Nigdy o tobie nie zapomnę - Agnieszka Zakrzewska - ebook + książka

Nigdy o tobie nie zapomnę ebook

Zakrzewska Agnieszka

4,5

Opis

Poruszająca opowieść osnuta na prawdziwej historii o losach Holenderki Annemarie Engelen.

1932 rok. Amsterdam ogarnięty kryzysem i bezrobociem. Na ulicy Herengracht 12 mieszka szesnastoletnia córka bogatego bankiera Frederika Engelen i jego pięknej żony Nene. Z pozoru ich dom wygląda dostatnio i szczęśliwie, ale tak naprawdę kryje w sobie wiele tajemnic i wstydliwych sekretów.

Frederik pragnie, by jego córka poślubiła doskonale zapowiadającego się przemysłowca i arystokratę Theodore van Heemstra, który nagle znika w dramatycznych okolicznościach.

Co tak naprawdę wydarzyło się zimowej nocy w kamienicy pod numerem 12? I jaki cenny depozyt ukrywa w swojej puderniczce Annemarie?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 538

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,5 (122 oceny)
78
28
12
2
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Arleta662

Nie oderwiesz się od lektury

Rewelacyjna lektura
00
Domca1991

Nie oderwiesz się od lektury

mega historia, nie mogłam sie oderwać od tej książki! polecam bardzo gorąco!
00
asiulam1982

Nie oderwiesz się od lektury

piękna
00
SylwiaKabat164

Nie oderwiesz się od lektury

Jestem po lekturze, jak dla mnie super opisana histora Polecam
00

Popularność




Redakcja i korektaAnna Mieczkowska
Projekt graficzny okładkiMariusz Banachowicz
Zdjęcia wykorzystane na okładce©Velizar Ivanov/Unsplash
Zdjęcie autorki na okładceMarlena Bielinska
Skład i łamanieAgnieszka Kielak
© Copyright by Skarpa Warszawska, Warszawa 2021 © Copyright by Agnieszka Zakrzewska, Warszawa 2021
Zezwalamy na udostępnianie okładki książki w internecie
Wydanie pierwsze
ISBN 978-83-66644-57-1
Wydawca Agencja Wydawniczo-Reklamowa Skarpa Warszawska Sp. z o.o. ul. Borowskiego 2 lok. 24 tel. 22 416 15 81 03-475 [email protected]
Konwersja: eLitera s.c.
.

Ewentualne podobieństwo do istniejących osóblub rzeczywistych zdarzeń jest dziełem przypadku.

Dla Marlenki

SÃO PAULO, BRAZYLIA

Sierpień 1985

Ogromny, prawie pusty pokój w luksusowym penthousie na szczycie apartamentowca Condomínio Mirante do Vale tonął w półmroku. Całkowicie przeszkloną ścianę z panoramicznym widokiem na miasto i rzekę Tietê przysłonięto szczelnie grubymi kotarami z nieprzepuszczającego światła materiału. W całym pomieszczeniu panował przenikliwy chłód. Biały klimatyzator podwieszony pod sufitem utrzymywał w mieszkaniu temperaturę nieprzekraczającą osiemnastu stopni Celsjusza. W powietrzu unosił się intensywny zapach lekarstw i środków opatrunkowych.

Na środku pomieszczenia w klasycznym skórzanym fotelu Chesterfield siedział wysoki, szczupły mężczyzna. Ubrany był w zapiętą starannie pod samą szyję ciemną koszulę, bordowy jedwabny fular i jasne, płócienne spodnie. Jego stopy obute w wysokie, zasznurowane ciasno trzewiki spoczywały bezwładnie na niskim stołeczku umieszczonym tuż przed fotelem. Obok niego stała metalowa lampa z granatowym abażurem, dająca przytłumione światło padające nieregularną plamą na marmurową podłogę. Ciężki, świszczący oddech mężczyzny odbijał się echem od pustych ścian. W pewnym momencie rozsuwane drzwi pokoju rozchyliły się bezszelestnie i stanęła w nich ubrana na biało kobieta. W rękach trzymała tacę wypełnioną lekarstwami w szklanych fiolkach. Jej kruczoczarne loki wymykały się niesfornie spod płóciennego czepka.

– Bom dia, senhor! – powiedziała, rozciągając usta w szerokim uśmiechu. Drobniutkie zmarszczki wokół jej głęboko osadzonych brązowych oczu pogłębiły się nieznacznie. Podeszła żwawym krokiem do mężczyzny i postawiła ostrożnie tacę na miniaturowym blacie stolika umieszczonego po prawej stronie fotela. – Strasznie tu ciemno! – dodała, poprawiając niedbałym ruchem włosy. Zerknąwszy z troską na mężczyznę, błyskawicznie znalazła się przy zasłoniętych oknach. Zdążyła tylko nieznacznie odchylić ciężką kotarę, gdy wtem dzwoniącą nieznośnie w uszach ciszę przerwał krzyk:

– Nie rób tego!

Kobieta gwałtownie drgnęła. Pociągnięta przez nią zasłona odchyliła się na kilka centymetrów, wpuszczając do środka natarczywy promień popołudniowego słońca. Mężczyzna skulił się w fotelu i zawył jak zwierzę. Słońce wyraźnie oświetliło na ułamek sekundy pół jego twarzy ukrytej za cielistą lateksową maską. W intensywnie błękitnym oku czaiło się niewyobrażalne cierpienie. Po chwili pojawiła się w nim złość.

Kobieta pośpiesznie starannie przysłoniła okno. W pokoju ponownie zapanował bezpieczny półmrok.

– Przepraszam... – wyszeptała. – Myślałam, że trochę światła dobrze panu zrobi.

– Źle myślałaś. Jesteś tu nowa, tak? – wycharczał z trudem mężczyzna i uniósł nieznacznie do góry obleczoną w skórzaną rękawiczkę dłoń.

Kobieta kiwnęła głową potakująco.

– Zwalniam cię! A teraz z łaski swojej przekaż Carli, żeby jak najszybciej ściągnęła tutaj moją matkę.

AMSTERDAM, HOLANDIA

Maj 1932

Całą noc czuwałem

Dwie pary butów przygotowałem

Z materiału i ze skórki

Bierz mą chustkę i masz z górki![1]

Donośny śpiew grupy uczennic z pobliskiej montessoriańskiej szkoły De Wielewaal niósł się echem po pustej ulicy. Dziewczynki ubrane w szare płaszczyki z gabardyny przykucnęły w ciasnym kręgu na mokrym bruku. Ich włosy zaplecione w warkocze obwiązane starannie białymi kokardami raz po raz podskakiwały w rytm wyśpiewywanej melodii.

Annemarie Engelen przystanęła nieopodal grupki dzieci i uśmiechnęła się szeroko do swoich myśli. W jej głowie niczym zdjęcie w fotoplastykonie przesunęła się barwna scena z przeszłości. Tak samo jak te dziewczynki na ulicy bawiła się często w Chodzi lisek koło drogi. Towarzystwa dotrzymywały jej zawsze urocze sąsiadki z kamienicy w samym centrum Haarlemu. Ileż to było krzyku i przekomarzanek przy podkładaniu chusteczki za plecami uczestników zabawy, a potem przy wzajemnej gonitwie i próbach przechytrzenia przeciwnika! Nikt nie chciał i nie umiał przegrywać. To właśnie wtedy nawiązywały się pierwsze przyjaźnie na śmierć i życie. Jakże to nazywał się ten chłopak, który uparcie rzucał jej chusteczkę pod nogi? Gerard? Nie, nie... jakoś inaczej. Chyba Gerrit. Tak, Gerrit! Gekke Gerrit[2], jak złośliwie mówiły o nim wszystkie dzieci. Może dlatego, że jego niesforne rude włosy sterczały zawadiacko na wszystkie strony świata. Ech, słodkie wspomnienia! Annemarie roześmiała się bezwiednie w głos i momentalnie znieruchomiała. Poczuła na sobie natarczywy i wrogi wzrok. Z grupy bawiących się dzieci odłączyła się nagle wysoka i przeraźliwie chuda dziewczynka. Jej ciemne oczy odcinały się wyraźnie od bladej, trójkątnej twarzyczki, która cała płonęła nienawiścią. Annemarie zerknęła zdziwiona za siebie, ale oprócz niej w pobliżu nikogo nie było.

– Szikselba! – rzuciła dziewczynka i splunęła przy tym z pogardą na chodnik.

Annemarie zdębiała. Z jej ręki wysunęła się mała zamszowa torebka z wyhaftowaną na wierzchu czerwoną różą i wpadła do niewielkiej kałuży pod stopami dziewczyny. Brudna woda rozprysnęła brzydko na jej lśniące trzewiki. Śpiew dzieci ucichł nagle jak nożem uciął. Zapadła niezręczna cisza przerywana złowieszczym nawoływaniem wron krążących niespokojnie nad dachem szkoły.

– Miriam! – odezwała się w końcu z wyrzutem przysadzista Żydówka z ciemnymi krzaczastymi brwiami nadającymi jej twarzy srogi wygląd. – Dlaczego nazywasz tę panienkę w taki sposób? To bardzo brzydko, wstydź się! A najlepiej od razu przeproś!

Skarcona dziewczynka parsknęła z pogardą.

– Nie wtrącaj się, Ruta! To nie jest twoja sprawa! Skoro nazwałam tę sziksę dziwką, to widocznie mam ku temu powody! – Drobne, kościste dłonie małej zacisnęły się w pięści, tak jakby szykowała się do walki wręcz.

– Panno van Laar! Po raz ostatni ostrzegam... – zaczęła cicho Ruta, a twarz jej poczerwieniała.

Skołowanej i nieco przestraszonej atakiem Annemarie w końcu rozjaśniło się w głowie.

– Ty jesteś Miriam van Laar, siostra Aarona, prawda? – zapytała dla formalności, gdyż znała już odpowiedź. W ostrych, ściągniętych rysach dziewczynki dojrzała w końcu podobieństwo do ukochanego. Właściwie wyglądali jak dwie krople wody. Tylko że Aaron nigdy w życiu nie patrzył na nią tak wrogo.

Poznali się niespełna trzy miesiące temu w sklepiku starego Eliazara Salomona van Raapa w żydowskiej dzielnicy Amsterdamu przy Jodenbreestraat 18. Zapobiegliwy Żyd sprowadzał z Bawarii dla majętnych klientów oryginalną Pöschl Tabak, którą nałogowo zażywał ojciec Annemarie. Kucharka rodziny Engelen, Henrietta, często zabierała panienkę na zakupy, gdyż ta uwielbiała egzotyczny klimat robotniczego świata, tak odmienny od atmosfery miejsca, w którym się wychowała. Po wizycie u Eliazara wstępowały zawsze po świeżutką tłustą gęś do handlarza drobiem Philipa Veermana. Henrietta targowała się zawzięcie z pyskatą sprzedawczynią o cenę gęsi, uważając dwa i pół guldena za sztukę za zwyczajne zdzierstwo. Rozsierdzoną gospodynię uspokajała potem pięknie wypieczona, posypana obficie ziarnem sezamowym chałka, którą zjadały z Annemarie na spółkę w drodze do domu.

Tym razem było jednak inaczej. Dochodziły już prawie do placu Dam, gdy nagle Annemarie zawołała:

– Henrietta! Stój!

Gospodyni zamarła przestraszona i odruchowo przycisnęła do wydatnej piersi torbę z zakupami.

– Zapomniałam paczuszki z tabaką – wyjaśniła szybko dziewczyna i dodała: – Zostawiłam ją na kontuarze u Eliazara. Poczekaj tu na mnie chwilę, pobiegnę sama z powrotem do sklepu, tak będzie szybciej – zadecydowała stanowczo. Umiejętność błyskawicznego podejmowania decyzji odziedziczyła po ojcu. Johannes Frederik Engelen, dyrektor domu bankowego Hope & Co, nauczył córkę najważniejszej reguły w życiu rasowego bankowca: czas to pieniądz. A pieniądze trzeba szanować.

Dziewczyna obróciła się czym prędzej na pięcie i zupełnie nie jak dama (co by na to powiedziała babcia?!) pognała w kierunku Jodenbreestraat. W ostatniej chwili uniknęła czołowego zderzenia z wyjeżdżającym zza rogu rowerem transportowym pełnym butelek z mlekiem. Po kilku minutach, przygładzając nieco roztrzepane włosy, przekręciła gałkę sklepowych drzwi, wpadła z impetem do środka i zaniemówiła. Za kontuarem zamiast jowialnego grubiutkiego subiekta Michela stał najpiękniejszy chłopak, jakiego kiedykolwiek widziała. Jego smoliście czarne włosy zaczesane prosto do tyłu i przylizane galancie brylantyną lśniły w ostatnich promieniach słońca przeciskającego się przez zakurzoną nieco szybę wystawową.

– Czym mogę panience służyć? – odezwał się chłopak i pokazał w uśmiechu równy rząd śnieżnobiałych zębów. – Nazywam się Aaron van Laar i jestem tu nowym praktykantem.

Gdyby ktoś jej wtedy powiedział, że kilka miesięcy potem na ulicy przed szkołą będzie się o niego kłócić, popukałaby się w czoło.

– Tak, mam na imię Miriam i jestem siostrą Aarona! – potwierdziła dziewczynka. – A ty jesteś ta bezczelna sziksa, która nam go ukradła! – Mała tupnęła nogą. – Zostaw go w spokoju... on nie jest dla ciebie... – Jej głos załamał się nagle, a w czarnych jak węgielki oczach pojawiły się łzy. – Mama powiedziała, że prędzej skoczy z Bloubrika, niż pozwoli, żeby jej jedyny syn ożenił się z gojką. Ty do niego nie pasujesz! Chyba nie jesteś aż tak głupia, żeby tego nie widzieć! – Łzy w oczach Miriam znikły tak samo szybko, jak się pojawiły. Mała była doskonałą aktorką.

Annemarie zmartwiała. Aaron nigdy nie wspominał, że jego rodzina jest przeciwna ich związkowi. Wykręcał się co prawda za każdym razem, kiedy pytała, czy może w końcu zobaczyć, jak mieszka, ale czy mogła się na niego gniewać? Z takich samych powodów nie zaprosiła jeszcze chłopca do swojego domu przy Herengracht. Papa i mama na pewno patrzyliby na niego z wyższością.

– Pozdrów brata ode mnie – powiedziała w końcu pojednawczo. – I przekaż waszej matce, że skakanie z Niebieskiego Mostu nie będzie konieczne. Przykro mi, że nie pochodzę z waszego środowiska. Ale kocham Aarona nie mniej niż żydowska dziewczyna. Jeżeli miłość nie wystarczy, to nie mam nic więcej na swoje usprawiedliwienie. Do widzenia, Miriam! –Annemarie skinęła głową i poprawiwszy zsuwającą się z ramienia torebkę, powoli odeszła w głąb ulicy Corellistraat.

Miriam patrzyła jeszcze przez chwilę na oddalającą się lekko przygarbioną sylwetkę Annemarie, po czym mruknęła pod nosem.

– Gdybyś wiedziała to samo co ja, nie byłabyś taka ważna. Ale już niedługo... już bardzo niedługo przekonasz się na własnej skórze, co to znaczy prawdziwe cierpienie, panienko!

HAARLEM, HOLANDIA

Wrzesień 1931

Dom przy Herengracht 12 w Amsterdamie, w którym mieszkała Annemarie z rodzicami, wybudowano w 1615 roku, w erze złotego wieku Niderlandów. Ta informacja wraz z monogramem pierwszego właściciela nieruchomości znajdowała się na ozdobnym kartuszu umieszczonym na kamiennej elewacji kamienicy tuż nad wejściem. Rodzina Engelen przeprowadziła się z prowincjonalnego Haarlemu do stolicy kilka miesięcy po objęciu przez ojca Annemarie zaszczytnej i intratnej funkcji dyrektora domu bankowego Hope & Co. Johannes Frederik Engelen, nazywany w rodzinie Frederikiem, już od czasów studiów matematycznych na uniwersytecie w Lejdzie zaprzyjaźniony był z synem właścicieli banku i doskonale wpasowywał się w ramy surowego szefa trzymającego swoich podwładnych żelazną ręką. Frederik nie znosił bowiem kompromisów. Jego urządzony na biało-czarną modłę świat coraz częściej kolidował ze zmieniającą się w ekspresowym tempie rzeczywistością dynamicznych lat trzydziestych. Decyzję o przeprowadzce podjął w ciągu kilku godzin, nie widząc potrzeby konsultowania niczego z małżonką. Rankiem zlecił służbie wyczyszczenie gigantycznych kufrów ściągniętych ze strychu, w południe skontaktował się z agencją nieruchomości Johs. Draijer Hzn. w sprawie wynajmu dotychczas zajmowanego domu, a wieczorem przy kolacji oznajmił rodzinie, że ich życie diametralnie się zmieni.

– Jak ty to sobie właściwie wyobrażasz? Co z miejscową szkołą naszej córki? Co ze mną? – zapytała Wilhelmina Helena Engelen, podnosząc zdziwiony wzrok znad talerza z pieczenią wieprzową. Już od dziecka wołano na nią Nene, nie cierpiała bowiem swojego oficjalnego arystokratycznego imienia. Jej drobne dłonie o długich palcach metodycznie rozkrawały aromatyczne mięso na dziesiątki miniaturowych kawałeczków. Nene zadowalała się na ogół zaledwie kilkoma kęsami. Od zawsze dbała o linię. Jej mocno umalowane czerwoną pomadką usta raz po raz rozchylały się, ukazując rząd drobnych i nieco krzywych zębów. Włosy w kolorze ciemnego miodu ścięte zostały do linii żuchwy i ufryzowane w modne fale. Za każdym razem, kiedy Nene poruszała głową, spomiędzy jasnych pasm wydobywał się rudawy połysk.

Frederik odsunął gwałtownie talerz z niedojedzoną pieczenią, wytarł usta wykrochmaloną serwetą i huknął pięścią w stół. Drogocenna porcelana Rosenthala zadrżała złowieszczo na stole. Annemarie skuliła się na obitym granatowym aksamitem krześle.

– To ja w tym domu płacę rachunki! I to na moich barkach leży odpowiedzialność za finanse naszej rodziny! – powiedział Frederik, z trudem panując nad swoim głosem, i bezceremonialnie wyciągnął z kieszeni srebrną, inkrustowaną trzema turkusami papierośnicę. Wyjął cygaretkę, powąchał i odłożył tuż obok ułożonych równo sztućców. Meneer[3] Engelen był postawnym, niezwykle eleganckim mężczyzną ubranym zawsze podług najnowszej mody w ulubione garnitury francuskiego domu mody Dormeuil. Lubił dwurzędowe marynarki z wcięciem i rogowymi guzikami, spodnie z wysokim stanem i zamaszystymi nogawkami w dyskretny prążek. Na nogach nosił ukochane buty od Hermanusa Greve wyglansowane na błysk ciężką ręką służącej Berty. Przegub lewej ręki Frederika zdobił złoty szwajcarski zegarek Schaffhausen, pamiątka po ojcu.

Helena spojrzała na męża zimno.

– Przypominam ci, że to dzięki hojności moich rodziców i sutemu posagowi, jaki otrzymałam, mogliśmy pozwolić sobie na ten dom. Zważaj więc z łaski swojej na słowa. Chyba zapomniałeś, że siedzi tu nasza córka!

Srogi wzrok Frederika złagodniał nieco. Zerknął na przygarbioną i skubiącą nerwowo skraj obrusa Annemarie.

– Właśnie o niej myślę – dodał pojednawczo. – Nie będzie już musiała jeździć z Bertą dwa razy w tygodniu tramwajem elektrycznym na lekcje muzyki do Amsterdamu. Poza tym... – Frederik zawiesił na ułamek sekundy głos. – Wprawdzie to miała być niespodzianka, ale chyba nadszedł właściwy moment, żeby wam o tym powiedzieć. – Wyprostował się gwałtownie na krześle i odczekawszy kilka sekund dla wzmocnienia efektu wypowiedzi, wypalił: – Kupiłem Annemarie fortepian. Zostanie dostarczony za kilka tygodni już na nasz nowy adres. – Potoczył triumfalnym spojrzeniem po twarzach żony i córki, a ponieważ milczały niepokojąco, dodał szybko: – Na Jowisza! To bechstein! Nie pytajcie mnie, ile kosztował! Nasz szofer musiałby pracować na niego bez wytchnienia dniem i nocą prawie dziesięć lat!

Annemarie podniosła głowę. Na jej jasnych policzkach pojawiły się wypieki.

– Bechstein? – powtórzyła cicho i zerknęła szybko na matkę. Ta pokręciła prawie niezauważalnie głową i położyła szczupły palec na wąskich, ładnie wykrojonych ustach.

– Kochanie... – zwróciła się miękko do dziewczyny i spojrzała z lekką dezaprobatą na jej pusty talerz. – Widzę, że jak zwykle dokładnie uporałaś się z kolacją. Proszę, zostaw nas teraz z papą samych, musimy omówić jeszcze kilka spraw. Twoja obecność przy tej rozmowie jest zbędna – podkreśliła stanowczo. – Dobranoc! – Helena machnęła ręką w kierunku drzwi i poprawiła obszyty koronką żabot bladoróżowej sukienki od Jeanne Lanvin. Od kiedy Frederik błyskawicznie awansował w bankowej hierarchii z szeregowego urzędnika na stanowisko kierownicze, zrezygnowała z usług miejscowych krawcowych i, podobnie jak mąż, sprowadzała garderobę prosto z Paryża. Jedwabne cudo pochodziło z najnowszej kolekcji ulubionej francuskiej projektantki. Sukienki Lanvin idealnie modelowały coraz pełniejszą figurę Heleny.

Annemarie wstała bez słowa. Na miękki, gruby dywan w orientalne wzory zsunęła się wykrochmalona serweta, którą trzymała na kolanach. Dziewczyna nadepnęła na sztywny materiał i ze złością wbiła w niego kwadratowy obcas swojego lakierowanego pantofelka. Nene udała, że tego nie widzi. Annemarie z wysoko uniesioną głową podeszła do drzwi. Odwróciła się jeszcze na moment. Matka i ojciec siedzieli wyprostowani naprzeciwko siebie przy długim na ponad trzy metry stole. Czoło Frederika przecinała głęboka pionowa bruzda.

– Coś jeszcze? – zapytała Helena z poirytowaniem, nawet nie spojrzawszy w stronę córki. Dziewczyna nacisnęła klamkę i bezszelestnie wymknęła się na korytarz. Postała chwilę w ciszy, głęboko się nad czymś zastanawiając, po czym przypadła do drzwi i ostrożnie przyłożyła ucho do dziurki od klucza.

– Panienko, na litość boską, cóż to panienka wyprawia!? – od strony kuchni dobiegł Annemarie donośny głos kucharki rodziny Engelen Berty. Kobieta stała na środku korytarza z nieodłączną ściereczką w dłoni i z dezaprobatą przyglądała się bezpardonowo podsłuchującej rozmowę rodziców dziewczynie. Berta Silberstein, typowa żydowska mamełe w gospodarskim fartuchu z cajgu narzuconym na granatową lichą sukienkę, najęła się do pracy u mevrouw[4] Engelen tuż po narodzinach Annemarie. Po raz pierwszy przyszła do tego domu jako pomoc akuszerki przyjmującej niezwykle trudny poród pierworodnej córki pani Heleny. Dziewczynka była dorodna, z trudem przecisnęła się pomiędzy wąskimi arystokratycznymi biodrami matki. Helena straciła dużo krwi i przez długie tygodnie leżała w łóżku w ciężkim połogu, wykazując minimalne oznaki zainteresowania śliczną i nieustannie głodną córeczką. Rolę mamki dziecka automatycznie przejęła Berta, która sama wykarmiła czworo dzieci, w tym Abigail, urodzoną równo trzy tygodnie przed panienką Engelen. Ogromne, ciężkie piersi Berty, nabrzmiałe pełnowartościowym mlekiem bez problemu wykarmiły obie dziewczynki. Pokarmu nie zabrakło nawet pomimo gargantuicznego apetytu panienki. Kto wie, co stałoby się z dziewczynką, gdyby nie miłość i poświęcenie mamki. Annemarie kochała swoją nianię jak nikogo na świecie. Co nie przeszkodziło jej huknąć temperamentnie na Bogu ducha winną kobietę.

– Cicho, Berto! Zaraz tu wpadnie matka i zacznie się jatka. Chyba nie chcesz, żeby dostała globusa? – W chwilach zdenerwowania Annemarie mówiła trzy razy więcej i trzy razy szybciej. – Ojciec jest ostatnio straszliwie podenerwowany i chciałam po prostu wiedzieć, co jest na rzeczy! Wyrzucili mnie z pokoju pod pretekstem rozmowy o bechsteinie, ale ja doskonale wiem, że chodzi o coś zupełnie innego. Nawiasem mówiąc, skąd papie przyszedł do głowy ten bechstein! Pewnie dlatego, że jest najdroższy! Ja od zawsze marzę o steinwayu!

Berta westchnęła ciężko. Nie rozumiała nic z tych zagranicznych słów, które z taką swadą wymieniała Annemarie. Już od kilku godzin nosiła się z zamiarem wyjawienia dziewczynie trudnej decyzji, jaką podjęła. Nie mogła przeprowadzić się z rodziną Engelenów do Amsterdamu. Pomieszkiwała u nich kątem, kiedy jej sąsiadka miała czas i ochotę na zajmowanie się dziećmi, ale nie mogła zostawić ich u niej na stałe. O wspólnym zamieszkaniu pod dachem pana Frederika również nie było mowy. Musiała zostać w Haarlemie, żeby zająć się własną dziatwą. Tak się również złożyło, że wiedziała też o innych powodach podenerwowania pana Frederika. Ale o tym nie powiedziałaby panience, nawet jeżeliby ją kołem łamano. Lepiej, żeby te wieści nigdy nie ujrzały światła dziennego. Dobro Annemarie leżało na sercu starej gospodyni na równi z dobrem własnych latorośli.

– Chodź do kuchni, dziecko! – powiedziała pojednawczo i przetarła ścierką czoło, na które wystąpiły nagle krople potu. Nie czuła się ostatnio najlepiej. Kasłała często, a na białej i wykrochmalonej poduszce znalazła niedawno kilka kropel krwi.

– A dostanę kawałek ciasta? – Annemarie spojrzała z błyskiem w oku na nianię i oblizała odruchowo pełne usta.

Berta roześmiała się w głos.

– Przecież dopiero zjadłaś kolację, mój ty mały żarłoczny króliczku. – Gospodyni groźnie zmarszczyła brwi, a chwilę potem na jej pełnej, pokrytej niezdrowymi rumieńcami twarzy pojawił się dobrotliwy uśmiech. – Chodź do kuchni, chodź, oczywiście, że mam coś specjalnie dla ciebie – powiedziała miękko i pogładziła dziewczynę po jasnych włosach zaplecionych w dwa grube warkocze.

Annemarie w podskokach podążyła za Bertą do jej królestwa. Bez pytania skierowała się do małej, zimnej spiżarki i od razu wypatrzyła stojące na wyłożonej ozdobnym papierem półce salaterki wypełnione bladym budyniem z konfiturami. Z pieca dobywała się woń ciasta drożdżowego.

Annemarie porwała od razu dwie salaterki i z nabożeństwem postawiła je na wyszorowanym do białości stole. Berta usiadła ciężko tuż obok dziewczynki i patrzyła z uwielbieniem, jak ta zajada się ciepłym jeszcze budyniem.

– Panienki nie mają takiego apetytu... – mruknęła pod nosem. – Ale ty jesteś inna... w końcu sama cię wykarmiłam, moja mała meydl. – Po pooranych głębokimi bruzdami policzkach Berty popłynęły łzy.

Annemarie rzuciła unurzaną w budyniu łyżkę na blat stołu i przypadła do gospodyni.

– Co się stało? – Długimi palcami wycierała płynące po twarzy niani łzy. – Ktoś ci zrobił krzywdę? Powiedz tylko... zabiję go! – Błękitne oczy Annemarie nabrały stalowoszarego odcienia.

Gospodyni potrząsnęła gwałtownie głową i chwyciła mocno ręce dziewczyny.

– Nie, kochanie. Nikt mi niczego nie zrobił. Ale muszę ci coś powiedzieć... – Berta nabrała powietrza w płuca, wypuściła je wraz ze świszczącym oddechem i rozpłakała się jeszcze gwałtowniej. – Nie będę mogła przeprowadzić się z wami do Amsterdamu... – wydusiła w końcu z siebie i zamknęła drobne ciało Annemarie w mocnym uścisku.

Dziewczyna zesztywniała nagle i wyrwała się z objęć gospodyni.

– Nie zgadzam się na to! – powiedziała z mocą. – Jeżeli zostajesz w tym domu w Haarlemie, to ja również nie zamierzam się stąd ruszać!

HAARLEM, HOLANDIA

12 grudnia 1931

Pomimo że w sobotnie zimowe przedpołudnie panował przenikliwy ziąb, na cmentarzu przy Amsterdamsevaart 280 zjawiła się niemal cała żydowska komuna Haarlemu. Rodzinę Engelen reprezentowały Helena i Annemarie. Frederik stanowczo odmówił udziału w pochówku służącej.

– Wiesz, że zawdzięczamy jej życie naszej córki! – podniesionym głosem perorowała w salonie Helena. Annemarie, tym razem niepilnowana przez nikogo, prawie rozpłaszczyła się na drzwiach, przyciskając do nich z całej siły prawe ucho.

– Przecież nie stoję wam na drodze do uczestniczenia w tej... ceremonii. – Ojciec mówił coraz wolniej, co zwiastowało rychły wybuch.

Ale Helena również doskonale znała nawyki męża, dlatego powiedziała pojednawczo:

– Jak sobie chcesz. Proszę jednak o dodatkowe fundusze na suknie żałobne dla mnie i Annemarie.

– Znowu?!

Annemarie błyskawicznie odkleiła się od drzwi, gdyż głos ojca zabrzmiał wyraźniej, tak jakby Frederik stanął dokładnie po ich drugiej stronie. Słychać go było teraz w całym holu.

– Opamiętaj się, kobieto! Przepuszczasz setki guldenów na fatałaszki, które nudzą ci się w ciągu kilku tygodni! Czy ty nie czytasz, do diaska, gazet? Siedzimy po uszy w ekonomicznym kryzysie. Bezrobocie szaleje, rząd oszczędza, na czym może, ludzie kupują w sklepach na zeszyt, a moja żona niefrasobliwie wydaje nasze ciężko zarobione pieniądze! Basta!

Zapanowała cisza. W końcu Annemarie usłyszała zduszony krzyk i brzęk tłuczonego szkła. Drzwi otworzyły się gwałtownie i stanęła w nich matka. Annemarie odskoczyła od framugi, ale Helena była tak wzburzona, że nie zwróciła uwagi na córkę, i pobiegła z impetem na górę. Dziewczyna zerknęła do środka pokoju. Przy oknie stał ojciec i trzymał się prawą ręką za purpurowy policzek. Na środku parkietu leżał roztrzaskany kryształowy kieliszek.

– Godverdomme[5]! – zaklął brzydko Frederik, a jego wzrok zatrzymał się na przerażonej Annemarie stojącej w wejściu. – Marsz do swojego pokoju! – wycharczał i odwrócił się do okna.

Dziewczyna pobiegła do kuchni i bez namysłu weszła pod stół. Usiadła na środku zimnego linoleum i podkuliła pod siebie nogi. Tak bardzo zatęskniła za Bertą, jej ciepłymi dłońmi, miękkim brzuchem, w który wtulała się całą sobą, i jej niskim głosem kojącym wszelkie smutki. Ale Berty nie było. Umarła na gruźlicę, zabierając do grobu kawałek serca swojej podopiecznej i zostawiając po sobie niewyobrażalną pustkę. Nową kucharką została kostyczna Holenderka, żona woźnego w banku Frederika. Gotowała oszczędnie i nigdy, przenigdy nie zostawiła w spiżarni nawet malutkiego kawałeczka ciasta, o puddingu nie wspominając. Annemarie znienawidziła ją od pierwszego momentu, kiedy pojawiła się w ich domu i oznajmiła, że Berta prowadziła gospodarstwo w przestarzały i rozrzutny sposób, a jej księgi rachunkowe wykazywały spore braki. Kupowała warzywa po zawyżonych cenach u żydowskich sklepikarzy i, co najgorsze, używała za dużo masła.

– Piętnaście centów za kopę jajek? Toć to rozbój w biały dzień! – mówiła nowa, podtykając matce pod nos wypisane wysokim, szpiczastym pismem Berty rachunki i patrząc pogardliwym wzrokiem na wyłożone papierem w różyczki półki w spiżarni. Ta ozdoba była pomysłem Annemarie. Zobaczyła takie półki w jednym z prenumerowanych przez Helenę pism dla nowoczesnych kobiet. Osobiście pomagała gospodyni wybrać papier i razem obłożyły nagie i brzydkie deski szafki. A teraz ta... ta wywłoka się z tego śmieje?! Niedoczekanie!

Annemarie postanowiła się jej pozbyć, tylko nie wiedziała jeszcze jak. Okazja nadarzyła się już wkrótce za sprawą ojca. Frederik podarował żonie na dwudziestą rocznicę ich ślubu, niezwykle cenny naszyjnik z rubinami od znanego w Amsterdamie jubilera Roelofa Citroena. Złote cacko w aksamitnym pudełku z ozdobnym logo producenta leżało na honorowym miejscu na toaletce Heleny i czekało na uroczysty moment zaprezentowania go światu. Niedługo potem Frederik zaprosił żonę na głośno reklamowaną rewię do pięknie odrestaurowanego przybytku sztuki Rika Hopper Theater przy Plantage Middenlaan 4. Kierownictwo teatru zainstalowało właśnie najnowocześniejszą i jedyną scenę obrotową w Holandii. Na jej inaugurację miała przybyć śmietanka towarzyska stolicy, do której zaliczali się również dyrektorostwo Engelenowie. Gwoździem programu był występ lokalnej gwiazdy kabaretu Fien de la Mar. Nene ubrana w jedwabną suknię barwy malachitu z nagimi ramionami osłoniętymi cieniutkim jak skrzydła motyla tiulowym szalem zapragnęła ozdobić szyję cennym klejnotem. Ujrzawszy swoje odbicie w dużym owalnym lustrze wiszącym nad toaletką, prychnęła z zadowoleniem jak kotka, pogładziła upierścienioną dłonią pięknie wyeksponowane w okrągłym dekolcie piersi, po czym otworzyła aksamitne wieko puzderka i zamarła z przerażenia. Jedwabna poduszeczka, na której zawsze spoczywało cacko, była pusta.

– Annemarie! – krzyknęła w kierunku pokoju córki i w panice poczęła otwierać miniaturowe szufladki komody, wyrzucając z nich dziesiątki opakowań po biżuterii i francuskich flakonach perfum.

– Tak, maman? – Dziewczyna błyskawicznie zmaterializowała się obok matki. Ubrana była w długą za kolano, ciemną sukienkę z białym kołnierzykiem. Wyglądała słodko i niewinnie.

– Nie widziałaś gdzieś naszyjnika, który dostałam od papy? – zapytała Nene, otwierając pośpiesznie kolejne drogocenne puzderko. Na jej pobladłej twarzy wyraźnie odcinał się karmin ust. – A może zabrałaś go ot tak dla zabawy? Przyznaj się, dziecko, obiecuję, że nie będę zła!

„Akurat!” – fuknęła w duchu Annemarie i przybrawszy zbolałą minę, odpowiedziała smutno:

– Tak mi przykro, mamusiu. Nie wiem, gdzie jest twój naszyjnik. Ale pomogę ci go szukać, dobrze? Wydaje mi się, że najrozsądniejszym posunięciem będzie zrewidowanie służby. Sprawdź dobrze ich kieszenie w płaszczach... – zawiesiła na chwilę głos. – Jak mówi papa, w dzisiejszych czasach nie można nikomu ufać.

Nene spojrzała podejrzliwie na dziewczynę. Annemarie rzadko zgadzała się z ojcem. Nie było jednak czasu zastanawiać się nad nagłą przemianą córki. Jej rozumowanie brzmiało logicznie. Pani domu zakasała suknię i pobiegła z marsową miną do kuchni. Pół godziny potem Annemarie, siedząc cichutko przy zgaszonym świetle na szerokim parapecie okna, cierpliwie czekała na rozwój sytuacji. Ze swojego punktu obserwacyjnego miała doskonały widok na oświetlone latarnią gazową schody przed drzwiami frontowymi. W pewnym momencie dostrzegła zbliżających się policjantów ubranych w granatowe mundury, krótkie zapinane pod kolanem bufiaste spodnie i wysokie lśniące oficerki. Drzwi wejściowe otworzyły się z impetem i na zewnątrz wyszedł ojciec. Trzymał mocno pod ramię wierzgającą kobietę, która krzyczała coś wniebogłosy. Panna Engelen skinęła z satysfakcją głową i odeszła od okna. Krótka kariera kucharki, która śmiała mówić źle o Bercie, właśnie się zakończyła. Matka jak gdyby nigdy nic założyła naszyjnik, ojciec wezwał taksówkę i pojechali do teatru. Frederik nigdy nie pozwoliłby na to, żeby drogie bilety przepadły z powodu jakiejś tam służącej. Annemarie tylko przez moment poczuła słodki smak satysfakcji, którą ponownie pokrył gęsty całun smutku i tęsknoty. Nie miała wyrzutów sumienia z powodu oszustwa. Czuła bezsilność i samotność porzuconego dziecka, choć już dawno przestała być małą dziewczynką.

Strata niani obudziła w niej młodą i dojrzałą kobietę. Nie chciała być jeszcze dorosła. Stała teraz wśród morza czerni na cmentarzu, ze złamanym sercem i żegnała na zawsze kogoś, kto był dla niej całym światem. Pochówkiem zmarłej Berty zajęło się bractwo pogrzebowe Chewra Kadisza. Kiedy orszak żałobny zatrzymał się w pobliżu grobu zmarłej, Nene trąciła córkę dyskretnie w ramię.

– Zobacz, to najstarsze dziecko Berty, Henrietta. Prawda, że podobna do matki?

Annemarie zaciekawiona zerknęła w kierunku dziewczyny. Żałobnicy zaczęli tymczasem odmawiać psalmy. Jasna, prosta trumna z sosny zniknęła w świeżo wykopanym grobie. Czterech mężczyzn w jarmułkach na głowach pośpiesznie zasypywało łopatami dół. Henrietta stała tuż obok niego pochylona nisko w otoczeniu zapłakanych sióstr. Jej przysadzista sylwetka tak bardzo przypominała Annemarie figurę niani. Henrietta ubrana była w czarny fartuszek i narzucony na niego lichy płaszczyk z najtańszej wełny. Jej piękne czarne jak smoła, gęste włosy wysmarowano naftą i zapleciono w warkocze obwiązane cienką wstążką. Przy zaczerwienionej od łez buzi trzymała zgrabiałe z zimna ręce. Annemarie bez wahania ściągnęła z dłoni irchowe, wyprawiane olejowo rękawiczki, z eleganckim zapięciem w nadgarstku. Wykończone były naturalnym futerkiem z królika.

– Proszę... weź je – powiedziała cicho do dziewczyny i spojrzała na nią z troską.

Henrietta pokręciła przecząco głową.

– Nie. Nie godzi się. Panienka sama ich potrzebuje. Ja... ja mam rękawiczki, tylko po prostu zapomniałam zabrać je z domu. – Kłamstwo wymalowane było wyraźnie na jej twarzy. Henrietta nie umiała łgać. Nigdy w życiu nie miała rękawiczek.

Annemarie ujęła w swoje delikatne i miękkie dłonie spracowane i pomarszczone ręce córki Berty.

– Nazywam się Annemarie Engelen – powiedziała. – Na pewno o mnie słyszałaś.

Henrietta spojrzała na nią uważnie. Błyskawicznie odwzajemniła uścisk.

– Mama opowiadała mi o panience. To miło z panienki... waszej strony – ukłoniła się w kierunku wystrojonej i stojącej sztywno za plecami Annemarie Heleny – że przyszłyście pożegnać naszą mamełe.

– Kto zaopiekuje się tobą i twoim rodzeństwem? – zapytała Annemarie, patrząc prosto w jej obramowane firanką rzęs brązowe oczy. – Macie ojca? – Ze wstydem pojęła, że pomimo miłości, jaką darzyła nianię, nie wiedziała nic o jej życiu poza kuchnią haarlemskiego domu.

Henrietta bezceremonialnie wytarła duży nos w rękaw płaszczyka.

– Przygarnie nas rodzina z Amsterdamu. Ojciec od lat nie żyje – ciężko westchnęła Henrietta i ze łzami w oczach streściła panience wypadek swojego taty. Abram Silberstein, zwany w rodzinie Awromem, zmarł krótko po narodzinach najmłodszej córki. Pracował w fabryce szczotek do szorowania podłóg. Większość produkcji odbywała się ręcznie, ale właściciel uznał, że idzie za wolno i zakupił maszyny. Silbersteina nikt nie przeszkolił, jak ma je obsługiwać. Bał się zapytać, żeby nie uznano go za niezdarę. Aż w końcu doszło do tragedii. Maszyna obcięła mu rękę. Stracił przytomność i wykrwawił się na śmierć. Nikt mu nie pomógł. – Było nam potem bardzo ciężko... – zakończyła Henrietta i ponownie wytarła głośno nos.

Annemarie poczuła zimny pot spływający wąską strużką po plecach. Miała żal do rodziców i do siebie. Pomimo że Berta nigdy ani jednym słowem nie wspomniała o swojej trudnej sytuacji, nic nie usprawiedliwiało ich obojętności i braku zainteresowania losem kobiety, która pracowała u nich wiernie przez tyle lat. Szepnęła coś cichutko do ucha Żydówki, a kiedy ta skinęła potakująco głową, odwróciła się w kierunku matki.

– Ma, zabieramy stąd Henriettę. Od dzisiaj to ona będzie zajmować się naszym domem!

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

PRZYPISY

[1] Wolny przekład holenderskiej wersji zabawy Chodzi lisek koło drogi.
[2]Gekke, gek (hol.) – szalony.
[3]Meneer (hol.) – pan.
[4]Mevrouw (hol.) – pani.
[5]Godverdomme (hol.) – kurwa (dosłownie oznacza przeklinanie Boga).