Nieprzemijająca radość - Janette Oke - ebook + audiobook

Nieprzemijająca radość ebook i audiobook

Janette Oke

4,0

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Zredagowane na nowo tłumaczenie światowego bestselleru

EBOOK do pobrania - po zakupie przesyłamy link do pliku MOBI oraz EPUB

 

Seria "Miłość przychodzi łagodnie" - część 4

 

Rozwój kolei zmniejszył dystans pomiędzy odległymi rejonami kraju. Długo wyczekiwane spotkanie Missie z rodzicami, Clarkiem i Martą Davisami, stało się realne. Wizyta okazała się spełnieniem ich wszelkich marzeń. Wreszcie poznali też dwóch uroczych wnuków. Jednak niespodziewanie ten radosny czas został zakłócony...

 

Czy byli przygotowani na ten sprawdzian wiary oraz siły rodzinnych więzów?

 

Dodatkowe informacje (o wersji książkowej)

  • Tytuł oryginału: Love’s Abiding Joy
  • Wydawnictwo: Psalm18.pl
  • Rok wydania: 2023
  • Wydanie IV, zredagowane na nowo
  • Oprawa: miękka
  • Ilość stron: 286
  • Tłumaczenie: Paulina Cieplik
  • Redakcja: Małgorzata Wołochowicz
  • Format: 14.5 x 22cm
  • ISBN: 978-83-66681-52-1
  • EAN: 9788366681521
  • ISBN ebooka: 978-83-66681-55-2

 

Recenzje

 

"Książka wciąga, tak jak poprzednia część (...)"

opinia z lubimyczytac.pl


"Lektura "Obietnicy trwałej miłości" to przeniesienie się w świat, który dawno przeminął (...) Afirmacja rodziny to motyw przewodni tej książki.Można przy niej odpocząć i zastanowić się nad stosunkiem do Boga"

opinia z lubimyczytac.pl

Recenzje tomu 1 serii ("Miłość przychodzi łagodnie")

"Ta książka to nie tylko wzruszająca i najpiękniejsza historia o miłości, jaką znamy. To również opowieść, która przynosi ukojenie i nadzieję tym, którzy doświadczyli w swoim życiu bolesnej straty."

Daniel Wołochowicz, założyciel wydawnictwa Psalm18.pl


"historyjka tak inna i niezepsuta, że aż chce się ją polecać jako przykład samotnego rozbitka wśród oceanu współczesnej powieściowej zgnilizny."

opinia z lubimyczytac.pl


"Urzekająca, przepełniona miłością, radością piękna opowieść bardzo mi się podobała."

opinia z lubimyczytac.pl


"To moje podręczne antidotum na smutki."

opinia z lubimyczytac.pl

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 293

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 8 godz. 2 min

Lektor: Czyta: Karolina Garlej-Zgorzelska

Oceny
4,0 (6 ocen)
3
2
0
0
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
spioszek

Dobrze spędzony czas

Ciekawa książka ale już mniej mnie wciągneła niż poprzednie tomy.
00

Popularność




Rozdział 1Rodzina

Dzień dobry.

Te słowa łagodnie dotarły do jej świadomości i Marta otworzyła ciężkie od snu powieki, żeby rozpoznać ich źródło. Zobaczyła, jak z uśmiechem pochyla się nad nią Clark. Zwykle nie budził jej przed porannym wyjściem do obory. Przeciągnęła się, próbując się do końca rozbudzić i zrozumieć, dlaczego tym razem jej mąż zachowuje się inaczej.

– Wszystkiego najlepszego.

No tak, przecież dzisiaj są jej urodziny, a Clark zawsze chciał być pierwszym, który złoży jej życzenia w tym szczególnym dniu. Marta naciągnęła kołdrę aż po szyję. Chciała ponownie zamknąć oczy, nie potrafiła jednak nie uśmiechnąć się do męża.

– Czyli obudziłeś mnie tylko po to, żeby mi przypomnieć, że jestem starsza o kolejny rok? – droczyła się z nim.

– A co jest złego w starzeniu się? Jak dla mnie, to bardzo dobra opcja, biorąc pod uwagę wszelkie inne możliwości – zażartował.

Marta znowu się uśmiechnęła. Teraz czuła się już całkiem rozbudzona, więc próby ponownego zaśnięcia nie miały sensu.

– Tak naprawdę – powiedziała, podnosząc się i przesuwając dłonią po siwiejących włosach Clarka – to w ogóle się nie przejmuję tymi urodzinami. Nie czuję się ani odrobinę starsza niż wczoraj. No, może dzisiaj czuję się bardziej niewyspana – dodała przekornie – ale nie starsza.

Clark roześmiał się cicho.

– Podobno ludzie robią się bardziej marudni i dziwaczeją, kiedy osiągają pewien wiek... – Nie dokończył zdania, zamiast tego pochylił się i pocałował Martę w nos. – Lepiej już pójdę zająć się swoimi obowiązkami. Tymczasem możesz się jeszcze zdrzemnąć, jeśli chcesz. Wyjątkowo ten jeden raz przyniosę ci nawet śniadanie.

– Nigdy w życiu – odpowiedziała śpiesznie Marta. – Musiałabym potem sprzątać po tobie cały ten bałagan w kuchni. – Pogładziła ręką jego policzek. Wzajemną troskę i miłość dostrzegłby każdy, kto by ich w tej chwili obserwował.

Clark wyszedł, uśmiechając się do siebie, a Marta położyła się z powrotem i przeciągnęła się pod swoją ciepłą, ręcznie wykonaną, pikowaną kołdrą. Nie musiała się spieszyć ze wstawaniem, ale śniadanie dla Clarka na pewno będzie gotowe, kiedy mąż wróci z obory.

Dzisiaj są moje urodziny – pomyślała. Chociaż nie czuła się wcale starsza, to nagle uświadomiła sobie, że obchodziła już wiele urodzin. Dokładnie czterdzieści dwa razy. Czterdzieści dwa – bezgłośnie powtórzyła tę liczbę, by ów fakt dotarł do jej świadomości. Zabawne, zupełnie mnie to nie martwi. Nie, nie zakłócało to spokoju jej ducha – w przeciwieństwie do trzydziestych lub czterdziestych urodzin. Och, jak bardzo nieprzyjemnie było skończyć czterdzieści lat! Wydawało mi się, że kiedy ktoś kończy czterdzieści lat, to jego ciało jest już bliskie zużycia – rozmyślała. A tymczasem miała czterdzieści dwa lata i nie czuła się ani trochę starsza, niż kiedy wkraczała w tamten etap swojego życia.

Czterdzieści dwa – rozważyła tę liczbę ponownie, jednak nie rozwodziła się już nad tym zbyt długo. Zamiast tego zaczęła rozmyślać nad swoimi planami na ten dzień. Urodziny oznaczały zjazd rodzinny. Och, jakże kochała mieć wszystkich bliskich zebranych wokół siebie! Kiedy dzieci były małe, to ona organizowała dla nich urodzinowe przyjęcia. Jednak teraz, gdy dorosły, nadeszła jej kolej, by świętować ten szczególny dzień. W zeszłą niedzielę Clae przypomniała im, że w ubiegłym roku Nandry przygotowała urodzinowy obiad. Marta zupełnie o tym zapomniała. Mijające lata miały tendencję do zlewania się w jedną całość. Ale tak, Clae na pewno miała rację.

Dzisiaj jest sobota i zamiast wieczorem, urodzinowy obiad zostanie podany około południa. Marta wolała taki plan dnia. Mieli o wiele więcej czasu, żeby pobyć razem, zamiast starać się upchnąć świętowanie pomiędzy powrotem dzieci ze szkoły a dojeniem krów i innymi obowiązkami na farmie. Dzisiaj będą mieli całe popołudnie, żeby ze sobą rozmawiać i pobawić się z wnukami.

Rozmyślanie nad perspektywami tego dnia wypełniło serce Marty oczekiwaniem. Wszystkie myśli o spaniu odeszły w zapomnienie. Odrzuciła kołdrę, przeciągnęła się i podeszła do okna. Wyjrzała na zewnątrz, na piękny czerwcowy poranek. Dzięki wczorajszemu wieczornemu deszczowi świat wydawał się taki czysty i świeży. Cóż za wspaniała pora roku! Wciąż jeszcze w powietrzu odczuwało się powiew wiosny, ale wiele roślin było już wystarczająco dojrzałych, aby nie budzić wątpliwości, że nadchodzi lato. Kochała czerwiec. Po raz kolejny poczuła wdzięczność dla swojej mamy, że urodziła ją akurat w tym cudownym miesiącu.

Myśli Marty pobiegły do dzieci. Nandry... Nandry i jej rodzina. Najstarsza z rodu Davisów ma teraz czworo własnych dzieci i jest wspaniałą mamą. Jej mąż, Josh, często śmieje się z ich „piekarskiego tuzina1”, ale Nandry nie reaguje już na jego żarty. Tak, ich ukochana, adoptowana Nandry byłaby dumą dla swojej biologicznej mamy. Następnie młodsza siostra Nandry, Clae, ich druga adoptowana córka, i jej mąż, pastor Joe. Clae też kocha dzieci. Marta czuła jednak – choć nigdy o tym nie rozmawiały – że córka w skrytości nie chce, aby jej rodzina zbyt szybko się powiększyła. Mają jedną córeczkę, Esther Sue. Pastor wciąż marzy o nauce w seminarium. Marta i Clark dorzucili niewielkie sumy do słoika, w którym młodzi zbierają fundusze na opłaty za upragnione studia Joego. Marta miała nadzieję, że już wkrótce zbiorą wystarczająco dużo, jednak myśl, że wyprowadzą się tak daleko, miała słodko-gorzki smak.

Marta poczuła, że uśmiech znika z jej twarzy, a oczy zaszkliły się, kiedy pomyślała o ich kolejnej córce, Missie. Och, jak bardzo za nią tęskni! Miała nadzieję, że rozłąka z biegiem lat będzie łatwiejsza, lecz wcale tak nie było. Całą sobą Marta bolała nad utratą Missie. Gdybym tylko... gdybym tylko – po raz kolejny Marta złapała się na myśleniu w ten sposób – gdybym tylko mogła z nią porozmawiać – gdybym tylko mogła ją znowu zobaczyć – gdybym tylko mogła wziąć w ramiona jej dzieci – gdybym tylko mogła się przekonać, że wszystko u niej w porządku, że jest szczęśliwa. Wszystkie te „gdybym tylko” zadręczały jej duszę. Marta była tutaj, a Missie wiele, wiele dni drogi stąd na zachód. Jednak Marta tak bardzo pragnęła ujrzeć swoją słodką córeczkę. Chociaż nie jest ona kością z jej kości ani ciałem z jej ciała – jest dzieckiem Clarka i jego pierwszej żony, Ellen – Marta czuła się jej mamą w każdym znaczeniu tego słowa. Mała dziewczynka, półsierota z łobuzerską buzią, która wiele lat temu skradła jej serce i nadała życiu nowe znaczenie, stała się jej Missie. Tak naprawdę to ona zdobyła jej miłość jeszcze zanim udało się to Clarkowi. Och, jak bardzo za tobą tęsknię, moja mała dziewczynko – wyszeptała w kierunku okna, podczas gdy pojedyncza łza spłynęła po jej policzku, upadając na parapet. Gdybym tylko... – Marta potrząsnęła głową i wyprostowała plecy, zmuszając się do zatrzymania napływających myśli.

Po drugiej stronie podwórka zobaczyła Clare’a i Arniego. Chociaż wyrośli i byli już mężczyznami, to obaj wciąż mieli w sobie wiele z małego chłopca. Niektórzy znajomi – ci, którzy nie wiedzieli o śmierci pierwszego męża Marty – byli zaskoczeni tym, jak bardzo bracia są do siebie niepodobni. Clare wyglądał i zachowywał się coraz bardziej jak jego ojciec Clem – duży, muskularny, chłopięcy żartowniś. Arnie był wyższy, miał ciemniejsze włosy, wrażliwą naturę i delikatniejsze rysy, podobnie jak Clark. Ci dwaj kochali się, przekomarzali, bili i nie potrafili bez siebie żyć. Śmiali się teraz, wchodząc, żeby zabrać wiadra na mleko, i Clare, który zwykle mówił więcej, opowiadał Arniemu o czymś, co się wydarzyło poprzedniego wieczoru na tańcach. Arniego nie obchodziły zbytnio wydarzenia towarzyskie, jednak Clare nigdy żadnego nie opuszczał. Arnie dołączył do śmiechu brata, który opowiadał o drobnym wypadku, jednak Marta słyszała, jak raz po raz powtarzał: „Biedaczysko! Oj, biedaczysko! Że też musiało go to spotkać”. Tymczasem Clare nie wydawał się ani trochę współczuć „biedakowi”, z zaangażowaniem i przyjemnością opowiadając tę historię. Kiedy chłopcy znaleźli się koło drzwi, Marta odwróciła się od okna i zaczęła się powoli ubierać. Wciąż miała dużo czasu na przygotowanie śniadania. Jej synowie dopiero wychodzili po mleko.

Marta rozczesała swoje długie, gęste i ciężkie, jasnobrązowe włosy, po czym podpięła je z tyłu głowy. Zauważyła, że niektórym kobietom wraz z wiekiem włosy zaczynały rzednąć, i skrycie im współczuła. Sama na razie nie miała się o co martwić. Właściwie to jej włosy nawet nie zaczęły się jeszcze srebrzyć. W przeciwieństwie do Clarka. Jego skronie były już popielate, a pozostałe włosy też hojnie obsypane siwizną. U niego to dobrzewygląda, tak dystyngowanie i męsko – myślała.

Nieśpiesznie upinała loki, rozważając dokładnie każdą myśl. Urodziny to dobry moment na wspomnienia. Po chwili, gdy jej fryzura była już gotowa, pościeliła łóżko i sprzątnęła pokój.

Gdy wyszła z sypialni, poczuła unoszący się z dołu zapach porannej kawy. Niemożliwe, że Clark rzeczywiście, tak jak powiedział, przygotowuje śniadanie – pomyślała w pierwszej chwili. Nie, przecież przed chwilą widziała go daleko przy spichlerzu. Marta jeszcze raz wciągnęła nosem powietrze. Zdecydowanie to była kawa i do tego świeżo parzona.

Jej ciekawość wzmogła się jeszcze bardziej, kiedy uchwyciła aromat smażonego bekonu i pieczonych muffinek. Pośpieszyła do kuchni zaintrygowana i wiedziona przyjemnym zapachem.

– Oj, mamo! - jęknęła Ellie. – To miała być niespodzianka!

– Dziewczyno – powiedziała Marta – to jest prawdziwa niespodzianka! Za nic nie mogłam zgadnąć, kto krząta się po mojej kuchni o tak wczesnej porze.

Na twarzy Ellie pojawił się uśmiech.

– Luke chciał, żebyś dostała śniadanie do łóżka. Wiedziałam, że w życiu nie uda nam się doprowadzić naszego zamiaru tak daleko, żebyś się wcześniej nie zorientowała, ale myślałam, że może chociaż zdążę skończyć, zanim zejdziesz na dół.

Marta spojrzała na stół. Był przykryty czystym obrusem i zastawiony ładnymi talerzami. Na środku znajdował się mały wazonik z różami, a wszystkie naczynia oraz sztućce były ułożone równo i starannie.

– Jak dla mnie, to wszystko wygląda bardzo pięknie i chyba jest gotowe, kochanie. Te róże są tak cudowne, że mogłabym po prostu usiąść i sycić moje oczy, a nie żołądek, i wcale by mi to nie przeszkadzało.

Ellie zarumieniła się, słysząc tę pochwałę.

– Luke znalazł je po drugiej stronie pastwiska.

Marta zanurzyła nos w najbliższym kwiatku, wdychając jego zapach. Podobały jej się w szczególności dlatego, że zostały ofiarowane z miłości przez rodzinę, która się o nią troszczy.

– A gdzie jest twój brat? – zapytała, prostując się.

– Nie myśl sobie, że ci powiem – odparła Ellie – ale Luke jest niedaleko stąd i spokojnie wróci na śniadanie. Czy masz ochotę na filiżankę kawy, gdy będziemy czekać, aż zbierze się reszta rodziny?

– Z przyjemnością – uśmiechnęła się Marta. Nie czuła się jak solenizantka, ale wręcz jak królowa.

Ellie podała jej kawę i wróciła do kuchenki, żeby pilnować przygotowywanego śniadania. Marta popijała powoli, obserwując córkę znad filiżanki. Czy zauważyła wcześniej, jak bardzo Ellie wyrosła? Jest już prawie kobietą! Pewnie lada dzień będzie gotować we własnej kuchni. Ta myśl trochę zaniepokoiła Martę. Czy zniesie utratę kolejnej, ostatniej córki? Jakże samotnie będzie zostać jedyną kobietą w tej kuchni! Ellie sprawiała, że życie było interesujące, i odwracała myśli Marty od nieobecności Missie. Co zrobi, gdy ona też odejdzie? Niedawno Ma Graham zwróciła uwagę, jak atrakcyjną młodą kobietą staje się Ellie. Marta też już to dostrzegła, ale skrycie miała nadzieję, że póki co, inni nie zauważą – może jeszcze chociaż przez chwilę. Kiedy ludzie się zorientują, że jej mała dziewczynka zamienia się w kobietę, i zaczną o tym mówić, to nie uda się już zawrócić biegnącego czasu. Wkrótce ich salon zapełni się młodymi mężczyznami, z których jeden z pewnością zdobędzie serce Ellie. Marta zamrugała, żeby pozbyć się łez, widząc, że mężczyźni wrócili z obory. Clare wszedł pierwszy.

– Cześć mamo, nie wyglądasz źle zważywszy na okoliczności – zażartował i zaczął się głośno śmiać z własnego dowcipu, jak gdyby było to coś niesamowicie zabawnego.

Arnie spojrzał zakłopotany.

– Daj spokój, Clare, to wcale nie było śmieszne. Ty i te twoje głupawe...

Clare jednak klepnął go głośno w plecy i, przerywając mu, oświadczył wesoło:

– Mamo, zapomniałaś poprosić Pana Boga o poczucie humoru dla tego twojego dziecka. Młody w ogóle nie wie, jak się śmiać. – Następnie Clare zwrócił się w kierunku siostry – Hej, to wciąż dobrze pachnie. Nie doprowadziłaś tego jeszcze do fazy spalenia?

Ellie roześmiała się i próbowała uderzyć go wilgotną ścierką, lecz Clare zdążył się uchylić. Była przyzwyczajona do jego żartów. Poza tym szalenie kochała swojego najstarszego brata, a on z kolei zrobiłby dla niej wszystko. Clare zmierzwił jej włosy i poszedł się umyć przed śniadaniem. Ellie próbowała z powrotem doprowadzić fryzurę do ładu, a następnie wyłożyła jajecznicę na talerze. Arnie, czekając na swoją kolej przy umywalce, podszedł do Marty.

– Wszystkiego najlepszego w dniu urodzin, mamo – powiedział, kładąc dłoń na jej ramieniu.

– Dziękuję, synu. Zdecydowanie zaczyna się obiecująco.

– A wkrótce wszyscy wybierzemy się do Clae. Dzieci Nandry są głośniejsze za każdym razem, kiedy je widzę. „Wujku Arnie, pojeździj ze mną”. „Wujku Arnie, podnieś mnie”. „Wujku Arnie, pomóż mi”. „Wujku Arnie...”.

– Ale tobie się podoba bycie ulubionym wujkiem – wrzuciła swoje trzy grosze Ellie.

Nie zaprzeczył, tylko szeroko się uśmiechnął. Marta pokiwała głową. Zgadzała się z córką – Arnie faktycznie kochał dzieci Nandry.

W tym momencie wszedł Clark, wytarł ręce w ręcznik i rozejrzał się po kuchni.

– Wygląda na to, że moja rodzina już się zebrała. Czekacie tylko na mnie?

– No, myślałem, że już nigdy nie przyjdziesz, tato – powiedział Clare. Złapał szorstki gospodarski ręcznik i zwinął, żeby uderzyć nim Arniego.

– Chłopcy właśnie weszli – odrzekła Ellie – więc nikt nie musiał na ciebie czekać.

Kiedy mężczyźni się umyli i skończyli sobie dokuczać, zajęli miejsca przy stole. Marta przysunęła sobie krzesło, a Ellie przyniosła z kuchenki talerz z gorącym bekonem. Marta spojrzała na puste miejsce.

– Luke – powiedziała. – Luke’a jeszcze nie ma!

– Wciąż śpi? – zapytał Clare, wiedząc, że Luke lubi dłużej poleniuchować, gdy ma taką możliwość.

– Za chwilkę tu będzie – powiedziała Ellie. – Myślę, że chciałby, żebyśmy zaczęli bez niego.

– Ale... – Marta zaprotestowała, lecz w tym samym momencie trzasnęły drzwi i wszedł Luke. Włosy miał potargane przez wiatr, a twarz zaczerwienioną od pośpiechu. Serce Marty podskoczyło na widok jej „chłopczyka”. Luke posiadał łagodny charakter; był tym, który wnosił pokój i miał wiele marzeń. Piętnastolatek – niższy niż inni chłopcy w jego wieku, miał poważne, troskliwe, łagodne, brązowe oczy. Marta stwierdziła, że nigdy jeszcze nie widziała nikogo, kto miałby tak ciepłe i współczujące spojrzenie, jak jej Luke.

– Przepraszam – powiedział, łapiąc oddech i wsunął się na swoje miejsce przy stole.

Miłość Clarka do chłopca była wyraźnie widoczna, kiedy po prostu kiwnął głową.

– Nie chcesz się umyć? – zapytał syna.

– Mogę poczekać, aż się pomodlimy, żeby jedzenie nie stygło.

– Sądzę, że jedzenie wytrzyma. Możesz iść.

Luke pośpiesznie odszedł od stołu, oglądając po drodze swoje dłonie, całe pokryte czerwonymi plamkami. Niedługo był już z powrotem i rodzina siedziała w ciszy, podczas gdy Clark przeczytał poranny fragment z Biblii i poprowadził ich w modlitwie.

Jego słowa skierowane do Boga tego ranka zawierały specjalne podziękowania za mamę tej rodziny, a jego przyjaciółkę i odpowiednią pomoc przez wszystkie te lata. Clark przypomniał Bogu, że Marta w istocie zasługuje na Jego szczególne błogosławieństwo. Wciąż jeszcze pamiętała wcześniejszą modlitwę, dawno temu, kiedy była cierpiącą, zdezorientowaną i niechętną panną młodą. Wtedy też Clark prosił Boga Ojca, żeby ją błogosławił. I On to uczynił. Czuła, że Bóg był i jest z nią przez wszystkie te lata, a te dzieci przy stole były wyraźnym dowodem owego błogosławieństwa.

Kiedy modlitwa się skończyła i zaczęto sobie podawać jedzenie, Clare spojrzał na Luke’a pomiędzy kęsami bekonu z jajkami.

– No więc, młodzieńcze, co robiłeś tak wcześnie rano? – zapytał.

Luke zaczął się wiercić.

– Chciałem narwać mamie trochę truskawek na urodzinowe śniadanie, ale było ich mało i bardzo ciężko je znaleźć w tym roku. Myślę, że po prostu nie jest jeszcze wystarczająco ciepło. – Wyciągnął niewielką filiżankę pełną drobnych truskawek.

Marta poczuła ucisk w gardle, a jej oczy po raz kolejny napełniły się łzami. Ten śpioch wygrzebał się z łóżka wczesnym rankiem, żeby jej podarować urodzinowe truskawki. Przypomniała sobie, jak Missie rozpoczęła tę tradycję „truskawek na urodzinowe śniadanie mamy”. Kiedy wyjechała, dzieci przez kilka lat wspólnymi siłami kontynuowały ten zwyczaj. Gdy jednak pastwisko, na którym znajdowała się grządka z najlepszymi truskawkami, zostało podzielone na mniejsze części, tradycja zanikła. A teraz drogi Luke dzielnie starał się ją odbudować.

Clare zmierzwił włosy młodszego brata. Jego oczy mówiły: Jesteś świetny, wiesz o tym, prawda, młody? Ale jego usta były zajęte śniadaniowymi muffinkami Ellie.

– Trzeba było mi powiedzieć – wyszeptał Arnie – pomógłbym ci.

Marta rozejrzała się, spoglądając na czwórkę swoich dzieci, które wciąż dzieliły z nią stół. Jej serce wypełniło się radością i wezbrało miłością. Uśmiech, który wymieniła z Clarkiem, nie wymagał żadnych słów wyjaśnienia.

1 W języku angielskim istnieje wyrażenie baker’s dozen [piekarski tuzin]. Oznacza to 12+1. W średniowiecznej Anglii zdarzało się nadzwyczaj często, że piekarze sprzedający klientom pieczywo wydawali go za mało, ale pobierali normalną opłatę. Innymi słowy – oszukiwali, acz niekoniecznie świadomie. Chleb kupowało się bowiem na wagę i zdarzało się, że określona liczba bochenków ważyła mniej niż powinna. Król Henryk III znormalizował i ujednolicił miary oraz wagi i ceny chleba oraz piwa dokumentem Assize of Bread and Ale [O miarach chleba i piwa]. Za naruszanie postanowień statutu groziły piekarzom surowe kary: grzywny, pręgierz, chłosta lub nawet ucięcie ręki. Producenci, dla pewności, że nie zostaną oskarżeni o nieuczciwość, zaczęli dodawać jeden bochenek. Kupując 12 bochenków, dostawało się więc „piekarski tuzin”, czyli trzynaście (przyp. tłum.).

Rozdział 2Urodzinowy obiad

Obiad był przepyszny, Clae – zauważyła Marta, delikatnie zlizując z ust ostatnie okruszki ciasta. Clare stęknął wymownie, trzymając się za swój pełny brzuch. Mąż Nandry, Josh, roześmiał się głośno.

Kiedy talerze zostały już zebrane, a filiżanki ponownie napełnione kawą, rozpoczęła się przyjemna wrzawa. Wydawało się, że każdy ma coś do powiedzenia i wszyscy chcieli zrobić to w tym samym momencie, nawet dzieci. Clark podniósł rękę na znak ciszy i w końcu udało mu się zwrócić na siebie uwagę nawet najmłodszych członków rodziny.

– Chwila – zachichotał – nikt nikogo nie usłyszy w tym harmidrze. Może jakoś to zorganizujemy?

Najstarsza córka Nandry, Tina, powiedziała ze śmiechem:

– Och dziadku, przecież nie da się poukładać rozmawiania.

– Mogę już odejść od stołu? Mogę pograć z wujkiem Arniem? – przerwał Andrew, jedyny chłopiec w rodzinie Nandry i Josha.

– Zanim wszyscy wstaniemy od stołu i rozejdziemy się nie wiadomo gdzie, może pozwolimy babci odpakować prezenty? – zaproponowała Clae.

– O tak! Tak zróbmy! – zawołały dzieci, klaszcząc w dłonie. Prezenty zawsze oznaczały dobrą zabawę, nawet jeżeli były dla kogoś innego.

Podano babci Marcie honorowe krzesło i zaczęły napływać podarunki, trzymane i prezentowane przez różnych członków rodziny. Dzieci wręczyły laurki i obrazki. Tina nawet ręcznie obszyła nową chusteczkę. Nandry i Clae zaczęły się śmiać, gdy okazało się, że każda z nich uszyła dla Marty fartuszek. Clare i Arnie złożyli się na nowy dzbanek do herbaty, zastrzegając, że koniecznie trzeba teraz „pozbyć się tego starego z pękniętym dzióbkiem”. Mało prawdopodobne – skomentowała w myślach Marta. – Zasadzę w nim wiosenne kwiaty i postawię na parapecie w kuchni. – Głośno jednak skomplementowała nowy, piękny dzbanek.

Prezentem dla mamy od Ellie była delikatna broszka z kameą i Marta podejrzewała, że Clark miał duży finansowy udział w tym zakupie. Luke był ostatni. Kiedy powoli podchodził, w jego oczach kryły się zarówno podniecenie, jak i zakłopotanie. Było oczywiste, że nie jest pewny, jak inni zareagują na jego podarunek.

– Obawiam się, że mój prezent nic nie kosztował – wymamrotał pod nosem.

– Nie to świadczy o wartości prezentu – odpowiedziała Marta zaciekawiona i zaniepokojona równocześnie.

– Wiem, zawsze mi to powtarzasz, ale ludzie mówią, że... że nie powinno się dawać czegoś, co nic nas nie kosztowało.

– Ale – zaczął Clark, uświadamiając sobie, co martwi chłopca – koszt nie zawsze da się przeliczyć na dolary i centy. Danie czegoś od siebie czasem kosztuje nas dużo więcej niż sięgnięcie do kieszeni po pieniądze.

Luke się uśmiechnął i wyglądało na to, że mu ulżyło. Podał Marcie niezdarnie zapakowany prezent.

– Powiedziałaś, że je lubisz, więc... – wzruszył ramionami i wycofał się, kiedy mama wzięła od niego pakunek.

Coś ciężkiego i masywnego było owinięte szarym papierem i obwiązane sznurkiem. Marta próbowała sobie wyobrazić, jaki prezent mógł się kryć w takim opakowaniu. Pośpiesznie rozwiązała sznurek, a papier upadł na podłogę. Jej oczom ukazały się dwa małe krzewy, razem z korzeniami i kawałkami ziemi z miejsca, z którego zostały wykopane. Marta od razu rozpoznała w nich małe krzaczki rosnące na wzgórzach. Któregoś lata, kiedy wraz z Clarkiem zabrali najmłodszych na wzgórza na rodzinną wycieczkę, zachwyciła się nimi, gdy były w pełnym rozkwicie. Jakże pięknie wyglądały przybrane szkarłatnym kwieciem. Zaparło jej dech, kiedy wyobraziła sobie te śliczne krzewy w swoim własnym ogrodzie.

– Myślisz, tato, że się przyjmą? – w głosie Luke’a słychać było podekscytowanie. – Wykopując je, byłem tak ostrożny, jak tylko potrafiłem. Bardzo się starałem nie uszkodzić korzeni i...

– Postaramy się dać im najlepszą możliwą opiekę i dobierzemy warunki najbardziej zbliżone do miejsca, w którym wyrosły – zapewnił Luke’a Clark, po czym kontynuował ciszej: – Nawet gdybym musiał przywieźć cały wóz ziemi ze wzgórz.

Tym razem Marta nie potrafiła już powstrzymać łez. To był cały Luke. Musiał przejść wiele mil i włożyć sporo wysiłku i pracy w to, żeby podarować jej krzewy, które jej się podobały, mimo to stał zakłopotany przed rodziną, z błagalnym spojrzeniem, żeby spróbowali zrozumieć jego prezent i powód, dla którego go daje. Marta łagodnie przyciągnęła syna do siebie i mocno uścisnęła. Luke nie przepadał za tym, gdy mama całowała go przy wszystkich, więc Marta powstrzymała się od tego.

– Dziękuję, synu – powiedziała cicho. – Nie mogę się doczekać, kiedy zakwitną.

Luke wyszczerzył zęby w uśmiechu i cofnął się do rodzinnego kręgu.

Wtedy wszystkie oczy zwróciły się na Clarka. Stało się już tradycją, że ostatni prezent wręczany na takich spotkaniach pochodził od głowy domu. Clark odchrząknął i wstał.

– Mój prezent nie jest tak piękny, jak te od wielu tutaj siedzących. Ani też nie zakwitnie w nadchodzących latach. Wypływa jednak z miłości i mam nadzieję, że sprawi ci prawdziwą przyjemność, choć nie jest ozdobnie zapakowany.

Clark wręczył Marcie gładką, brązową kopertę. Obracała ją w dłoniach, szukając jakichś napisów i próbując odgadnąć, co trzyma w ręce. Jednak nie było żadnych wskazówek.

– Otwórz, babciu – doleciał ją cichy głos, któremu szybko zawtórowały inne.

Marta ostrożnie chwyciła jeden róg, rozcięła kopertę i delikatnie wysypała sobie jej zawartość na kolana – dwie kartki papieru pokryte ręcznym pismem Clarka. Marta chwyciła pierwszą z nich. Głośno odczytała napis:

– „To na nowe rzeczy, których będziesz potrzebować. Daj mi znać, kiedy i dokąd chcesz pojechać na zakupy”.

– Powinnaś była najpierw przeczytać tę drugą kartkę – wtrącił Clark.

Marta podniosła kolejny arkusz papieru i przeczytała:

– „Poczyniono przygotowania do zakupu biletów na pociąg do Missie. Wyjeżdżamy...”.

Bilety na podróż do Missie! Wszystkie ostatnie myśli i tęsknoty skoncentrowane na córce oddalonej o wiele mil stąd, wszystkie te „gdybym tylko” tłoczące się wokół niej – miały się spełnić. Znowu zobaczy Missie.

– Och Clark! – tylko tyle potrafiła z siebie wydusić, natychmiast rzucając mu się w ramiona. Płakała zachwycona tą perspektywą, z czystej radości, którą niosła obietnica zobaczenia się z córką.

Kiedy w końcu opanowała emocje, wysunęła się z objęć Clarka. Z radosnym sercem, lecz drżącymi ustami, zwróciła się przepraszająco do rodziny:

– Myślę, że potrzebuję się trochę przejść, ale później usiądziemy razem i porozmawiamy o tym... – Udało jej się wypowiedzieć te słowa bez kolejnego strumienia łez, a następnie opuściła zatłoczoną kuchnię, wypełnioną rodziną, którą kochała, i wyszła na czerwcowe słońce.

U Clae niespecjalnie było gdzie pójść na spacer, więc Marta przechadzała się tylko wokół podwórza. Kiedy była u siebie, przez lata znajome drzewa i małe źródełko z tyłu domu były dla niej ucieczką, gdy miała coś do przemyślenia.

Hmm, drzewa Clae muszą dzisiaj wystarczyć – powiedziała sobie. Próbowała pozbierać swoje rozbiegane i podekscytowane myśli. Zobaczy się z Missie! Ona i Clark pokonają te setki mil pociągiem. Bez wozów, bez opóźnień spowodowanych przez wiatr i deszcz. Tylko wygodne siedzenia i sapiące lokomotywy pokonujące dystans pomiędzy nią i jej maleńką dziewczynką. Och, nie mogła się już doczekać! Podniosła kartkę, którą wciąż trzymała w ręce, i odczytała ją ponownie na głos:

– „Poczyniono przygotowania do zakupu biletów na pociąg do Missie. Wyjeżdżamy, gdy tylko będziesz gotowa do drogi. Kocham Cię, Clark”.

Gdy tylko będziesz gotowa do drogi. O rety. Było tak wiele do zrobienia. Tak dużo trzeba przygotować i zabrać ze sobą. No i jej garderoba. Będzie potrzebowała nowych rzeczy na podróż. Jej niebieski kapelusz nie będzie się nadawał, żeby go założyć pośród tych wszystkich eleganckich ludzi, a najlepsza sukienka miała na szwie małe rozdarcie, które wciąż było widoczne, mimo że starannie je zaszyła. O rety. Jak uda jej się w ogóle...? I wtedy Marta przypomniała sobie o drugiej kartce: „To na nowe rzeczy, których będziesz potrzebować. Daj mi znać, kiedy i dokąd chcesz pojechać na zakupy”.

– O rety! – powiedziała głośno. Wygląda na to, że Clark pomyślał o wszystkim. – O rety! – powtórzyła i szybko zawróciła do kuchni Clae. Musi porozmawiać z dziewczynami. One były dużo bardziej świadome aktualnych trendów w modzie i zorientowane, w którym sklepie można kupić potrzebne materiały. Będą wiedziały, gdzie najlepiej zrobić zakupy i kiedy kursują dyliżansy pomiędzy poszczególnymi miasteczkami.

– O rety! – powtórzyła kolejny raz, podekscytowana. – Mam tyle do zrobienia. O rety!