o pochyłość. Wyraźnie nogi się pod nim uginały, a twarz miał białą jak płótno. Tym razem Tristan się nie wahał. Wysiadł z auta, Erika wyskoczyła za nim. Marcas wziął pistolet, który podał mu Otto, i ruszył do motocykla.

– Niech pan tam nie idzie – wystękał żołnierz, po czym zgiął się wpół i zwymiotował.

Tuż nad drogą wznosiło się gigantyczne drzewo. Stary dąb, którego korzenie przez wieki kolonizowały ziemię w poszukiwaniu wody. Trzech ludzi byłoby mało, aby objąć jego pień, którego brunatna kora lśniła niczym skóra węża.

– Gałęzie… – wydyszał kierowca motocykla.

Tristan podniósł wzrok. Spalone słońcem liście były poskręcane, Marcasa jednak uderzyła brzęcząca chmura skrzydeł i dziobów, które uwijały się na jednej z gałęzi. Odbezpieczył lugera i strzelił w powietrze. W jednej chwili skotłowany kłąb kruków wyprysnął w górę.

Tyle że to, co zwisało z drzewa, nie było gałęzią.

Było ciałem.

A raczej tym, co zostało z ciała.

Pozbawionego dłoni.

W miejscu twarzy była dziura.

Brzuch był ziejącą jamą.

Uczepiona do buta tabliczka kołysała się wolno. Tristan poczuł, jak ręce Eriki zaciskają się na jego ramieniu, kiedy archeolożka tłumaczyła splamiony krwią grecki napis: „Cudzoziemcy, witajcie w Knossos!”.

5

Wiedeń

Październik 1908