Niespokojne serce - Adamczyk, Sykstus OCD - ebook

Niespokojne serce ebook

Adamczyk, Sykstus OCD

4,3

Opis

Niespokojne serce – autorstwa o. Sykstusa Adamczyka OCD, jest powieścią o życiu św. Rafała Kalinowskiego. Nieczęsto się zdarza, by życie jednego mogło być wzorem dla ludzi różnego pokroju, wieku, zawodu i powołania. W tym wypadku zachodzi taka okoliczność: młodość i podeszły wiek; oficer wojska i profesor, świecki i duchowny… Nie trzeba się zbytnio głowić, by odnaleźć sytuacje takie, w jakich się sami znajdujemy na co dzień. Pasjonujący życiorys napisany „lekkim piórem”, doskonała lektura duchowa.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 457

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,3 (3 oceny)
1
2
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Sykstus Adamczyk OCD

NIESPOKOJNE SERCE

Wydanie IV

Kraków 2012

© Copyright by Wydawnictwo Karmelitów Bosych

Kraków 2012

Na okładce:

św. Rafał Kalinowski – mal. Teresa Buczyńska

IMPRIMI POTEST

o. Albert Wach OCD, prowincjał

Kraków, 10 stycznia 2007 r.

Nr 01/07

Wydawnictwo Karmelitów Bosych

31-222 Kraków, ul. Z. Glogera 5

tel.: 12-416-85-00, 12-416-85-01

fax: 12-416-85-02

ZAPRASZAMY DO KSIĘGARNI INTERNETOWEJ

www.wkb-krakow.pl

www.karmel.pl

e-mail: [email protected]

ISBN 978-83-7604-219-0

Konwersja do formatu EPUB: Legimi Sp. z o.o.

WSTĘP

Zadałem sobie odrobinę trudu, by odtworzyć dzieje o. Rafała Kalinowskiego. Oto moje wrażenia.

Jak każdy zwykły śmiertelnik cierpiał i męczył się.

Jak każdy, od wczesnych lat młodości, narażony był na ciągłe niebezpieczeństwa, potknięcia się, zniechęcenia.

Taki jak Ty… nie geniusz… nie olbrzym… nie mocarz.

A jednak walczył, nie dawał się, nie załamywał, nie rezygnował ze zwycięstwa.

Odosobniony nie był w tej walce, ani wyjątkiem. Podobnie postępujących było tysiące, tylko zginęli w tłumie.

On im to wynagrodzi, ożywi ich dzieje przez to, że wytrwał w pracy do końca i nie szczędził sił.

Pomimo pozornego urozmaicenia – jego życie było szare jak dzień pochmurny. Słonecznych niedziel mało zaznał. Fortuna raczej go pod koła rydwanu rzucała.

Miotały nim losy po świecie niby liściem jesiennym wiatr miota; robił karierę, ale więcej zaznał nędzy, chwiał się pod uderzeniami ciosów, ale się podnosił znowu i nie rezygnował z nowej próby orlich lotów nad szczytami.

Życie zmuszało go do ciągłego myślenia o sobie, o prozaicznym jutrze, ale mimo tego nie stracił z oczu innych ludzi, ani zaprzestał wybiegania myślą w promienną przyszłość.

Jak on to robił? Jak godził te sprzeczności? Jak hartował wolę i chęć trwania… zbadaj sam.

Czy zwyciężył? Dokonał czegoś nadzwyczajnego? Odpowiesz sobie po przeczytaniu dziejów jego życia.

Nieczęsto się zdarza, by życie jednego człowieka mogło być wzorem dla ludzi różnego pokroju, wieku, stanowiska.

Może w tym wypadku zachodzi taka okoliczność.

I młodość, i podeszły wiek; wojskowy i profesor; świecki człowiek i ksiądz; swoi i obcy w życiu Kalinowskiego mogą znaleźć to, czego im potrzeba. Jest z czego wybierać. Nie trzeba się zbytnio głowić, by odnaleźć sytuacje takie, w jakich się sami znajdujemy na co dzień.

Zechciejmy tylko patrzeć, uczyć się szukania Boga w życiu i zwyciężania samych siebie… tak jak on to robił.

LATA DZIECIĘCE

Wilno!

Nazwa ta ma dla Polaka swoją wymowę.

Myślimy o tym mieście z jakąś dziwną serdecznością, rozrzewnieniem a nawet czcią.

Na rubieżach niegdyś ojczyzny położone, spomiędzy wielkich miast naszego kraju najdalej na północ wysunięte, a tak z dziejami narodu sprzęgnięte, jak gdyby leżało blisko jej serca.

Od wieku XIII, który przyniósł pierwszą historyczną wzmiankę o mieście Giedymina, nie schodzi już Wilno z dziejowych kart; owszem, z biegiem lat coraz bardziej utrwala się jego znaczenie i sława. Dzięki dzielności swych panów, wielkich książąt litewskich Giedymina i Olgierda, z obronnego zamczyska wzniesionego na górze opasanej wstęgą majestatycznej rzeki Wilii i jej krynicznej siostrzycy Wilejki, rozrastało się grodzisko, potężniało na stolicę Litwy.

Z zamku, którego mury, zgryzione zębem czasu, do dziś dnia sterczą nad miastem, panowali wielcy książęta nad grodami, przepastnymi kniejami, bezkresnymi stepami i ziemiami, ciągnącymi się aż po Smoleńsk na wschód, a po Czarne Morze prawie w kierunku południowym.

Burzliwe to były czasy. O uszy mieszkańców Wilna często obijał się szczęk oręża, a łuny pożarów widne na nieboskłonie raz po raz zwiastowały o zbliżającym się niebezpieczeństwie. Śmiertelny wróg, białym płaszczem odziany, ale zakuty w żelazo, w pogoni za łupem i cudzą ziemią, często zapędzał się w te strony, niekiedy aż pod same palisady czy mury zamku, siedziby władców tych rozległych dzierżaw, niszcząc po drodze wszystko, co zniszczyć się dało.

Przeżywano tu nawet tak tragiczne dni, że najdzielniejszym obrońcom potęga Krzyżactwa wydawała się niezwyciężona. Takie to chwile były głównie powodem, dla którego Wilno, a z nim Litwa cała swój ród wielkoksiążęcy wraz z przyjaźnią i bohaterstwem zaofiarowała Polsce – biorąc w zamian rękę pięknej królowej, a z nią pomoc zbrojnego ramienia i światło wiary Chrystusowej.

Wieczyste przymierze zostało zawarte pomiędzy dwoma narodami, pomiędzy Litwą i Polską. Odtąd Wilno, stolica Wielkiego Księstwa Litewskiego, dzielić będzie dolę i niedolę wspólnej ojczyzny. Z Wilna przybywać będą na tron Polski Jagiellonowie, tu bowiem będą się zaprawiać we władaniu całym krajem.

Rozrosło się wówczas miasto, wypiękniało – przeżywając swój złoty wiek. Wielmoże litewskiej ziemi – dumni Radziwiłłowie, Sapiehowie, Chodkiewiczowie, Słuszki, Tyszkiewiczowie – wznosili tu przepyszne siedziby-pałace, odpowiednie do godności hetmanów, kasztelanów, wojewodów zajmowanych w państwie. Budowali oni również wspaniałe świątynie na chwałę Bogu i Najświętszej Pannie. Niewiele miast w Polsce takimi świątyniami poszczycić się może. Dzięki nim panorama Wilna urzeka i zachwyca.

W hierarchii świątyń wileńskich pierwsze miejsce pod względem znaczenia zajmuje kaplica ostrobramska, kryjąca w sobie cudowny obraz Matki Boskiej Miłosierdzia. Stanowi ona, wraz z bramą tej samej nazwy, jakby prezbiterium jednonawowego kościoła pod otwartym niebem. Tutaj, na środku ulicy, klęcząc na bruku, modlą się wszyscy: przechodzień, wędrowiec, pielgrzym, obcy turysta, mieszkaniec Wilna i lud okoliczny.

Pierwotna brama forteczna przeistoczyła się w bramę świętą w chwili, gdy pobożna ręka zawiesiła na tej bramie wizerunek Madonny.

Zamieszkała tam wówczas Matka Miłosierdzia, stawszy się wnet strażniczką całego miasta i ziemi litewskiej. Lud śpiewa przed tym cudownym obrazem:

Obrono wielka miasta Giedymina,

Wilna całego pociecho jedyna,

W tej Ostrej Bramie obrono potężna, Królowo Polska,

a Litewska Księżna.

Najcudowniejszy klejnot miasta ukryty jest w tej skromnej kaplicy. Jedyny na świecie kościół pod otwartym niebem, na środku zwyczajnej ruchliwej ulicy miasta.

Ale to, że jedna z ulic Wilna jest kościołem, otwartym zawsze dla wszystkich, nadaje całemu miastu dziwny charakter rozmodlonego i pobożnego miejsca.

Taki jest obraz Wilna zewnętrzny.

A dusza tego miasta?

Trudniej ją oczyma uchwycić, bo dusza miasta widoczną się staje na przestrzeni dziejów w życiu mieszkańców. Pobieżne nawet przeglądnięcie dziejów miasta roztoczy przed naszymi oczami obraz duszy miasta – duszy opromienionej aureolą męczeństwa i bohaterstwa. Przypatrzmy się Wilnu w chwili, kiedy czasy świetności i wolności już przeminęły jak sen, a nastał okres ponurej, złowrogiej i bolesnej niewoli.

Raz po raz zapala się tu światło ducha, raz po raz ujarzmione miasto rozpala się żarem walki, by znów, niepamiętne zduszenia hardych buntów, krwawić ciałami obrońców, męczenników, powstańców.

Z żywiołowym entuzjazmem przyjmuje Wilno, a z nim Litwa cała, ustawy wiekopomnej Konstytucji 3 maja, ale już 14 czerwca 1793 r. wkroczą do miasta wojska carskie. Od tej chwili rozpoczyna się tragiczny, 125 lat trwający okres niewoli.

Pierwszą walkę o wyzwolenie Wilna podejmie Jakub Jasiński, żołnierz-poeta, pod kościuszkowskim hasłem „śmierć lub zwycięstwo”, w r. 1794.

Po niedługim czasie jednak, pomimo bohaterskiej obrony, Wilno musiało skapitulować i oddać się w moc imperatorowej. Po upadku Wilna losy insurekcji były przesądzone.

Powszechny zapał ogarnie znów mieszkańców Wilna na widok 8. pułku ułanów księcia Dominika Radziwiłła, ciągnącego wraz z Napoleonem na wschód. W katedrze uroczyście zostanie odnowiona unia Litwy z Koroną. Wilno stanie się znów siedliskiem entuzjazmu patriotycznego.

Wkrótce jednak wiara w cud zmartwychwstania i odbudowania ojczyzny zmienić się miała, po załamaniu się potęgi Napoleona, w grób nadziei. Kilkudziesięciotysięczny, prawie nie uzbrojony, zgłodniały i obdarty tłum pociągnie przez Wilno jak straszne widmo.

W końcu listopada 1812 r. wchodzą do miasta wojska moskiewskie pod wodzą Kutuzowa.

W okresie, gdy zgasną nadzieje, gdy fala bohaterstwa walki zbrojnej o niepodległość odpływa w kraj legendy, jedyną ostoją ducha narodowego stał się na Litwie Uniwersytet Wileński, odnowiony przez księcia Adama Czartoryskiego. Tam to powstaje Towarzystwo Filomatów. Od poszanowania pracy i obowiązku, od doskonalenia serc i umysłu, rychło przeszli ci młodzi zapaleńcy wileńscy do odrodzeńczego programu społeczno-narodowego. „Gromadząc uczucia i myśli w jedno ognisko”, mierząc siły na zamiary, stali się protestem wolności przeciw niewoli.

Następuje sławny proces filarecki i śledztwo Nowosilcowa.

Okrutna katastrofa bohaterskiej młodzieży wileńskiej była momentem obudzenia się świadomości narodu i jego instynktu państwowego. Wyrok carski, skazujący garstkę młodych bohaterów za „przywiązanie do nierozumnej narodowości polskiej i miłość dla zagasłej niepowrotnie ojczyzny” na zesłanie, był początkiem bezprzykładnej w cywilizowanym świecie martyrologii miasta.

Każde hasło powstania wywołuje w Wilnie żywy odzew.

Na wieść o wybuchu listopadowym, młodzież prowadzona przez Wincentego Pola, rwie się do czynu. Nie widząc nadziei walczenia w samym mieście, gdzie nadaremnie czekano na rozkazy z Warszawy, uciekała ona tłumnie „za Niemen, hen precz”, do szeregów wojska polskiego, które pod generałem Chłapowskim miało ruch zbrojny na Litwie zorganizować i jej stolicę wyzwolić.

Terror w Wilnie trwał.

Stan wojenny i kara śmierci za najmniejszy opór władzy, aresztowania i wywiezienia do Rosji, przepełnione młodzieżą więzienia, groźba zbombardowania i wysadzenia miasta w powietrze – oto środki, jakimi ówczesny generał gubernator paraliżował powszechne podniecenie umysłów i żywą wiarę Wilna, śpiewającego hymny powstańcze w kaplicy ostrobramskiej i proszącego Matkę Miłosierdzia o pomoc.

Bitwa w Górach Ponarskich, przegrana przez gen. Giełguda, pogrążyła znowu kraj i miasto w otchłań klęski. Zemsta wroga za udział w powstaniu, zniszczenie narodu, kultury i wiary katolickiej stały się od 1831 r. jedynym programem polityki cesarskiej na ziemiach zabranych Polsce.

Zanim jednak przejdziemy do dalszego opowiadania męczeńskich dziejów miasta Wilna, wspomnijmy o drobnym wydarzeniu, które miało miejsce w tym mniej więcej okresie jego dziejów. Nieznaczny to wprawdzie fakt, niepozorny, przez nikogo prawie niezauważony, a jednak nie możemy nie zwrócić na niego uwagi.

Dnia 1 września 1835 roku urodził się państwu Andrzejowi i Józefie Kalinowskim, mieszkańcom Wilna, drugi syn. Przybył na świat jeszcze jeden obywatel miasta, autentyczny wilnianin. On sam po latach na początku swoich Wspomnień napisze o sobie: „urodziłem się w Wilnie”.

Dom, w którym syn Andrzeja Kalinowskiego przyszedł na świat znajdował się przy ulicy Św. Ducha, w pobliżu zniesionego niedawno klasztoru oo. dominikanów, a nawet należał do tych właśnie zakonników.

Przyjęto nowo narodzonego syna, w tym niedawno uwitym gniazdku rodzinnym, z otwartymi rękami, chociaż pierworodztwem cieszył się tu już od dwóch lat starszy synek i braciszek Wiktor.

Zakrzątnięto się około chrztu św. Dokonano tego uroczystego aktu dziewięć dni po urodzeniu dziecka w kościele parafialnym św. Jana.

Kim byli rodzice małego Józia? Jakie stanowisko zajmowali? Co za nazwisko mogli przekazać swemu synowi? Jakie tradycje rodzinne?

Andrzej Kalinowski był wówczas profesorem gimnazjalnym w Wilnie. Skromna pensja z tego tytułu była jedynym źródłem utrzymania dla jego rodziny. Innego majątku nie posiadał, chyba jakieś sumy posagowe swojej żony. Należał jednak z rodu do stanu szlacheckiego, czego świadomość tkwiła w nim bardzo silnie i żywo. Mimo że w młodości swojej zaznał biedy, do szkoły zimową porą biegał niekiedy w obszernych bucikach matki, a w czasach uniwersyteckich zwracał na siebie uwagę olbrzymią peleryną hiszpańską, którą pokrywał brak ciepłego płaszcza – to jednak dobrze pamiętał, że przodkowie jego byli właścicielami dwóch wiosek: Kalinowa i Kalinówki, leżących w powiecie bielskim ziemi grodzieńskiej. Często też będzie wyciągał później pożółkłe papiery rodzinne i zaznajamiał synów z ich zawartością.

Nauka historii ojczystej odgrywała w ówczesnych czasach olbrzymią rolę w wychowaniu dzieci polskich, chroniąc ich ducha narodowego od wpływów obcych, a podtrzymując miłość dla uciśnionej ojczyzny.

Wskazując na przykład przodków, na wielkie i chwalebne chwile narodu, wyrabiano w młodym pokoleniu hart ducha, ofiarność i szlachetność serca, czyli to, co czyni człowieka naprawdę szlachetnym. Gdyby rodzice Józefa posiadali oprócz tradycji rodowej, również bogactwa dawnych przodków, niebezpieczeństwo zwichnięcia charakteru, obudzenia wybujałej dumy byłoby o wiele większe.

Wielki majątek i wygodne życie, przy wadliwym wychowaniu, potrafią nawet bez żadnej tradycji rodowej wyrobić u młodego człowieka lekceważenie innych ludzi. Dzieciom Andrzeja Kalinowskiego nie groziło takie niebezpieczeństwo.

On sam przedzierał się przez życie walcząc z trudnościami, by sobie zdobyć stanowisko i środki utrzymania, czego przed dziećmi bynajmniej nie ukrywał; a życie jego codzienne, pracowite i skromne, mówiło samo za siebie.

Wychowanie rodzinne w takich warunkach pozostawiło w umyśle i sercu Józefa poczucie szlachectwa w dobrym znaczeniu tego słowa, szlachectwa będącego pobudką do szlachetnego postępowania, nigdy zaś do wynoszenia się nad innych.

Nie wspominam tutaj o matce Józia, o jej pieszczotach i miłości dla swego dziecka – bo ich chłopiec prawie nie zaznał.

Jeżeli miał coś od swej matki, to tylko to, co przez krew w dziedzictwie od niej otrzymał lub z mlekiem wyssał przez pierwsze dni swego życia.

Bardzo szczęśliwe, ale króciutkie, niecałe trzy lata trwające, było pożycie pana Andrzeja z matką jego starszych synów, Józefą Połońską. Zmarła ona niespodziewanie, pozostawiając męża w głębokiej żałobie i dzieci w sieroctwie.

Z późniejszych już listów Józefa wynika, że wiele zawdzięcza swej matce, wyraża się o niej z taką czułością i serdecznością, że można z tych słów wnioskować o jego wielkim przywiązaniu do matki, ale w jego ustach słowo „matka” odnieść należy do innych osób, a nie do jego matki rodzonej. Tak się złożyło w jego życiu, że trzy osoby darzył synowskim przywiązaniem i do trzech zwracał się ze słowem „mama”. Trzy razy bowiem ojciec małego Józia wstępował w związek małżeński, zanim ten doszedł do lat młodzieńczych, kiedy mógłby się już obejść bez pieszczoty matczynej.

Bóg jednak miał w opiece sierotę. Dawał mu zawsze tyle serca i tyle czułości u przybranych matek, że właściwie braku matki i doli sierocej nie zaznał w życiu.

Drugą żoną Andrzeja Kalinowskiego była Wiktoria Połońska, rodzona siostra Józefy, niewiasta wykształcona, niepospolitych cnót i zalet, duchowo bardzo wyrobiona. Tak Józefa jak i Wiktoria były córkami rejenta Józefa Połońskiego, właściciela Karolina i Nowik w powiecie mińskim. Warto również zaznaczyć i tę okoliczność, że o rękę Wiktorii Połońskiej starał się początkujący wówczas literat, a znany później powieściopisarz Józef Ignacy Kraszewski. Starania jego przypadły właśnie w tym czasie, kiedy ta, po śmierci swej siostry, wzięła nieletnich siostrzeńców pod swoją opiekę. Już wówczas postanowiła bowiem czuwać nad sierotami po bardzo kochanej siostrze. Ignacy Kraszewski musiał ustąpić miejsca Kalinowskiemu, a uczucia swego serca skierować w inną stronę, bo Wiktoria postanowiła oddać rękę panu Andrzejowi. W ten sposób stała się drugą matką naszego Józia.

Poślubiwszy Andrzeja Kalinowskiego, pocieszyła go w najbliższych latach trojgiem własnych dziatek: córeczką Emilią oraz dwoma synami: Karolem i Gabrielem.

Przyjście na świat własnych dzieci nie umniejszyło jednak miłości i serdeczności pani Wiktorii do siostrzeńców. Kochała wszystkie dzieci, nie robiąc między nimi różnicy. W pojęciu Józia ona właśnie była jego matką, bo o własnej matce nic nie wiedział, a pierwsze dziecięce słowa „mama” do tej kierował i w jej ramionach utulony, dziecięcym snem zasypiał. Ona była świadkiem pierwszych jego kroków i pierwsze słowa pacierza za nią zapewne powtarzał. Jak rodzona matka ciepłym słowem i dobrym przykładem zaszczepiała w dziecięcej duszy chłopca miłość ku Bogu i ludziom.

W jakiej atmosferze religijnej wzrastało to dziecko? Myślę, że na wskroś chrześcijańskiej. „Ojciec był gorliwym katolikiem od pierwszej Komunii św. aż do ostatnich sakramentów na łożu śmierci – napisze o nim syn Jerzy w swoich zapiskach rodzinnych. – W czasach uniwersyteckich, przed wykładami, zachodził zawsze na Mszę św. do kościoła św. Jana. Nigdy nie opuścił pacierza, czego jestem świadkiem, bo w jednym pokoju sypiałem z ojcem przez długi szereg lat”.

Bliższych szczegółów z tego wczesnego okresu dzieciństwa Józia brak, ponieważ on sam nigdzie o nim nie wspomina, a jego brat Jerzy, który pozostawił wiadomości o rodzicach i wiele innych szczegółów z życia rodziny, w okresie dzieciństwa Józefa jeszcze nie żył. Początkowe nauki, według ówczesnej praktyki w szlacheckich rodzinach, dzieci pobierały w domu.

Po ukończeniu ośmiu lat opuścił progi rodzinnego domu, by za przykładem starszego brata Wiktora zamieszkać w Instytucie Szlacheckim, gdzie ich ojciec już od kilku lat pracował. Był to dla chłopca nowy okres życia, zupełnie od poprzedniego odmienny. Jako wychowanek instytutu zamieszkać musiał w zakładzie. Dla urobienia duchowych właściwości chłopca fakt to bardzo ważny – bo szkoła, zetknięcie się z rówieśnikami najrozmaitszego pokroju, bardzo silnie wpływają na uczucia i wolę młodego człowieka.

Instytut Szlachecki był w ówczesnym Wilnie najpoważniejszym zakładem naukowo-wychowawczym, a opieka, chociażby ze względu na bliskość domu rodzinnego i prawie stałą obecność ojca, była dla młodych Kalinowskich zapewniona. Niemniej jednak opuszczenie domu rodzinnego i życie w zupełnie odmiennym otoczeniu musiały na tak młodym chłopcu zrobić duże wrażenie.

Dziesiąty rok życia upływał dla niego, a drugi w zakładzie, kiedy w jego dom rodzinny uderzył nowy grom nieszczęścia. Pierwszy grom pozbawił go rodzonej matki, ten drugi odebrał mu również prawdziwą matkę, chociaż nie była jego własną.

Dla chłopca cios ten był o tyle boleśniejszy, o ile wyraźniej zdawał sobie sprawę z nieszczęścia. Potrafił już odczuć bolesną stratę. Całe domostwo Kalinowskich zaległa głęboka żałoba. Odeszła nagle ta, do której pan Andrzej tak był przywiązany, pod okiem której dzieci tak pogodnie spędziły pierwszy okres swego życia.

Tymczasem opiekę nad dziećmi objęła Klementyna Szaniawska, dalsza kuzynka Połońskich. Na okres tej żałoby przypada uroczysty i pamiętny dzień w życiu człowieka wierzącego: dzień pierwszej Komunii św. Józia. Przystąpił do pierwszej spowiedzi i Komunii św. razem z innymi uczniami zakładu. W tej uroczystej chwili nie było przy jego boku matki, ale z całą pewnością ojciec jego starał się zastąpić mu miłość i pieszczotę matczyną, cieszył się bowiem ten cichy, słabego raczej zdrowia a dziwnie zamyślony chłopiec, jego specjalnymi względami.

Kiedy minął dwuletni okres żałoby, pan Andrzej ożenił się po raz trzeci. Tym razem wybrał sobie za małżonkę, a dzieciom na opiekunkę, pannę Zofię Puttkamer, córkę hr. Wawrzyńca Puttkamera i Marii Wereszczakówny, owej sławnej Maryli, upamiętnionej w poezji Adama Mickiewicza.

Z tego związku przybędzie jeszcze w domu Kalinowskich czworo dzieci: Maria, Aleksander, Monika i Jerzy. Najmłodsza latorośl domu Kalinowskich, Jerzy, urodzi się wtedy, kiedy najstarszy syn liczyć będzie lat dwadzieścia trzy.

Ciekawe szczegóły o swej matce Zofii Kalinowskiej pozostawi najmłodszy z rodziny Jerzy. „Gdy moja matka przyszła na świat i rosła, babka moja nie była jeszcze w stanie wyrwać z serca owej miłości i rozmarzeń, jakimi natchnął ją genialny poeta. To rozmarzenie odbiło się na wychowaniu mojej matki. Wychowanie nie wyzyskało jej właściwości przyrodzonych i nie dało jej wyraźnego kierunku życia. Była nadzwyczaj uczuciową i tak bardzo naiwną, że niejednokrotnie zwracałem jej uwagę na niewłaściwe osądy różnych zdarzeń i ludzi, mówiąc do niej: ach, jakże młodo mama sądzi”.

Równocześnie zaznacza jednak przemądrzały synek: „Matka moja była niezwykle pobożna. Śmiało można powiedzieć, że nie znała pojęcia występku”.

Oto mamy gotową, chociaż krótką charakterystykę nowej „matki” Józia, tej właśnie, która w jego życiu miała odegrać najważniejszą rolę. Do niej to odnoszą się tak często w późniejszych listach Józefa spotykane zwroty: „kochana mamo” itp. Wymawiał je jednak już z pełnym zrozumieniem ich znaczenia.

Dobrym sprawowaniem się i pełnym zaufaniem, jakim ją darzył, pozyskał sobie jej serce, a za te iście matczyne uczucie względem siebie przez całe życie odpłacał jej również prawdziwie synowskim przywiązaniem.

Wyżywienie, wykształcenie i wychowanie tak licznej gromadki dzieci było rzeczą dosyć trudną. Wprawdzie najstarsi chłopcy wychowywali się w instytucie, pod okiem ojca, który z biegiem czasu objął tam, oprócz profesorskich, trudniejsze jeszcze obowiązki prefekta, czyli bezpośredniego wychowawcy chłopców, ale nie uwalniało to przecież matki od ciągłej troski i starań o nich, tym bardziej że mieszkali w pobliżu domu rodzinnego.

W prawości duszy, ofiarności oraz gorącej pobożności leżało źródło mocy pani Zofii. Czego nie dostawało jej słabym siłom, uzupełniała pomoc Boża. Jerzy opowiada o wielkim nabożeństwie swej matki do Najświętszego Serca Jezusowego. Wielki obraz Serca Jezusowego, malowany na płótnie i ozdobiony piękną ramą, znajdował się zawsze na czołowym miejscu w ich mieszkaniu. W czasie przeprowadzania się rodziny na nowe mieszkanie w r. 1859 do domu Dąbrowskiej, znajdującego się przy ul. Wielkiej, pani Zofia przenosiła ten obraz osobiście. Przy tej sposobności ofiarowała dziecię, którego narodzenia oczekiwała, Bożemu Sercu. Z powodu przemęczenia rozwiązanie nastąpiło przedwcześnie, bo już najbliższej nocy, ale bardzo szczęśliwie. Był to właśnie najmłodszy syn Jerzy, który te wiadomości przekazał, a wiedział o nich z ust własnej matki.

Pierwsze lata „matkowania” pani Zofii były spokojne. Nic nie mąciło szczęścia rodzinnego, toteż Jerzy zaznacza, że wesoło i szczęśliwie upływały chłopięce lata Józefa pod kierunkiem trzeciej żony pana Andrzeja, która bardzo poważnie traktowała swoje obowiązki matki względem wszystkich jego dzieci.

Kronikarz rodzinny ma w tym wypadku na myśli te chwile, kiedy wszyscy chłopcy przebywali w domu. Zdarzało się to jednak tylko podczas ferii świątecznych i wakacji. W innym czasie chłopcy nie opuszczali zakładu, chyba dla jakiejś poważnej przyczyny. Tylko święta zimowe i wiosenne, czyli Boże Narodzenie i Wielkanoc, spędzał nasz chłopiec wraz z innymi braćmi w miłej atmosferze rodzinnego domu. Szkoda, że nie posiadamy opisu tych zebrań rodzinnych; niewątpliwie musiał tam panować podniosły nastrój, co nie wykluczało zresztą hałaśliwej wesołości. Przy takiej liczbie dzieci wybucha ona spontanicznie, np. na widok choinki, stołu zastawionego obficie smakołykami czy innych podarunków.

Mówiąc o obficie zastawionym stole, mam na myśli rzeczywistą obfitość, bo pierwsze lata po ślubie pana Andrzeja z Zofią Puttkamerówną należały do najpomyślniejszych w dziejach rodziny Kalinowskich.

Podczas wakacji letnich wyjeżdżały dzieci na wieś do dworu dziadka Józefa Połońskiego, początkowo do Holczyc nad rzeką Zelwianką, w późniejszych latach do Białoszyc w powiecie słuckim, w końcu do Musicz.

Dworek w Musiczach nie był już własnością dziadka, ale jedynie dzierżawą. Po oddaniu synom rodowego dziedzictwa, na wydzierżawionej ziemi dożywał starości.

Na łonie natury, w otoczeniu „pól, zielonych, posrebrzanych żytem” i lasów wileńskiej ziemi, tak urzekająco pociągających, oddychały dzieci pełnią życia wakacyjnego.

Po całorocznym przebywaniu w mieście, a na domiar złego w zamkniętym zakładzie, po dziesięciomiesięcznym wysiłku umysłowym i ślęczeniu nad książką – znaleźć się nagle w licznym towarzystwie najbliższych i na wolności, w blaskach promieni słonecznych i nad szumiącą wodą rzeki – cóż to za rozkosz!

Cały urok chwil wakacyjnych na wsi oceniać może tylko ten, kto sam w młodym wieku takie chwile przeżywał.

Świat wydaje się tak piękny, las tak nęcący, pola tak pachnące, że dyszą wprost jakimś rozradowaniem życia. Te wschody słońca i ranna rosa, ten zmierzch i zorza wieczorna, ten śpiew ptasząt i ćwierkanie koników polnych na miedzy, ileż to wszystko miało uroku dla wrażliwej duszy chłopca, który, żyjąc w mieście, nie miał sposobności poznania tych dziwów przyrody.

Do piękna, którym przemawiała ziemia wileńska do duszy chłopca, dodajmy nastrój i serdeczność gościnnego domu dziadków. Jeżeli dwory polskie szeroko słynęły z gościnności dla obcych nawet – to między tymi polskimi dworami trzeba by wyróżnić jeszcze dwory litewskie, znane w Polsce z wyjątkowej, staropolskiej gościnności.

Z jakąż tedy serdecznością przyjmowali, podeszli już w latach dziadkowie, swych wnuków. Przecież byli to synowie ukochanych córek, tak wcześnie zgasłych, a wnukowie to sieroty pozostawione przez nie na opiece Opatrzności Bożej.

Nie mogąc stale przebywać razem i okazywać wnukom swego przywiązania, przynajmniej podczas tych kilku tygodni letniego odpoczynku starali się uczynić wszystko, by im pobyt w swoim domu uprzyjemnić, a siły ich wzmocnić. Do grona rodzeństwa, składającego się z Wiktora, Józia, Karola, Gabriela, siostry Emilii, dołączali się jeszcze rówieśnicy miejscowi i z sąsiedztwa. Przede wszystkim wymienić należy Lucjana Połońskiego, syna właściciela majątku, bo ten przypadł głównie do serca Józiowi. Był on w jego wieku, ponieważ był synem z drugiego, późnego już, małżeństwa pana rejenta. Przyjaźń Józia z Lucjanem przetrwała aż do zgonu, nietknięta w swej świeżości. Był on wprawdzie wujem Józia i jego braci, ale jako rówieśnik i szkolny kolega był im jako brat rodzony. Poświęcił się później studiom medycznym w Moskwie i został cenionym lekarzem.

Rej w rozbawionej gromadzie wodził najpoważniejszy wiekiem Wiktor. Przystojny, zdolny i dowcipny młodzieniec imponował wszystkim, ale chyba najwięcej Józiowi, z którym przebywał w tym samym zakładzie, gdzie był mu zawsze wzorem w postępowaniu.

Wiktor, jako starszy brat Józefa, otaczał go troskliwą opieką, widocznie poczuwał się do obowiązku czuwania nad nim w zastępstwie ich wspólnej, ale zmarłej już matki.

Józef wspomina go z wielką serdecznością i żywo będzie się zawsze interesował jego losem, jak czas pokaże, bynajmniej nie lekkim. Jeżeli nie wspomina o dalszym rodzeństwie: Emilii, Karolu, Gabrielu, nie znaczy to, by mniej byli kochani, ale dlatego, że w tym czasie, jako dużo młodsi, mniej oddziaływali na niego, będąc tylko wesołymi współtowarzyszami zabaw.

Kolegów i koleżanek było o wiele więcej: Michał i Mikołaj Połońscy, Lucjan i Paweł Czernihowscy, synowie braci babci Połońskiej; dalsze krewne: Maria i Celina Gruszeckie, baronówna Augusta Klott oraz dzieci zaprzyjaźnionych rodzin z sąsiedztwa: Mierzejewskich, Rewieńskich, Jodko Narkiewiczów, Świętorzeckich itd.

„Zbliżenie się do siebie młodych osób – opowiada dalej Jerzy – przyczyniło się następnie do zawierania małżeństw; i tak jedna z panien Gruszeckich, Maria, wyjdzie za najstarszego z Kalinowskich, Wiktora; dwie Mierzejewskie: Martyna i Sabina będą kolejno żonami Karola Kalinowskiego, a Lucjan Połoński ożeni się z Celiną Świętorzecką”.

Czas wakacyjny upływał szybko na urządzaniu pieszych wycieczek nad rzekę, do sąsiednich dworów, do lasu, w pola i gdzie się dało. Można sobie wyobrazić, ile przy tym było krzyku i wesołego śmiechu.

Czasem wyruszała z dworu cała wyprawa, starsi na koniach, niedoświadczeni w konnej jeździe w powozie, z wizytą do sąsiedztwa. Od czasu do czasu, dla sprawienia przyjemności skrzętnej i zapobiegliwej babuni, organizowano z wielkim hałasem grzybobranie. W tym wypadku młodym towarzyszyli również starsi, ponieważ dawnymi czasy grzybobranie w litewskich lasach było wielką uroczystością, połączoną zazwyczaj ze smakowitym posiłkiem na polanie leśnej.

Organizowano też polowania, ale były to raczej pokazy sprawności myśliwskiej Michała i Mikołaja Połońskich, obliczone na wzbudzenie zachwytu u niedoświadczonych kuzynów z miasta.

Może Wiktor, Lucjan, a nawet Józio zaznajamiali się przy tej sposobności z bronią myśliwską, ale myślę, że zwierzyna leśna nie poniosła z tego powodu żadnego szwanku. W służbie takich panów psy myśliwskie, które zabierano z sobą, nie miały zbytniej roboty.

Niekiedy łączono pożyteczne z przyjemnym. W znojnych dniach żniwnych, kiedy gospodarzowi praca paliła się w rękach, pomagali zmęczonym pracownikom w polu.

Nagrodą za ofiarną pracę przy żniwach były zabawy urządzane wieczorem. Nie obeszło się wówczas bez tańców, zawsze pod okiem czujnej, bacznej i bogobojnej, ale wcale nie surowej babki. Babcia była nawet duszą takiej zabawy; o nikim nie zapominała, dla każdego miała uprzejme słówko, o każdego z gości troszczyła się tak, jakby chodziło o jej ukochanego jedynaka Lucjana. Była prawdziwą panią domu, traktując wszystkich z całą powagą, jak członków rodziny.

Czas wakacyjny, spędzony tak uroczo na wsi, kończył się zazwyczaj szybciej, aniżeli sobie młodzi życzyli. Te miesiące odpoczynku wakacyjnego biegły znacznie szybciej niż ciągnące się niemiłosiernie miesiące pracy szkolnej.

W posępnym nastroju liczono pozostające jeszcze dni. Jeszcze pożegnalne wizyty u znajomych w sąsiedztwie, jeszcze tęskne rzucenie okiem na bardziej urocze zakamarki parku i lasu, jeszcze rzewna piosenka na wyniosłym brzegu rzeki, połączona ze smutnym spojrzeniem w dal i nadchodziła chwila pożegnania gościnnego domu oraz jego mieszkańców.

Łzy w oczach dziadka, wzruszenie babuni, zasmucone miny współtowarzyszy wakacyjnych, trzaskanie z bicza niecierpliwego furmana, turkot kół i podnosząca się z drogi kurzawa – oto co pozostawało w sercu i pamięci chłopców.

Na zakręcie drogi drzewa przysłaniały białe kolumny ganku, na którym stali jeszcze ci, przy których serca i myśli odjeżdżających pozostawały. Wreszcie znikał i ten ostatni wakacyjny pejzaż.

Ale czy rzeczywiście znikał? Zdaje się, że nie. Chwile spędzone na wsi u dziadków Połońskich należały do najmilszych chwil i przeżyć Józefa Kalinowskiego w przeciągu całego jego życia; to były chwile słoneczne, jasne, beztroskie, których nie zaciemniała żadna chmurka. Takich chwil beztroskich Józio Kalinowski niewiele zazna w życiu. Toteż bardzo często będzie powracał wspomnieniami do nich.

Jak już wspomniano, Józef Kalinowski wychował się i kształcił w Instytucie Szlacheckim w Wilnie. Zakład powstał w 1834 r. w budynkach zlikwidowanego kolegium pijarów, przy ul. Św. Ducha, naprzeciw klasztoru dominikanów, zamienionego przez rząd carski na więzienie polityczne.

Zakładając zamknięty i elitarny zakład naukowo-wychowawczy, rządowi zaborczemu nie tyle chodziło o wykształcenie szlacheckiej młodzieży, ile o nadanie wychowaniu tej młodzieży pewnego kierunku politycznego. Odgrodzenie młodzieży szlacheckiej od bezpośredniego i stałego wpływu społeczeństwa było jednym z głównych zadań instytutu. Wśród współczesnych instytut nie miał najlepszej opinii. Zarzucano mu, że źle wychowuje młodzież i nie daje jej należytego wykształcenia. Wychowanek instytutu, nieco starszy od Kalinowskiego, Jakub Gieysztor, przyznaje zarzutowi wiele racji. Tłumaczy jednak równocześnie przyczyny takiego stanu.

„Instytut Szlachecki, zakład zamknięty, tylko dla bogatych dostępny, już w założeniu swym miał za cel zbieranie śmietanki prowincji, która częściej, łacniej by się do szumowin porównać mogła.

Urządzenie było co do materialnych potrzeb i wygód bez zarzutu. Dzieci miały wszelkie wygody, stół dobry, odzież przyzwoitą, przywileje nadane zakładowi, sama nazwa szlacheckiego już go wyróżniała. Niektóre przedmioty wykładano po francusku; wszystko to pochlebiało próżności rodziców. Oddawali tedy synków, już doskonale popsutych, do tego właśnie zakładu, sądząc, że to jest najodpowiedniejsze ich stanowisku. Główna więc wina była rodziców, którzy dawali złe początki, a wymagali od instytutu, czego niejednokrotnie mieliśmy dowody, pobłażliwości i wygód”.

Czyżby dla zaspokojenia podobnej próżności pan Andrzej umieścił w instytucie swoich synów?

Wszystko wskazuje na to, że nie ten wzgląd kierował jego decyzją, a raczej względy praktyczne.

Dzieci w domu Kalinowskich była spora gromadka, nawet po odejściu dwóch najstarszych synów do instytutu. Pani Wiktoria, a później pani Zofia musiała mieć z nimi dosyć zajęcia. Pan Andrzej zaś był profesorem, później wychowawcą we wspomnianym zakładzie. Rzecz zupełnie zrozumiała, że zajmując takie stanowiska większość dnia spędzał w instytucie. Cóż bardziej zrozumiałego w takich warunkach, jak umieszczenie synów w zakładzie, w którym pracował? Byli wówczas ciągle pod jego osobistą opieką i kontrolą.

Opieka nad młodzieżą była tu bardzo staranna. Religię wykładał powszechnie szanowany, a przez uczniów bardzo kochany o. Filip Mokrzycki, dominikanin. Był to jeden z ostatnich członków tego zakonu w Wilnie. O jego pobożności, wpływie na młodzież i uczuciach patriotycznych najlepiej świadczy wywiezienie tego kapłana na Sybir za kazanie przy poświęceniu figury św. Jacka na Antokolu.

Wychowankowie uczestniczyli we wszystkich uroczystościach kościelnych, brali nawet gremialny udział w procesjach, a na ręce pań z Towarzystwa św. Wincentego á Paulo regularnie składali ofiary na biednych, zaprawiając się do cnoty chrześcijańskiego miłosierdzia.

Przed Bożym Narodzeniem i przed Wielkanocą młodzież odprawiała rekolekcje w pięknej sali zakładowej. Podczas rekolekcji zachowywano ścisłe milczenie, a spowiedź odbywano w kościele Św. Ducha. „Pod względem religijnym nic nam nie brakowało, chyba tylko naszej dobrej woli” – napisze później o. Rafał.

Dyrektorem instytutu w okresie pobytu Józefa był zrusyfikowany Niemiec Haller. Niewiele on jednak interesował się zakładem. Faktycznie za sprawy nauki i wychowania odpowiadał Andrzej Kalinowski. Po usunięciu Hallera, w r. 1852 został on dyrektorem zakładu i odtąd cały zarząd szkoły znalazł się w rękach Polaków. Wśród nauczycieli, oprócz Polaków byli także Rosjanie i Francuzi, którzy pozostali na Litwie w czasach napoleońskich lub synowie byłych żołnierzy francuskich. Wszyscy, z wyjątkiem nauczyciela historii, zasłużyli sobie na życzliwe wspomnienie ucznia.

Instytut, nawet przy najlepszej woli polskich nauczycieli i wychowawców, nie mógł wychowywać młodzieży w duchu narodowym i patriotycznym. W tym zakresie młodzież była zdana na własne siły, na pomoc rodziny oraz na wpływ pomników historycznych miasta. Niebagatelną rolę wychowawczą spełniały wydarzenia, których była świadkiem lub w których brała udział. W pięćdziesiąt lat później napisze o. Rafał: „Jeszcze dzisiaj stoi mi przed oczami wóz olbrzymi z platformą na wierzchu; stali na niej osądzeni z katem, który miał na rusztowaniu łamać nad ich głowami szablę jako znak odebrania praw dawniej zwanego stanu rycerskiego. Cały ten ponury pochód z tym przerażającym wozem ciągnął wzdłuż ulicy Św. Ducha przed oknami naszymi, z których żeśmy nań, acz dzieci, już z gorzkim uczuciem na władze rządowe, a razem z głęboką trwogą i drżeniem spoglądali”.

Często patrząc z okien zakładu byli oni świadkami, jak konwój żołnierzy pędził gromady dzieci żydowskich, które zrozpaczone matki, biegnąc z hałaśliwym płaczem, żegnały. Zabrano je rodzicom, by w Rosji na prawosławnych wychować.

Przechodząc ulicami Wilna, raz po raz mijali jakiś kościół katolicki na cerkiew schizmatycką przemieniony. Tak było z unickim kościołem Św. Trójcy, tak z kościołem pojezuickim św. Kazimierza. Domy klasztorne pozamieniano na więzienia, jak np. klasztor dominikanów naprzeciwko instytutu, czy pomisjonarski, zamieniony na koszary wojskowe.

Odnośnie do zdolności i pilności uczniów interesuje nas jedynie Józef Kalinowski. Sam nic na ten temat nie pisze w swoim pamiętniku. Na szczęście, wyręczył go w tym względzie kolega szkolny z instytutu Stanisław Sławiński, który w jednym ze swoich listów pisał: „Kolega mój z instytutu wileńskiego, Józef Kalinowski, był uczniem wybitnym. Co roku świetnie zdawał egzaminy i z nagrodą przechodził z klasy do klasy. Skończył szkołę odznaczony złotym medalem, a nazwisko jego zostało wyryte na marmurowej płycie, ku pamięci jego pobytu w zakładzie”.

Wiadomość tę uzupełnia najmłodszy brat Józefa, Jerzy, który pisze: „Śp. nasz ojciec, który jako pedagog z powołania i bardzo sprawiedliwy, był szczególniej wymagającym dla synów, których sam wychowywał. Pamiętam jak mówił, że nigdy za nic nie potrzebował strofować Józefa”.

Te fakty mówią same za siebie. Dodać jeszcze wypada uwagę wspomnianego już Sławińskiego: „kochany był przez wszystkich kolegów”.

W ostatnich miesiącach pobytu Józefa w instytucie, tuż przed rozdaniem dyplomów i wyborem dalszego kierunku życia, wypadły odwiedziny cara Mikołaja I. Po skończonej kampanii węgierskiej, wracał car przez Wilno do Petersburga. Przy tej sposobności zamierzał zwiedzić niektóre zakłady miasta. Zapowiedziano również przybycie cara do Instytutu Szlacheckiego.

Rozpoczęły się, jak to zwykle bywa w podobnych okolicznościach, gorączkowe przygotowania. Cały gmach, zazwyczaj w czystości utrzymywany, przyprowadzono do idealnego porządku. Od strychów aż do piwnic czyszczono bez końca, jak gdyby car miał w każdy najmniejszy kąt zaglądać.

Korytarze i sale, przez które car miał przechodzić, wysłano ozdobnym suknem. Równocześnie z przygotowaniami budynku szły w parze jeszcze bardziej gorączkowe przygotowania młodzieży i personelu zakładowego na powitanie cara. W przewidywaniu egzaminu sprawdzającego uświadomienie polityczne i stopień przywiązania do domu cesarskiego, nakazano młodzieży wyuczenie się imion osób należących do rodziny cesarskiej. Osób tych było bardzo dużo, a każda z wyszukanymi tytułami. Młodzież podniecona i zdenerwowana nie mogła sobie tak szybko przyswoić wielkiej liczby imion. Próbne egzaminy i przepytywania doprowadziły dyrektora do rozpaczy, przekręcano bowiem w straszny sposób nazwy, mylono tytuły, zapominano nawet najważniejsze.

W rozgorączkowanym umyśle dyrektora następstwa „takiego nieuctwa” mogły być nieobliczalne dla całego zakładu. Z tego powodu robił biednym studentom gorzkie wymówki.

Wizyta carska wypadła w okresie egzaminów końcowych najstarszej klasy. Po otrzymaniu patentu dojrzałości, każdy z absolwentów musiał się decydować – co wybrać na przyszłość. W pierwszych latach istnienia instytutu, jak pisze Jakub Gieysztor, większość wychowanków zgłaszała się do wojska. Otrzymanie szlifów oficerskich w ciągu sześciu miesięcy, co stanowiło przywilej kończących instytut, zbyt wielką było ponętą dla poczynających żyć młodzieńców. Z biegiem czasu wpływ takich ludzi, jak Zdanowicz czy ks. Mokrzycki zrobił swoje. W 1844 r. na 24 maturzystów do wojska zgłosiło się tylko 8. Inni poszli na uniwersytet, 4 pozostało w domu.

Przed wizytą cara Mikołaja usiłowania dyrekcji poszły w tym kierunku, by jak najwięcej maturzystów zgłosiło się do wojska. Wiedziano, że będzie to przez cara mile widziane.

Nikt jednak nie miał ochoty, dla przyjemności cara, decydować się na to, co go nie pociągało. Aby ratować sytuację postanowiono wykorzystać tych, którzy nie byli pewni swoich sił na egzaminie dojrzałości. Przyobiecano im, że w razie zgłoszenia się do wojska mogą być spokojni o wynik egzaminu. Tak wspaniałymi perspektywami skusiło się kilkunastu. Wyznaczono ich do złożenia oficjalnej, reprezentacyjnej wizyty na pokojach cesarskich, gdzie osobiście mieli wręczyć carowi spis ochotników do wojska.

Car arkusz przyjął, schował nawet do kieszeni, wypowiedział kilka słów podziękowania za wiernopoddańczą ochoczość i oświadczył biedakom na zakończenie, że o nich nie zapomni. Istotnie nie zapomniał.

Wszyscy ci nieszczęśliwi musieli się zaciągnąć do pułku ułanów i czynem dowieść swego przywiązania.

Józef Kalinowski należał do liczby tych, którzy mimo wszystko nie skusili się na szlify oficerskie, lecz postanowili poświęcić się studiom uniwersyteckim.

Kiedy o godzinie trzeciej po południu ukazał się powóz, niesiony trójką pędzących jak wicher koni, zbiegli się wszyscy do wspaniale udekorowanej sali, gdzie ustawieni w długi szereg klasami, oczekiwali na cara. Najstarsza klasa podzielona była na dwie grupy – ochotnicy wojskowi i kandydaci na wyższe studia.

Car Mikołaj w mundurze generalskim, pod którym ukrywał się lekki pancerz, przeszedł wzdłuż ustawionych szeregów i stanął na przeciw tej drugiej grupy absolwentów. Rzucił w ich kierunku surowe spojrzenie i zapytał dyrektora, co zamierzają robić ci panowie po ukończeniu nauki. Kiedy usłyszał, że postanowili się oddać dalszym studiom, z grymasem niezadowolenia wyrzekł z naciskiem: „Dość już nauki, czas służbie się oddać”.

Wizyta carska trwała kwadrans, ale ofiarą jej padli polscy chłopcy, którzy poszli w rozsypkę po różnych pułkach rosyjskich, jak smutno zaznacza Józef Kalinowski, kończąc to opowiadanie.

Tym jednak, którzy nie zgłosili się do wojska, dozwolono szukać innych zakładów naukowych na dalsze studia. W ich liczbie znalazł się również nasz maturzysta.