Miłość przychodzi łagodnie - Janette Oke - ebook + audiobook

Miłość przychodzi łagodnie ebook i audiobook

Janette Oke

4,3

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Zredagowane na nowo tłumaczenie światowego bestselleru

Główna bohaterka wyjeżdża na daleki Zachód gdzie w tragicznych okolicznościach traci męża i by przetrwać zimę, zgadza się zostać opiekunką córeczki Clarka Davisa – młodego wdowca, posiadającego gospodarstwo.

Napisana w 1979 roku, stała się ulubioną i inspirującą powieścią, po którą sięgnęły już miliony czytelników. Ze śmiechem i łzami przeżywamy losy głównych bohaterów, Marty i Clarka Davisów, których połączyły ze sobą dramatyczne okoliczności życia na dalekiej, XIX-wiecznej prerii.

 

Pozostająca na długo w pamięci powieść o stracie i miłości.

 

Janette Oke

 

Kanadyjska autorka ponad 70 książek, nagradzana między innymi odznaczeniami Christy Award i Gold Medallion. W Polsce znana już od dawna, z poprzednich wydań bestsellerowej serii Miłość przychodzi łagodnie. Ostatnio popularnością cieszy się trylogia z czasów biblijnych Śledztwo setnikaUkryty płomień Droga do Damaszku oraz seria czterech pogodnych, rodzinnych powieści rozpoczęta przez tytuł Pewnego razu latem. Bestsellerem stała się także powieść Głos serca, która była inspiracją znanego serialu.

 

 

Dodatkowe informacje

  • Tytuł oryginału: Love comes softly
  • Wydawnictwo: Psalm18.pl
  • Rok wydania: 2021
  • Ilość stron w wersji papierowej: 264
  • Tłumaczenie: Andrzej Gandecki
  • Redakcja: Małgorzata Wołochowicz
  • ISBN wersji papierowej: 978-83-66681-16-3
  • ISBN ebooka: 978-83-66681-19-4

 

Wyjątkowe cytaty

Jak to powiedziała Ma Graham? „Czas leczy rany – czas i Bóg”. Chyba miała na myśli Boga Clarka.

„Jeśli damy radę przeżyć kolejny dzień, a potem następny, i jeszcze jeden, z biegiem czasu będzie nam coraz łatwiej, aż kiedyś ze zdumieniem zobaczymy, że znowu potrafimy się śmiać i kochać” – to również były słowa Ma Graham.

Recenzje

"Ta książka to nie tylko wzruszająca i najpiękniejsza historia o miłości, jaką znamy. To również opowieść, która przynosi ukojenie i nadzieję tym, którzy doświadczyli w swoim życiu bolesnej straty."

Daniel Wołochowicz, założyciel wydawnictwa Psalm18.pl


"historyjka tak inna i niezepsuta, że aż chce się ją polecać jako przykład samotnego rozbitka wśród oceanu współczesnej powieściowej zgnilizny."

opinia z lubimyczytac.pl


"Urzekająca, przepełniona miłością, radością piękna opowieść bardzo mi się podobała."

opinia z lubimyczytac.pl


"To moje podręczne antidotum na smutki."

 

opinia z lubimyczytac.pl

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 258

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 7 godz. 29 min

Lektor: Karolina Garlej-Zgorzelska

Oceny
4,3 (21 ocen)
12
5
3
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Maria44

Nie oderwiesz się od lektury

Polecam, urzekajaca
00
Ainai1

Całkiem niezła

opis życia na Zachodzie bardzo prosto napisana historia do przeczytania na raz
00
melchoria

Nie oderwiesz się od lektury

Ciepła opowieść, wprawdzie nie z naszego wieku ale o ponadczasowych wartościach. Polecam.
00
spioszek

Nie oderwiesz się od lektury

Piękna powieść o miłości, rosnącej wierze w Boga.
00
Basiaz6

Dobrze spędzony czas

Polecam
00

Popularność




Od polskiego wydawcy

Drodzy czytelnicy,

jest naszą radością i przywilejem, że po wydaniu wielu pięknych powieści od Janette Oke, możemy wrócić do korzeni i wznowić pierwszy – chyba najbardziej znany na świecie – tytuł tej kanadyjskiej autorki, czyli Miłość przychodzi łagodnie. W Polsce ta ponadczasowa powieść jest znana od lat dziewięćdziesiątych i od tego czasu cieszy się niesłabnącym zainteresowaniem czytelników. Teraz oddajemy ją w nowej wersji tłumaczeniowej, przeredagowanej na podstawie poprawionej edycji angielskiego oryginału.

Ta książka to nie tylko wzruszająca i najpiękniejsza historia o miłości, jaką znamy. To również opowieść, która przynosi ukojenie i nadzieję tym, którzy doświadczyli w swoim życiu bolesnej straty. Jak mówi jedna z bohaterek:

„Czas leczy rany – czas i Bóg. (...) Jeśli damy radę przeżyć kolejny dzień, a potem następny, i jeszcze jeden, z biegiem czasu będzie nam coraz łatwiej, aż kiedyś ze zdumieniem zobaczymy, że znowu potrafimy się śmiać i kochać”.

I tego doświadczenia nowej wiary, nadziei i miłości Wam życzymy!

 

Miłość przychodzi łagodnie to pierwszy tytuł z serii powieści, która doczekała się ośmiu tomów. Mamy w planach wydać je wszystkie po polsku! A każde wasze zamówienie na www.psalm18.pl pomaga nam zrealizować ten cel :)

Dedykacja

Irenie Lindberg,mojej drogiej przyjaciółce i nauczycielce

Od autorki

Moi drodzy,

czuję, że jako moi czytelnicy przez te wszystkie lata naprawdę staliście się dla mnie jak przyjaciele. Jesteście nimi od 1979 roku, kiedy to powołałam do życia Clarka i Martę na kartach powieści Miłość przychodzi łagodnie. Właściwie to te dwie postacie mieszkały w moim sercu i wyobraźni już jakiś czas wcześniej i stały się dla mnie bardzo cenne.

Od tamtej pory moja przygoda z nimi oraz z moimi czytelnikami była długa i pełna wrażeń. Czułam podczas niej Boże prowadzenie, gdyż ta seria powieści wykracza daleko poza moje pierwotne plany czy najśmielsze marzenia.

Gdy Miłość przychodzi łagodnie została opublikowana, nie miałam zamiaru pisać kolejnych części. Dla mnie historia była zakończona, gdy Clark i Marta pozwolili Bogu, by rozpalił w ich sercach prawdziwą miłość i troskę o siebie nawzajem. Jednak czytelnicy mieli na to inne zapatrywanie i w licznej korespondencji pytali: „I co było dalej?”

Po zachęcie ze strony Carol Johnson, wydawcy z Bethany House, odłożyłam na bok plany kolejnej powieści i zamiast tego napisałam kontynuację rodzinnej sagi Davisów. Muszę przyznać, że z początku byłam pełna obaw, czy powinnam to robić. Najwidoczniej jednak czytelnicy byli zadowoleni, gdyż wciąż prosili o więcej. W końcu w tej serii powstało osiem powieści, a Clark i Marta stali się przyjaciółmi drogimi sercom moich czytelników.

Po napisaniu czterech części skupiłam się na innych bohaterach i innych powieściach, ale wciąż otrzymywałam prośby o kontynuację tej serii. Jedna z czytelniczek wyznała nawet, że modli się za rodzinę Davisów! Inni przedstawiali propozycje, co mogłabym dalej umieścić w powieściach, a kilka osób błagało, bym przynajmniej powiedziała im, co jeszcze się wydarzyło z ich ulubionymi bohaterami, nawet jeśli nie zamierzałam już więcej spisywać ich losów! W końcu przystałam na te prośby i do serii dodane zostały jeszcze cztery części. Ale na tym musiałam już poprzestać. W książkach upłynęło zbyt wiele lat i życie Clarka oraz Marty powoli dobiegało końca. Podobnie jak wielu z was, ja też nie chciałam przeżywać żałoby z powodu ich śmierci.

Te dwie postacie, choć są fikcyjne, reprezentują wielu ludzi, których znam. I pewnie wy też utożsamiacie je z kimś, kto udzielał wam lekcji życia, zarówno praktycznych jak i duchowych. Przebyłam z Clarkiem i Martą drogę każdej ich próby, każdej walki. Każdy ich tryumf był również moim. Każda prawda o wierności Boga, któremu służyli, była dla mnie cudownym przypomnieniem tego, jaki On jest. Dzieliłam z nimi dni pełne radości i kroczyłam z nimi przez niejedną ciemną dolinę. Czułam, że razem z nimi – po cichu lecz nieprzerwanie – wzrastam duchowo. Bóg użył rozwoju tych dwu postaci, by pomóc mi wejść na wyższy poziom wiary.

Dlatego, mimo pożegnania z rodziną Davisów, z czułością i wdzięcznością myślę o tym, co ci fikcyjni bohaterowie wnieśli do mojego życia. Modlę się, by ich życie i wpływ na was był większy niż mój własny, gdyż moje dni, jak i nas wszystkich, są policzone. A na kartach tej książki i kolejnych, z Bożą pomocą, ich życie będzie trwać dalej w sercach i umysłach czytelników takich jak wy.

Rozdział 1Śmierć

Poranne słońce oświetlało swym blaskiem płótno pokrywające wóz, obiecując dzień niezwykle ciepły jak na połowę października. Marta budziła się, powoli powracała do rzeczywistości z trudnego, niespokojnego snu. Dlaczego czuła się tak przygnębiona i cała w nerwach – ona, która zazwyczaj budziła się gotowa, by każdego dnia przeżywać nową przygodę? Nagle wszystko jej się przypomniało i opadła z powrotem na posłanie, z którego właśnie się podniosła. Jej drobnym ciałem wstrząsnął szloch. Clem nie żyje. Ten silny, lubiący się chwalić, nieco dziecinny Clem, który tak szybko i łatwo ją w sobie rozkochał. Zobaczyła go po raz pierwszy niecałe dwa krótkie lata wcześniej. Był taki pewny siebie, niemal zarozumiały. Czternaście miesięcy później jako jego żona przybyła na Zachód, rozpoczynając nową, wielką przygodę z mężczyzną, którego kochała. Tak było do wczoraj.

– Och, Clem! – zapłakała.

Wczoraj zawalił się cały jej świat. Przyszli do niej jacyś mężczyźni, którzy powiedzieli, że Clem nie żyje. Zginął na miejscu. Jego koń się przewrócił. Zwierzę trzeba było dobić. Zapytali, czy chce pojechać z nimi, ale wolała zostać. Nie chciała także towarzystwa żadnej z ich żon.

– Dam sobie radę – powiedziała dziwiąc się, jak te słowa jej w ogóle przeszły przez gardło.

Jeden z nich obiecał, że z pomocą żony zajmie się ciałem, a sąsiedzi przygotują pogrzeb. Całe szczęście, że pastor akurat odwiedzał tę okolicę. Miał wyjechać dzisiaj, ale w takich okolicznościach na pewno zostanie dłużej. Kilka razy pytali, czy nie wolałaby pojechać z nimi. Nie chcieli zostawiać jej samej, ale samotność była właśnie tym, co było jej w tej chwili potrzebne. Odjeżdżając zapewnili ją raz jeszcze, że wszystkim się zajmą i obiecali, że przyjadą jutro rano. Mogła im tylko podziękować...

Odjechali, zabierając ze sobą ciało Clema owinięte w koc i przymocowane do grzbietu konia. Sąsiad, który powinien na nim jechać, zamiast tego prowadził zwierzę powoli, uważając na jego ładunek.

Nastał nowy dzień i słońce świeciło jak gdyby nigdy nic. Dlaczego słońce świeci? Czy przyroda nie wie, że dzisiaj powinna być równie pozbawiona życia jak ona? Że powinien wiać wiatr zimny jak chłód, który ściska jej serce?

– Och, Clem! Clem! – zawołała głośno. – Co ja teraz zrobię?

Była jesień, a ona znajdowała się na dalekim Zachodzie, bez możliwości powrotu do domu, nie znając tutaj nikogo i w dodatku spodziewając się dziecka Clema. Wszystko to powinno być źródłem jej zmartwień. W tej chwili jednak mogła myśleć jedynie o bólu wywołanym ogromną stratą i tylko to rozumiało jej serce.

Clem był taki podekscytowany, kiedy wyruszał na Zachód.

– W tym nowym kraju znajdziemy wszystko, czego tylko zapragniemy. Ziemia jest tam za darmo.

– A co z dzikimi zwierzętami... I Indianami? – wyjąkała.

Zaśmiał się z jej niemądrych obaw, podniósł ją w swych silnych ramionach i okręcił dookoła w powietrzu.

– A dom? Przecież będzie prawie zima, gdy tam dotrzemy.

– Sąsiedzi pomogą nam w budowie. Słyszałem, że tam wszyscy sobie pomagają.

I pomogliby. Gdyby zaszła taka potrzeba, zostawiliby nawet zbiory na polach, a swój czas poświęciliby na zbudowanie dachu nad głową dla potrzebującego pomocy nowego przybysza, nawet gdyby był trochę zarozumiały i beztroski – jak Clem. Zrobiliby to, ponieważ dobrze wiedzieli, jak ostre są w tych stronach zimowe wiatry.

– Wszystko będzie dobrze. O nic się nie martw – obiecywał Clem.

Gdy przybyli w te okolice, zatrzymali się przy jednej z farm i Clem poszedł zasięgnąć języka. Przy przyjacielskim kubku kawy przyszły sąsiad powiedział mu, że jest właścicielem ziemi aż do strumienia, natomiast ziemia położona poza nim, ciągnąca się aż do wzgórz, nie została jeszcze przez nikogo zajęta. Clem z wysiłkiem powstrzymywał się, aby nie wykrzykiwać i nie skakać z radości. Sama myśl o tym, że jest tak blisko swojego marzenia, napełniała go niecierpliwym oczekiwaniem. Wyruszyli pospiesznie, nieco zbyt pospiesznie jak na obładowany i szereg razy naprawiany wóz. Byli bardzo blisko celu, gdy pękło koło – ale tym razem już nie nadawało się do naprawy.

Noc spędzili jeszcze na ziemi sąsiada. Clem nazbierał kamieni i większych gałęzi, po czym podłożył je pod zepsuty wóz, starając się nadać mu pozycję poziomą. Rankiem zorientowali się, że spotkało ich jeszcze jedno nieszczęście, gdyż w nocy uciekł jeden z koni. Zerwany sznur zwisał z drzewa, do którego był przywiązany. Clem wyruszył na drugim koniu, aby poszukać pomocy.

Teraz wiedziała, że już nie wróci. Nie zajmie dla siebie żadnego kawałka ziemi, nie zbuduje domu, z którego mógłby być dumny...

Jej uwagę zwróciły odgłosy na zewnątrz wozu. Wyjrzała nieśmiało przez szparę. Przybyli sąsiedzi – czterech mężczyzn ze smutkiem na twarzach w milczeniu i z powagą kopało dół pod największym w okolicy świerkiem. Gdy uświadomiła sobie, dlaczego to robią, jej duszę na nowo rozdarł ból. Grób dla Clema. To wszystko prawda. Ten straszny koszmar faktycznie się wydarzył. Została sama. Clem nie żyje. Mają pogrzebać go na czyjejś ziemi.

– Och, Clem! Co ja teraz zrobię?

Płakała aż do momentu, gdy skończyły jej się łzy. Tymczasem mężczyźni kopali dalej. Słyszała zgrzytanie łopat, a każde zagłębienie metalu w ziemię było dla niej jak cios prosto w serce. Czas wlókł się niemiłosiernie.

Nagle usłyszała jakieś nowe dźwięki. Przychodzili kolejni sąsiedzi. Musi wziąć się w garść. Clem wstydziłby się, widząc ją w takim stanie.

Wygrzebała się spod koca, jakoś przygładziła potargane włosy i szybko włożyła ciemnoniebieską bawełnianą suknię. To najodpowiedniejsze ubranie, jakie miała na taką okazję. Wziąwszy do ręki grzebień oraz ręcznik zeskoczyła z wozu i poszła do strumienia, aby obmyć twarz z łez i uczesać splątane włosy. Gdy już to zrobiła, wyprostowała plecy, podniosła głowę i ruszyła na spotkanie nowych sąsiadów.

Wszyscy byli bardzo życzliwi. Czuła to. Cechowała ich nie litość, ale zrozumienie. To był Zachód. Życie tutaj było trudne. Prawdopodobnie każdy z nich przeżył podobne chwile. Ale nie można się było poddać, trzeba było żyć dalej. Nie można tu marnować czasu ani siły na litość – ani dla siebie, ani dla drugiego. Trzeba było całym sobą stawić czoło trudnościom, akceptować również śmierć jako część życia i, choć było to trudne, żyć dalej.

Pastor mówił o poświęceniu. Mówił również o żałobie, która w tym wypadku dotykała jedną drobną, samotną osobę – wdowę po zmarłym. Nie można było bowiem liczyć dziecka, które nosiła w sobie, jako jednego z żałobników, nawet jeśli było to dziecko Clema.

Pastor wypowiedział odpowiednie na tę okazję słowa pocieszenia i umocnienia. W milczącym współczuciu sąsiedzi słuchali zdań jakże podobnych do tych, które słyszeli już nieraz. Gdy skończyła się krótka ceremonia, Marta odwróciła się od grobu i zaczęła iść w kierunku wozu, a czterech mężczyzn z łopatami zaczęło zasypywać prostą drewnianą skrzynię. Kilku sąsiadów, aby zdążyć na dziś, pracowało nad nią przez większą część nocy. Jakaś kobieta podeszła do Marty i dotknęła jej ramienia.

– Jestem Wanda Marshall – przedstawiła się. – Mamy tylko jeden pokój, ale możesz zamieszkać u nas przez kilka dni, aż podejmiesz jakąś decyzję.

– Dziękuję, jestem bardzo wdzięczna – odpowiedziała niemal szeptem. – Ale nie chciałabym być dla was ciężarem. Myślę, że zostanę tutaj przez kilka dni. Potrzebuję czasu, aby to wszystko przemyśleć.

– Rozumiem – powiedziała kobieta i odeszła.

Marta szła dalej w kierunku wozu, gdy ponownie ktoś ją zatrzymał. Tym razem była to delikatna ręka starszej kobiety.

– Wiem, że jest ci ciężko. Ja także przed wielu laty pogrzebałam mojego pierwszego męża i wiem, co czujesz – przerwała na chwilę, a potem dodała: – Chyba nie miałaś czasu, aby zastanowić się, co dalej?

Widząc jak Marta przecząco kręci głową, kontynuowała:

– Nie mogę zaproponować ci miejsca, gdzie mogłabyś się zatrzymać. Jest nas zbyt dużo. Ale mogę dać ci coś do jedzenia, a jeśli chciałabyś postawić swój wóz na naszym podwórzu, chętnie pomożemy ci spakować rzeczy. Mój mąż, Ben Graham, chętnie zawiezie cię do miasta, kiedy tylko będziesz gotowa.

– Dziękuję – odpowiedziała cicho Marta. – Ale myślę, że pozostanę przez pewien czas tutaj.

Nie mogła przecież powiedzieć im, że nie ma pieniędzy, aby zatrzymać się w miasteczku nawet na jedną noc, ani żadnej perspektywy, że je zdobędzie. Jaką pracę mogłaby dostać młoda, niedoświadczona kobieta w jej stanie? Czy miała przed sobą w ogóle jakąkolwiek przyszłość?

Jej ciężkie stopy ledwie zaniosły ją do wozu. Odsunęła płótno zasłaniające wejście. Chciała wczołgać się do środka, zniknąć ludziom z oczu i pozwolić, aby świat ją pochłonął.

Było już skwarne południe. Gorący podmuch wiatru przyprawiał ją o zawroty głowy. Wycofała się na czworakach przez wejście i opadła na trawę po zacienionej stronie wozu, opierając się o złamane koło. Czuła, że zmysły ją zawodzą. Płynnie przechodziła od braku poczucia rzeczywistości do intensywnego doświadczania straty. Czuła zamęt w głowie, aż zastanawiała się, co jest realne, a co jej się tylko wydaje. Próbowała zrozumieć, co się z nią dzieje, gdy nagle niemal podskoczyła, słysząc tak blisko siebie męski głos.

– Przepraszam.

Spojrzała w górę – wysoko w górę. Obracając w rękach kapelusz i odchrząkując, stał przed nią jakiś mężczyzna. Jak przez mgłę rozpoznała w nim jednego z tych, którzy kopali grób. Był wysoki i silny, o czym świadczyła mocna budowa ciała. Przedwcześnie postarzałym oczom przeczyły młode rysy twarzy. Spojrzała na niego, nie była jednak w stanie nic odpowiedzieć.

Wydawało się, że z dużym wysiłkiem zbierał się na odwagę, aby przemówić ponownie.

– Przepraszam, wiem, że jest to niewłaściwa chwila. Właśnie pochowała pani męża i... ale sądzę, że sprawa ta nie może czekać na lepszy czas i miejsce.

Ponownie odchrząknął, przestał wbijać wzrok w trzymany w dłoniach kapelusz i spojrzał wprost na nią.

– Nazywam się Clark Davis – powiedział szybko – i wydaje mi się, że potrzebujemy siebie nawzajem.

Marta gwałtownie wciągnęła powietrze, ale on podniósł rękę, by ją uspokoić.

– Chwileczkę – powiedział głosem brzmiącym niemal jak rozkaz. – Jest to po prostu kwestia zdrowego rozsądku. Straciła pani męża i została tutaj sama.

Rzucił spojrzenie na złamane koło od wozu.

– Pewnie nie ma pani pieniędzy, aby wrócić do rodziców. Jeśli w ogóle ma pani rodziców, do których może wrócić. A nawet gdyby, to żaden wóz nie będzie jechał tędy na Wschód aż do następnej wiosny. Ja z kolei też mam pewną potrzebę.

Przerwał na chwilę, skierował wzrok ku ziemi. Minęła mniej więcej minuta, zanim podniósł oczy i mógł mówić dalej.

– Mam dziecko, małą córeczkę, która potrzebuje matki. Wydaje mi się, że gdybyśmy się pobrali, pani i ja – spojrzał na nią kucając, aby mogli patrzeć sobie w oczy – moglibyśmy rozwiązać oba te problemy. Poczekałbym z moją propozycją, ale pastor jest tu tylko do dzisiaj i nie będzie go aż do następnego roku, do kwietnia lub maja, a więc musiałoby to być dzisiaj.

Musiał dostrzec śmiertelne przerażenie w oczach Marty.

– Wiem, wiem – wyjąkał. – Wydaje się to niemożliwe, ale co innego możemy zrobić?

Rzeczywiście, co innego mi pozostało? – pomyślała jak przez mgłę. Prędzej wyzionę ducha, ot co. Wolę raczej umrzeć niż poślubić ciebie czy jakiegokolwiek innego mężczyznę. Idź precz, uciekaj!

On nie odgadł jednak jej wzburzonych myśli i kontynuował:

– Starałem się sam być ojcem i matką dla Missie, ale nie idzie mi to zbyt dobrze. Przez cały czas muszę przecież pracować w polu. Mam dobry kawałek ziemi i dość wygodną, chociaż małą chatę. W zamian za opiekę nad moją Missie mogę dać pani wszystko, czego może potrzebować kobieta. Jestem pewien, że z czasem ją pani pokocha. Chociaż jest z niej mała łobuzica... – przerwał. – To dziecko naprawdę potrzebuje kobiecej ręki. To wszystko, o co proszę. Chcę jedynie, aby była pani mamą dla Missie. Będzie pani mogła spać z nią w pokoju, a ja będę spał w przybudówce. I – zawahał się – mogę obiecać coś jeszcze. Gdy pojawi się następny wóz jadący na Wschód i będzie na nim miejsce dla pani, to jeśli nie będzie pani tutaj szczęśliwa, zapłacę za pani dojazd do domu. Stawiam tylko jeden warunek: zabierze pani ze sobą Missie. Byłoby to po prostu niesprawiedliwe, gdyby dziecko nie miało matki.

Wyprostował się nagle.

– Zostawię panią samą, żeby mogła pani to przemyśleć. Nie mamy dużo czasu.

Odwrócił się i odszedł. Jego przygarbione ramiona świadczyły o tym, jak wiele kosztowały go te słowa. Mimo to Marta była wzburzona i zła. Co to za mężczyzna, który proponuje małżeństwo – nawet takie – kobiecie, która dosłownie dopiero co odeszła od grobu swojego męża? Była zrozpaczona. Wolę raczej umrzeć. Wolę umrzeć – mówiła sobie. Ale co z dzieckiem Clema? Nie chciała przecież, aby ono umarło. Ogarnęło ją uczucie frustracji. Co za sytuacja! Nikogo, żadnej pomocy na tym zapomnianym przez Boga Zachodzie. Rodzina i przyjaciele byli daleko, a ona została całkiem sama. Wiedziała, że ten człowiek miał rację. Potrzebowała go i z tego powodu go znienawidziła.

– Nienawidzę tego kraju! Nienawidzę! Nienawidzę tego zimnego, nieszczęsnego człowieka! Nienawidzę go! Nienawidzę!

Ale nawet gdy wypowiadała te słowa, wiedziała, że nie ma innego wyjścia. Otarła łzy i wstała z zacienionej trawy. Zdecydowała, że nie będzie czekać na niego, aż w swym pańskim stylu powróci, by usłyszeć jej decyzję. Weszła do wozu i zaczęła pakować te kilka rzeczy osobistych, które posiadała.

Rozdział 2Mama dla Missie

Jechali w milczeniu jego wozem. Pastor był na obiedzie u Grahamów. Tam również Clark zostawił Missie, aby starsze dziewczęta zajęły się nią, podczas gdy on pomagał przy pogrzebie. Pastor powie, co ma powiedzieć, potem zabiorą Missie i pojadą do gospodarstwa. Siedziała sztywna i milcząca obok niego w trzęsącym się wozie. Z trudem podniosła rękę, aby odgarnąć ze spoconej twarzy włosy rozwichrzone wiatrem. Spojrzał na nią z troską w oczach.

– Już niedługo. Na słońcu jest bardzo gorąco. Będziesz potrzebowała jakiegoś nakrycia głowy.

Siedziała dalej w milczeniu, patrząc prosto przed siebie. Co go obchodzi, że słońce parzy ją w głowę? Co ją to obchodzi? Już i tak nic gorszego nie mogło się jej przytrafić. Odwróciła głowę, aby nie widział łez napływających jej do oczu wbrew woli. Nie chciała współczucia ze strony siedzącego obok niej upartego mężczyzny.

Konie z wysiłkiem ciągnęły wóz podskakujący w koleinach, które z dużą przesadą nazywano drogą. Bolało ją całe ciało.

Z ulgą zauważyła dom Grahamów, który wyłonił się u podnóża kilku niewielkich wzgórz. Wjechali na podwórze. Zeskoczył lekko z wozu i podszedł do niej, aby jej pomóc. Była zbyt otępiała, by odmówić. Zresztą bała się, że jeśli spróbuje zejść sama, przewróci się i padnie jak długa. Bez większego wysiłku podniósł ją, postawił na ziemi i upewnił się, że złapała równowagę. Obwiązał lejce wokół palika i gestem ręki zaprosił, aby weszła przed nim do domu.

Nie zauważała wokół siebie niczego. Była do tego stopnia oszołomiona, że jej umysł nie rejestrował żadnych faktów. Zapamiętała tylko, że drzwi otworzyła zdumiona pani Graham patrząc to na jedno z nich, to na drugie. Marta uświadomiła sobie, że w domu jest więcej ludzi, najwyraźniej czekających na zaproszenie do posiłku. W rogu zobaczyła pastora rozmawiającego z mężczyzną, którym, jak sądziła, był Ben Graham. Wszędzie wokoło pełno było dzieci. Nawet nie próbowała ich policzyć. Mężczyzna, który ją tu przywiózł, Clark Davis, rozmawiając z panią Graham, podszedł do pastora i Bena. Zwracając się do nich zaczął wyjaśniać:

– Postanowiliśmy...

Jacy my?! – wybuchnęła sprzeciwem w swoich myślach. Ty postanowiłeś!

– Postanowiliśmy się pobrać i skorzystać z okazji, że pastor jest jeszcze tutaj, aby poprowadzić ślub. Dzięki temu pani Claridge będzie miała dom, a moja Missie matkę.

Usłyszała, jak pani Graham mówi:

– To jedyna rozsądna rzecz, jaką możecie zrobić.

Potem słowa pastora:

– Tak, tak, oczywiście.

Zapanowało ogólne poruszenie, szybko przygotowywano miejsce. Po chwili tak krótkiej, że aż wydawało się to niemoralne, usłyszała dobrze znane sobie słowa. Musiała udzielić poprawnych odpowiedzi we właściwych chwilach, gdyż w końcu jak przez mgłę dotarło do niej zdanie wypowiedziane przez pastora:

– Ogłaszam was mężem i żoną.

Ponownie zapanowało wokół niej poruszenie. Pani Graham przygotowała dodatkowe miejsca przy stole i zachęcała, aby „zostali i zjedli coś, zanim pojadą”. Następnie usiedli do posiłku. Zanim dorośli wrócili do domu z pogrzebu, starsze dziewczęta zdążyły już nakarmić dzieci. Pastor pobłogosławił jedzenie. Przy stole wokół niej toczyły się różne rozmowy. Musiała coś zjeść, choć później nie mogła przypomnieć sobie, co to było ani też czy jej smakowało, czy nie. Czuła się jak automatycznie poruszająca się i mówiąca maszyna, sterowana przez coś z zewnątrz.

Następnie wstali od stołu i zaczęły się przygotowania do wyjazdu. Pastor spakował posiłek przygotowany dla niego na drogę i żegnał się ze wszystkimi. Jeden ze starszych chłopców Grahamów przyprowadził jego konia. Przed odjazdem pastor przybliżył się do Marty i w prostolinijny sposób ujął jej dłonie w swoje, życząc, aby Bóg był blisko niej w nadchodzących miesiącach. Ben i Clark odprowadzili go do osiodłanego konia, a pani Graham pożegnała go, stojąc w otwartych drzwiach. Potem odjechał. Ma Graham wróciła do pokoju, a mężczyźni podeszli do wozu Clarka.

– Sally Anne, idź, obudź małą Missie i przygotuj ją do drogi. Lauro, razem z Nellie posprzątajcie ze stołu i umyjcie naczynia.

Pani Graham krzątała się i wydawała dzieciom polecenia, lecz Marta siedziała zrezygnowana i bez sił. Była świadoma jedynie tego, że coś się wokół niej dzieje.

Sally wróciła, niosąc na rękach nieco rozczochrane małe dziecko, które pomimo widocznej senności obdarzyło wszystkich szczęśliwym uśmiechem. Marta zauważyła tylko ten uśmiech i niebieskie oczy, które z ciekawością patrzyły na nieznajomą kobietę. To musi być Missie – pomyślała obojętnie. Przypuszczenie to potwierdziło się, gdy w progu pojawił się Clark, a dziewczynka powitała go radosnym okrzykiem i wyciągniętymi rączkami. Przytulił ją do piersi, a potem na chwilę dotknął jej policzka swoim. Podziękował gospodarzowi i gospodyni, po czym zwrócił się do Marty, dając jej do zrozumienia, że będą wyruszać.

Pani Graham wyszła razem z Martą. Nikt nie składał nowożeńcom gratulacji ani życzeń. Nikt nie robił z tego ślubu święta, co wywołało w niej westchnienie ulgi. Była pewna, że jedno nieopatrznie wypowiedziane słowo, choćby całkiem szczere, przelałoby szalę goryczy i wywołało u niej potok łez. Nikt jednak nic nie powiedział. Nikt nawet nie wspomniał o małżeństwie. Ci pionierzy byli wrażliwi na uczucia innych.

Pożegnali się jak sąsiad z sąsiadem. Spojrzenie pani Graham było jednak pełne czułości, gdy zwróciła się do Marty:

– Dam ci kilka dni na urządzenie się, a potem przyjadę z wizytą. Dobrze będzie mieć tak blisko inną kobietę, którą będę mogła od czasu do czasu odwiedzić.

Marta podziękowała i ruszyli na farmę Clarka. Znowu byli zdani na łaskę i niełaskę piaszczystej drogi oraz gorącego słońca.

– To tam, już niedaleko.

Marta niemal podskoczyła słysząc słowa Clarka Davisa, spojrzała jednak w stronę, w którą skierowany był jego wskazujący palec.

Zobaczyła osłonięte drzewami od północy i niewielkim wzniesieniem terenu od zachodu gospodarstwo, które należało do siedzącego obok niej mężczyzny. Była to niewielka, ale schludnie wyglądająca chata ze studnią przed wejściem i ogródkiem z jednej strony. Wzdłuż drogi prowadzącej do drzwi rosło kilka drobnych krzewów. Nawet z oddali widziała rozkwitające na nich jesienne kwiaty.

Po drugiej stronie domu stała solidna obora dla koni i bydła, a jeszcze dalej, pośród drzew, chlew dla świń. Między oborą a domem znajdował się kurnik, a tu i ówdzie stało jeszcze kilka innych drobnych budynków. Pomyślała, że upłynie nieco czasu, zanim pozna przeznaczenie każdego z nich. Teraz była zbyt wyczerpana, aby się tym przejmować.

– Ładnie tu – wyszeptała, zdumiewając samą siebie, gdyż nie zamierzała powiedzieć niczego takiego.

To, co ujrzała, tak bardzo przypominało jej marzenia o gospodarstwie, jakie snuli razem z Clemem. Myśl ta zabolała ją i wydobyła z jej piersi cichy szloch. Nie powiedziała nic więcej i poczuła ulgę, gdy Missie, ucieszywszy się, że widzi swój dom, skupiła na sobie całą uwagę ojca.

Gdy dojechali na miejsce, wybiegł im na spotkanie pies, czule przywitany przez Clarka i Missie.

Clark pomógł jej zsiąść i powiedział łagodnie:

– Najlepiej wejdź do środka, żeby schować się przed słońcem. Połóż się, odpocznij. Sypialnia jest za salonikiem. Ja zajmę się Missie i wszystkim, czego trzeba dopilnować. I tak jest za późno na pracę w polu.

Otworzył drzwi i przytrzymał je, gdy ona wchodziła do tego obcego domu, który odtąd miał być jej własnym. Potem wyszedł, zabierając ze sobą Missie.

Nie rozejrzała się nawet wokół siebie, czując, że musi się położyć, gdyż w przeciwnym razie upadnie. Przeszła jakoś przez kuchnię i znalazła drzwi z boku saloniku, za którymi znajdowała się sypialnia. Łóżko wyglądało zachęcająco. Zatrzymała się tylko na chwilę, aby wysunąć nogi z butów, po czym padła na pościel. W domu było chłodno i zmęczone ciało zaczęło domagać się pierwszeństwa nad oszołomionym umysłem. Wstrząsnął nią szloch, stopniowo jednak uspokoiła się na tyle, że mogła zapaść w głęboki, choć niespokojny sen.