NieUrodziny. Mroczne Opowieści. Disney - Liz Braswell - ebook

NieUrodziny. Mroczne Opowieści. Disney ebook

Liz Braswell

3,1

Opis

„NieUrodziny” – pierwsza powieść z serii „Mroczne Opowieści” – to na nowo opowiedziana historia o Alicji w Krainie Czarów.

Alicja różni się od innych osiemnastoletnich mieszkanek Kexfordu z czasów wiktoriańskich – woli zgłębiać tajniki fotografii, niż uczestniczyć w nudnych popołudniowych herbatkach. Pewnego dnia, gdy dziewczyna wywołuje najnowsze zdjęcia swych sąsiadów, zamiast nich na negatywach pojawiają się dziwnie znajome postacie. Jest w nich jednak coś niepokojącego… Alicja wraca do Krainy Czarów, by obalić okrutne rządy Królowej Kier i odnaleźć swoje miejsce w obydwu światach: tym magicznym i tym rzeczywistym. Czy jej się to uda i czy zdąży, zanim skończy się Czas?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 438

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,1 (7 ocen)
1
0
5
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
kaxbe1972

Całkiem niezła

Faktycznie całkiem niezła. Może trochę nudna, ale końcówka dość mocna.
00

Popularność




Subtelna uwaga Drogi Czytelniku!

Sub­telna uwaga Drogi Czy­tel­niku!

Jak się zapewne domy­ślasz, książka ta jest teatrem absurdu.

To powie­dziaw­szy, należy przy­po­mnieć, iż Sza­lony Kape­lusz­nik jest posta­cią fik­cyjną i nie wpa­so­wuje się w kon­we­nanse naszego świata.

Gwoli przy­po­mnie­nia: rtęć jest śmier­telną tru­ci­zną.

Podobno kape­lusz­nicy w dzie­więt­na­stym wieku naprawdę popa­dali w sza­leń­stwo ze względu na dłu­go­trwały kon­takt z rtę­cią wyko­rzy­sty­waną w pro­ce­sie pro­duk­cji kape­lu­szy i cier­pieli z powodu efek­tów prze­wle­kłego zatru­cia tą sub­stan­cją.

Do dzi­siaj nie wolno spo­ży­wać ryb z wielu jezior i rzek Ame­ryki, wła­śnie z powodu zale­ga­ją­cej w den­nym mule śmier­cio­no­śnej rtęci, rezul­tatu zanie­czysz­cze­nia tok­sycz­nymi odpa­dami prze­my­sło­wymi.

Kape­lusz­nik w tej książce pije rtęć.

Jed­nak Ty, drogi Czy­tel­niku, nie możesz.

Zabi­łoby cię to.

L. Bra­swell

Alicja, jaką pamiętacie

Rozdział pierwszy

Roz­dział pierw­szy

Pro­mie­nie poran­nego słońca wesoło tań­czyły na okle­jo­nych tapetą ścia­nach rów­nie weso­łej sypialni. Nocą spadł deszcz, taki porządny o wiel­kich kro­plach, dzięki czemu dzień wstał wymyty i rado­sny. Wpa­da­jące przez otwarte okno powie­trze było chłodne i rześ­kie, pobu­dza­jące do dzia­ła­nia. Stadko wró­bli, które jesz­cze nie­dawno dzie­liły gniazdo, świer­go­tało do sie­bie tak zawzię­cie, że prę­dzej czy póź­niej musiało się to skoń­czyć wspól­nym odlo­tem lub pta­sią awan­turą.

Nawet dud­nie­nie solid­nych obca­sów pani Ander­bee pię­tro niżej brzmiało raź­niej i bar­dziej ener­gicz­nie.

Leżąca spo­koj­nie w swoim łóżku dziew­czyna, któ­rej złote włosy roz­sy­pane na poduszce two­rzyły wokół twa­rzy i szyi nie­mal aniel­ską aure­olę, została wyrwana ze snu przez natłok tych wszyst­kich rado­snych dźwię­ków. Otwo­rzyła oczy, a dłu­gie złote rzęsy zafa­lo­wały jak łan psze­nicy na wie­trze.

– Dzi­siaj – rze­kła Ali­cja – jest ide­alny dzień na przy­godę!

Uśmiech­nęła się sze­roko, roz­ko­szu­jąc się przez chwilę swoją decy­zją, po czym wysko­czyła z łóżka. Dina, kotka rów­nie humo­rza­sta co nie­skłonna do uzna­nia wspa­nia­ło­ści dnia, prze­cią­gnęła się w miej­scu (tam gdzie uprzed­nio znaj­do­wały się cie­płe nogi jej pani), po czym zamknęła star­cze oko i nie­mal od razu powró­ciła do kra­iny snów.

– Prze­pra­szam, sta­ruszko – powie­działa Ali­cja i poca­ło­wała ją. – Ale wiesz, tem­pus fugit, czas na nikogo nie czeka!

Oczy­wi­ście, bio­rąc pod uwagę, jakie były to czasy, poszu­ki­waczka przy­gód nie mogła wybiec na dwór tak po pro­stu w samej koszuli. To byłoby nad wyraz gor­szące. Toteż Ali­cja roz­po­częła mozolny pro­ces nakła­da­nia na sie­bie kolej­nych warstw odzie­nia, tak aby móc uka­zać się światu jako dobrze uło­żona, młoda angiel­ska dama. Osta­tecz­nie jej strój skła­dał się z:

Pan­ta­lo­nów się­ga­ją­cych aż do kolan.

Kry­no­liny, która wyglą­dała jak skrzy­żo­wa­nie sło­mia­nego ula i pta­siej klatki. Skła­dała się z coraz to więk­szych kół scho­dzą­cych od talii aż do łydek. Dzięki niej wierzch­nia spód­nica opa­dała ku ziemi jak wielki dzwon, któ­rego ser­cem były nogi dziew­czyny.

Gor­setu, któ­rego sznu­ró­wek, pomimo panu­ją­cej mody i naci­sków rówie­śnic, nie zaci­skała bar­dzo mocno. Zarówno Ali­cja, jak i jej sio­stra zga­dzały się, że była to absur­dalna moda. Jej talia i bez tego pre­zen­to­wała się wcale nie­źle, więc gor­set peł­nił jedy­nie swoją pod­sta­wową funk­cję: utrzy­my­wał plecy w linii pro­stej oraz kobiece atry­buty na swoim miej­scu.

Koszulki.

Halki.

Sukni wierzch­niej uszy­tej z ład­nej, lek­kiej baweł­nia­nej tka­niny w biało-nie­bie­ską kra­teczkę.

Wdzianka i kape­lu­sza.

Wresz­cie torby na apa­rat.

Ali­cja wło­żyła to wszystko na sie­bie naj­prę­dzej, jak umiała, i zbie­gła po scho­dach nie­mal w pod­sko­kach jak mała dziew­czynka, a nie osiem­na­sto­let­nia panna… w ostat­niej chwili przy­po­mi­na­jąc sobie – zresztą za późno – że nie powinna tupać.

– Ali­cjo! – roz­brzmiał prze­ni­kliwy kobiecy głos. Oczy­wi­ście była to Matylda, jej sio­stra.

Cóż, skoro została odkryta, może w sumie zjeść śnia­da­nie.

– Dzień dobry, matko, ojcze, sio­stro – powi­tała rodzinę uro­czy­ście, z gra­cją wkra­cza­jąc do jadalni.

Wszy­scy byli zgro­ma­dzeni na jed­nym końcu dłu­giego stołu jak wyra­fi­no­wane wie­wiórki: roz­bi­jali jajka na miękko, sma­ro­wali tosty dże­mem, popi­jali kawę lub her­batę i ogól­nie wyglą­dali na cał­kiem zado­wo­lo­nych, sie­dząc tak w ele­ganc­kim, wypeł­nio­nym bibe­lo­tami pomiesz­cze­niu. Matka dziew­czyny nasta­wiła pulchny i wciąż jesz­cze różowy poli­czek do poca­łunku, więc Ali­cja speł­niła jej życze­nie. Twarz ojca w dużej czę­ści skry­wała gazeta, więc powi­talny całus córki led­wie musnął jego boko­brody.

Sio­strę pokle­pała tylko po ramie­niu, jakby strze­py­wała z niego łupież.

– Wyszłaś za mąż? – spy­tał zza gazety ojciec.

– Nie, papo.

– Tra­fi­łaś do kozy?

– Nie, papo.

– Hmm. No dobrze. – Tu potrzą­snął gazetą, żeby uła­twić sobie prze­wró­ce­nie strony, po czym kon­ty­nu­ował lek­turę o wyda­rze­niach w dale­kich kra­jach, co lubił naj­bar­dziej.

– Czy jesteś pewien, że to dobrze, papo? – spy­tała Matylda. Była piękna, choć urodę miała surową, nieco nawet odpy­cha­jącą. W prze­ci­wień­stwie do jasnych pukli sio­stry jej włosy, oczy i rzęsy były bar­dzo ciemne. Miała na sobie suk­nię bru­natną i ponurą, która ostro kon­tra­sto­wała z wesołą, biało-nie­bie­ską sukienką Ali­cji. Jed­nak jeśli zechcia­łyby kie­dyś poja­wić się razem – no i gdyby Matylda w ogóle miała chęć zająć się wła­snym wyglą­dem poza ucze­sa­niem wło­sów – mogłyby zawo­jo­wać całe mia­steczko Kexford.

Nie to, żeby Ali­cja miała ochotę pod­bi­jać Kexford. Ale jed­no­ra­zowo mogłaby to być świetna zabawa.

– Wiesz, ma już osiem­na­ście lat – cią­gnęła Matylda, z uwagą roz­pro­wa­dza­jąc po toście dżem.

– A ty masz, o ile się nie mylę, dwa­dzie­ścia sześć – przy­po­mniała jej matka.

– Ale ja mam per­spek­tywy!

– Tak, tak, oczy­wi­ście, że masz – zgo­dziła się szybko ugo­do­wym tonem.

– Ja chęt­nie zatrzy­mam moją małą Ali­cję tak długo, jak to tylko moż­liwe – ode­zwał się zza gazety ojciec. – Nie wtrą­caj się w to.

– Mój drogi przy­ja­ciel, pan Head­strewth, ma przy­ja­ciela, Richarda Coneya – zwró­ciła się do sio­stry Matylda, igno­ru­jąc rodzi­ców. – Zdaje się, że wspo­mi­na­łam ci o nim kil­ka­krot­nie. Chyba nawet raz go spo­tka­łaś? Bar­dzo bystry młody czło­wiek. Przy­stojny. Z wiel­kimi per­spek­ty­wami. Już pra­cuje przy kam­pa­nii wybor­czej Gil­berta Rams­bot­toma. Zapro­si­łam go…

– Och, to brzmi cudow­nie, nie­zwy­kle fascy­nu­jąco, koniecz­nie infor­muj mnie na bie­żąco, co tam u niego, bez wąt­pie­nia! Dzień dobry i do widze­nia!

Ali­cja puściła oko do matki, która sta­rała się zacho­wać powagę.

Potem uśmiech­nęła się sze­roko i obró­ciła na pię­cie. Matylda prych­nęła i wró­ciła do śnia­da­nia, ale wtedy zorien­to­wała się, że jej sta­ran­nie pokryty masłem i dże­mem tost znik­nął.

Ali­cja wędro­wała sło­neczną ścieżką, delek­tu­jąc się zra­bo­wa­nym, tak pro­fe­sjo­nal­nie posma­ro­wa­nym tostem. Wytarła usta i policzki jak kot, wierz­chem dłoni, po czym unio­sła twarz do słońca i roz­ko­szo­wała się cie­płem jego pro­mieni. Oczy­wi­ście tylko przez chwilę, zanim zdo­łały wyrzą­dzić jaką­kol­wiek szkodę jej cerze. Popra­wiła kape­lusz i…

– Ojej!

Zapo­mniała ręka­wi­czek.

– Na moje wąsy i futro – wes­tchnęła. – Jed­nak zupeł­nie nie jak dobrze uło­żona panienka.

Nagle ogar­nęło ją dziwne uczu­cie. Tro­chę jakby smu­tek, ale nie do końca. Nie była to jed­nak nostal­gia. Była w nim zło­ci­sta kro­pla szczę­ścia, cie­pła i roz­koszna jak pro­mie­nie słońca. Wspo­mnie­nie daw­nych marzeń tak dobrze zna­nych, że nie­mal wytar­tych niczym naj­wy­god­niej­sza poduszka, któ­rej nie ma się serca wyrzu­cić.

Kra­ina Cza­rów.

Szcze­góły dawno już zatarły się w jej pamięci, ale uczu­cia pozo­stały: przy­goda, magia, fascy­nu­jące stwo­rze­nia. To prawda, że nie wszyst­kie jej przy­gody w Kra­inie Cza­rów były miłe lub bez­pieczne. Rów­nież nie wszy­scy, któ­rych spo­tkała, oka­zali się sym­pa­tyczni czy uprzejmi. Nie­które kwiaty w Kra­inie Cza­rów były wręcz dra­pieżne.

I jesz­cze Kró­lowa Kier! Ona chciała Ali­cję zabić! „Ściąć jej głowę!”, te słowa wciąż wywo­ły­wały u dziew­czyny zimny dreszcz.

Ale…

Ni­gdy wię­cej nie miała już podob­nego snu.

– Głu­pota i absurd – stwier­dziła Ali­cja, krę­cąc głową. – Jest taki piękny dzień! Trzeba zna­leźć magię tutaj, na miej­scu!

Tutaj ozna­czało Kexford, uro­cze mia­steczko pełne pro­fe­so­rów, sta­rych hal, wspa­nia­łych zie­lo­nych par­ków i poły­sku­ją­cych kana­łów. Były tam lśniące białe drogi, wie­kowe kamienne budynki i ogrody tak maleń­kie i jasne, że nie­mal mie­niły się jak klej­noty. Wszystko było na tej uświę­co­nej ziemi stare i w ide­al­nym porządku. Nie zabu­rzali tego ładu nawet pół­przy­tomni, ale porząd­nie odziani stu­denci spie­szący na zaję­cia po wie­czor­nej zaba­wie lub dys­pu­tach o Petrarce.

(Dom Ali­cji znaj­do­wał się na pół­noc od tere­nów uni­wer­sy­tec­kich – duży budy­nek z ogro­dami i traw­ni­kami – dość bli­sko cen­trum, by nie być odosob­nio­nym, ale jed­no­cze­śnie na tyle daleko, żeby nie sły­szeć mło­dzieży ryczą­cej „Gau­de­amus Igi­tur” o trze­ciej nad ranem).

Po prze­bu­dze­niu się z tego magicz­nego snu, wiele lat temu, mała Ali­cja oddała się prze­mie­rza­niu mia­steczka w poszu­ki­wa­niu cze­go­kol­wiek, co przy­po­mi­na­łoby jej Kra­inę Cza­rów. Nie było miej­sca, w które by nie zaj­rzała, dzwon­nicy, do któ­rej nie zdo­ła­łaby się wśli­zgnąć, alejki, w którą by się nie zapu­ściła, kiedy tylko rodzice spu­ścili ją na chwilę z oka. Prze­szu­kała całe mia­steczko wzdłuż i wszerz, od góry do dołu.

(Głów­nie na dole. Spraw­dziła wszel­kie kró­li­cze nory, grzyby, maleń­kie gąsie­nice i wiel­kie paję­czyny, windy kuchenne i zaska­ku­jąco małe drzwiczki w domach obcych ludzi, za które naprawdę nie powinna zaglą­dać).

Jej drew­niany kufe­rek-skarb­czyk zawie­rał wię­cej dziw­nych pamią­tek, niż zwy­kle mie­wają dzieci w jej wieku: maleń­kie klu­czyki i bute­leczki, kawałki nie­zwy­kłych her­bat­ni­ków, białą lewą ręka­wiczkę, kre­mową prawą ręka­wiczkę, kawałki papieru z zachę­tami Zjedz mnie oraz Wypij mnie mozol­nie kali­gra­fo­wa­nymi raz za razem, kiedy sta­rała się odtwo­rzyć z pamięci widziane napisy.

Ali­cja nie nale­żała do szcze­gól­nie ponu­rych dziew­czy­nek – wręcz prze­ciw­nie – ale cza­sem łapała się na myśli, że może to, iż ni­gdy wię­cej nie śniła już o Kra­inie Cza­rów, było po czę­ści jej winą.

„Ze wszyst­kich absur­dal­nych rze­czy to jest naj­bar­dziej bez­sen­sowna her­batka,

w jakiej bra­łam udział!” „Cóż, mam dość absur­dów, wra­cam do domu – pro­sto do domu”.

„O nie, pro­szę. Dość już tych absur­dów”.

„Dość już tych absur­dów”. Tak wła­śnie sama powie­działa. A pod­świa­do­mość jej usłu­chała i posta­rała się, by senne wyprawy dziew­czynki nie były już nazna­czone choćby naj­mniej­szą dawką absurdu.

Wobec tego Ali­cja pró­bo­wała nary­so­wać kilka rze­czy, które dobrze zapa­mię­tała ze swego snu (Kota z Che­shire, Bia­łego Kró­lika, śliczny złoty klu­czyk) albo które zain­te­re­so­wały ją pod­czas wypraw (stu­denta z zadzi­wia­jąco szpi­cza­stymi uszami, cie­kawą kępę mchu, obro­śnięty dzi­kim winem mur wyglą­da­jący tak, jakby po roz­su­nię­ciu pną­czy mogło uka­zać się w nim przej­ście do fan­ta­stycz­nego miej­sca).

– Hmm – mruk­nął ojciec, przy­glą­da­jąc się szki­com Ali­cji.

– W mojej rodzi­nie rów­nież nie mie­wa­li­śmy zdol­no­ści arty­stycz­nych – dodała matka.

– Ona fak­tycz­nie zauważa wiele… dzi­wacz­nych rze­czy. Nawet jeśli nie bar­dzo umie je odwzo­ro­wać.

– Tak, spę­dza pokaźną część wol­nego czasu na zauwa­ża­niu róż­nych rze­czy. Może coś mogłoby jej w tym pomóc… mam na myśli coś poza ryso­wa­niem?

Wtedy wła­śnie na scenę wkro­czyła ciotka Vivian.

Ona rów­nież nie umiała ryso­wać, ale potra­fiła rzeź­bić. Pro­wa­dziła salon lite­racki, od czasu do czasu bywała boha­terką skan­dali i nosiła spodnie, jak pro­sta robot­nica. Jej dom pełen był lamp z frędz­lami, dzieł sztuki stwo­rzo­nych przez jej przy­ja­ciół, kadzi­de­łek i aksa­mi­tów. Nie była zamężna. W zasa­dzie repre­zen­to­wała wszystko to, czego rodzina mogłaby spo­dzie­wać się po czar­nej owcy.

Ona zaś poma­gała swemu bratu i jego żonie (oraz ich córce), bez­błęd­nie wpi­su­jąc się w tę rolę: kupiła bra­ta­nicy apa­rat.

Jeden z naj­now­szych modeli apa­ratu skrzyn­ko­wego marki Pho­ebus. Było to nie­wiel­kie cacko, łatwe do zabra­nia ze sobą, które nie wyma­gało ani sta­tywu, ani mieszka. Bez trudu mie­ściło się w śred­niej wiel­ko­ści tor­bie i łatwo było go wyjąć, by sfo­to­gra­fo­wać wszystko, co tylko wzbu­dziło zain­te­re­so­wa­nie Ali­cji – oczy­wi­ście, jeśli oświe­tle­nie było odpo­wied­nio dobre.

(Ciotka Vivian miała ciem­nię, w któ­rej można było wywo­ły­wać szklane płytki; sły­nęła ze swo­ich foto­gra­fii kostiu­mo­wych robio­nych tra­dy­cyj­nym ogrom­nym apa­ra­tem por­tre­to­wym).

Ali­cja była zachwy­cona. W całym pro­ce­sie foto­gra­fo­wa­nia było coś abso­lut­nie cza­ro­dziej­skiego: świa­tło i cień, lustra i szkło, soczewki i magicz­nie poja­wia­jące się obrazy.

Nowe hobby spra­wiło, że Ali­cja spę­dzała z ciotką dużo wię­cej czasu, co przy­nio­sło rodzi­com nie­jaką ulgę (nie­po­ko­ili się tym jej samot­nym wędro­wa­niem po ulicz­kach i zaka­mar­kach Kexfordu), ale jed­no­cze­śnie mar­twiło jej sio­strę (która uwa­żała, iż ciotka Vivian była jak naj­gor­szym wzo­rem, nie tylko ze względu na swoją nowo­cze­sność, ale też eks­tra­wa­gan­cję). Matylda nie­po­trzeb­nie się jed­nak oba­wiała; Ali­cja, co prawda, kochała swoją ciotkę, ale miała już osiem­na­ście lat i swoje wła­sne cele, które nie miały nic wspól­nego z arty­stami, wermu­tem, makiem czy spodniami.

Apa­ratu uży­wała bowiem, by doku­men­to­wać wszel­kie nie­zwy­kło­ści, jakie spo­ty­kała na swej dro­dze. Całe dnie spę­dzała na czymś, co nazy­wała „spa­ce­rami foto­gra­ficz­nymi”: na wyszu­ki­wa­niu rze­czy lub ludzi, któ­rzy choć w naj­mniej­szym stop­niu mogli mieć coś wspól­nego z magią albo dzi­ko­ścią, a co usi­ło­wała uchwy­cić swoim apa­ra­tem. Kiedy zna­la­zła już poten­cjalny temat, długo przy­go­to­wy­wała uję­cie, cza­sem sto­su­jąc dodat­kowe lustra czy też lampy, jeśli obiekt znaj­do­wał się w słabo oświe­tlo­nym zaułku. Wywo­ły­wała następ­nie te obrazy w ciemni u ciotki, po czym roz­kła­dała je w swoim pokoju, przy­glą­dała się im i pró­bo­wała doj­rzeć w nich zacza­ro­wany świat: w rosie migo­czą­cej na paję­czy­nach, w mrocz­nych pod­da­szach, w sto­sie jasnych śmieci, w któ­rym mógł się kryć poemat lub potwór, w elfich cechach małej dziew­czynki o oczach jed­no­cze­śnie nie­win­nych i wie­ko­wych.

Ni­gdy nie powie­działa rodzi­com (ani sio­strze) o swo­ich wizy­tach w mniej baj­ko­wych czę­ściach Kexfordu. Ale czuła, że to wła­śnie tam, gdzie wszystko nie było tak ide­alne i upo­rząd­ko­wane, magia i absurd miały szansę dać o sobie znać.

Tam też wybie­rała się tego pięk­nego dnia.

Naj­pierw droga na połu­dnie… potem na wschód, z dala od ślicz­nych kam­pu­sów i iry­tu­ją­cych stu­den­tów. Wybrała drogę obok her­ba­ciarni pani Yao. Co prawda dzień był tak piękny, że szkoda by było spę­dzać go na piciu oolonga i plo­tecz­kach, do tego była zbyt naje­dzona swoim kra­dzio­nym chle­bem z dże­mem, żeby sku­sić się na słodką bułeczkę. Jed­nak mimo to skrę­ciła w krętą uliczkę i zado­wo­liła się poma­cha­niem i posła­niem uśmie­chu kobie­cie za oknem. Pani Yao odpo­wie­działa uśmie­chem i rów­nież jej poma­chała. W swoim lokalu poda­wała her­batę w kolo­ro­wych i róż­no­rod­nych fili­żan­kach ze spodkami, pocho­dzą­cych tak z Anglii, jak i z Chin, a nawet Rosji.

Tuż obok her­ba­ciarni pod rynną rosła maleńka deli­katna paproć, któ­rej nie było tam tydzień temu. Ali­cja od razu spo­strze­gła jej nie­zwy­kle soczy­stą zie­leń, jej nakra­piane i ele­gancko nie­po­skrę­cane liście. Z pew­no­ścią była magiczna. Oce­niła świa­tło i ze smut­kiem wydęła usta. Wąska uliczka była nie­moż­li­wie ciemna, a ona nie miała ze sobą ani lampy, ani nawet lustra i tylko kilka pły­tek do naświe­tle­nia. Nie mogła mar­no­wać ich na naj­praw­do­po­dob­niej nie­udane uję­cia.

– Bar­dzo mi przy­kro, młoda pani paprotko – dziew­czyna dygnęła lekko. – Może następ­nym razem, kiedy tro­chę pod­ro­śniesz – powie­działa.

„Albo raczej roz­cią­gniesz się jak tele­skop”, dodała w myślach.

Następ­nie powę­dro­wała dalej w stronę grupki sta­rych budyn­ków. Prze­szła przez niskie, kamienne, łukowo skle­pione przej­ście i zna­la­zła się wresz­cie u praw­dzi­wego celu swej wycieczki. Kie­dyś ten nie­wielki pusty pla­cyk znany był jako plac Wel­ling­tona, ale teraz wszy­scy mówili tylko „Pla­cyk”. Wia­domo było, że cho­dzi o ten pla­cyk, na któ­rym miej­scowe dzieci spo­ty­kały się z synami i cór­kami (a cza­sem sie­ro­tami) imi­gran­tów, któ­rzy nie­ko­niecz­nie byli mile widziani w ład­niej­szych miej­scach. Ali­cja robiła im zdję­cia i słu­chała opo­wie­ści o ich ojczy­znach i podró­żach do Anglii, nie­które z dzieci – zwłasz­cza te młod­sze – mie­szały histo­rie z baśniami z rodzin­nych stron.

Dzi­siaj kil­koro dzieci miało ze sobą piłkę i grało nią, wzbi­ja­jąc tumany kurzu. W innym zakątku trzy dziew­czynki bawiły się w wyli­czankę, bez kło­potu prze­cho­dząc pomię­dzy angiel­skim, rosyj­skim i jidysz. Ali­cja wyjęła apa­rat i zaczęła kom­po­no­wać w gło­wie uję­cia.

– Patrz­cie pań­stwo, toż to ta słynna Angielka, która przy­cho­dzi tu foto­gra­fo­wać biedne, ale ładne dzieci z obcych kra­jów.

Ali­cja obró­ciła się na pię­cie ura­żona zarówno sło­wami, jak i tonem głosu. Młody męż­czy­zna, nie­wiele star­szy od niej, opie­rał się leni­wie o wytarty pomnik armaty i posłał jej nie­od­gad­niony uśmiech. Jego strój bar­dzo róż­nił się od tych, które nosili pozo­stali bywalcy Pla­cyku. Przede wszyst­kim nie był dzie­cięcy, a poza tym był czy­sty i wypra­so­wany, szary i dość ele­gancki. Mary­narka była dosko­nale skro­jona, a kami­zelka dobrze dopa­so­wana. Nie miał zegarka, ale jego fio­le­towy kra­wat wyglą­dał na jedwabny i kosz­towny. Kape­lusz rów­nież był porząd­nie wyczysz­czony. Spod niego wysta­wały włosy tak ciem­no­kasz­ta­nowe, że zda­wały się nie­mal czarne, porząd­nie przy­cięte przy uszach i szyi. Oczy miał bursz­ty­nowe – tak jasno­brą­zowe, że wpa­dały w poma­rańcz – a policzki okry­wał zdrowy rumie­niec.

– Pro­szę mi powie­dzieć – kon­ty­nu­ował, wycią­ga­jąc rękę, by pogła­skać dzi­kiego kota, który szybko znik­nął za rogiem – czy pani mece­nasi pła­czą kro­ko­dy­limi łzami nad por­tre­tami bie­doty i ich żało­snego życia?

– Prze­pra­szam bar­dzo – odparła chłodno Ali­cja i wypro­sto­wała plecy, aż krę­go­słup chrup­nął. – Te foto­gra­fie są do mojego wła­snego użytku, od czasu do czasu ogląda je moja ciotka i ewen­tu­al­nie kilka wybra­nych osób. Nie jestem jakąś pseu­do­do­bro­czynną har­pią żeru­jącą na nie­szczę­ściu bliź­nich.

– Doprawdy? A co może pani wie­dzieć o ich nie­szczę­ściu? Ile w ogóle pani o nich wie? – naci­skał.

Ali­cja spo­glą­dała na niego chłodno przez chwilę.

– Ta dziew­czynka, o tam, w kur­teczce z dużym kościa­nym guzi­kiem, ma na imię Adina. Pocho­dzi ze szte­tla zbyt odle­głego od Sankt Peters­burga, żeby unik­nął pogro­mów. Jej matka nie żyje, jedyną rodziną, jaka jej została, są ojciec i ciotka Sylka. – Teraz Ali­cja wska­zała na kolejne dziecko. – To Sasza. Ma mniej wię­cej pięć lat i woli ser od sło­dy­czy. Jego matka zara­bia szy­ciem, ojciec zbiera szmaty dla papierni, a sio­stra umiera na gruź­licę, cho­ciaż on jesz­cze nie rozu­mie, co to zna­czy – cią­gnęła. – Ni­gdy nie mówię do nich pro­tek­cjo­nal­nie i ni­gdy nie prze­ku­puję ich sło­dy­czami ani pie­niędzmi, by pozo­wali. Jeśli coś przy­no­szę, to zawsze tyle, żeby star­czyło dla wszyst­kich, i tylko dla­tego, że dawa­nie spra­wia mi przy­jem­ność. Nawet naj­mniej­szych z nich trak­tuję z taką samą uprzej­mo­ścią, jakiej sama ocze­kuję od każ­dego. – Ostat­nie słowo pod­kre­śliła, rzu­ca­jąc nie­zna­jo­memu zna­czące spoj­rze­nie.

– Dobrze już, dobrze. – Młody czło­wiek roze­śmiał się lekko. – Prze­pra­szam. Oskar­ży­łem panią, nie mając poję­cia, o czym mówię. Zacho­wa­łem się jak łotr i łaj­dak.

Ukło­nił się, zupeł­nie bez iro­nii.

– Wyba­czam panu – odparła grzecz­nie, ale wciąż z dystan­sem Ali­cja. – Czy mogę wie­dzieć z kim mam… przy­jem­ność roz­ma­wiać?

– Katz – powie­dział nie­zna­jomy, uchy­la­jąc kape­lu­sza. – Abra­ham Joseph Katz. Adwo­kat w Ale­xan­dros&Ivy. Ale może się pani do mnie zwra­cać Katz. Do usług.

– Ja zaś jestem… – zaczęła się przed­sta­wiać Ali­cja.

– Och, wszy­scy tutaj znają Ali­cję i jej apa­rat – prze­rwał jej męż­czy­zna i wyko­nał nie­dbały gest ręką. – Panna Ali­cja we wła­snej oso­bie. Ale tak na poważ­nie, to musi pani zro­zu­mieć, że te dzieci, nawet ci z nas, któ­rzy dora­stali już tutaj, nie mie­wają naj­lep­szych doświad­czeń z pani roda­kami. Albo jest to nie­chęć i pogarda, albo obo­jętna łaska i wyzysk. Rzadko cokol­wiek innego.

– Nas? Ale brzmi… wygląda… – Głos Ali­cji zadrżał, a przez głowę prze­bie­gła myśl, że może zacho­wuje się nie­grzecz­nie. – Wygląda pan bry­tyj­sko.

– Uro­dzi­łem się tutaj. Moi rodzice zaś nie. – Wzru­szył ramio­nami. – Oni ciężko pra­co­wali zarob­kowo, a ja ciężko pra­co­wa­łem w szko­łach. Teraz poma­gam pro bono, kiedy tylko mogę. Cza­sem ktoś z upraw­nie­niami praw­ni­czymi musi wstą­pić na scenę, żeby ura­to­wać dziecko od przy­tułku lub rodzica od wię­zie­nia. Albo nawet cze­goś gor­szego. Cza­sem spon­sor, na przy­kład z apa­ra­tem, chce zabrać stąd dziecko na stałe. Dla popra­wie­nia sobie samo­po­czu­cia albo żeby poka­zać innym, jaki jest hojny, albo… w celach, o któ­rych lepiej nie wspo­mi­nać.

– To okropne! – powie­działa Ali­cja z uczu­ciem. – Bar­dzo, ale to bar­dzo mi przy­kro z tego powodu. Jed­no­cze­śnie nie może pan winić mnie za dzia­ła­nia kilku obmier­z­łych moich roda­ków. To jak­bym ja potrak­to­wała pana źle z powodu jed­nego złego nasie­nia, które przy­było do nas z Rosji.

– Ma pani cał­ko­witą rację – zgo­dził się bez waha­nia młody czło­wiek. – Zatem ofe­ruję moją olśnie­wa­jącą apa­ry­cję, jeśli zde­cy­duje się pani powró­cić i będzie chciała sfo­to­gra­fo­wać mnie. Jestem doro­sły, ale jestem też dziec­kiem imi­gran­tów, i mogę legal­nie wyra­zić zgodę na roz­sądne wyko­rzy­sta­nie mojego wize­runku, jeśli zaj­dzie taka potrzeba.

W jego tonie nie było nic nie­wła­ści­wego. Nie pusz­czał do niej oka ani nie akcen­to­wał suge­styw­nie słów. Jego uśmiech był nie­winny i nawet nie prze­krzy­wił dra­ma­tycz­nie głowy, jakby pozo­wał. Ali­cja nie odno­siła wra­że­nia, że pró­buje z nią flir­to­wać, nie czuła się rów­nież zagro­żona.

Było to tro­chę dziwne.

– Pana angiel­ski jest lep­szy niż wielu moich roda­ków – powie­działa, usi­łu­jąc roz­gryźć, co to mogło ozna­czać. – W każ­dym razie moich sąsia­dów.

Co ona plo­tła! Czy to było nie­grzeczne? Dora­stał tutaj – sam prze­cież to powie­dział! Oczy­wi­ście, że per­fek­cyj­nie włada języ­kiem!

– Cóż, adwo­kat, pamięta pani? Wła­dam łaciną rów­nie dobrze jak rosyj­skim i angiel­skim. Quo usque tan­dem…1 i tak dalej. Zapewne powi­nie­nem nauczyć się też fran­cu­skiego, przy­naj­mniej na tyle, by umieć wyma­wiać nazwy win.

Ali­cja poczuła, jak świat zaczyna wiro­wać jej przed oczami, zupeł­nie jakby znów wpa­dała do kró­li­czej nory. Cóż za dziwny czło­wiek poznany w tak dziw­nym miej­scu! Zwy­kle uni­kała mło­dych ludzi swa­ta­nych jej przez sio­strę, a kiedy jej samej zda­rzyło się kogoś poznać, prędko o nim zapo­mi­nała. Więk­szość była nudna i było raczej wąt­pliwe, by zna­leźli się na tym zapo­mnia­nym pla­cyku. Wszy­scy pozwa­lali sobie na nie­śmieszne i nie­smaczne żarty oraz odnie­sie­nia do rzym­skich filo­zo­fów, myśląc, że dziew­czyna nie będzie wie­działa, o czym mówią.

Ni­gdy nie miała ochoty zro­bić któ­re­mu­kol­wiek z nich zdję­cia.

W prze­ci­wień­stwie do pana Katza.

– Nie mam ze sobą dość pły­tek – skła­mała. Miała mnó­stwo klisz u ciotki Vivian, już naświe­tlo­nych i cze­ka­ją­cych na wywo­ła­nie. I to tak naprawdę powinna robić, zamiast wędro­wać w poszu­ki­wa­niu przy­gody. – Wła­śnie to odkry­łam, kiedy pan do mnie pod­szedł.

– Och, żar­to­wa­łem co do tej foto­gra­fii. Po pro­stu poza moją wspa­niałą apa­ry­cją nie mam zbyt wiele do zaofe­ro­wa­nia, żeby wyna­gro­dzić pani znie­wagę. Powi­nie­nem nosić przy sobie paczkę sło­dy­czy. Warto zano­to­wać: zawsze na wszelki wypa­dek noś ze sobą cukierki. Może ci to kie­dyś oca­lić życie – zażar­to­wał, po czym dodał: – Albo, jeśli ma pani pro­blem ze szczu­rami, mogę się ich dla pani pozbyć. Mam przy­ja­ciela, który spe­cja­li­zuje się w takich usłu­gach.

– To nie będzie konieczne – odparła prędko Ali­cja. – Jestem pewna, że w naszych ogro­dach nie ma ani jed­nego szczura.

– No nie wiem. Szczury bywają bar­dzo sprytne. Cza­sem potra­fią zawę­dro­wać cał­kiem wysoko. Jeśli pozwoli się im wymknąć spod kon­troli, zda­rza się nawet, że jakiś zostaje bur­mi­strzem.

Ali­cja nie potra­fiła ukryć uśmie­chu, który nie­mal prze­ro­dził się w prych­nię­cie. Oczy­wi­ste było, że ma na myśli Rams­bot­toma, któ­rego kan­dy­da­turę jej sio­stra i nudny pan Head­strewth tak zawzię­cie popie­rali. Był co prawda jesz­cze jeden kan­dy­dat, ale Ali­cja w żaden spo­sób nie była w sta­nie przy­po­mnieć sobie jego nazwi­ska (nie­szcze­gól­nie zapa­dał w pamięć, nie pocho­dził z żad­nego zna­mie­ni­tego rodu, nie cie­szył się popar­ciem żad­nej par­tii, ani nie pisał do Tygo­dnika Kexfordz­kiego listów o budo­wa­niu domów, pracy przy­mu­so­wej dla bie­doty, pozby­ciu się imi­gran­tów i zapew­nie­niu poli­cjan­tom więk­szych pałek).

– Tak, zatem na mnie już czas – powie­działa Ali­cja i scho­wała sta­ran­nie apa­rat do torby, po czym ją zamknęła.

– Pro­szę wró­cić nie­długo – popro­sił Katz. – Jest pani naj­bar­dziej inte­re­su­jącą osobą, z jaką roz­ma­wia­łem od dłuż­szego czasu.

Żad­nych tam „jest panienka świa­teł­kiem w ciem­no­ściach świata”, „jaśnie­ją­cym zja­wi­skiem wśród ponu­rej codzien­no­ści”, żad­nych muz, nimf ani anio­łów z róża­nymi ustecz­kami, które łaska­wie obda­rzą wier­nych wiel­bi­cieli uśmie­chem. Nic z tych non­sen­sow­nych sło­wo­to­ków, któ­rymi zwy­kle raczyli ją męż­czyźni. Popro­sił ją, żeby wró­ciła po pro­stu dla­tego, że chciał z nią poroz­ma­wiać.

Ali­cja ukło­niła się uprzej­mie, gdyż zawsze warto sko­rzy­stać z norm grzecz­no­ścio­wych, kiedy namy­ślasz się nad odpo­wie­dzią, po czym – nie wymy­śliw­szy niczego sen­sow­nego – bez słowa pospie­szyła w stronę domu.

Rozdział drugi

Roz­dział drugi

Ali­cja szyb­kim kro­kiem opusz­czała plac Wel­ling­tona. Szyb­ciej, niż tu przy­szła, i znacz­nie szyb­ciej, niż to było konieczne. Zmu­siła się wresz­cie do zwol­nie­nia kroku i przy­bra­nia tro­chę bar­dziej ele­ganc­kiego tempa, po czym spró­bo­wała uspo­koić oddech (co nie było nad­zwy­czaj­nie trudne, jako że gor­set i tak poważ­nie ogra­ni­czał moż­li­wość głęb­szego nabra­nia powie­trza). Czuła, jak policzki jej płoną, i była pewna, że przy­brały powabną różaną barwę.

Nie skła­mała cał­ko­wi­cie. Naprawdę wybie­rała się pro­sto do ciotki Vivian, żeby wywo­łać zdję­cia.

Miała jesz­cze na tyle przy­tom­no­ści umy­słu, żeby przejść na drugą stronę ulicy, by móc popa­trzeć na wystawę „Wykwint­nej galan­te­rii Wil­larda”. Napis wyko­nany był zło­tymi lite­rami, a ozdo­biony srebr­nymi esami-flo­re­sami. Przez szybę widać było kunsz­tow­nie usta­wione jeden na dru­gim, jak cyr­kowcy, kape­lu­sze; pysz­niły się pióra, wstążki i świe­ci­dełka. Było to coś wspa­nia­łego – i jakoś dziw­nie zna­jo­mego. Ali­cja zaprzy­jaź­niła się z panem Wil­lar­dem, gdyż przy­po­mi­nał jej kogoś, kogo poznała we śnie; kogoś, kogo nie była sobie w sta­nie dokład­nie przy­po­mnieć.

Kiedy piła z nim fili­żankę her­baty, ser­wis był jed­no­lity, a oni sie­dzieli spo­koj­nie i roz­ma­wiali – a raczej to on mówił – o zale­tach gospo­darki, w któ­rej zwy­kli ludzie mie­liby kon­trolę nad środ­kami pro­duk­cji, a w każ­dym razie nad ich wyko­rzy­sta­niem. Do tego opieka medyczna i prawna byłyby dostępne dla wszyst­kich za darmo. Bez­płatne miały być rów­nież szkol­nic­two śred­nie i wyż­sze.

Choć było to nieco nużące, to jed­no­cze­śnie brzmiało jak majaki sza­leńca, zwłasz­cza wziąw­szy pod uwagę, że włosy mówią­cego były śnież­no­białe i w swoim zwy­kłym nie­ła­dzie. On i jej ciotka od pierw­szego wej­rze­nia przy­pa­dli sobie do gustu – nie w rozu­mie­niu roman­tycz­nym, ale zostali ser­decz­nymi przy­ja­ciółmi i obec­nie pan Wil­lard stał się sta­łym bywal­cem jej salo­nów.

Dzi­siaj nie było go w warsz­ta­cie, ale stał przed swoim skle­pem z twa­rzą zwró­coną ku słońcu, jak główka kwiatu, i roz­ko­szo­wał się cie­płymi pro­mie­niami.

– Jak się pan miewa, panie Wil­lard? – zapy­tała Ali­cja i grzecz­nie dygnęła.

Kape­lusz­nik otwo­rzył oczy i roz­cią­gnął usta w sze­ro­kim uśmie­chu.

– Ach, moja droga, raduję się tym dniem. Słońce wciąż świeci dla wszyst­kich za darmo, ni­gdy o tym nie zapo­mi­naj. Wszy­scy możemy cie­szyć się do woli jego cie­płymi pro­mie­niami.

– Ma pan cał­ko­witą rację, panie Wil­lard. Podob­nie jak błę­kit­nym nie­bem.

– Święta prawda, panienko! Rzek­nij mi, wywo­ła­łaś już może panna to zdję­cie, które mi zro­bi­łaś? Nie żebym był szcze­gól­nie próżny… no dobrze, może tro­chę jestem. W moim wieku to doprawdy paradne! Ale bar­dzo chciał­bym je zoba­czyć i poka­zać mej przy­ja­ciółce, pani Ale­xan­dros. Ona pasjo­nuje się foto­gra­fią, choć może nie jest tak odważna jak ty, żeby obrać to sobie za hobby.

– A wie pan, panie Wil­lard, wła­śnie zmie­rzam do domu ciotki Vivian. Wkrótce więc będę je miała wywo­łane.

– Och, to wspa­niale! Prze­każ też pro­szę pozdro­wie­nia swej ciotce, dobrze? Powiedz jej, że mam kape­lusz, który, jak mi się wydaje, sza­le­nie jej się spodoba. Jak też ulotkę trak­tu­jącą o nauko­wych aspek­tach allo­ro­dzi­ciel­stwa: sytu­acji, w któ­rej nie­ro­dzic odgrywa ważną rolę w wycho­wa­niu dziecka, na przy­kład sio­strze­nicy, która może raz na zawsze potwier­dzić, że jest to układ nie tylko nor­malny, ale wręcz sta­no­wiący inte­gralną część ewo­lu­cji gatun­ków wyż­szych! Nie każdy potrze­buje całego miotu kocia­ków, żeby brać udział w wiel­kim cyklu roz­woju ludz­ko­ści.

– Allo­ro­dzi­ciel­stwo. Kociaki. Tak, oczy­wi­ście panie Wil­lard. Dobrego dnia! – odparła Ali­cja i ponow­nie dygnęła.

– Dobrego dnia, Ali­cjo!

Dziew­czyna powę­dro­wała dalej ulicą prze­peł­niona uro­kiem chwili, słoń­cem i dniem peł­nym wszel­kich moż­li­wo­ści. Nie bez zna­cze­nia był rów­nież młody czło­wiek, któ­rego wła­śnie poznała… On z pew­no­ścią doda­wał atmos­fe­rze pew­nego powabu i czaru.

W zamy­śle­niu zapo­mniała się i skró­ciła sobie drogę przez targ: miej­sce, w któ­rym cza­sem uda­wało się jej uchwy­cić fascy­nu­jące obrazy, choć znacz­nie czę­ściej te uciąż­liwe, pełne plot­ka­rzy zawsze mają­cych sta­now­cze zda­nie na temat Ali­cji i jej per­spek­tyw. Mimo­wol­nie sku­liła się w sobie i zgar­biła, ale zaraz skar­ciła samą sie­bie.

– Ali­cjo! – upo­mniała się łagod­nie, ale sta­now­czo. – Masz osiem­na­ście lat i nikt z doro­słych nie może już roz­sta­wiać cię po kątach ani tyra­ni­zo­wać.

Wzięła głę­boki wdech i podzię­ko­wała sobie za przy­po­mnie­nie, po czym wypro­sto­wała plecy i z wysoko pod­nie­sioną głową zaczęła mijać kolejne sto­iska z warzy­wami.

– ALI­CJO!

Ponow­nie okla­pła.

– Dzień dobry, pani Pogys­dun­how – przy­wi­tała się na tyle uprzej­mie, na ile była w sta­nie się zdo­być. – Przy­jem­nego dnia, pani Pogys­dun­how.

Niska kobieta o czer­wo­nej twa­rzy (Pasz­te­tun­how, jak ją dziew­czyna nazy­wała w roz­mo­wach z Diną) prze­pchnęła się ku niej, chcąc uciąć sobie poga­wędkę. Wyglą­dała dokład­nie tak samo, jak wów­czas, kiedy mała Ali­cja umy­kała przed nią, gdy tylko ją doj­rzała: przy­li­zane siwe włosy upchnięte pod sta­ro­świec­kim czep­kiem, ciemna i rów­nie sta­ro­świecka suk­nia bez kry­no­liny i bez mod­nych poń­czoch. Cho­ciaż była panią dość sza­cow­nego domo­stwa na tej samej ulicy, przy któ­rej miesz­kała rodzina Ali­cji, wyglą­dała i żyła jak ostat­nia sknera, a krzy­czała jak prze­kupka ze śre­dnio­wiecz­nego tar­go­wi­ska. Pomimo to, a może wła­śnie dla­tego, rodzice dziew­czyny zatrud­niali ją cza­sami, by opie­ko­wała się Ali­cją i jej sio­strą, kiedy były młod­sze. Jej obiady były obrzy­dliwe, a oddech jesz­cze gor­szy. Jakoś tak się skła­dało, że zawsze były z nią takie czy inne szkraby: czy to dzieci, czy wnuki, czy też jakieś inne młode i nie­winne, a zatem nie­szko­dliwe lato­ro­śle jej roz­le­głej rodziny.

– ALI­CJO, JAK SIĘ MIEWA TWOJA MATKA?

Teraz rów­nież solid­nym chwy­tem trzy­mała pod pachą, jak piłkę, wrzesz­czą­cego i wyry­wa­ją­cego się na wol­ność malu­cha.

– Dzię­kuję, bar­dzo dobrze, pani Pogys­dun­how.

– CZY PRZE­SZEDŁ JEJ JUŻ TEN ATAK PODA­GRY, KTÓRY JĄ TRA­PIŁ?

– Eee, tak, pani Pogys­dun­how. Dzię­kuję, ma się już cał­kiem dobrze.

– TO WSZYSTKO Z POWODU NAD­MIARU MIĘSA, POWIEM CI – podzie­liła się kon­fi­den­cjo­nal­nym tonem star­sza pani, co w jej wyko­na­niu ozna­czało ści­sze­nie głosu do zale­d­wie gło­śnego mówie­nia. – ZAWSZE WARTO PO SPO­ŻY­CIU PIE­CZY­STEGO ZRO­BIĆ SOBIE KILKA DNI ODPO­CZYNKU TYLKO NA KLE­IKU LUB WARZY­WACH. SIE­KANA RZEPA POSTAWI NA NOGI KAŻ­DEGO RAZ DWA!

Ali­cja z tru­dem powstrzy­mała wzdry­gnię­cie.

– Brzmi to bar­dzo roz­sąd­nie, pani Pogys­dun­how. Świetna rada. Jed­nak teraz, pani wyba­czy, spie­szę do mojej ciotki, muszę też wywo­łać zdję­cia, które zro­bi­łam w zeszłym tygo­dniu. Jest tam rów­nież jeden pani por­tret.

Kobieta pokrę­ciła głową.

– O, TWOJA CIOTKA TO PRAW­DZIWA CZARNA OWCA RODZINY. ALE CÓŻ, JAK MÓWIĄ: JEDNA CZARNA OWCA POD­KRE­ŚLA BIEL POZO­STA­ŁYCH. PRZE­KAŻ, PRO­SZĘ, SWO­JEJ MATCE WYRAZY USZA­NO­WA­NIA, A OJCU – WSPÓŁ­CZU­CIA.

– Oczy­wi­ście, pani Pogys­dun­how, prze­każę.

Ali­cja z tru­dem powstrzy­mała się, by nie odbiec truch­tem, ura­do­wana nie­mal do nie­przy­tom­no­ści, że udało jej się tak łatwo wywi­nąć. Choć ich sto­sunki nieco się popra­wiły, odkąd dziew­czyna sfo­to­gra­fo­wała matronę – oczy­wi­ście z kil­kor­giem dzieci – to na­dal pozo­stała ona nie­przy­jemną kobietą, która miała w zwy­czaju zmu­szać małe Ali­cję i Matyldę do czy­ta­nia dłu­gich, archa­icz­nych tek­stów trak­tu­ją­cych o zale­tach… cze­goś tam. Teraz dziew­czyna nie była już w sta­nie przy­po­mnieć sobie czego. Wzdry­gnęła się jed­nak na samo wspo­mnie­nie nie­zli­czo­nych godzin spę­dzo­nych na ślę­cze­niu nad książ­kami, w któ­rych zda­nia po pro­stu nie miały sensu.

„I które zapewne nie kosz­to­wały baby ani pensa”, dodała w duchu, zna­jąc dobrze skąp­stwo sąsiadki.

Poszła dalej i zna­la­zła się w bar­dziej malow­ni­czej czę­ści mia­sta. Była to oko­lica biedna, ale nie bra­ko­wało tu nad­zwy­czaj rado­snych miesz­kań­ców. Jedni byli bied­nymi jak mysz kościelna filo­zo­fami, któ­rzy woleli czy­tać niż jeść, inni – arty­stami wyda­ją­cymi ostat­nie pensy na przy­bory, ale odma­wia­ją­cymi wszel­kiego mece­natu. Miesz­kali tu rów­nież ludzie quasi-ary­sto­kra­tycz­nego pocho­dze­nia, któ­rzy lubili obra­cać się wśród arty­stycz­nej bohemy (a cza­sem nawet sami pró­bo­wali swych sił w tym czy owym). Do takich wła­śnie osób nale­żała jej ciotka Vivian.

Dys­po­no­wała całym budyn­kiem, nie tylko jed­nym miesz­kan­kiem, i do tego w nieco lep­szym sta­nie niż pozo­stałe. Ali­cja zadzwo­niła dzwon­kiem, po czym weszła do środka. Drzwi ni­gdy nie były zamy­kane. Natych­miast zanio­sła się kasz­lem. Oprócz przed­mio­tów, któ­rych można by się spo­dzie­wać w domu artystki (lustra wenec­kie, wiel­kie i dość paskudne obrazy pokry­wa­jące nie­mal każdą moż­liwą powierzch­nię, jedwabne frędzle, któ­rych star­czy­łoby na wypo­sa­że­nie niewiel­kiego teatru, i inne podobne przed­mioty), jej ciotka lubo­wała się w kadzi­dłach. Wszę­dzie poroz­sta­wiane były kadziel­nice, a błę­kit­nawy dym snuł się w powie­trzu jak ciężka weł­niana kapa. Ali­cja zro­biła kilka wde­chów przez palce, żeby przy­zwy­czaić się do sil­nego zapa­chu, zanim pojawi się ciotka.

– Ali­cja.

Ciotka wyło­niła się z kory­ta­rza swoim zwy­kłym, nieco teatral­nym kro­kiem i nawet kla­snęła w dło­nie. Miała na sobie mięk­kie spodnie do pół łydki, spod któ­rych wysta­wały lśniące szy­kowne buty. Do tego wło­żyła mię­si­stą, aksa­mitną tunikę, a na nosie umie­ściła nie­wiel­kie złote oku­larki. Jasno­brą­zowe włosy zebrała w kok, a ubra­nie osło­niła far­tusz­kiem, co zna­czyło, że zajęta była rzeź­bie­niem.

Kobiety objęły się na przy­wi­ta­nie, a ciotka w bar­dzo kon­ty­nen­tal­nym stylu uca­ło­wała bra­ta­nicę w policzki.

– Masz tro­chę zale­gło­ści w ciemni – przy­wi­tała Ali­cję z lek­kim wyrzu­tem, pod­czas gdy ona ostroż­nie zdej­mo­wała kape­lusz i torbę. – Będziemy musiały popra­co­wać dodat­kowo razem, jeśli chcemy zdą­żyć wszystko wywo­łać. Dobrze, że zamó­wi­łam wszyst­kie odczyn­niki u apte­ka­rza. Wie­dzia­łam, że będziemy sporo ich potrze­bo­wać…

Ali­cja nie bar­dzo słu­chała. Przy­glą­dała się roz­licz­nym por­tre­tom poroz­wie­sza­nym na ścia­nach, które widziała już setki razy: wie­śnia­ków, akto­rów, poli­ty­ków, robot­ni­ków, aku­sze­rek, księż­niczki, dziew­cząt i dzieci, wszyst­kie utrzy­mane w boga­tych, nasy­co­nych bar­wach. Foto­gra­fia uka­zy­wała rze­czy­wi­stość taką, jaka była, choć nie potra­fiła uchwy­cić rumieńca na policz­kach. Jeśli mia­łaby zro­bić zdję­cie Kat­zowi, to nie odda­łoby ono wier­nie jego wyglądu, chyba że popra­wi­łaby je po wywo­ła­niu różową pastelą.

– Halo, Ali­cjo! Dokąd to się wybra­łaś? – doma­gała się odpo­wie­dzi ciotka, mru­żąc jasno­szare oczy, po czym pogro­ziła bra­ta­nicy pal­cem. – Wcale cię tu nie było. Buja­łaś gdzieś, zupeł­nie gdzie indziej. O czym tak roz­my­śla­łaś?

– Och, roz­wa­ża­łam róż­nice pomię­dzy foto­gra­fią a obra­zem…

Ciotka w mil­cze­niu zmie­rzyła ją wzro­kiem.

– Po pro­stu pozna­łam dzi­siaj kogoś – przy­znała wresz­cie Ali­cja i już ocze­ki­wała wykwi­ta­ją­cego na jej twa­rzy rumieńca, co jed­nak jakoś się nie stało.

– Chłopca? – spy­tała ciotka

– Mło­dego męż­czy­znę. Adwo­kata. Był na Pla­cyku razem z dziećmi. Pomaga cza­sem tam­tym rodzi­nom. Jego rodzice sami byli imi­gran­tami.

– Ach, żydow­ski chło­piec… Twoi rodzice będą wprost zachwy­ceni – stwier­dziła Vivian z szel­mow­skim uśmie­chem, po czym zła­pała Ali­cję za rękę i pocią­gnęła ją w głąb domu, w stronę piw­nicy, gdzie znaj­do­wała się ciem­nia.

– Nie, to nie tak… – sta­rała się wyja­śnić dziew­czyna.

– Nic nie mów. Żad­nych kłamstw. Tylko praca. Praca i sztuka!

Ciotka wzięła po dro­dze kadzi­dełko z mosięż­nej pod­stawki i machała nim przed sobą, jakby oczysz­cza­jąc powie­trze.

Po wło­że­niu (więk­szych) far­tu­chów obie kobiety pra­co­wały ramię w ramię pra­wie w mil­cze­niu. Ciem­nia była maleńka i sil­nie pach­niała świe­żymi che­mi­ka­liami i magią. Każda z nich dobrze znała pro­ces wywo­ły­wa­nia zdjęć, więc obie robiły swoje, nie­mal prze­wi­du­jąc ruchy towa­rzyszki: wlej roz­twór do tego naczy­nia. Zanurz w nim suchą płytkę. Zanurz ją w prze­ry­wa­czu. Ostroż­nie ustaw płytkę do wyschnię­cia. I od nowa.

Więk­szość foto­gra­fii, nad któ­rymi pra­co­wały, nale­żała do Ali­cji (choć było też kilka zro­bio­nych przez jej ciotkę, zwłasz­cza jedna duża, bar­dzo szcze­gó­łowa, przed­sta­wia­jąca scenę „Śmierci Sokra­tesa”). Dziew­czyna nie mogła się już docze­kać, kiedy obej­rzy je przy dzien­nym świe­tle. W przy­tłu­mio­nym bla­sku lampy z czer­wo­nym fil­trem led­wie mogła cokol­wiek doj­rzeć, jak­kol­wiek by je obra­cała, nawet kiedy mru­żyła oczy.

Wresz­cie skoń­czyły, upo­rząd­ko­wały che­mi­ka­lia i pozo­sta­wiły płytki do wyschnię­cia na sze­ściu czy­stych i wypra­so­wa­nych ręcz­ni­kach.

– Naleję sobie odro­binę wermutu i zoba­czę, czy nie uda mi się prze­ko­nać Moni­que, by przy­rzą­dziła nam lekki lunch – powie­działa ciotka Vivian z cięż­kim wes­tchnie­niem, jakby wła­śnie skoń­czyła dzień znoj­nej pracy. Nie­cier­pli­wym ruchem wetknęła kosmyk wło­sów z powro­tem w kok, po czym znik­nęła w opa­rach kadzi­dła gdzieś w głębi domu.

Miały odcze­kać około godziny, jed­nak zawsze impul­sywna Ali­cja nie mogła się powstrzy­mać i się­gnęła po jedną płytkę, wie­dząc dobrze, że gdyby ciotka ją zoba­czyła, zro­bi­łaby jej wykład na temat tego, jak to Cier­pli­wość i Czas są zagi­nio­nymi bliź­nia­czymi sio­strami innych muz; takimi, o któ­rych mało kto wspo­mina (w prze­ci­wień­stwie do bar­dziej eks­po­no­wa­nych jak Terp­sy­chora czy Ura­nia). Ali­cja pospie­szyła do nie­wiel­kiej oran­że­rii przy­le­ga­ją­cej do gabi­netu, gdzie było naj­lep­sze świa­tło w całym domu.

Por­tret, który chwy­ciła, przed­sta­wiał panią Pogys­dun­how. Dziew­czyna roz­po­znała frag­ment kanapy, na któ­rej ją posa­dziła, kiedy przy­go­to­wy­wała kadr. Nie była sobie jed­nak w sta­nie przy­po­mnieć, czy dama na foto­gra­fii marsz­czyła brwi, czy uśmie­chała się, uka­zu­jąc oba, nie­na­tu­ral­nie wręcz sze­ro­kie, rzędy drob­nych bia­łych zębów. Moż­liwe, że wyszło jej praw­dziwe arcy­dzieło reali­zmu arty­stycz­nego, a może okropna jego namiastka, któ­rej ni­gdy nie odwa­ży­łaby się poka­zać bied­nej kobie­cie. Czas naświe­tla­nia wyno­sił pół sekundy – zbyt długo, by utrzy­mać w jed­nej pozy­cji towa­rzy­szące damie ber­be­cie – toteż malu­chy z pew­no­ścią wyjdą lekko roz­ma­zane. Ale z dru­giej strony, czy wszyst­kie dzieci nie są więk­szość czasu lekko roz­ma­zane ze swo­imi zaśli­nio­nymi ustecz­kami, kocy­kami i puszy­stymi wło­skami?

Ali­cja wśli­zgnęła się do pomiesz­cze­nia i nie­cier­pli­wie obró­ciła płytkę w dłoni, sta­ra­jąc się jej dobrze przyj­rzeć bez natych­mia­sto­wej kry­tyki.

Jed­nak gdy zoba­czyła, czyj wize­ru­nek trzyma w dłoni, oczy jej zro­biły się wiel­kie jak spodki.

Nie patrzyła bowiem na por­tret pani Pogys­dun­how.

Na jej miej­scu była Kró­lowa Kier.

Rozdział trzeci

Roz­dział trzeci

Ali­cja wpa­try­wała się w trzy­maną w dłoni szybkę, gładką i cienką jak lustro, i usi­ło­wała prze­ko­nać samą sie­bie, że się myli.

– To tylko złu­dze­nie optyczne – powie­działa do sie­bie pod nosem, jakby chciała zakląć rze­czy­wi­stość, zbyt oba­wia­jąc się prawdy.

To musiała być jakaś smuga, defekt che­miczny albo skaza spo­wo­do­wana jej błę­dem – nie­wła­ści­wym wymie­sza­niem czy połą­cze­niem roz­two­rów. Być może w utrwa­la­czu był bąbel powie­trza.

Jed­nak kiedy pod­nio­sła nega­tyw do świa­tła wpa­da­ją­cego przez wiel­kie, rów­nie kwa­dra­towe jak jej zdję­cia okna, zro­zu­miała, że nie mogło być mowy o pomyłce. Okropny, podobny do cho­chlika stwór na środku foto­gra­fii miał głowę zbyt wielką, a uśmiech zbyt okrutny nawet jak na panią Pogys­dun­how. No i nie było tam żad­nych dzieci.

Do tego miała na gło­wie koronę.

Maleńką, dziw­nie kan­cia­stą wer­sję korony; taką, jaką nosi­łaby postać z karty do gry, gdyby nagle ożyła. Dło­nie i stopy rów­nież miała maleń­kie. Zbyt maleń­kie jak na jej barył­ko­wate ciało. Machała wachla­rzem (w kształ­cie serca) na oglą­da­ją­cego, jakby chciała powie­dzieć: „Tak, to naprawdę ja, nie odwra­caj wzroku, okropna dziew­czyno”.

Ali­cja zorien­to­wała się, że wstrzy­muje oddech.

Kra­ina Cza­rów.

Dokład­nie jak w jej śnie.

Ale…

Czy zatem była… praw­dziwa?

Ali­cja zasta­na­wiała się, czy tak wła­śnie czuły się dziew­częta, które twier­dziły, że zaraz zemdleją. W małej oran­że­rii było istot­nie nieco duszno, ale cie­pło słońca, zamiast ją przy­tła­czać, roz­kosz­nie ogrze­wało jej skórę, wręcz całą sobą chło­nęła jego pro­mie­nie.

Jed­nak zarówno słońce i jasność, jak i cały ten piękny dzień bla­dły i sza­rzały oraz tra­ciły real­ność w obli­czu dziw­nego, szaro-czar­nego obrazu na płytce.

Ali­cja zer­k­nęła kątem oka, jakby oba­wiała się, że znik­nie, że okaże się to tylko chwi­lową histe­ryczną ułudą, którą, nie­stety, na zawsze zastąpi wize­ru­nek cał­kiem nie­fan­ta­stycz­nej osoby. Pogys­dun­ho­wo­wie sta­now­czo byli zbyt rze­czy­wi­stymi ele­men­tami świata, by móc ich pomi­nąć.

Ale nie, Kró­lowa wciąż tam była.

Dziew­czyna roze­śmiała się i nie­mal zatań­czyła w nie­wiel­kiej oran­że­rii. Jej uśmiech i wspa­niałe złote włosy pra­wie przy­ćmiły panu­jący na zewnątrz cudowny dzień. Trzy­mała w dłoni Kra­inę Cza­rów!

– Nie­sa­mo­wite – szep­nęła.

Ale…

Ali­cja przyj­rzała się bli­żej foto­gra­fii. Z jasnych, zim­nych oczu Kró­lo­wej ziała nie­na­wiść. Jej uśmiech był okrutny i trium­fu­jący i spra­wiał wra­że­nie, jakby był w sta­nie pożreć całe mia­sta. To prawda, Kró­lowa była zło­śliwa i dzi­siaj zyska­łaby miano „nie­zrów­no­wa­żo­nej” z powodu swo­jego socjo­pa­tycz­nego pra­gnie­nia ści­na­nia wszyst­kim głów. Jed­nak wszystko, co mówiła, wypo­wia­dała z bez­na­miętną anty­pa­tią roz­wy­drzo­nego bachora bawią­cego się lal­kami. Nie kryło się w tym żadne głęb­sze uczu­cie w sto­sunku do danej sytu­acji.

– Ali­cjo!

Dziew­czyna aż pod­sko­czyła na ten okrzyk. Ciotka szu­kała jej po poko­jach, poru­sza­jąc się z gra­cją i sze­lesz­cząc mięk­kimi nogaw­kami spodni.

– Tak, cio­ciu Vivian?

Opu­ściła pokoik, a maleńka kla­meczka z brązu w drzwiach przy­po­mniała jej inne maleń­kie przed­mioty: klu­czyki, szklane sto­liki, drzwiczki…

– O, widzę, że zaży­wasz sobie sło­neczka, co? – ode­zwała się ciotka, obrzu­ca­jąc ją uważ­nym spoj­rze­niem znad oku­la­rów. – To w zasa­dzie zdrowo po poby­cie w ciemni. Otwiera pory skóry. Pro­szę, przy­szły do cie­bie poranną pocztą.

Zasko­czona Ali­cja wzięła do rąk dwa listy. Kto mógłby wie­dzieć, gdzie obec­nie prze­bywa? Kto tak bar­dzo chciałby się z nią skon­tak­to­wać i to tak ofi­cjal­nie? Do tego dwie osoby?

Nie­mal bez tchu otwo­rzyła pierw­szy. Przez jej pod­eks­cy­to­wany umysł prze­bie­gały myśli, co może być tam napi­sane: może zjedz mnie? Albo: wypij mnie? A może jakieś zapro­sze­nie na bal kart? Wszystko było moż­liwe!

Nie­stety, cha­rak­ter pisma natych­miast roz­wiał wszel­kie wąt­pli­wo­ści. Nadawcą oka­zała się jej sio­stra.

Moja naj­droż­sza Ali­cjo,

w swym pośpie­chu, by jak naj­prę­dzej udać się do Naszej Ciotki, nie pozwo­li­łaś mi pod­czas śnia­da­nia dokoń­czyć myśli.

Z pew­no­ścią jed­nak ucie­szy cię wia­do­mość, iż pan Head­strewth odwie­dzi nas dziś w porze przyj­mo­wa­nia gości. Ponadto przy­pro­wa­dzi ze sobą swego dobrego przy­ja­ciela, pana Richarda A. Coneya, o któ­rym wspo­mi­na­łam Ci rów­nież pod­czas śnia­da­nia.

Pozwól, że przy­po­mnę Ci, jak pożą­dane cechy posiada młody pan Coney: jest bar­dzo wykształ­cony, inte­li­gentny i czeka go świe­tlana przy­szłość zarówno w sze­re­gach naszej par­tii, jak też ogól­nie w świe­cie. Ma pla­ty­no­wo­blond włosy, które cudow­nie uzu­peł­niać będą twój złoty blond, i jestem pewna, że sta­no­wi­li­by­ście wyjąt­kowo dobraną parę.

Odwie­dziny odbędą się koło połu­dnia, podana zosta­nie her­bata ze skrom­nym poczę­stun­kiem.

Na zawsze Twoja, Matylda

– Nie – powie­działa gło­śno Ali­cja i poczuła zawód tak głę­boki, że nie­mal przy­po­mi­nał ostrą nie­dy­spo­zy­cję żołąd­kową. Może to jed­nak tylko nie­smak na samo wspo­mnie­nie pana Coneya. – Abso­lut­nie nie.

– Wcale ci się nie dzi­wię – stwier­dziła ciotka, która czy­tała liścik nad jej ramie­niem. – Brzmi kosz­mar­nie i drob­no­miesz­czań­sko.

Z nie­mal gorącz­kową despe­ra­cją Ali­cja roz­pie­czę­to­wała drugi liścik. Miała nadzieję doj­rzeć tam maleńki wize­ru­nek kró­lika.

Nie­stety, nic podob­nego nie zoba­czyła.

Kochana Ali­cjo!

Bar­dzo Cię pro­szę, nie faty­guj się, wymy­śla­jąc wymówkę, w którą i tak ni­gdy byśmy nie uwie­rzyli.

Przyjdź do domu. W prze­ciw­nym razie Matylda nie da nam żyć.

Twoja kocha­jąca matka

Vivian wydała z sie­bie bar­dzo nie­ele­ganc­kie par­sk­nię­cie.

– Nie­źle cię zagięła.

– Niech to gęś kop­nie – zaklęła Ali­cja, zaci­ska­jąc dło­nie w pię­ści. – Cho­lerne…

– No, no, nie wyra­żaj się. – Ciotka cmok­nęła z lekką dez­apro­batą. – Lepiej idź. W prze­ciw­nym razie gotowi nie pozwo­lić ci wię­cej tu przy­cho­dzić.

– Ale pozo­stałe płytki! – zawo­łała despe­racko Ali­cja. – Muszę je zoba­czyć! Pra­wie już wyschły. Rzućmy naj­pierw na nie okiem…

– Będą tutaj, kiedy wró­cisz. A może jesz­cze lepiej: wyślę je do cie­bie wie­czorną pocztą albo posłań­cem. Razem z twoim apa­ra­tem. Chodź, musisz się pośpie­szyć, jeśli chcesz dotrzeć do domu na czas. Prze­cież w żad­nym wypadku nie może być po tobie widać, że bie­głaś.

Ali­cja oczy­wi­ście bie­gła. Bie­gła tak prędko, na ile pozwa­lały jej skór­kowe buciki, gor­set i kry­no­lina. Czuła się dziw­nie naga bez swo­jej torby z apa­ra­tem, ale jed­no­cze­śnie lekka i wolna – ści­skała w dłoni tylko płytkę z wize­run­kiem Kró­lo­wej Kier (która ostrymi kra­wę­dziami wbi­jała jej się w dłoń, nie­mal prze­ci­na­jąc skórę). Włosy miała upchnięte w naprędce upięty kok, a ramiona roz­ło­żyła sze­roko jak skrzy­dła, przez chwilę odda­jąc się wspo­mnie­niom wol­no­ści, jaką czuła, kiedy ści­gała Bia­łego Kró­lika i kiedy nie liczyło się nic poza tym, by go zła­pać.

Gdy skrę­ciła za róg i zbli­żała się do domu, zwol­niła i sta­rała się uspo­koić oddech. Przy­gła­dziła też dłońmi włosy. Nie żeby naprawdę jej zale­żało na tym, jak zosta­nie ode­brana, ale nie miała ochoty słu­chać przy­krych wymó­wek sio­stry.

Wresz­cie spo­koj­nie i powoli prze­mie­rzyła ostat­nie kilka kro­ków i weszła do domu.

Tak jak podej­rze­wała, wszy­scy znaj­do­wali się już w bawialni i kiedy tylko poja­wiła się w drzwiach, spoj­rzeli na nią wycze­ku­jąco. Męż­czyźni powstali. Naj­pierw Cor­win Head­strewth, „kawa­ler” Matyldy, star­szy od niej o sie­dem lat, nieco przy­tło­czony sta­nem swego zdro­wia i konta ban­ko­wego. W jasno­brą­zo­wym gar­ni­tu­rze, ze swo­imi jasno­brą­zo­wymi wło­sami, brwiami, a nawet skórą zda­wał się być cały jasno­brą­zowy, jak wesoły gry­zoń. Nawet kiedy nie poru­szał ustami (a zda­rzało się to rzadko), zda­wały się one ner­wowo drgać.

Obok niego znaj­do­wał się młod­szy męż­czy­zna, który wyda­wał się jego abso­lut­nym prze­ci­wień­stwem. Był tak blady, że nie­mal spra­wiał wra­że­nie wosko­wego; miał jasno­nie­bie­skie oczy, które mogłyby być prze­śliczne, gdyby nie ota­czały ich czer­wone powieki i pra­wie nie­wi­doczne rzęsy. Włosy miał w istot­nie ład­nym odcie­niu bia­łego złota, ale pokryte były taką ilo­ścią pomady, że wyglą­dały, jakby w każ­dej chwili mogły się pokru­szyć.

– Cze­ka­li­śmy wła­śnie na cie­bie – ode­zwała się ser­decz­nym tonem Matylda.

Miała na sobie nie­bie­ską suk­nię ozdo­bioną przy szyi mate­ria­ło­wymi różycz­kami, w któ­rej, w jej wła­snej oce­nie, wyglą­dała wyjąt­kowo korzyst­nie, i – czy to moż­liwe? – na twa­rzy miała odro­binę pudru! Matylda?!

Ali­cja prze­nio­sła wzrok na matkę, jedyną osobę w pomiesz­cze­niu, na którą warto było spo­glą­dać. Jej twarz zdo­bił wesoły uśmiech, ale oczy zda­wały się nie­obecne, jakby wska­zy­wały na to, jaką sta­ruszką kie­dyś się sta­nie. Dzi­siaj jed­nak nie był to objaw demen­cji, a raczej podej­ścia w rodzaju: „no, jestem tutaj, ale czy nie lepiej spo­żyt­ko­wa­ła­bym czas gdzie indziej, może przy robót­kach albo w ogro­dzie?”. Ojca zaś nie było w ogóle. Nie lubił mło­dych męż­czyzn, któ­rzy przy­cho­dzili do jego córek. Doszedł więc do wnio­sku, że uni­ka­jąc nie­mi­łych mu gości, unik­nie nie­uchron­nej przy­szło­ści.

– Tak, oczy­wi­ście – odparła Ali­cja. – Jak się pan ma? – Wycią­gnęła grzecz­nie rękę do przy­ja­ciela pana Head­strew­tha.

– Richard Coney – przed­sta­wił się młody czło­wiek i poca­ło­wał ją w rękę, zamiast ją uści­snąć.

Dziew­czyna posłała matce spoj­rze­nie, a ta zasło­niła usta dło­nią, by skryć figlarny uśmiech, który przy­wo­dził na myśl młodą dziew­czynę, którą kie­dyś była. Ali­cja jęk­nęła w środku: od niej nie uzy­ska pomocy.

– Panienki sio­stra wiele mi o panience opo­wia­dała.

– O, doprawdy – odparła neu­tral­nie blon­dynka. – Jak to bar­dzo z jej strony.

Nikt nie zauwa­żył braku przy­słówka. Słusz­nie zało­żyła, że każdy pod­świa­do­mie sam sobie dopo­wie, co mu będzie paso­wało naj­bar­dziej.

– Napijmy się her­baty – ode­zwała się jej matka i zadzwo­niła dzwo­necz­kiem, który stał obok niej. – Wiem, że to tro­chę za wcze­śnie na coś kon­kret­nego, ale pani Ander­bee przy­go­to­wała wła­śnie tacę maka­ro­ni­ków.

– Brzmi wspa­niale, mamo – odparła Matylda.

Ali­cja nic nie powie­działa, gdyż wła­śnie usi­ło­wała ukrad­kiem zer­k­nąć na trzy­maną wciąż w dłoni nie­wielką szklaną płytkę. Oto zmu­szona była pić her­batę z dwoma naj­nud­niej­szymi – jak jej się wyda­wało – ludźmi na świe­cie, pod­czas gdy tam cze­kała na nią cała Kra­ina Cza­rów!

– Co tam trzy­masz? – spy­tała ją sio­stra. – Nie podzie­lisz się ze wszyst­kimi?

– Och, to tylko foto­gra­fia, którą wywo­ła­łam u ciotki Vivian. Nie wyszła dokład­nie tak, jak tego ocze­ki­wa­łam – odparła Ali­cja i unio­sła dłoń z płytką, sta­ra­jąc się tak ją pre­zen­to­wać, żeby nikt nie był w sta­nie dobrze przyj­rzeć się foto­gra­fii.

– To pani Pogys­dun­how. – Bystre oczy Matyldy od razu roz­po­znały zna­jomą postać. – I jej dwie sio­strze­nice. Cóż za nie­zwy­kły obiekt. Podzi­wiam twoje dobre serce.

Ali­cja zmarsz­czyła brwi i ponow­nie spoj­rzała na płytkę. Nie, dla niej wciąż wid­niała tam tylko Kró­lowa Kier, sama jedna. Fascy­nu­jące!

– Jest panienka zatem jedną z tych osób owład­nię­tych gorączką foto­gra­ficzną, czyż nie? – rzu­cił Coney, nie zada­jąc sobie nawet trudu spoj­rze­nia na płytkę. – Pstryka zdję­cia wszyst­kim i wszyst­kiemu?

– Wypra­szam sobie. Zawsze pro­szę o pozwo­le­nie. Ni­gdy nie waży­ła­bym się naru­szać czy­jejś pry­wat­no­ści.

– Richard rów­nież ma hobby – ode­zwał się jowial­nie choć nie­zręcz­nie Head­strewth, jakby pró­bo­wał współ­za­wod­ni­czyć w kon­kur­sie na naj­gor­szy moż­liwy spo­sób zmiany tematu. – Pomaga dru­ko­wać i roz­pro­wa­dzać ulotki pro­mu­jące kam­pa­nię Rams­bot­toma, razem z Quagleyem Rams­bot­to­mem wła­ści­wie zarzą­dza tą kam­pa­nią. W przy­szły wto­rek nawet orga­ni­zuje spory wiec!

– O, doprawdy? – ode­zwała się Ali­cja, bar­dzo sta­ra­jąc się nie dać po sobie znać znu­dze­nia.

Po chwili zwró­ciła uwagę na panią Ander­bee, która weszła wła­śnie z tacą her­baty. Matka nie zaofe­ro­wała się nalać wszyst­kim, patrzyła tylko w roz­tar­gnie­niu przez okno, roz­my­śla­jąc zapewne o pta­kach.

– Rams­bot­tom to czło­wiek przy­szło­ści. Anglia się zmie­nia. – Coney zaczął żywo nowy temat. – Żyjemy w cza­sach wiel­kich zmian. Wszę­dzie rosną fabryki, powstają nowe tech­no­lo­gie, nastę­puje nie­wy­obra­żalny wzrost. Zmie­nia się nawet sama defi­ni­cja pracy jako takiej. To sza­le­nie cie­kawy okres. Ale przy wszyst­kich tych zmia­nach klu­czowe jest, żeby utrzy­mać Anglię, rozu­mie­cie, angiel­ską. Z angiel­skimi war­to­ściami, ide­ałami, wresz­cie oby­wa­te­lami.

Ali­cji przez głowę prze­bie­gła myśl, czy nagły ból u nasady nosa był oznaką migreny, podob­nej do tych, które mie­wała jej matka za każ­dym razem, gdy ojciec chwy­tał za skrzynkę z narzę­dziami, twier­dząc, że sam może coś napra­wić.

– Ta her­bata, zdaje mi się, pocho­dzi z Indii – ode­zwała się gło­śno, jed­no­cze­śnie bio­rąc deli­katną, malo­waną w róże fili­żankę z tacy, którą przy­nio­sła pani Ander­bee, i dzię­ku­jąc kobie­cie ski­nie­niem głowy. – Fili­żanka zaś z Chin. Tka­nina na suk­nię Matyldy przy­była z Paryża, a mój meda­lion został wyko­nany we Wło­szech. Jestem pewna, że przed­mioty w tym pokoju repre­zen­tują wię­cej kra­jów, niż jest tu angiel­skich oby­wa­teli.

„Nie mówiąc o jed­nym z Kra­iny Cza­rów”, dodała w duchu.

– No i wszystko jest w naj­lep­szym porządku – odparł skwa­pli­wie Coney, szy­ku­jąc się do pole­miki. Matylda i Head­strewth wymie­nili nie­zno­śnie zna­jome poro­zu­mie­waw­cze uśmie­chy. – Póki jubi­le­rzy robiący meda­liony pozo­staną we Wło­szech, a chłopi upra­wia­jący her­batę – w Indiach. Jeśli wie­cie, co mam na myśli.

– Ja z pew­no­ścią nie wiem, co ma pan na myśli – odparła Ali­cja ze zwod­ni­czo nie­winną minką.

– Och, może obej­rzymy kilka uro­czych foto­gra­fii, które Ali­cja zro­biła dzie­ciom w dziel­nicy żydow­skiej – zapro­po­no­wała nie­zbyt pomoc­nie matka, wska­zu­jąc na ładne foto­gra­fie w srebr­nych ram­kach. – Bar­dzo lubiła te dziew­czynki. Kiedy rodzina wypro­wa­dziła się do Yorku, na­dal utrzy­my­wała z nimi kon­takt listowny.

– Nie wola­łaby pani raczej poka­zy­wać uro­czych zdjęć wnu­cząt? – spy­tał z wiele mówią­cym uśmie­chem Head­strewth.

– Och, czyż­by­ście wresz­cie usta­lili z Matyldą datę? – spy­tała nie­win­nie kobieta, upi­ja­jąc sub­tel­nie łyk her­baty.

Star­sza córka rzu­ciła jej jado­wite spoj­rze­nie, młod­sza zaś nie­mal prych­nęła her­batą przez nos.

– Tak, tak, bar­dzo malow­ni­cze – rzu­cił Coney. – Jestem pewien, że… na swój spo­sób… te sie­roty mogą być cał­kiem ujmu­jące.

– To nie są sie­roty, one są…

– Tak, tak, z pew­no­ścią. Wbiła sobie panienka do głowy, że chce je ura­to­wać, to oczy­wi­ście bar­dzo szla­chet­nie z pani strony. Ale może przy­szłaby panienka na wykład, który orga­ni­zu­jemy, by zebrać pie­nią­dze na wiec? – zapro­po­no­wał Coney. – Zapew­niam, że będzie wesoło i wiele będzie można się dowie­dzieć. Obecne będzie tylko wybrane towa­rzy­stwo, naj­bliżsi zwo­len­nicy Rams­bot­toma. On sam wygłosi prze­mó­wie­nie… krót­kie, zapew­niam… a potem odpo­wie na kilka pytań. Będzie można zoba­czyć, jak wygląda to z naszej strony. Być może otwo­rzy to oczy panienki na wiele kwe­stii. Chęt­nie dotrzy­mał­bym tam panience towa­rzy­stwa.

– Och, to byłoby wybor­nie – ode­zwała się żywo Matylda. – Mogli­by­śmy wybrać się wszy­scy razem, we czworo!

– Brzmi to doprawdy cudow­nie – stwier­dziła Ali­cja. – Wie­czór spę­dzony na słu­cha­niu wykładu o kse­no­fo­bii, z obszer­nym, jak mnie­mam, pane­lem poświę­co­nym zale­tom bycia lud­dy­stą. Nie­stety, mam przy­jęte już na ten dzień zobo­wią­za­nia.

– Nie powie­dzie­li­śmy jesz­cze nawet, jaki to dzień. – Matylda spoj­rzała na nią spod zmru­żo­nych powiek.

– W rze­czy samej – zgo­dziła się wesoło Ali­cja.

Roz­legł się dzwo­nek do drzwi. Pani Ander­bee poszła otwo­rzyć.

– Tylu gości – ode­zwała się matka Ali­cji. – Może powin­nam ich przyj­mo­wać czę­ściej.

Po chwili dodała w zamy­śle­niu:

– Albo… może raczej wypro­wa­dzić się gdzieś z dala od mia­sta.

Jed­nak pani Ander­bee wró­ciła bez żad­nych dodat­ko­wych gości, zamiast tego nio­sła torbę Ali­cji i nie­wielką paczuszkę prze­wią­zaną wstążką.

– Moje zdję­cia! – zawo­łała Ali­cja, pod­ska­ku­jąc wesoło i odbie­ra­jąc prze­syłkę.

– Ech, dzieci – wes­tchnął Head­strewth. – Zawsze pierw­sze do poczty, żądne wie­ści od nie­obec­nych przy­ja­ciół albo naj­śwież­szych nowi­nek. Wciąż zajęte takimi ulot­nymi kon­tak­tami…

– Naj­moc­niej prze­pra­szam. – Ali­cja dygnęła, jakby była dziec­kiem, o bycie któ­rym została oskar­żona. – Cze­ka­łam na nie. Bar­dzo miło było pana poznać, panie Coney.

– Ali­cjo, wszakże nas nie opusz­czasz? – spy­tała z nie­do­wie­rza­niem Matylda.

– Oba­wiam się, że nie­stety tak. To nie może pod żad­nym pozo­rem cze­kać. Powo­dze­nia z… cokol­wiek was tam zaj­muje. – Ali­cja ski­nęła męż­czy­znom głową, po czym odda­liła się w stronę swo­jego pokoju.

Czy czeka ją póź­niej ciężka prze­prawa? Z sio­strą, a może tro­chę nawet i matką?

„Kto by o to dbał?”, pomy­ślała rezo­lut­nie.

Roz­ło­żyła się wygod­nie na łóżku i zerwała sta­ra­nie zawią­zany aksa­mitny supe­łek.

Wewnątrz znaj­do­wały się trzy foto­gra­fie: jedna miała przed­sta­wiać pana Wil­larda, druga – chłop­czyka imie­niem Ilia, a trze­cia – uro­czą, powy­gi­naną od wia­tru sosenkę z parku nad rzeką.

Pan Wil­lard, który pozo­wał za swoim biur­kiem ze ster­tami kape­lu­szy po obu stro­nach, z pew­no­ścią nie był tu sobą. Zamiast niego wid­niał…

– Sza­lony Kape­lusz­nik! – nie­mal krzyk­nęła z zachwytu Ali­cja i od razu zalała ją fala wspo­mnień.

Her­batka, pio­senki! Zagadki! I oto tu był, dokład­nie taki, jakiego zapa­mię­tała: nie­wy­soki, z ogrom­nym nosem i głową, która była chyba tak duża jak on sam. Miał też swój wielki kape­lusz z zatkniętą za taśmę rów­nie wielką metką. Musiał stać na krze­śle, ponie­waż góro­wał nad biur­kiem, na któ­rym, pochy­lony do przodu, wspie­rał ręce.

Ale… był nieco obró­cony, jakby coś poza kadrem zwró­ciło jego uwagę. Nie wyglą­dał też na tak sza­lo­nego jak zwy­kle, raczej na zanie­po­ko­jo­nego czymś, co zoba­czył. Wyglą­dał tak, jakby miał zwra­cać się z prośbą do oglą­da­ją­cego, bła­gać go o coś, kiedy mu prze­rwano.

Było to bar­dzo dziwne – nawet jak na dzi­waczną kra­inę – ale Ali­cja prędko się­gnęła po kolejną płytkę, cie­kawa, co jesz­cze na nich znaj­dzie. Ilia na zdję­ciu stał się pta­kiem oku­lar­ni­kiem, jed­nym z tych, które zli­to­wały się nad nią, kiedy czuła się naj­bar­dziej zagu­biona w Kra­inie Cza­rów. W rze­czy­wi­sto­ści chłop­czyk miał bar­dzo wraż­liwą buzię, a ptak na zdję­ciu wyglą­dał rów­nie empa­tycz­nie, pomimo szkieł zamiast oczu i ostrego szpica zamiast dziobu. Bie­gał, toteż jego pióra były nieco roz­ma­zane.

– To naprawdę nie­by­wałe! – powie­działa Ali­cja w zachwy­cie. – Apa­rat w jakiś spo­sób prze­nika świat realny i uka­zuje poprzez swój obiek­tyw Kra­inę Cza­rów!

Byli oczy­wi­ście szar­la­tani, któ­rzy korzy­stali z tech­no­lo­gii foto­gra­ficz­nej i twier­dzili, że są dzięki niej w sta­nie „naukowo”, za pomocą che­mi­ka­liów, świa­teł i luster, uchwy­cić na zdję­ciu duchy, wróżki czy aury ludzi. Ale to nie był taki przy­pa­dek. Ali­cja od początku do końca czu­wała nad przy­rzą­dami, płyt­kami i całym pro­ce­sem. Do tego na tych zdję­ciach nic nie było roz­myte, nie­wy­raźne czy w inny spo­sób nie­wia­ry­godne.

Drzewko na ostat­niej płytce oka­zało się być kwia­tem.

Koły­szą­cym się kwia­tem wiel­ko­ści domu (choć może to apa­rat i foto­graf nagle się zmniej­szyli) z ustami na koń­cach płat­ków. Ali­cja nie była pewna, co to może być za kwiat. Z pew­no­ścią nie był to żaden z powszech­nie zna­nych i łatwych do roz­po­zna­nia, jak róża czy żon­kil. Nawet róża czy żon­kil z oczami.

– Och, założę się, że ten kwiat umie śpie­wać! – zawo­łała Ali­cja. – To fan­ta­styczne! Moje sny oka­zały się praw­dziwe! Są tutaj, przed moimi oczami!

Ale dla­czego zde­cy­do­wały się obja­wić wła­śnie teraz? Dla­czego nikt inny nie jest w sta­nie ich zoba­czyć? A jeśli to wszystko było praw­dziwe, to gdzie podzie­wała się Kra­ina Cza­rów przez ostat­nie jede­na­ście lat? Ali­cji nie udało się odna­leźć nawet naj­mniej­szego jej śladu, a szu­kała bar­dzo gor­li­wie! Miała dzie­siątki zdjęć dzieci o twa­rzach che­ru­bin­ków i wiele nie­zwy­kle inte­re­su­ją­cych osób, które foto­gra­fo­wała przez ostat­nie kilka lat. Do tego mury i kwiaty, i cie­kawe wzory na bruku, a nawet kilka ujęć plaży, ale do dzi­siaj wszyst­kie przy­po­mi­nały dokład­nie to, co foto­gra­fo­wała.

– Lepiej nie kwe­stio­no­wać magii – zade­cy­do­wała. Dotąd, kiedy pytała o coś, co tyczyło się jej ostat­niej… wizyty w Kra­inie Cza­rów, ni­gdy nie otrzy­mała pro­stej odpo­wie­dzi, cza­sem ludzie wręcz sta­wali się dla niej nie­grzeczni z powodu jej pytań.

Zatem na razie miała Kró­lową Kier, Sza­lo­nego Kape­lusz­nika, ptaka oku­lar­nika i śpie­wa­jący kwiat. Każde z tych ujęć było okien­kiem do Kra­iny Cza­rów.

– Czy to świat, który ist­nieje rów­no­le­gle do naszego? W jakiś spo­sób ukryty? Cie­kawe, czy wszy­scy… wszystko ma tam swoje odpo­wied­niki, jakieś jakby odbi­cia – zasta­na­wiała się gło­śno Ali­cja. – Jest to wszystko coraz cie­kaw­sze!

Cóż, był tylko jeden spo­sób, żeby się o tym prze­ko­nać.

Dziew­czyna zapa­ko­wała z powro­tem torbę z apa­ra­tem i spraw­dziła kli­sze – zostały jej tylko cztery płytki! Tylko cztery! Naj­wyż­szy czas zamó­wić lub zro­bić ich wię­cej.

Dina, która – wyko­rzy­stu­jąc spo­kojne przed­po­łu­dnie – nie ruszyła się jesz­cze od rana z łóżka Ali­cji, spo­glą­dała teraz na swoją panią jed­nym pół­przy­mknię­tym okiem.

– Dina! No tak, jesz­cze ty! Założę się, że oka­żesz się Kotem z Che­shire! – zawo­łała dziew­czyna i przy­tu­liła twarz do pyszczka kotki. Potem zaczęła usta­wiać apa­rat tak, by zro­bić pupilce zdję­cie z dłu­gim cza­sem eks­po­zy­cji, jako że w pokoju było ciem­nawo. Nie musiała się jed­nak mar­twić, zwie­rzak natych­miast z powro­tem zapadł w sen – albo tylko uda­wał – i nie ruszył nawet wąsem przez cały czas, kiedy jej pani pra­co­wała.

Ani też póź­niej.

Kiedy Ali­cja skoń­czyła, ostroż­nie wymie­niła płytkę i pobie­gła na dół. Po chwili już była w drzwiach, ale wtedy przy­po­mniała sobie o kape­lu­szu.

– Na moje uszy i wąsy! – zakrzyk­nęła wesoło i zawró­ciła do bawialni, gdzie go zosta­wiła.

Tam doj­rzała, iż Head­strewth i Coney wła­śnie ofi­cjal­nie żegnają się przy drzwiach. Matylda miała na sobie kape­lusz i szal, może zamie­rzała wyjść z panem Head­strewthem do mia­sta.

– Oca­lona przez kape­lusz – sko­men­to­wała sytu­ację Ali­cja z głę­bo­kim wdzięcz­nym wes­tchnie­niem, po czym z usza­no­wa­niem wło­żyła rze­czone nakry­cie głowy. Taki dro­biazg rów­nież wydał się jej ide­al­nie pasu­jący do Kra­iny Cza­rów. Na pal­cach wró­ciła tą samą drogą, która przy­szła, i opu­ściła dom kuchen­nymi drzwiami.

Ponie­waż pozo­stały jej już tylko trzy płytki, musiała bar­dzo uważ­nie wybie­rać swoje obiekty. Usi­ło­wała odna­leźć pana Katza, ot tak dla śmie­chu, żeby zro­bić mu zdję­cie, ale żadne z dzieci na Pla­cyku nie widziało go od rana. Zro­biła zatem zdję­cie Adi­nie. Potem zaś zmu­siła do pozo­wa­nia swoją ciotkę, pomimo jej – sła­bych co prawda – pro­te­stów, że jest zmę­czona i że prze­cież już ją foto­gra­fo­wała. Nie prze­szko­dziło jej to jed­nak w szyb­kim zor­ga­ni­zo­wa­niu sobie tur­banu z dłu­gim pió­rem i zło­tej pele­ryny. Zało­żyw­szy obie rze­czy, upo­zo­wała się na mięk­kiej kanapce i ujęła w obie dło­nie po kadziel­niczce, jakby trzy­mała nie­znane karty tarota.

Potem zaś… Kogo by uwiecz­nić na ostat­niej płytce?

Ali­cja znała odpo­wiedź, jesz­cze zanim pod­nio­sła apa­rat. W głębi duszy znała ją od dawna.

Ostroż­nie usta­wiła urzą­dze­nie na stole i wyce­lo­wała je na prze­ciw­le­głą ścianę. Potem ujęła jedną z lasek ciotki o główce z kości sło­nio­wej, sta­nęła na tle ściany i – wycią­ga­jąc jak naj­da­lej rękę – główką laski uru­cho­miła migawkę.

Jej pierw­szy – i jedyny – auto­por­tret.

Wywo­ły­wa­nie pły­tek było udręką.

Ręce jej się trzę­sły. Chciała zro­bić to jak naj­prę­dzej, ale musiała być szcze­gól­nie ostrożna. Trwało to zbyt długo. Chciała, żeby były per­fek­cyjne. Chciała…

Zmu­siła się do wyj­ścia z ciemni i krót­kiego spa­ceru, pod­czas gdy płytki schły. Nie będzie na nie patrzeć, póki są wil­gotne i nie­wy­raźne, co tylko pod­sy­ca­łoby spe­ku­la­cje i domy­sły. Prze­ką­siła też kilka kana­pek z ogór­kiem i zimny tost zapie­kany z serem (ser ostygł i tylko tro­chę się cią­gnął, dokład­nie tak jak lubiła). Chwilę też zasta­na­wiała się, jak prze­ką­ski te wyglą­da­łyby na zdję­ciu: czy sta­łyby się lukro­wa­nymi cia­stecz­kami powo­du­ją­cymi nagły wzrost? Czy może pewne rze­czy z praw­dzi­wego świata pozosta­łyby dokład­nie tym, czym były – rze­czami z praw­dzi­wego świata.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

1.Jak długo jesz­cze… (łac.) – począt­kowe słowa pierw­szej mowy Cyce­rona Prze­ciw Katy­li­nie (przyp. red.). [wróć]