Niziołkowie z ulicy Pamiątkowej. Robert i Róża - Małgorzata Klunder - ebook

Niziołkowie z ulicy Pamiątkowej. Robert i Róża ebook

Małgorzata Klunder

4,5

Opis

PEŁNA CIEPŁA I OPTYMIZMU SAGA RODZINNA

Róża i Robert, i ich wchodzące w dorosłość dzieci – Gosia, Jan oraz Elka, to główni bohaterowie pierwszego tomu opowieści o rodzinie o wdzięcznym nazwisku Niziołek.

Saga opisuje losy poznańskiej rodziny Niziołków od lat sześćdziesiątych począwszy, na XXI wieku kończąc. Wszyscy członkowie rodziny uwielbiają książki, a rodzinnym numerem jeden jest Władca Pierścieni.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 314

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,5 (16 ocen)
10
4
2
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
MariaWojtkowiak

Nie oderwiesz się od lektury

Sympatyczna powieść dla miłośników książek.
00

Popularność




 

 

 

 

Copyright © Małgorzata Klunder

Copyright © Wydawnictwo Replika, 2020

 

Wszelkie prawa zastrzeżone

 

Redakcja

Monika Orłowska

 

Projekt okładki

Miokołaj Piotrowicz

 

Skład i łamanie

Maciej Martin

 

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej

Dariusz Nowacki

 

Wydanie elektroniczne 2020

 

eISBN 978-83-66481-19-0

 

 

Wydawnictwo Replika

ul. Szarotkowa 134, 60-175 Poznań

tel./faks 61 868 25 37

[email protected]

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Pamięci Pani Marii Pruszkowskiej,

autorki Przyślę Panu list i klucz,

z zapewnieniem,

że to życie, a nie literatura, jest

największym w świecie plagiatem.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Rozdział I

 

Tata

 

 

To nieprawda, że róża pod innym imieniem także by pachniała. W przypadku taty wszystko zaczęło się od nazwiska.

Tata nazywa się Niziołek, Robert Niziołek. Imię jak imię, niezłe, ale nazwisko przesądziło o jego całym życiu.

Tak się bowiem złożyło, że kiedy mały Robuś miał ze trzy latka, babci Niziołkowej wpadło w ręce świeżutkie tłumaczenie Władcy Pierścieni. Siedziała sobie zatem w cieple domowych pieleszy, jak porządnemu Niziołkowi wypadało, i czytała ze smakiem bodajże Powrót króla – tego już ani babcia, ani tym bardziej tata nie pamiętają.

– Co robisz? – zainteresował się Robuś, porzucając budowę wieży z klocków.

– Czytam książkę – krótko i zwięźle powiedziała babcia, będąc w tym momencie duchem na Gorgoroth, a nie na Poznańskiej 38.

– A o czym ta książka? – uparcie dopytywał się potomek.

– Odwóch dzielnych hobbitach – odpowiedziała niezbyt ściśle babcia, mając wielką ochotę spławić Robusia, ale nie pozwoliło jej na to nieczyste sumienie, że ona tu sobie, prawda, czyta jakieś bzdury, zamiast opiekować się dzieckiem i pilnować, żeby klocków do buzi nie wpychało, szczególnie tych, które uprzednio wylizał pies Bari. Nie przewidziała, biedaczka, co zaraz nastąpi.

– Aco to jest hobbitach? – skrupulatnie powtórzył Robuś.

Nauczycielskie nawyki nie pozwoliły babci tak tego zostawić.

– Kim są hobbici – poprawiła mechanicznie, nie odrywając oczu od kartki.

– Akim są hobbici? – grzecznie powtórzył mały tata.

Chyba już wiecie, do czego nieuchronnie zmierzał ten dialog.

– Hobbici to tacy mali ludzie. Niziołki – odpowiedziała babcia i w tym momencie zorientowała się, że otworzyła puszkę Pandory.

– Czytasz o nas?! – zachłysnął się Robuś. –Opowiedz!

No i babcia musiała zacząć opowiadać. Opowieści rozłożyły się na wiele, wiele wieczorów, a mały tata po raz dziesiąty i dwudziesty potrafił zamawiać sobie:

– Aopowiedz o tym, jak Samwise Mężny walczył z wielkim pająkiem! – Po czym z kwikiem zakrywał się z głową pierzynką. Albo:

– Aopowiedz jak Frodo czołgał się pod górę i nie mieli co pić, i nie mieli co jeść, i byli strasznie zmęczeni!

Babcia opowiadała. Chyba trochę cenzurowała, a trochę konfabulowała, bo tata wspominał, że kiedy wreszcie po raz pierwszy samodzielnie brnął przez Wyprawę, bo tak zatytułowana była w tamtych czasach Drużyna Pierścienia, prawdziwym szokiem było dla niego, że Boromir jest taki zły.

Do legend rodzinnych przeszło, że Robercik umiał czytać, mając zaledwie sześć lat. W tak młodym wieku mimo wszystko nie był to Władca, dziadkowie zapewne podsuwali mu coś z repertuaru Poczytaj mi mamo. Cha, cha, poczytaj mi mamo! Babcia była doskonałym, doświadczonym pedagogiem: tak zmanipulowała Robusia, że ten uznał samodzielne czytanie za dumę, honor i oznakę dorosłości. A babcia mogła spokojnie oddawać się własnej namiętności, jaką były krwiste kryminały z jamnikiem i kluczykiem.

Tata, indagowany przez nas o swoje najwcześniejsze lektury, odpowiadał na odczepnego, że nie pamięta. No pewnie, że nie pamięta. Władca rzucił mu się na mózg tak skutecznie, że na zawsze ukształtował jego prywatną gradację literatury: najpierw Tolkien, potem długo, długo nic, potem Sienkiewicz, a potem cała reszta. I tak zresztą Robert czytał na okrągło co się dało, a robił to całym ciałem, całą duszą i całym sercem. W odróżnieniu od taty babcia pamiętała doskonale, jak znalazła skulonego w szafie potomka, który trzymając w trzęsącej się ręce latarkę, czytał potworny kryminał Śmierć i Kowalski. Sama po latach wyciągnęłam to babci z półki i byłam tą staroświecką ramotą wstrząśnięta – jacyś zboczeńcy zwabiali swoje ofiary do garażu, truli, a ciała betonowali w kanale. Makabra. Do szafy też nieraz właziłam – cudownej, wspaniałej, wielkiej brązowej szafy z rzeźbionymi listkami na drzwiach – tylko że ja czytałam w niej, co nietrudno zgadnąć, Opowieści z Narnii.

Wkażdym razie babcia musiała zrewidować swoje poglądy, które dałoby się streścić w ten sposób, że kiedy dziecko fizycznie potrafi coś przeczytać, to i duchowo sprosta tej lekturze. W przypadku piekielnego Robusia recepta taka zawiodła. Kryminały wycofano do tylnego rzędu, a tacie podsunięto Hobbita, właśnie kupionego w antykwariacie na Starym Rynku. Tata rzucił się na niego niezwykle łapczywie, przeleciał przez pierwsze kilkanaście stron, zwolnił, po czym powiedział z zażenowaniem:

– Mamusiu, ale to jest dla dzieci, o krasnoludkach!

Miał rację, bo w roku 1960, kiedy pani Maria

 

Skibniewska dopiero zaczynała swoją przygodę z Tolkienem, nie wyczuła proporcji i nie czarujmy się, mocno Bilba i spółkę zinfantylizowała. No i faktycznie przetłumaczyła dwarves jako „krasnoludki” („krasnoludki umieją dźwigać bardzo ciężkie brzemiona”). „Krasnoludy” pojawiły się dopiero rok później we Władcy.

Mam w rękach ten egzemplarz, bo choć „dla dzieci”, ale wszak na wieki wpisany został do kanonu tatusiowych ksiąg świętych i pyszni się na półce na honorowym miejscu. Oprócz „krasnoludków” jest tam karłowaty Smaug i skrzydlate elfy na ślicznych skądinąd rysunkach Jana Młodożeńca. Zaryzykowałabym, że orszak krasnoludów z Bilbem to czysta antycypacja filmu!

Ale babcia wkurzyła się na smarkacza, że nie docenia jej wysiłków, i potem, po latach długo kazała się prosić, zanim przekazała Robertowi Hobbita w posagu. Na razie zaś podsunęła mu Curwooda, żeby sprawdził, skąd wzięło się imię wilczastego kundla, rozpaskudzonego przez wszystkich domowników. Rozpaskudzenie przejawiało się tym, że Bari byle czego nie jadł, co prawda bez przesady, nie był tak paskudny jak Tjuzdejek z Puc, Bursztyn i goście, który tolerował tylko siekaną cielęcą wątróbkę.

Ano właśnie, jedną z pierwszych tatusinych książek musiały być właśnie opowiadania Grabowskiego, bo w rodzinnych wspomnieniach przetrwała właśnie taka anegdota:

– Zrób na obiadek cielęcą wątróbkę – poprosił grzecznie Robercik i dodał z żelazną precyzją: –Siekaną cielęcą wątróbkę.

Babcia, a przede wszystkim prababcia, która i wtedy, i przez wszystkie następne lata, także długo po upadku komuny, kiedy kartek dawno już nie było, czuła się odpowiedzialna za aprowizację, zafrasowały się. Vis-à-vis kamienicy numer 38 przy Poznańskiej znajdował się zaprzyjaźniony rzeźnik, ale cielęca wątróbka to była przesada. Wtedy to ojczulek został uświadomiony po raz pierwszy: powiedziano mu z brutalną szczerością, że pan Grabowski żył przed wojną, a teraz to może dostać co najwyżej wątrobę wieprzową. Niesiekaną.

– Dobrze – spolegliwie przystał tata, ale po kilku dniach wystąpił z nowym dezyderatem, tym razem ściśle po linii tolkienowskiej:

– Ajak się robi potrawkę z króliczków?

– Zkróliczków? – ucieszyła się prababcia. –Dobrze, postaram się na Rynku Jeżyckim o królika. – Po czym zaczęła snuć długą i barwną opowieść, jak to w czasie ostrzału artyleryjskiego w czterdziestym piątym ona jedna miała odwagę, żeby pójść do klatek z królikami i zrobić właściwy użytek z ich lokatorów. Od skórowania poczynając…

Dla mnie i opowieść ta była mocno obrzydliwa, i potrawki z królików bym nie tknęła, chociaż wyobrażam sobie, że była bez porównania lepsza niż ta zrobiona przez Sama – nie miał biedak przecież w zasadzie żadnej przyprawy prócz soli, może listki jakieś. A nie, listki to wrzucał tylko na filmie, w książce Gollum kategorycznie odmówił zdobywania przypraw. Ale film Jacksona to dużo, dużo późniejsza sprawa i zasługuje na osobny rozdział, a może i dwa.

Na razie Robert po biblijnemu wzrastał w latach i roztropności, a objawiało mu się to w ten sposób, że gdzieś tak w trzeciej klasie podstawówki postanowił nauczyć się angielskiego, żeby móc, rzecz jasna, czytać sobie Tolkiena w oryginale.

– Ależ kochanie, to za trudne będzie dla ciebie – zaczęła babcia, ale zreflektowała się, że to niepedagogicznie i rozejrzała się za kimś sensownym dla dziecka, żeby go nie zraził do języka, tylko potrafił zachęcić. Wybór padł na przyjaciela rodziny, pana Wiktora, byłego lotnika, który godzinami potrafił czarować wszystkich opowieściami o swoich wojennych szlakach. Jeżeli chodzi o nauczanie angielskiego, był w całym tego słowa znaczeniu naturszczykiem i myślę, że właśnie dlatego tata nie mógł trafić lepiej. Pana Wiktora nie obchodziła gramatyka, czasy i cała ta reszta, którą obrzydzają nam życie w budzie. On gadał swoje, Robercik chłonął całym sobą, odpowiadał bez cienia skrępowania, nie zważając, że prawda, szyk przestawny i Past Continuous by się należał. Pan Wiktor spokojnie poprawiał, Robercik całą frazę lokował w odpowiednim miejscu swojego pojemnego rozumku i da capo al fine. Po trzech latach już swobodnie wymieniali się wrażeniami, jeden o tym, jak gdzieś tam w Iranie szczury wspinały się po linie pod sufit, żeby wyżreć żołnierzom konserwy, a drugi… cóż, łatwo się domyślić, o czym paplał drugi. W trzech przypadkach na pięć o dzielnych niziołkach wędrujących w siną dal, w czwartym na przemian o Andrew, son of Kmita ewentualnie Zbig from Godsbounty[1], a dopiero w piątym o czymś bardziej normalnym, jak wynik meczu. W końcu rodzina znieść już tego nie mogła, bo Robert zawłaszczał pana Wiktora dla siebie, a o szczurach i lotach zwiadowczych, i wielu innych fascynujących przygodach, tak barwnych w gomułkowskiej szarzyźnie, chcieli posłuchać wszyscy. Posłano zatem tatę do normalnej nauczycielki, która wspominana była z łezką w oku, bo nawet gramatykę – teraz już jak najbardziej na miejscu – sprzedawała niczym pasjonującą szaradę. Poza tym miała tę niebagatelną zaletę, że pożyczała wdzięcznemu uczniowi książki po angielsku.

– Czytaj bez słownika – nakazywała tacie. –Zrozumiesz połowę. Wtedy czytaj drugi i trzeci raz. Dopiero wtedy wolno ci zacząć sprawdzać słówka.

Nie pozwalała mu jednak wziąć się za Władcę w oryginale, zupełnie jak nauczyciel gry na fortepianie, który najpierw każe odbębnić tonę palcówek, a ty rwiesz się do Ave Maria albo Marzenia. Wobec tego tata postanowił zdobyć zakazany owoc samodzielnie, tylko że pamiętajmy, który to był rok. Maksymalnie siedemdziesiąty czwarty. Gdzie tu znaleźć Tolkiena po angielsku?! Na pomoc dziadków liczyć nie mógł, bo babcia, sama nauczycielka, z żelazną konsekwencją przestrzegała lojalności zawodowej (do czasu, ale to też zupełnie inna historia). W filii Biblioteki Raczyńskich przy ulicy Słowackiego „tak dostojnego towaru” nie było, to oczywiste, bo inaczej dorwałby się do niego już dawno. W znanym nam skądinąd antykwariacie na Starym Rynku został spalony, kiedy to uprzejmy pan księgarz, nieświadom rodzinnych układów, zaraportował dziadkowi:

– Proszę powiedzieć Robertowi, że The Lord of the Rings niestety ciągle nie ma.

Trzeba było sforsować podwoje Biblioteki Uniwersyteckiej.

Wtym celu tata skorumpował niejakiego Miecia z czwartego piętra, który w zamierzchłych czasach uczył go na podwórku gry w oko, a teraz szpanował indeksem studenta prawa. Tata zaproponował mu wszelkie usługi lingwistyczne, na co Miecio poszedł z okrzykami radości, bo lektoraty łaciny i ruskiego szły mu wystarczająco ciężko, zaś język zachodni w postaci angielskiego, jak przystało na emancypowane czasy Gierka, to była dla niego zgroza i koszmar (biedakowi zapewne na dzień dobry zaaplikowano gramatykę). Zaopatrzony w instrukcje, jak to się pisze, zdobył co trzeba, poderwawszy przy okazji dziewczynę z wypożyczalni, zachwyconą jego erudycją.

Jak niegdyś do kryminału w szafie, tak teraz Robert dopadł zdobytego z takim trudem Tolkiena.

Dopadł i przepadł. Na początku świadomość, że książkę dostał na miesiąc, wcale mu nie przeszkadzała. Pięćset stron, nawet po angielsku, spacerkiem załatwiał w dwa tygodnie. Po tygodniu, kiedy ciągle jeszcze był w Shire i poczuł za plecami tykający zegar, zaczął oszukiwać i czytać symultanicznie ze Skibniewską. W żaden sposób nie przyspieszyło to lektury, przeciwnie, po raz pierwszy doświadczył, czym jest analiza tłumaczenia i tak go to wciągnęło, że zaopatrzywszy Miecia w kolejną porcję ściąg, wydębił przedłużenie terminu. Spisek został wykryty tak mniej więcej przy zwierciadle Galadrieli, ale wtedy nawet babcia nie miała serca oderwać syneczka od jego procederu. Tata udowodnił, że potrafi, że nie odpuści i że chce kontynuować. Wobec tego odpuszczono i jemu, nawet tróję z geografii, bo tolkienowskie szaleństwo nie przeszło bez szkolnych konsekwencji. Geografię Śródziemia miał wszak w małym palcu…

Wtedy też Robert ostatecznie zadecydował, co będzie robił w życiu. Oczywiście skończy anglistykę i zostanie tłumaczem.

– Ateraz chcę się uczyć walijskiego – oznajmił stanowczo.

Dziadkom i pradziadkom opadły szczęki.

– Dlaczego akurat walijskiego? – wyszeptała słabo babcia.

– Mamo, no przecież na podbudowie walijskiego powstał sindarin – krótko i zwięźle odparował Robert.

– Teraz już wszystko jasne, nieprawdaż? – mruknął pradziadek. Biedak nie był świadomy tego, że w grę potencjalnie mógł wchodzić jeszcze fiński, pierwowzór quenyi.

– Może najpierw niemieckiego? – pragmatycznie zaproponował dziadek.

Tata łypnął ponuro, ale babcia miała w tym momencie przypływ geniuszu.

– Potraktuj go jak Czarną Mowę – zaproponowała słodko. –Ein Ring, sie zu knechten, sie alle zu finden, ins Dunkel zu treiben und ewig zu binden![2]

Bardziej zaimponować Robertowi nie mogła i w ten sposób problem nauki walijskiego został odsunięty na kolejne dwa-trzy lata. Tata był jednak konsekwentny i na początku liceum wyłowił z grupy przysłanych na wymianę uczniów pewnego Walijczyka, Brendana. Sam Brendan co prawda za bardzo języka ojców już nie znał, ale polski kumpel, który w odróżnieniu od innych bezbłędnie nawijał po angielsku, jednocześnie go zawstydził i zaraził swoją pasją. Dwa lata trwała bardzo specyficzna korespondencja, którą obaj delikwenci traktowali trochę jak siódme wtajemniczenie, a która polegała na pisaniu o d…. Maryny, ale oczywiście po walijsku. Przy czym każdy list zaczynał się i kończył osobliwym salutem w postaci nazwy pewnej walijskiej wsi, ponoć najdłuższej w Wielkiej Brytanii, jeżeli nie na świecie, której ja nigdy nie potrafiłam napisać poprawnie, a wymawiało się ją mniej więcej tak: Sanwair-puskundies-goger-horentropos-santysylio-gogogoch. Dlaczego żadna cenzura nie zainteresowała się czymś, co mogło podpadać pod wyrafinowany szyfr, Bóg raczy wiedzieć. Pikanterii dodawał jeszcze fakt, że Brendan nazywał się Bach, co po walijsku znaczy po prostu „mały”. Tak to Niziołek z Małym uprawiali sobie sztukę epistolograficzną…

Wreszcie i tata doczekał się wyjazdu do bratniej szkoły, a Brendan postarał się o lokum u swojego wuja. Po prawdzie, pokrewieństwo między nimi było takie bardziej jak między Bilbem a Frodem, mianowicie ojciec Brendana był ciotecznym siostrzeńcem, ewentualnie stryjecznym bratankiem gospodarza, jak kto woli, ale za to rzeczony wuj mówił płynnie po walijsku. Przy czym dzieci nie miał, jak Bilbo, i jak Bilbo darzył Brendana wujowym afektem.

Tata był tak szczęśliwy, że z pieśnią na ustach odwalił całą przedwyjazdową biurokrację: najpierw musiał wyrobić sobie tymczasowy dowód osobisty, bo brakowało mu kilku tygodni do osiemnastu lat. Zaraz potem ten dowód mu zabrano i wydano paszport, surowo przykazując, że po powrocie do Polski ma go zdać w ciągu siedmiu dni. Zupełnie jak w Misiu.

Potem zmobilizował całą rodzinę do realizacji dezyderatu pani profesor, która mianowicie zadysponowała, aby uczniowie zabrali dla swoich gospodarzy prezenty.

– To ma być coś, co pozytywnie utrwali wizerunek Polski! – zażądała twardo.

– Inajlepiej, żeby było z Cepelii – zrelacjonował skrupulatnie Robert.

Tak nazywały się za komuny sklepy z rękodziełem ludowym.

– Ciupagę? – prychnął dziadek.

Babcia z prababcią popatrzyły na siebie znacząco.

– Żadną ciupagę – oznajmiła stanowczo babcia. –Załatwimy to inaczej.

Na Rynku Jeżyckim nabyto koszyk. Prababcia wygrzebała z szuflady kredensu przepiękną białą serwetę z haftem richelieu. Wyłożono nią koszyk jak do święconki, a w środku umoszczono babcine spécialité de la maison: konfitury poziomkowe, z owoców dzikiej róży (zowoców, nie z płatków) i z rokitnika. Nimi to swego czasu podbiła szturmem serce teściowej, robi je do dzisiaj, a tajemnicę receptury obiecała mi zapisać w testamencie. Natomiast dziadek dołożył nieco wstydliwie swój własny przebój – piersiówkę dereniówki, całkiem jak z Rodziewiczówny.

Tak wyekwipowany tata wyruszył na podbój Albionu.

Wujostwo Brendana przyjęło tatę z otwartymi ramionami. Koszyk z polskim żarciem wprawił ich w zachwyt pomieszany z zażenowaniem.

– Ależ mój drogi, to za wiele – szeptała wzruszona ciotka.

Konwersacja przy kolacji szło gładko, po angielsku i walijsku, według ścisłych brytyjskich kanonów, z omijaniem tematów tak drażliwych jak polityka i religia – tata brylował swoimi lingwistycznymi talentami, tłumacząc, co to takiego rokitnik i dereń (wdomu przed wyjazdem skrupulatnie posprawdzał nazwy w wielkim słowniku), a pan domu zdegustował nalewkę, cmokając w ekstazie.

Wreszcie tatę wyprawiono na spoczynek do pokoju gościnnego. Stał tam regalik z książkami i oczywiście tata nie byłby sobą, gdyby nie zaczął go penetrować, chociaż – to również rzecz jasna – w lekturę na podróż zaopatrzony był w sposób dostateczny i przemyślny – lekką w jak najbardziej dosłownym tego słowa znaczeniu. Z uśmieszkiem satysfakcji powywlekał Londona i Twaina, po czym dotarł do drugiego rzędu, sięgnął po książkę w niebiesko-zielonej obwolucie i osłupiał.

Trzymał w rękach pierwsze wydanie Hobbita z 1937 roku z własnoręcznym podpisem Tolkiena. Zaczął dygotać jak Nel w febrze i niewiele myśląc, tak jak stał, ledwo narzuciwszy szlafrok, runął na dół.

Wuj Brendana kontynuował degustację dereniówki, a ciotka chrupała grzankę z konfiturą. Oboje zastygli nieco zawstydzeni, ale tata miał oczy pokryte mgłą i nie zwróciłby uwagi na słonia w kapeluszu, a co dopiero na ten maleńki akt obżarstwa.

– Proszę państwa… – Pierwszy raz, odkąd zaczął uczyć się angielskiego, zabrakło mu słów. – Ta książka… To Tolkien…

– Być może, synku – powiedział serdecznie wuj. –My się na tym za bardzo nie znamy.

– Atak. – Ciotka przyjrzała się książce. –To kiedyś dawno temu dostałam w prezencie, ale nie podobało mi się, więc stoi tak sobie od lat w gościnnym pokoju…

Tata trząsł się z emocji i zimna, bo gospodarze, jak w kryminałach Agaty Christie, poprzestawali na ogrzewaniu kominkowym. Był chłopcem dobrze wychowanym, świadomym przy tym, że Bóg mu powierzył honor Polaków, poznaniaków i pierwszego liceum, więc nie był w stanie wydusić z siebie: jak tak, to mi ją dajcie. Musiał mieć jednakże emocje wypisane na twarzy, bo ciotka jak prawdziwa lady powiedziała z dobrotliwym uśmiechem:

– Weź ją sobie, kochanie, skoro tak ci się podoba. My i tak pozostaniemy dłużnikami twojej rodziny.

Tata nie wytrzymał nerwowo, wybełkotał podziękowania i umknął z łupem, ale w nocy ruszyły go wyrzuty sumienia.

– Słuchaj, stary – zwierzał się następnego dnia Brendanowi. –Twoi wujostwo dali mi Hobbita Tolkiena. Pierwsze wydanie. To nie wypada, ja nie mogę tego przyjąć.

– Jak ci dali, to bierz – stanowczo uciął Brendan. –Dopiero by im było przykro, jakbyś odrzucił ich dar. Tego właśnie tutaj nie wypada robić!

– Ale to za drogie. – Tata wił się w męczarniach pożądania i skrupułów jednocześnie. –Na pewno kosztuje w antykwariacie kupę forsy…

– Twoja serweta też nie taka najtańsza – ripostował Brendan. –Przecież to stara ręczna robota!

– Ale ona ma podpis autora… – brnął z opóźnionym zapłonem tata, a miał na myśli, rzecz jasna, książkę, a nie prababciną deczkę.

– Potraktuj to jak lokatę kapitału – zakpił Brendan. – A jak za trzydzieści lat będziesz ją chciał spylić, to pamiętaj o mnie, odpalisz mi za pośrednictwo i będziemy kwita.

Słowa Brendana były prorocze, ale finał przygody z Hobbitem też zasługuje na osobną opowieść, więc na razie pozostańmy przy tym, że tata odjechał do Polski ze swoim niewyobrażalnym trofeum, a cztery razy do roku, odpowiednio do wegetacji drzew owocowych i okresu przetwórczego derenia, ekspediował do Anglii okazałe paczki, pozostając we wdzięcznej pamięci wujostwa Brendana do końca ich dni.

Tymczasem zdał maturę, dostał się na anglistykę i tak dotarł do punktu, w którym historia naszej rodziny zaczęła się naprawdę.

Mianowicie na wuef zapisał się na pływalnię, może nie dlatego, że był to jego ulubiony sport, bo takowym pozostawało łażenie po górach, ale za to zajęcia trwały tam tylko czterdzieści pięć minut zamiast półtorej godziny, jak gdzie indziej, a czas można było przecież wykorzystać na tak zbożne cele, jak czytanie. Okazało się, że trafił do grupy koedukacyjnej z dziewczynami z matematyki.

– Oooo… – Lubiliśmy drażnić się z tatą, ile razy wspominał tę historię. –Nieźle!…

– E tam! – machał ręką tata. –Wtedy były obowiązkowe białe stroje. Diabli wiedzą po co, chyba żeby nie farbowały. Wyobrażacie sobie, jak koszmarnie wyglądaliśmy w trójkątnych płóciennych badejkach wiązanych na tasiemki po bokach?

Trener zgromadził pierwszoroczniaków na brzegu basenu i zaczął z wysiłkiem odcyfrowywać ręcznie sporządzoną listę obecności. Tata błądził myślami wokół wypożyczonego właśnie ze znanej nam skądinąd Biblioteki Uniwersyteckiej Silmarillionu (po angielsku, rzecz jasna, był rok 1979 i to był i tak rarytas jak na tamte czasy, polskie tłumaczenie wyszło dopiero w 1985). Z błogostanu wyrwało go głośne:

– Koton, Róża!

Tata poderwał głowę i poszukał wzrokiem dziewczyny o tak nieprawdopodobnym imieniu i nazwisku.

– Kotoń! – sprostowała wdzięcznie panienka w stroju, a jakże, białym, ale z naszytą uśmiechniętą od ucha do ucha żabą. –Jestem!

Tata zastygł wgapiony w nią jak cielę w malowane wrota, a potem próbował utrzymać równe tempo na torze, co nie bardzo mu wychodziło, bo panienka śmigała kraulem aż miło, a on preferował stateczny styl klasyczny.

Róża pod innym mianem także by pachniała? Nie sądzę.

Po wyjściu z basenu tata nie wahał się ani chwili. To nie mógł być zbieg okoliczności, to był dar Boży. Piorunem wciągał ciuchy na mokre ciało i potem warował z pół godziny pod damską szatnią, przerażony tylko, czy wśród zwyczajnie ubranych dziewczyn, z włosami, to jest w normalnym uczesaniu, a nie w obcisłych gumowych czepkach, rozpozna tę Różę. Na szczęście ona poznała jego, uśmiechając się tak miło, jak tylko prawdziwa Różyczka Cotton by potrafiła. Ośmielony pan Niziołek ruszył do ataku z animuszem godnym Samwise’aMężnego, zapraszając ją do herbaciarni na Starym Rynku. Trasa z ulicy Chwiałkowskiego na Szkolną tylko umocniła jego determinację, bo okazało się, że dziewczyna lubi książki i wędrówki górskie, a nazwisko Kotoń pochodzi od szczytu w Beskidzie Makowskim.

Potem wszystko poszło piorunem. Byłaż to historia stara jak świat czy też może czar pierścienia i róży? Ewentualnie Pierścienia i Róży? A może po prostu: Róży i Roberta?

Pocałowali się pierwszy raz tydzień później.

Miesiąc później powiedzieli sobie, że po studiach się pobiorą.

Wmaju uznali, że właściwie po co czekać tyle lat.

No i we wrześniu, po pierwszym roku, wzięli ślub, a w podróż poślubną pojechali do Zawoi, żeby zdobyć Babią Górę i Kotoń.

Kiedy zdarzały im się mniejsze lub większe utarczki słowne, mama sięgała po żelazny argument:

– Bo ty ożeniłeś się ze mną dla nazwiska!

Na co tata rozbrajał ją sprostowaniem:

– Dla imienia i nazwiska, skarbie!

 

 

 

[1] Gdybyś się, drogi Czytelniku, poczuł skonfundowany, kto zacz Zbig from Godsbounty, zajrzyj, proszę, na koniec, znajdziesz tam wiele wyjaśniający tezaurus.

[2] Jeden, by wszystkimi rządzić, Jeden, by wszystkie odnaleźć, Jeden, by wszystkie zgromadzić i w ciemności związać. Wg tł. Marii Skibniewskiej.

 

 

 

 

 

 

 

 

Rozdział II

 

Mama

 

 

Happy end poprzedniego rozdziału okazał się szczęśliwym początkiem całej naszej rodziny i w przeciwieństwie do powieści Małgorzaty Musierowicz nie został odwołany. Pani Musierowicz jest moją ukochaną autorką, ale tego jednego, a mianowicie odwoływania happy endów, nigdy nie mogłam jej darować. Ileż razy ona to zrobiła! Przy Gabrysi dwa razy. Przy Idzie też dwa. Przy Natalii… raz, dwa… w zasadzie trzy razy, a jeszcze w Kalamburce do ostatniej chwili trzymała czytelnika w napięciu co do tożsamości pana młodego. Przy Patrycji się zmęczyła, ale tu z kolei czytelnik zrobił się czujny i podejrzliwy i nie umiał się już cieszyć szczęściem inkryminowanej pary, wietrząc jakiś postęp. Ale rekordem absolutnym było zrobienie kompletnych głupków z Laury i Wolfiego. Czy ktoś z was potrafiłby uwierzyć, że osobnicy dziewiętnastoletni mogą być tak debilni, że chcieliby brać ślub kościelny z marszu, z ulicy, jak w starym westernie, bez nauk, zapowiedzi i tych wszystkich ceregieli? Tata i mama w każdym razie są jawnym tego zaprzeczeniem.

Ale skoro już przy Musierowicz jesteśmy, nie mogę nie opowiedzieć kapitalnego rodzinnego pre-plagiatu – „pre” dlatego, że miał miejsce w roku 1959, a plagiatu, bo dotyczył był ślubnego obuwia dokładnie jak w przypadku Idy.

Było to tak. Babcia in spe Kotoniowa jechała wczesnym styczniowym rankiem w swoje dwudzieste trzecie urodziny z Obornik do Poznania na własny ślub. Cywilny tylko, co prawda, kościelny miał się odbyć miesiąc później, a ten cywilny był potrzebny wcześniej po to, żeby dziadkowie mogli się zameldować razem w wynajętym pokoju. Babcia wiozła ze sobą ślubną kreację – zieloną sukienkę i odpowiednio dobrane kolorystycznie buciki, jak mi to opowiadano potem nie raz z detalami, tak zwane kaczuszki. Rozumiem, że chodziło o obcas i fason. Buciki jechały z honorami w kartonie, w osobnej siatce.

Babcia dotarła do domu dziadka Kotonia, została przyjęta serdecznie przez swoją przyszłą teściową, po czym prababcia Kotoń zainteresowała się ślubną wyprawą synowej i zadała to niesłychanie drażliwe pytanie:

– Córeńko, a gdzie ty masz buty?

Butów nie było. Pojechały dalej pociągiem do Wrocławia albo do Katowic, pięknie zapakowane w kartonik i pieczołowicie umieszczone na półce…

Tu zaczął się problem à la Ida Borejko, tyle że Ida miała numer buta czterdzieści jeden, a babcia przeciwnie, trzydzieści cztery. Straszne, nieprawdaż? Wielkość stopy odziedziczyłam po niej i doskonale wiem, ile wysiłku trzeba włożyć w zdobycie damskiego obuwia na obcasie w takim rozmiarze. W każdym razie buty prababci Kotoń były na pannę młodą o jakieś trzy numery za duże. Wyobraźcie sobie: poranek, ślub o godzinie ósmej czterdzieści, sklepy otwierają, rzecz jasna, o dziesiątej. W perspektywie ślub w śniegowcach. Wtedy prababcia nie po raz pierwszy i nie ostatni objawiła swoje talenty – rodzina miała okazję obserwować je potem wielokrotnie, choćby za stanu wojennego, kiedy owa dzielna niewiasta robiła coś z niczego. Tym razem złapała sylwestrowe sandałki synowej, które szczęśliwie u nich zostały, oskrobała z nich lux torpedą srebrny brokat i wysmarowała czarną pastą, bo na farbowanie nie było już ani czasu, ani środków. No i ślub się odbył, w zielonej sukience i czarnych sandałkach, a po powrocie czekał na babcię tort z dwudziestoma trzema świeczkami. Dlatego zawsze, żeby nie wypominać jej wieku, mama składała rodzicom życzenia z okazji tego pamiętnego kontraktu.

Dla babci Kotoń, tak jak i babci Niziołkowej, książki były immanentną częścią rzeczywistości. Siłą rzeczy mama wchłonęła taką postawę życiową z mlekiem matki, w jak najbardziej dosłowny sposób. Otóż babcia Kotoń wspominała, że na porodówce czytała Złego Tyrmanda, a wszystkie położne krzyczały:

– Kochana, co pani robi? Mleko się pani zwarzy i dziecko będzie miało kolkę!

Nawiasem mówiąc, położne te były niezłymi erudytkami, skoro wiedziały, czego się można spodziewać po Złym. No, chyba że wystarczył im tytuł albo babcia odsłoniła kulisy intrygi.

Poza tym babcia czytała też najróżniejsze książki, wywożąc Różyczkę i kolejne Kotoniątka na spacer. Raz, przy lekturze Wszyscy jesteśmy podejrzani Chmielewskiej tak ryczała ze śmiechu, że mało co nie wywróciła wózka wraz z zawartością.

Mama zatem miała po kim odziedziczyć swoje szaleństwa, przy czym mając znacznie lepszą pamięć od taty, doskonale potrafiła odtworzyć swoje pierwsze lektury. Tą najpierwszą, wyłowioną z mroków wspomnień kilkulatka, była, o dziwo, Królewna Wanda Makuszyńskiego. Dlaczego akurat Wanda, a nie Koziołek-Matołek albo Małpka Fiki-Miki? I dlaczego w ogóle dziadkowie czytali małemu dziecku bajkę, która się źle kończyła?

– Pewnie dlatego ją tak dobrze pamiętam – kwitowała moje dywagacje mama. –To tak jak z miejscami. Dziecko nie pamięta własnego mieszkania, ale dwulatek może przechować wspomnienia znad morza albo, co nie daj Boże, ze szpitala.

Iżeby się ze mną podroczyć, dodawała:

– Wanda to tylko początek hardkorowej literatury. Potem był jeszcze Dzielny ołowiany żołnierzyk, Dziewczynka z zapałkami i makabreski braci Grimm…

Prawdać-to, dziadek Kotoń, a może pradziadek, albo jeden i drugi, dostali od babci zdrowy opieprz za czytanie dziecku o Dziewczynie bez rąk i Wiernym Janie. Znacie Wiernego Jana? Jest cool! Wierny sługa został zamieniony w posąg i żeby go odczarować, trzeba było zabić małych królewiczów, poćwiartować ich i krwawymi szczątkami posmarować tenże posąg. A potem jakaś niemiecka pobożna katoliczka drze szaty o Harry’ego Pottera, że prawda, panie dziejku, horror, bezbożnictwo i deprawacja maluczkich. Co powie na swoją rodzimą klasykę? I na tego świętego Piotra, który „pokrajał wszystkie członki nieboszczki, wrzucił je do wody, a gdy mięso odstało od kości, poskładał je według naturalnego porządku, poczem przeżegnawszy je pobożnie, powtórzył trzykrotnie »Wimię Trójcy Św. wstań!«”. Voldemort ze strony 666 niech się schowa!

Wydanie Bajek braci Grimm z 1938 roku, straszliwie zniszczone, stoi z honorami na mojej półce. Było jedną z nielicznych książek Kotoniów, które przetrwały wojenną zawieruchę. Babcia Kotoń była w jeszcze gorszej sytuacji, bo jej rodzina uciekała przed Niemcami tak jak stała, bez żadnego dobytku. Siłą rzeczy babcia z dziadkiem książki kupowali nowe, takie jakie były i takąż literaturę wchłaniała mama.

Znacie kawał o tym, jak mały Żyd i mały goj licytują się, który z nich wcześniej zaczął samodzielnie chodzić? Mały goj mówi: „Ja miałem jedenaście miesięcy!”. A na to mały Żyd: „Ja też, ale kazałem się nosić do dwóch lat!”. Identycznie było z mamą i tatą. Tata, jak sobie powiedzieliśmy, umiał czytać, mając lat sześć. Mama też, ale uwielbiała, żeby czytali jej dziadkowie i pradziadkowie, i korzystała z tych dobrodziejstw do rozpaczliwie późnego wieku, który sama wstydliwie przemilczała. Fakt, że wykorzystywała do tego procederu młodsze rodzeństwo, któremu wszak czytanie należało się znacznie dłużej…

Rezultat był taki, że mnóstwo bajek znała nieomal na pamięć i poprawiała czytającego, jeśli skręcił mu się język i coś przeinaczył albo próbował skrótów. Kiedy w domu pojawiły się jakieś perskie lub arabskie bajki, jedną z nich, zatytułowaną bodajżeO Ibrahimie i pięknej Sinedhur, dziadek dla ułatwienia przekręcił na „Sindehur”, a mama natychmiast to zarejestrowała i było przechlapane. Co ktoś próbował czytać poprawnie, protestowała, że „tam nie było tak napisowane!”. Pamięć do cytatów została jej do dziś, włącznie z umiejętnością rozpoznawania tłumaczenia. Kiedy po latach sama zaczęła czytać Gośce i Pipowi Tomka Sawyera, po pierwszych trzech zdaniach odłożyła śliczne nowe wydanie z kolorowymi obrazkami i wygrzebała własne, stare, zdarte, na brzydkim papierze i z brzydkimi obrazkami – ale tłumaczenie to było to – jej pierwsze i przez to najlepsze. I tylko w nim tłumacz ośmielił się napisać: „opsiakryda, sztywny jak drut!”. Zdechły kot na brodawki, oczywiście.

Zotchłani dzieciństwa mama pamiętała też, żeby było śmieszniej, ruskie miesięczniki Wiesiołyje kartinki, które dziadkowie zbierali i zszywali rocznikami. Cyrylicy, oczywiście, wtedy jeszcze nie znała, ale jak jej babcia raz i drugi opowiedziała jakiś komiks, to potem przeglądała już sama i sama układała sobie fabułę. Na konsekwencje nie trzeba było długo czekać.

Raz na spacerze babcia Kotoń się przeraziła – dziecko bowiem szło i mamrotało pod nosem.

– Co robisz, Różyczko? – jęknęła tragicznie babcia.

– Układam sobie bajkę – odpowiedziała spokojnie mama.

Zostało jej to do dzisiaj i kiedy ze szklistymi, nieprzytomnymi oczami robi obiad, nie znaczy bynajmniej, że jest chora, tylko że układa kolejną „bajeczkę”, tyle że pilnie strzeże tajemnicy co do jej fabuły. Domyślamy się, że są to nieskończone prequele, sequele i interquele wszystkich naszych ulubionych powieści, z Władcą rzecz jasna na pierwszym miejscu. Przy czym mama uwielbia poprawiać charaktery głównych bohaterów i zamieniać złe zakończenia na dobre. Ja i Gośka odziedziczyłyśmy po mamie manię tworzenia fanfików, tylko że my przeciwnie, kochałyśmy się w zakończeniach tragicznych i łzawych. O kilku z nich w swoim czasie, teraz zostańmy przy mamie.

Co jeszcze mama pamięta z bardzo, bardzo wczesnego dzieciństwa? Bajkę o trębaczu z wieży kościoła Mariackiego, zabitego w połowie hejnału przez Tatarów. Mama wzięła sobie jego dolę do serca na tyle głęboko, że panicznie bała się nadawanego w południe hejnału z tą urwaną końcówką, bo jej się kojarzyło. Jednocześnie zdawała sobie sprawę z własnej głupoty i ukrywała ten stan, jak długo mogła.

– Różyczko, zegar stanął, podaj mi radio, sprawdzę godzinę – zadysponowała raz babcia.

– Nie, nie – gwałtownie zaprotestowała mama, wyczuwając bezbłędnym instynktem, że zbliża się dwunasta. –Zejdę do garażu zapytać tatę!

Tym razem jej się udało, ale została osaczona i skompromitowana w miejscu jak najbardziej publicznym, mianowicie na dworcu w Legnicy. Przez megafon sączył się dostojnie południowy sygnał, a mama spanikowała. Drżącą, z zamkniętymi oczami i zatkanymi uszami, wyciągnęli dziadkowie spod kasy, pełni mieszanych uczuć – współczucia, irytacji i rozbawienia jednocześnie…

Dzieciństwo mamy naznaczył też Wiatrak profesora Biedronki, który babcia czytała swoim pociechom w stołówce na wczasach w Trzęsaczu, bo żarcie było paskudne, a przy tej książce rzeczone pociechy zjadały wszystko. Dalej szła cudowna Gałka od łóżka, taki pre-Harry Potter, tylko jak by nie omieszkali zauważyć pani Kuby z panem Tekielim pospołu, bardziej pobożna. Panna Price wszak była działaczką parafialną i grała w kościele na organach. A że w wolnych chwilach uczyła się czarów…

Zkolei od Kubusia Puchatka wzięła się miłość mamy do imienia Krzyś: przez całe dzieciństwo chciała być Krzysiem, a syna pragnęła nazwać, rzecz jasna, Krzysztof, ale… O tym też w swoim czasie.

Wksięgarniach było wtedy dużo rosyjskiej literatury, dziadkowie, jak mówiłam, kupowali łapczywie wszystko, żeby uzupełnić straty, a zdarzały się wśród tych zakupów prawdziwe perły. Cudowne jest opowiadanie o Zenku i Miśku, którzy na balu dla dzieci postanowili zdobyć nagrodę przeznaczoną dla tego, kto będzie ważył dokładnie dwadzieścia pięć kilo. Niestety, okazało się, że Misiek waży o pół kilo za dużo, a to dlatego, że opił się oranżadą. Z kolei Zenkowi brakowało pół kilo, wobec tego operatywny Misiek postanowił dla wyrównania spoić przyjaciela. Ostatnią szklaneczkę wlewał w niego już na siłę, w trakcie ważenia bąbelki wylatywały delikwentowi nosem, ale nagroda – do sprawiedliwego podziału na dwóch – została zdobyta. Na to, co stało się tuż za progiem świetlicy, autor miłosiernie spuścił kurtynę milczenia. Zapamiętajcie sobie dobrze tę scenę, bo ona również będzie miała swój ciąg dalszy.

Był jeszcze Siedmioletni brat z rozpaczliwym rozdziałem, w którym duzi źli chłopcy grali w piłkę ukochanym pluszowym zającem głównego bohatera, Słony śnieg o pierwszoklasiście, który nie mógł nauczyć się literek, i Czarodziej, co chodził po mieście. Tę ostatnią książkę mama gdzieś zapodziała, nie zdołała jej odkupić, bo nie pamiętała autora i tylko wspominała z nostalgią, że była to przedziwna, zupełnie nie na tamte czasy, wręcz filozoficzna opowieść z motywem „dnia wczorajszego” i złego czarodzieja.

Osobnym rozdziałem był oczywiście Curwood – tu mama z tatą mieli dużo do wspominania. Tata uwielbiał wszystkie powieści o zwierzętach, a jego pierwszy pies miał przecież na imię Bari. Mama przeciwnie, dolą zwierząt przejmowała się do tego stopnia, że nie mogła o niej spokojnie czytać, preferowała więc, trochę niekonsekwentnie, Łowców wilków i Łowców złota z finałem Łowcy przygód pióra Jerzego Marlicza.

Zliteraturą angielskojęzyczną w przypadku mamy było tak: dziadkowie, uczeni w szkole rosyjskiego i łaciny, wymawiali angielskie nazwiska najczęściej tak, jak były zapisane – jeden Sojer się uchował.

– Wiesz, Eluniu – opowiadała mi raz mama z lekkim zażenowaniem w odpowiedzi na moje indagacje –przy tacie nie wypadało mi przecież czytać Gosi i Jankowi tych wszystkich imion i nazwisk na żywca. Więc ze skóry wyłaziłam, żeby wymawiać prawidłowo z pięknym akcentem: Łabi, Dru, panna Prajs. I kurczę, czułam się, jakby zdradzała starych przyjaciół…

Byli nimi wszak Wabi, Rod Drew i panna Price, czysto po polsku…

Nawiasem mówiąc, kiedyś na wakacjach mama czytała nam o osaczonej przez niedźwiedzia Minnetaki. Ja tego nie pamiętam, ale Gośka i Jasiek z kibicującym im tatą wciągnęli się do tego stopnia, że za diabła nie dali mamie wypowiedzieć magicznych słów na dobranoc: „ateraz nastąpił nasz ukochany ciąg dalszy”. Mama musiała lecieć przez trzy rozdziały, żeby sprawa definitywnie się rozwiązała, bo pan Marlicz bardzo precyzyjnie dawkował emocje i rozkładał je na wiele wątków. Najzabawniejsze w tym wszystkim było to, że pani kierowniczka domu wczasowego stała pod drzwiami i podsłuchiwała, do czego przyznała się potem po latach dziadkom.

No i wreszcie mama dorosła do samodzielności: stwierdziła, że woli czytać sobie sama, że oni już nie umieją. Czytanie stało się dla niej czynnością na tyle intymną, że nie chciała się nią dzielić z młodszym rodzeństwem – a może raczej wstydziła się dzielić swoimi emocjami.

Wtedy to objawił się drugi maminy fioł à la Alina z Przyślę Panu list i klucz Marii Pruszkowskiej. Dla przypomnienia, Alina naśladowała życie bohaterów książek z tak zabójczą dokładnością, że jako kilkulatka nawiała z domu, kiedy chciała być Jasiem Wędrowniczkiem. Mama wiernie jej sekundowała, a wujek Marek i ciocia Becia byli bardzo przydatni, bo zapewniali doskonałą obsadę drugoplanową – Alina dysponowała wszak tylko jedną siostrą, która musiała być jednocześnie Stasiem wyruszającym na polowanie i uwiązanym za szyję Sabą, któremu nie wolno było za nim polecieć.

Były oczywiście jakieś tam epizody z Królewną Śnieżką z bardzo wczesnego dzieciństwa mamy, kiedy wujka i cioci nie było jeszcze na świecie i wszystkie role poza Śnieżką, czyli złą królową, myśliwego, księcia i rzecz jasna siedmiu krasnoludków musiał odpracować uwielbiający swoją Różyczkę pradziadek. Teraz jednakże na tapetę poszedł Pan Wołodyjowski, może dlatego, że właśnie w tym czasie Jerzy Hoffman nakręcił swój pierwszy film. Mama dorwała książkę w cichym kątku i wyczytała starannie według recepty Eli z Dziewczyny i chłopaka Ożogowskiej wszystko to, co było „rzadko pisane”. Chwała Bogu, że tylko tyle, miała wszak wtedy z osiem latek i na smakowite opisy nabijania Azji na pal nie natrafiła. Jako że były to czasy, kiedy pozwalała sobie jeszcze czytać, nie będący na bieżąco dziadkowie podsunęli jej Order Podniesionej Przyłbicy Władysława Kozłowskiego. Rezultat był taki, że mama poczuła się całkowicie globalnie, ciałem i duszą rycerzem, kleiła sobie z kartonu uzbrojenie, rysowała rycerzy z baaardzo długimi kopiami, przeczącymi prawu powszechnego ciążenia, a w roli Basi – odmiennie niż Alina – obsadzała ciocię. Dla wujka zostawali Turcy i Tatarzy.

Beatka i Mareczek zawiedli, kiedy na wakacjach w Szklarskiej Porębie z kolei mama wzięła na warsztat wyżej wspomnianych Dziewczynę i chłopaka. Wujek był o cztery lata młodszy od mamy i żeby nie wiem co, nie mógł jej dublować. Wobec tego przypadły mu hurtem wszystkie role męskie z Józinkiem włącznie, zaś ciocia odpracowała Elę, Celę i Adelkę. Mama zaś zagrała jednocześnie Tosię i Tomka, i to tak skutecznie, że panie z sąsiednich pokoi przekonane były, że Kotoniątek jest łącznie czworo, a nie troje.

Ach, te mamusine szaleństwa literackie… Zosia-Dyna u Pruszkowskiej trzy razy przeżyła „paroksyzm, co przyszedł na ojczyznę”. Mama też co najmniej trzy, a każdy następny był gorszy od poprzedniego.

Pierwszy raz był czysto obyczajowy, bez żadnych podtekstów, bo mama była wtedy za smarkata, a sprawa polityczna zrobiła się z niego przez czysty przypadek.

Było to w głębokiej podstawówce. Mama, pod wrażeniem lektury Niziurskiego, Siódmego wtajemniczenia, Nikodema, czyli tajemnicy gabinetu i Awantury w Niekłaju założyła z dwiema przyjaciółkami tajną bandę.

– Miałyśmy własny szyfr, tajne skrytki do zostawiania korespondencji i nawet pieczęć – opowiadała mama. –Pieczęć była elegancka, nie z ziemniaka, tylko z szarego mydła.

– Umiałyście zrobić w mydle pieczęć? W trzeciej klasie?! – zdumiewałam się za każdym razem, kiedy tylko słyszałam tę opowieść. Sama miałam maślane łapy i do dzisiaj te wszystkie cuda, które mama miała na zetpetach, czyli zajęciach praktyczno-technicznych, to dla mnie czarna magia. W mydle faktycznie mama rzeźbiła namiętnie jako Wawrzuś z Historii żółtej ciżemki. W mydle, bo dziadkowie Kotoniowie byli rozsądni i pilnując Różyczki, usunęli twardsze materiały z zasięgu jej łapek, żeby ich sobie nie poobcinała. Ale normalny ostry nóż jej zostawili! Tak się wtedy dzieci chowało!

 

 

Ciąg dalszy w wersji pełnej