Długa podróż miłości - Janette Oke - ebook + audiobook

Długa podróż miłości ebook i audiobook

Janette Oke

5,0

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Kontynuacja książek "Miłość przychodzi łagodnie" i "Obietnica trwałej miłości". Nareszcie wielkie marzenia i wspólne plany Missie i jej ukochanego Williego zostają uwieńczone wspólną wyprawą na Zachód oraz rozstaniem z równie ukochaną rodziną. Jej wspomnienia są słodko-gorzkie w obliczu trudów długiej i nużącej podróży, kiedy muszą jechać w skwarze słońca, w deszcz, w błocie, czy przeprawiać się przez wysokie wody rzeki lub nawet zmierzyć się twarzą w twarz ze śmiercią.

Czy ich wzajemna miłość i wiara w Boga zniosą próbę szokującego odkrycia na końcu ich drogi?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 284

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 8 godz. 1 min

Lektor: Czyta: Karolina Garlej-Zgorzelska

Oceny
5,0 (2 oceny)
2
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Ela267

Nie oderwiesz się od lektury

Polecam przeczytać
00
Grotka

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo ciepła powieść. Dobrze nagrany audiobook, bardzo przyjemnie się słucha.
00
spioszek

Nie oderwiesz się od lektury

Piękna powieść. Kolejny tom, który przyjemnie się czyta.
00

Popularność




Wstęp

Wyobraźmy sobie przez moment rozstanie rodziny w czasach osadników. Dorosłe dzieci oświadczają rodzicom, że czują powołanie, by zdobywać Zachód.

Przez wiele tygodni i miesięcy całej rodzinie towarzyszą gorące emocje. Planują cały wyjazd, szyją ubrania i pościel, zaopatrują się w potrzebne rzeczy, pakują do skrzyń niezbędne wyposażenie, które będzie miało im służyć przez najbliższe miesiące lub nawet lata. Na długą podróż muszą zgromadzić i przygotować żywność – od kawy przez mąkę, smalec, miód, melasę aż po sól i inne produkty marynowane, solone, suszone i puszkowane. Potrzebne będą też lampy i nafta, smar do wozu, zapasowe części do uprzęży, jak również broń i proch strzelniczy, narzędzia, gwoździe, liny, naczynia gliniane, czajniki, garnki, dzbanki, patelnie, talerze i miski, leki, nasiona, materiały do szycia ubrań, gdy stare się zużyją lub zniszczą. Spakować należy też meble: łóżko, stół i krzesła oraz inne wyposażenie, takie jak na przykład kuchenka, maszyna do szycia, jeśli w ogóle zdoła je pomieścić wóz.

Przedmioty łatwe do stłuczenia trzeba ostrożnie ułożyć w ręcznie wykonanych skrzyniach i obsypać trocinami. Wszystko musi być zabezpieczone na wypadek zamoknięcia, zważywszy że będą musieli przeprawiać się przez rzekę i niejednokrotnie podróżować w czasie ulewnego deszczu. Po skończonej podróży skrzynie zostaną rozpakowane i rozmontowane, a każda deska posłuży jako materiał budowlany, na przykład do wykonania ram okiennych, stołków albo kołyski dla dziecka. Trociny, którymi oprószać się będzie bizonie odchody, zostaną wykorzystane jako rozpałka do ognia.

Naczynia i słoiki z żywnością po opróżnieniu zostaną później użyte do przechowywania.

Tak, przeprowadzka to niesamowite przedsięwzięcie. Przygotowania do niej doprowadzają umysł, ciało i emocje do krańców wytrzymałości. Lecz co się będzie działo, gdy skończy się sortowanie i pakowanie rzeczy, gdy wozy będą już załadowane, zaprzęg przymocowany, a wóz gotowy do wyruszenia w drogę?

Matki i ojcowie będą żegnać swoje latorośle ze świadomością, że być może nie zobaczą się z nimi już nigdy. Transport korespondencji zajmuje wiele miesięcy, jeśli listy w ogóle dochodzą. Dlatego często rodzice na Wschodzie nie wiedzą nic o swoich dzieciach czy wnukach, gdzie są i jak im się powodzi. Ci, którzy pozostają na miejscu, mają nadzieję, że brak wiadomości to dobra wiadomość – gdyż tylko złe wieści mają na tyle duże znaczenie, by dostarczyć je na odległość wielu mil.

Żona podąża za mężem w przekonaniu, że jej miejsce znajduje się przy jego boku, niezależnie od tego, jak mocno jest przywiązana do domu rodzinnego, który zna i kocha. W nowym świecie, gdzie zmierzają, czekają ich niebezpieczeństwa, samotność i niepowodzenia, ale ona mimo to decyduje się jechać w daleką drogę.

Często myślę o żonach zachodnich osadników. Jak wielkie koszty musiały ponosić, podążając za marzeniami swoich mężów! Podejmowały ogromne ryzyko, rezygnując ze spokojnego życia, pozbawione bezpieczeństwa, rodząc dzieci bez akuszerki czy lekarza, pielęgnując chore potomstwo, gdy brakowało leków i opieki medycznej. Pełniły równocześnie wiele ról: były w jednej osobie matkami, nauczycielkami, katechetkami, lekarkami, krawcowymi i zaopatrzeniowcami dla powiększającej się rodziny. Bez narzekania wspierały swoich mężów w czasie powodzi, zamieci śnieżnych, burz piaskowych i susz. Kroczyły z podniesioną głową, mimo że nie miały się w co ubrać, brakowało narzędzi do pracy, a nawet jedzenia.

Niech pamięć o nich będzie błogosławiona – o kobietach, które odważnie towarzyszyły swoim mężom oraz tym, które ze łzami w oczach i bólem ściskającym serce pozwalały odejść w nieznane swoim najbliższym. I niech Bóg udziela i nam takiej wiary, siły, odwagi, miłości oraz determinacji, które pomagały im wytrwać.

Janette Oke

Rozdział 1Początek podróży

Missie zdjęła czepek. Promienie popołudniowego słońca padały wprost na jej głowę. Nie była pewna, czy to najlepsze rozwiązanie, gdyż w ten sposób rezygnowała z ochrony przed ostrym słońcem, jaką mimo wszystko zapewniał jej szeroki daszek czepka. Bez niego nie odczuwała też delikatnego smagania wiatru po twarzy. Było wyjątkowo upalnie! Pocieszała się myślą, że najgorszy skwar tego dnia mają już za sobą. Z pewnością zaraz zrobi się chłodniej – gdy tylko zachodzące słońce obniży swój tor.

Ten pierwszy dzień podróży wydawał jej się strasznie długi i męczący. Emocje poranka szybko minęły, dając wrażenie, jakby od wyjazdu upłynęły już długie tygodnie. Ale nie. Czas wskazywał na to, że bolesne pożegnanie z ukochaną rodziną nastąpiło zaledwie tego dnia o świcie.

Kiedy przypomniała sobie łzy i poranną melancholię, przeszył ją dreszcz emocji. Razem z Williem naprawdę znajdowali się już w drodze na Zachód. Okres marzeń i planów nareszcie uwieńczyła wspólna wyprawa. Z perspektywy wozu ich marzenia, choć wciąż tak bardzo odległe, były mocno osadzone w rzeczywistości.

Zmęczone i obolałe ciało potwierdzało Missie, że podróż stała się faktem. Siedząc na twardych deskach, przesunęła ciężar ciała, próbując znaleźć dla siebie w miarę wygodną pozycję. Willie odwrócił się do niej. Wiedziała, że chociaż nie patrzy w przód, jego ręce sprawnie trzymają lejce, wyczuwając każdy ruch poruszającego się z trudem zaprzęgu.

– Jesteś zmęczona? – zapytał z troską, patrząc uważnie na jej zarumienioną od gorąca twarz.

Missie uśmiechnęła się mimo znużenia i odsunęła do tyłu kosmyk wilgotnych włosów.

– Troszkę. Myślę, że dobrze mi zrobi, jak znów rozprostuję nogi.

Willie pokiwał głową i odwrócił się znowu do koni.

– Będzie mi ciebie brakowało tu z przodu – stwierdził – ale oczywiście rozumiem, że potrzebujesz się od czasu do czasu trochę przejść. Chcesz już teraz zejść z wozu?

– Za chwilkę – Missie zamilkła, po czym znów się odezwała: – Strasznie trzęsie ten wóz… i jeszcze ten pył wychodzący spod kół i unoszący się w powietrzu… takie uroki jazdy wozem.

Czuła, że Willie patrzy na nią kątem oka.

– Uprząż skrzypi, konie tupią, ludzie pokrzykują… nie wyobrażałam sobie, że cały czas będziemy jechać w takim hałasie – podsumowała.

– Podejrzewam, że gwar z czasem ucichnie, gdy wszyscy się przyzwyczaimy do długiej podróży – powiedział Willie głosem zdradzającym niepewność.

– Tak, też tak myślę… – zgodziła się prędko, zdając sobie sprawę, że miał teraz na głowie o wiele więcej zmartwień niż jej samopoczucie.

Wsunęła mu dłoń pod pachę. Czuła jego napięte mięśnie, gdy przyciągnął ją do siebie, zapewniając tym gestem o swojej miłości. Widziała, że jego silne dłonie pewnie prowadzą zaprzęg. Szorstka bawełniana koszula miejscami cała była mokra od potu. Zauważyła, że odpiął kilka guzików pod szyją.

– Wydaje mi się, jakbyśmy cały ten hałas i pośpiech wzięli ze sobą z domu – powiedziała z grymasem na twarzy.

– Co masz na myśli?

– No wiesz… Ta atmosfera przypomina mi ostatnie dni spędzone w domu… Całe to planowanie, pakowanie, upychanie rzeczy do skrzyń, ładowanie ich na wóz… Wydawało mi się, że nigdy tego nie skończymy… A hałas przy tym był równie okropny… Wszyscy coś mówili jeden przez drugiego, ktoś walił młotkiem, a inny toczył z hukiem beczki… To wyglądało jak dom wariatów.

– Rzeczywiście - roześmiał się Willie.

Znów zapadło milczenie. Missie czuła, że Willie ukradkiem jej się przygląda, aż w końcu odezwał się ostrożnie:

– Coś mi się wydaje, że intensywnie o czymś myślisz.

Missie zdobyła się jedynie na ciche westchnienie i jeszcze mocniej uścisnęła ramię męża.

– Intensywnie to za dużo powiedziane... Ale tak, nie mogę przestać myśleć o domu. Musi tam teraz panować okropna, przejmująca cisza… Po tych wszystkich dniach, tygodniach i miesiącach biegania, zamieszania…

Missie była tak ogarnięta zadumą, że nawet nie dokończyła zdania, a Willie nie chciał jej przeszkadzać w tych cichych rozważaniach.

Myślała o obu zapakowanych po brzegi wozach. Wcześniej nie sądziła, że to w ogóle możliwe, żeby upchnąć w nich aż tyle rzeczy. Udało im się załadować wszystko, czego prawdopodobnie będą potrzebowali w ciągu nadchodzących miesięcy – nawet to, bez czego moglibyśmy się obejść, gdyby się nie zmieściło – myślała, jakby z wyrzutami sumienia. Przypomniała jej się zwłaszcza elegancka zastawa, którą mama kupiła jej za pieniądze zaoszczędzone ze sprzedaży jaj, a potem samodzielnie zabezpieczała trocinami.

– Kiedyś będziesz mi wdzięczna, że ją wzięłaś – zapewniała ją Marta. Missie w głębi serca czuła, że zawsze, ilekroć będzie patrzyła na tę porcelanę, przywoła to w jej pamięci słodko-gorzkie wspomnienia.

Ogarnął ją smutek. Nie chciała, by Willie odczytał jej myśli. Rozważania o domu i ukochanych osobach wzmagały odczuwany gdzieś w głębi serca ból. Jeśli nie będzie ostrożna, zaraz się rozpłacze. Przełknęła ślinę i zmusiła się do serdecznego uśmiechu, którym obdarzyła męża.

– Może powinnam się jednak trochę przejść już teraz – powiedziała energicznie.

– Zatrzymam się tam, na rozszerzeniu drogi – obiecał jej, na co Missie przytaknęła.

– Zauważyłaś, że zostawiliśmy już za sobą wszystkie znane nam gospodarstwa? – zapytał Willie.

– Tak, wiem.

– Chyba dopiero teraz zacząłem sobie uzmysławiać, że naprawdę jesteśmy w drodze na Zachód – szczera radość w jego głosie skłoniła ją do odwzajemnienia uśmiechu. Naprawdę podzielała jego szczęście i podekscytowanie, ale w tej samej chwili poczuła znany jej dobrze ucisk w żołądku. Udawała się ze swoim mężem na Zachód, ale daleko za sobą pozostawiała wszystkich tych, których znała i kochała. Kiedy znowu będzie mogła się z nimi spotkać? Czy w ogóle kiedykolwiek ich jeszcze zobaczy? Do jej oczu napłynęły łzy.

Willie zatrzymał na moment wóz, by mogła zejść. Gdy ruszył, spod kół uniósł się pył. Missie cofnęła się o kilka kroków. Zawiązała na głowie czepek, by zabezpieczyć włosy przed wzbitym w powietrze piachem. Skinęła głową człowiekowi wynajętemu przez nich do prowadzenia drugiego wozu, po czym rozejrzała się dookoła. Zastanawiała się, czy spotka wśród podążających wzdłuż wozów kogoś, z kim już wcześniej zdążyła się zapoznać. Nikogo znajomego jednak nie rozpoznała, więc uśmiechnęła się do ludzi idących obok i bez słowa dołączyła do nich.

Szła po zakurzonej, wyboistej drodze, a jej ciało, choć młode i zdrowe, coraz bardziej odmawiało jej posłuszeństwa. Zastanawiała się, jak dają radę iść starsze kobiety. Zwróciła szczególną uwagę na dwie, które podążały tuż obok niej, po prawej stronie. Wyglądają mniej więcej na osoby w wieku mamy – pomyślała. – Mama wciąż czuje się doskonale, jest silna i pracuje ciężej niż ja. Nie chciałabym jednak widzieć jej w takiej sytuacji.

Kobiety rzeczywiście wyglądały na zmęczone. Missie czuła w sercu głębokie współczucie. Nagle przypomniała sobie to, co mówił im przewodnik karawany, pan Blake. Zanim wyruszyli dzisiejszego poranka, dawał im ważne instrukcje. Wydawało jej się to głupie, kiedy zapowiadał, że przez pierwsze dni będą jechali krócej. Teraz rozumiała, że wiedział, co mówi.

Słońce obniżało swój bieg do linii horyzontu i Missie wiedziała, że wkrótce zatrzymają się na postój. Podeszła do kobiet i przedstawiła się. Krótka pogawędka dobrze im zrobiła i pozwoliła na chwilę zapomnieć o zmęczeniu.

Kiedy rozmowy dobiegły końca, pomyślała o mężu. Za­stanawiała się, czy cieszy się z perspektywy wcześniejszego postoju na noc, czy też jego gorliwość w dotarciu do miejsca przeznaczenia będzie skłaniała go do tego, by marzyć o dłuższym dniu podróży.

Była dumna ze swojego męża. Był taki przystojny. Miał ciemne, lekko kręcone włosy, głęboko osadzone, brązowe oczy, brodę z wcięciem przypominającym dołeczek i zgrabny nos, który stracił nieco swoją doskonałość po upadku Williego z drzewa w wieku dziewięciu lat. Poza tym był wysoki i miał silne, szerokie ramiona – tak wyglądał jej Willie.

Kiedy o nim myślała, miała przed oczami nie tylko jego wygląd zewnętrzny, lecz przede wszystkim charakter, który tak dobrze znała. Willie, który był wyjątkowo męski, potrafił też doskonale czytać jej myśli. Zawsze najpierw miał na uwadze dobro innych, zanim pomyślał o sobie. Był bardzo ugodowy w stosunkach z ludźmi, lecz stanowczy wobec siebie. Silny, wytrwale dążący do celu, trochę uparty, lecz Missie wolała opisywać go jako człowieka z wielką determinacją. Cóż, może odrobina uporu była nieodłączną cechą w realizowaniu jego wielkich marzeń o hodowli bydła, pracy przy koniach, posiadaniu własnego rancza i zdobyciu ziemi na dalekim Zachodzie.

Kiedy dwa lata wcześniej Willie wyjechał, by sprawdzić, czy realizacja jego marzeń jest możliwa, przetrwał niekończące się poszukiwania oraz biurokrację. W końcu otrzymał dokument potwierdzający przydział ziemi. Później, kiedy poślubił Missie, ich wyjazd musiał się odwlec ze względu na konieczność zebrania funduszy na podróż i pierwsze inwestycje. Choć drażniło go to opóźnienie, marzenia w nim nie umarły. Pracował ciężko w młynie, odkładając każdy zaoszczędzony grosz, dopóki nie zarobił wystarczającej kwoty. Missie była dumna, gdy również mogła coś dołożyć ze swojej nauczycielskiej pensji, tak by szybciej mogli nazbierać sumę potrzebną na podróż. Dawało jej to wiele satysfakcji, że może mieć udział w realizacji marzeń swojego męża, które stopniowo stawały się również jej marzeniami.

Missie spojrzała w niebo, by zorientować się co do pory dnia i oszacowała, że może być około trzeciej lub czwartej po południu.

W ich domu zawsze można było po aktywnościach członków rodziny stwierdzić, która jest aktualnie godzina. O tej porze mama pewnie zrobiła sobie krótką przerwę od ciężkich codziennych zadań i usiadła w swoim ulubionym fotelu z robótką lub cerowaniem. Tata pewnie wciąż jest w polu. Rodzice również byli bardzo hojni i odłożyli dla nich dość dużą sumę pieniędzy. Przypomniała sobie ostatnie chwile spędzone z nimi. Choć miało to miejsce zaledwie tego poranka, to czas i odległość nie stanowiły jedynej miary rozstania. Było nią jej nowe życie, które właśnie rozpoczynała z Williem.

Mama i tata bardzo dzielnie poradzili sobie z pożegnaniem. Clark zgromadził wszystkich wokół siebie i poprowadził w rodzinnej modlitwie. Marta usiłowała opanować łzy.

– Mamo, popłacz sobie, jeśli chcesz – powiedziała Missie i za chwilę obie trzymały się w uścisku i płakały tak długo, aż w końcu Missie poczuła ulgę i pociechę, podobnie jak Marta.

Missie otarła łzy i rozejrzała się wokół, upewniając się, że nikt ich nie zauważył. Odsunęła od siebie myśli o samotności, jaką teraz odczuwała. Musiała się opanować, jeśli nie chciała przybyć do obozu z zaczerwienionymi, opuchniętymi oczami i czerwonymi plamami na policzkach. Poza tym, miała Williego, a przede wszystkim miała Boga – tak naprawdę nigdy nie będzie samotna. Modlitwa taty tego poranka przypomniała jej, że Pan będzie przed nimi i za nimi w czasie całej podróży.

Missie szła naprzód, powłócząc zmęczonymi nogami. Nawet solidne buty do wędrówki nie ukrywały rozmiaru jej małych stóp. Wiedziała, że nie zatuszuje również swojego młodzieńczego wyglądu pod jasnobrązową, bawełnianą sukienką. Wcześniej przypadkiem podsłuchała rozmowę dwóch mężczyzn na jej temat. Stwierdzili, że „taka chudzinka jak ona, która nie ma pewnie jeszcze piętnastu lat, nie przetrwa nawet tygodnia tej wędrówki”. Nie wiedziała, czy ma płakać, czy się śmiać, ale zrezygnowała z jednego i drugiego. Pewnie by nie uwierzyli, że ma już przecież za sobą dwa lata pracy w charakterze dyplomowanej nauczycielki. Zamierzała im udowodnić, jak bardzo się mylą w swojej opinii.

Podniosła rękę i odgarnęła z twarzy spadający kosmyk włosów, który wydostał się spod czepka i przykleił do wilgotnego od potu czoła. Wiedziała, że policzki ma zaczerwienione od skwaru. Mimo tęsknoty za domem, zmęczenia i palącego słońca czuła entuzjazm i podekscytowanie, kiedy myślami wybiegała w przyszłość – do życia w nowym miejscu razem z Williem.

Jej uwagę przykuli towarzysze podróży. Niektóre kobiety, podążając za wozami, zbierały suche kawałki drewna i gałązki. Dzieci biegały tam i z powrotem, również podnosząc z ziemi chrust na opał. Zapewne i one nie mogą się doczekać postoju – pomyślała Missie i sama zaczęła rozglądać się za drewnem.

Z przodu zrobiło się małe zamieszanie. Woźnice, zgodnie z otrzymaną rano instrukcją, skręcali wozami, tworząc okrąg. Missie przyspieszyła kroku. Niedługo będzie mogła odpocząć w cieniu. Jakże wspaniale będzie usiąść na chwilkę i pozwolić, by popołudniowy wiatr ochłodził jej rozgrzaną twarz i ciało. Czekała też na okazję, by porozmawiać z Williem i dowiedzieć się, jak przetrwał tę krótką chwilę rozstania.

Tętno jej przyspieszyło, gdy zaczęła się zastanawiać, czy dzisiaj wieczorem przy ognisku będzie miała okazję szepnąć Williemu na ucho o coraz głębszym przekonaniu, że być może wkrótce zostaną rodzicami. Była tego niemal pewna, choć wciąż jeszcze mu nic nie powiedziała. Nie chciałabym wzbudzać w nim złudnej nadziei lub obarczać go niepotrzebnym zmartwieniem – tłumaczyła się przed samą sobą.

Czy Willie się ucieszy? Wiedziała, że uwielbia dzieci i pragnie mieć syna. Ale przypuszczała, że w obecnych okolicznościach będzie się o nią martwił. Wiązał wielkie nadzieje z wyprawą na Zachód i urządzeniem dla nich wspólnego domu, jeszcze zanim pojawią się dzieci. Długa podróż wozem może okazać się niezwykle trudna dla przyszłej mamy. Tak, Willie mógłby uważać, że dziecko powinno począć się w innym, bardziej dogodnym czasie.

Missie nie miała takich obaw. Była młoda i zdrowa, a poza tym, zanim urodzi się dziecko, będą już przecież dawno na miejscu. Jednak celowo odkładała podzielenie się tą wieścią z Williem na późniejszy czas. Denerwowała się trochę, kiedy myślała, że jeśli dowiedziałby się wcześniej, mógłby zaproponować przesunięcie wyprawy do czasu, aż dziecko się urodzi. Wiedziała jednak, że i tak wystarczająco długo odkładał decyzję o wyjeździe.

Z tego względu chowała swój słodki sekret w sercu. Nie odważyła się zdradzić go nawet swojej mamie, choć całą sobą tego pragnęła. Będzie się niepotrzebnie martwiła – myślała sobie – nie zmruży spokojnie oka, gdy będziemy w drodze.

Z oddali obserwowała, jak wozy układają się w okręgu, jeden przy drugim. Willie odczepiał konie od jednego wozu, a Henry Klein – ich wynajęty woźnica – zajmował się drugim. Kiedy przez wiele tygodni pakowali rzeczy, było jasne, że jeden wóz nie wystarczy zarówno na mieszkanie w czasie podróży, jak i na transportowanie bagażu oraz całego wyposażenia gospodarstwa domowego. Clark, tata Missie, zaproponował, by wzięli drugi wóz i wynajął dla nich woźnicę. Inni uczestnicy karawany również mieli więcej niż jeden wóz, ale większość miała to szczęście, że powozić mogli podróżujący razem z nimi inni członkowie rodziny. Willie nawet przez sekundę nie pomyślał, by jego żona miała przysłużyć mu się w taki sposób.

Missie zbliżała się do swoich wozów. W karawanie było ich razem dwa­dzieścia siedem i teraz ze zgrzytem kół zajmowały swoje miejsca, a spoceni woźnice pokrzykiwali na konie, kiedy ustawiały się w okrąg na nocny postój.

Podeszła do Williego i obdarzyła go serdecznym uśmiechem.

– To był długi dzień… wyglądasz na wyczerpaną – powiedział z troską w oczach.

– Tak, jestem trochę zmęczona. Słońce tak mocno grzało, że chyba opadam z sił.

– A więc czas na porządny odpoczynek. Trochę cienia pomoże ci się odprężyć. Chcesz, żebym przyniósł ci z wozu krzesło albo koc?

– Sama to zrobię. Ty musisz zająć się teraz końmi.

– Pan Blake mówi, że zaraz za tym laskiem znajduje się potok. Zabierzemy tam konie i bydło do pojenia i przywiążemy je. Blake mówi, że jest tam też mnóstwo trawy.

– Kiedy chcesz zjeść kolację? – zapytała.

– Nie wcześniej niż za jakieś dwie godziny, także masz mnóstwo czasu na odpoczynek.

– Będę potrzebowała więcej drewna na ogień. Nie zdążyłam nazbierać wystarczająco...

– Nie spiesz się z ogniem. Nazbieram trochę chrustu, jak będę wracał. Henry też coś przyniesie. A ty odpocznij w cieniu. Wyglądasz na ledwie żywą – powiedział zaniepokojony.

– To z emocji i z powodu całej tej nowej sytuacji. Muszę się przyzwyczaić. Ale teraz, masz rację, odpocznę sobie w cieniu tych drzew. Dobrze mi zrobi, jak się na chwilę położę.

Willie odszedł z końmi i dwiema krowami, które w czasie drogi przywiązane były z tyłu wozu. Missie wzięła koc i rozłożyła go na ziemi w cieniu drzew.

Gnębiło ją lekkie poczucie winy. Wszystkie inne kobiety były zajęte jakąś pracą. Cóż… ona odpocznie przez chwilkę, a potem też zacznie przygotowywać kolację. Usiądzie sobie wygodnie tylko na trochę.

Missie oparła się o pień drzewa i zamknęła oczy. Odwróciła głowę w stronę, skąd wiał lekki wiatr, rozwiewający luźne pasemka jej włosów i przyjemnie chłodzący jej rozgrzaną twarz. Zbolałe kości błagały o ciepłe, relaksujące zanurzenie w wannie. Gdyby tylko była w domu… Szybko odsuneła od siebie tę myśl. Wielki dom rodziców, z przestronną kuchnią i szerokim holem, nie był już jej domem. A pokój na górze z falbaniastymi zasłonkami i kolorowymi dywanikami nie był już jej pokojem. Należała teraz do Williego, a on do niej. Pomodliła się krótko o to, by okazała się godną takiego mężczyzny, jakim był Willie, oraz by Bóg pomógł jej stworzyć dla niego dom wypełniony szczęściem i miłością. Mając wciąż zamknięte oczy, poczuła jak jej zbolałe ciało bezwładnie osuwa się na koc.

Nie zważaj na to – rozkazywała sobie – nie zważaj na to, to tylko chwilowe. Zaraz przejdzie.

Rozdział 2Koniec dnia

Missie otworzyła oczy, zaskoczona zmianami, jakie zobaczyła wokół siebie. Było już znacznie chłodniej, a słońce, tak mocno przypiekające w ciągu dnia, wisiało teraz nisko nad horyzontem.

W powietrzu unosił się przyjemny i ostry zapach dymu z ogniska. Oprócz niego czuć było aromat podgrzewanego jedzenia i parzonej kawy. Żołądek Missie ścisnął się z głodu. W pełni przebudzona, rozejrzała się i poczuła zakłopotanie, kiedy zobaczyła, że pozostałe kobiety krzątają się przy robieniu kolacji. Z pewnością w czasie, kiedy drzemała, wszystkie one pilnie pracowały. Co też musiały sobie o niej pomyśleć? Wkrótce wróci Willie i nie zastanie nawet rozpalonego ogniska.

Wstała pospiesznie i udała się w kierunku wozu. Wygładziła sukienkę oraz zmierzwione włosy. Dopiero po chwili uświadomiła sobie, że ogień, który płonie tuż obok ich wozu to ich ognisko, a smakowity zapach mięsa oraz kawy wydobywa się z ich garnków. Próbowała poukładać sobie to wszystko w głowie, gdy nagle Willie wyjrzał ze środka wozu. Na jego twarzy wciąż widoczne było zaniepokojenie, ale wkrótce, kiedy jej się przyjrzał, poczuł ulgę.

– Wyglądasz już trochę lepiej. Jak się czujesz?

– Dobrze… naprawdę, wszystko dobrze – zająknęła się, po czym dodała ściszonym głosem: – Ale śmiertelnie mi wstyd.

– Wstyd? – głos Williego wydał jej się nienaturalnie głośny. – Dlaczego?

– No wiesz… Ja tu sobie drzemię w środku dnia, a ty… rozpalasz ogień, robisz kawę i… Ojej, oni wszyscy sobie pomyślą, że mój mąż wszystko musi robić za mnie!

– Jeśli tylko tym się martwisz – odpowiedział Willie – to myślę, że możemy nauczyć się z tym jakoś żyć. Poza tym, to nie ja rozpaliłem ogień, tylko Henry. Strasznie mu się spieszyło z kolacją. Ludzie, ile on potrafi zjeść! Zanim dotrzemy na miejsce, będziemy chyba musieli zarżnąć obie te krowy, żeby go wyżywić.

– Czyli Henry już jadł?

– Oczywiście, że tak... zostawił nawet trochę dla nas. Szybko skończył, bo jak się okazuje, w naszej kolumnie jadą dwie młode dziewczyny. Chyba poszedł się z nimi zapoznać – Willie mrugnął do niej porozumiewawczo.

– A ty nie wychodzisz z wozu? – zapytała Missie.

– Właśnie szukałem chleba. Nie mogę niczego znaleźć między tymi wszystkimi garnkami, puszkami i skrzyniami. Nie pamiętasz, gdzie go włożyłaś? Henry łapczywie zjadł wszystko bez chleba, ale ja chciałbym ukroić sobie kromkę do kolacji.

Missie się roześmiała.

– Naprawdę? – pokręciła głową. – Założę się, że już go miałeś w rękach. Jest tutaj, masz go niemal pod nosem… – wgramoliła się na wóz – o tutaj. Zaraz ci ukroję kawałek. Mama przygotowała nam też ciasto, specjalnie na pierwszy wieczór w podróży.

Kiedy Missie wyjęła chleb i ciasto z pudełek, znowu coś w niej drgnęło. Stanęła jej przed oczami rozpalona twarz Marty pochylonej nad piecem i wyjmującej formy z ciastem dla dwojga młodych ludzi, których tak bardzo kochała.

Willie zdawał się wyczuwać nastrój Missie. Splótł ręce wokół jej talii i przytulił ją do siebie.

– Jej też na pewno ciebie brakuje – powiedział czule, całując jej włosy.

Missie z trudem przełknęła ślinę.

– Tak, wiem… – wyszeptała.

– Missie… – zawahał się Willie – jesteś pewna, że chcesz jechać? Wiesz, wciąż jeszcze nie jest za późno, żeby zawrócić. Jeśli tylko masz jakieś wątpliwości… Jeśli czujesz…

– Ojej, oczywiście, że nie! – odpowiedziała Missie stanowczo. – Nie mam żadnych wątpliwości. Nie mogę się doczekać, kiedy zobaczę twoją ziemię i kiedy zbudujemy na niej nasz własny dom. Przecież wiesz o tym! Pewnie, że będę tęsknić za mamą, tatą, za całą rodziną, zwłaszcza na początku... Ale będę musiała kiedyś się z tym uporać, dorosnąć. Tak jak zresztą każdy.

Jak Willie mógł w ogóle pomyśleć, że jest taka samolubna i chce zaprzepaścić jego marzenia?

– Jesteś pewna?

– Oczywiście, że tak!

– To nie będzie łatwa podróż, wiesz o tym.

– Wiem.

– I nie będzie nam łatwo również wtedy, kiedy dotrzemy już na miejsce. Nie będziemy mieć jeszcze domu, sąsiadów, kościoła… Będzie ci tego wszystkiego brakowało, Missie.

– Ale będę miała ciebie.

Willie przytulił ją znowu do siebie.

– Obawiam się, że nie zrekompensuję ci tego wszystkiego, co zostawiłaś w domu rodzinnym. Ale bardzo cię kocham, Missie. Bardzo...

– Tylko tego potrzebuję – wyszeptała. – Miłość jest jedyną rzeczą, bez której nie mogłabym żyć – pocałowała go w policzek. – Dopóki będziesz mnie kochał, powinnam sobie jakoś poradzić.

Delikatnie wyślizgnęła się z jego objęć.

– Zjedzmy lepiej to, co przygotowałeś na kolację. Jestem okropnie głodna.

Willie przyznał jej rację.

– Ale obawiam się, że kiedy spróbujesz mojej kuchni, możesz zmienić zdanie…

Roześmiali się oboje.

Kiedy skończyli posiłek i Missie pozmywała naczynia, Willie wyciągnął oprawioną w irchę Biblię, dodatkowo starannie zapakowaną w pergamin.

– Tak sobie myślałem – odezwał się – że nasze poranki będą krótkie, bo będziemy musieli szybko się uwijać. Uznałem, że łatwiej będzie nam czytać Biblię wieczorami.

Missie zgodziła się z mężem i usiadła wygodnie obok niego. Wciąż było jeszcze wystarczająco widno na lekturę, ale wkrótce zacznie się powoli ściemniać. Willie znalazł odpowiedni fragment i zaczął czytać na głos:

– „Nie lękaj się, bo Ja jestem z tobą; nie trwóż się, bom Ja twoim Bogiem. Umacniam cię, jeszcze i wspomagam, podtrzymuję cię moją prawicą sprawiedliwą”.

– Twój tato podkreślił dla nas ten werset. Kiedy dzisiaj rano wręczał mi Biblię, przeczytał mi go i jeszcze zaznaczył czerwoną wstążką. Powiedział, żebyśmy razem czytali ten werset i przypominali go sobie każdego dnia, aż stanie się czymś realnym i znaczącym w naszych sercach.

– To odpowiedni werset – powiedziała Missie drżącym głosem. Gdyby teraz zamknęła oczy, zapewne w wyobraźni zobaczyłaby tatę siedzącego przy stole w kuchni z otwartą Biblią przed sobą i całą rodzinę zgromadzoną przy nim. Może nawet usłyszałaby jego głos wypowiadający poranną modlitwę. Jej tata – duchowy przywódca rodziny. Teraz głową jej rodziny był Willie – odtąd on był jej duchowym przywódcą; odtąd u niego będzie szukała wsparcia i prowadzenia na każdy dzień – szczęśliwy czy też trudny. Nie była już córeczką Clarka; była kobietą i żoną. Clark przekazał opiekę nad nią w ręce Williego. Choć Missie była pewna miłości ojca i jego modlitw, wiedziała, że bardzo cieszy go również świadomość, iż jego córka zajmuje teraz właściwe miejsce w swoim życiu… przy boku Williego.

Missie chwyciła męża za rękę i wtuliła się w jego ramię, kiedy razem modlili się do Boga. Willie podziękował Mu za to, że był z nimi przez cały dzień i za miłość osób, z którymi się rozstali. Modlił się, by Bóg pocieszył ich serca w tym trudnym czasie, kiedy razem z Missie będą uczyli się żyć z dala od swoich rodzin. Poprosił o bezpieczeństwo w czasie podróży, a szczególnie o siły dla Missie na długie dni, jakie są jeszcze przed nimi – w jego głosie znów dało się wyczuć troskę. Missie uznała, że dzisiejszy wieczór nie jest dobrą okazją, by zdradzić mężowi swój sekret. Nie było sensu dodatkowo go martwić. Lepiej poczekać, kiedy sama przyzwyczai się do podróży po wyboistej drodze, do przemierzania jej pieszo, i kiedy zahartuje się jej rytmem. Poza tym – wmawiała sobie – wciąż sama nie jest do końca pewna.

Jeśli ma rację (a w głębi duszy przyznawała, że musi ją mieć), to zapewne z każdym upływającym dniem będzie nabierała nowej energii i sił fizycznych. Na pewno świeże powietrze i dodatkowy ruch dobrze jej zrobi. Poczeka jeszcze jakiś czas. Może niedługo Willie sam zobaczy, że jest zdrowa i silna, a wtedy wyjawi mu swój sekret. Będzie, zapewne tak jak ona, podekscytowany perspektywą zostania rodzicem.

Och, gdyby tylko mogła powiedzieć o tym mamie i tacie, spojrzeć im prosto w oczy i oznajmić z radością: „Chyba wkrótce zostaniecie dziadkami – co wy na to?”. Na pewno przytuliliby ją i razem śmialiby się i płakali ze szczęścia. Jak wiele sprawiłaby im radości, dzieląc się z nimi tą dobrą nowiną. Ale cóż… nie powiedziała im… i nie był to też jeszcze najlepszy czas, by powiedzieć Williemu. Postanowiła poczekać.

Rozdział 3Kolejny dzień podróży

Missie z trudem przewracała się na drugi bok. Robiła to ostrożnie, sprawdzając, jak bardzo zabolą ją plecy, ręce i nogi. A bolało ją dosłownie wszystko! W półśnie nie potrafiła uzmysłowić sobie, co było tego przyczyną. Gdy odchodziła senność, wszystko powoli jej się przypominało, a w jej sercu pojawiały się na przemian uczucie ekscytacji i obawa. Zmierzali z Williem na podbój Zachodu, tłukąc się wczoraj wozem po wyboistej drodze. Kiedy trudno jej już było to znosić, schodziła z wozu i szła pieszo tak długo, dopóki jej ciało znów nie zaczynało protestować. Teraz, po nocy spędzonej na twardym, wąskim łóżku w swoim nowym „mieszkaniu” na kółkach, czuła się jeszcze bardziej obolała.

Williego też zapewne boli każdy mięsień – pomyślała. Wyciągnęła do niego rękę, ale natrafiła jedynie na pustą poduszkę. Willie niepostrzeżenie opuścił już ciasne pomieszczenie w wozie, które przez wiele tygodni będzie stanowiło ich dom. Missie szybko wstała z łóżka, tłumiąc jęk.

– Kolejny raz zawiodłam – mruknęła do siebie. – Zapewne Willie znów sam musiał przygotować sobie śniadanie.

Ubrała się prędko i zeszła z wozu. Wciąż czuła sztywność mięśni, ale ucieszyła się na widok słońca ukazującego swe wczesne, złote promienie na wschodnim horyzoncie. Kilka pierwszych osób krzątało się już po obozie. Willie zdążył rozpalić ogień, który płonął teraz spokojnie. Missie dorzuciła jeszcze kilka gałęzi i obserwowała, jak przyjaźnie zostają przyjęte przez ognisko, które wydaje trzaskające odgłosy.

– Ojej! – zawołała bezgłośnie. – Ciekawe, czy kiedykolwiek zdołam rozprostować te moje obolałe mięśnie.

Postanowiła przespacerować się tam i z powrotem, wykonując energiczne ruchy rękami i w ten sposób je rozciągając. Ale ze mnie wiejska dziewczyna! Po jednym dniu marszu jestem aż tak zmęczona! Mama chyba za bardzo mnie rozpieszczała i dawała za mało do roboty. Skruszona potrząsnęła głową.

Spacerując sobie żwawo, zauważyła kolejny powód, dla którego powinna się ruszać. Chłodny poranek ściągał całe stada żarłocznych komarów, od których musiała się opędzać. Po krótkiej wizycie w pobliskim lasku postanowiła wrócić do wozu po bluzkę z długimi rękawami, by ochronić ręce przed ukąszeniami. Potem wlała sporą ilość rzecznej wody z wiadra do miski. Usiadła na ławce z tyłu wozu i rozpoczęła poranną toaletę. Woda była zimna. Missie z przyjemnością sięgnęła po szorstki ręcznik, by wytrzeć w niego twarz oraz ręce, i znowu poczuć przyjemne ciepło. Była odświeżona i gotowa do rozpoczęcia nowego dnia. Powiesiła ręcznik na haczyku, po czym zabrała się za przygotowywanie śniadania. Kawa już bulgotała w czajniku, a skwierczący bekon z jajkami wydzielał aromat świadczący o tym, że wszystko jest gotowe do spożycia. Wtedy z wozu wyłonił się Henry.

Missie myślała o nim jako o młodym chłopaku, ale uśmiechnęła się do siebie, zdając sobie właśnie sprawę, że musiał być niewiele młodszy od Williego. Mimo to – pomyślała – nie przejawia oznak tej samej dojrzałości, co Willie.

– Witaj Henry.

– Dzień dobry pani.

Określenie „pani” wywołało uśmiech na jej twarzy.

– Jesteś głodny?

Henry uśmiechnął się szeroko.

– Oczywiście, że tak.

– A dobrze spałeś?

– Te nieznośne komary chyba nikomu nie dały spać spokojnie. Założę się, że nawet konie musiały przez całą noc stąpać i opędzać się ogonami.

– Mnie komary zaczęły dręczyć dopiero rano, kiedy wstałam. Może nie zdążyły jeszcze powlatywać nam do wozu.

– Willie mówił, że też go pokąsały.

Missie przewróciła bekon i popatrzyła na Henry’ego.

– Naprawdę? To chyba zbyt mocno spałam, żeby je zauważyć. A wiesz, gdzie Willie teraz jest?

– Byliśmy razem przy koniach i krowach, a potem on poszedł porozmawiać z panem Blake’em.

– Wszystko w porządku? – zmarszczyła brwi, podnosząc głowę znad patelni.

– W jak najlepszym. Myślę, że Willie chciał sobie z nim po prostu pogawędzić i podpytać go, dokąd dojedziemy dzisiaj.

– Aha.

Takie wyjaśnienie wystarczyło, by uspokoić obawy Missie. Zaczęła więc rozkładać talerze do porannego posiłku. Wkrótce usłyszała znajomy odgłos gwizdania. To Willie. Jej serce jak zwykle zatrzepotało z radości. Uwielbiała ten dźwięk. Był on pewnym znakiem, że wszystko w ich świecie układa się we właściwym porządku. Willie okrążył wóz i przerwał gwizdanie.

– Ojej! Ale wcześnie dzisiaj wstałaś – uśmiechnął się. – Myślałem, że Henry i ja… – w tym momencie urwał, widząc wyraz twarzy Missie. – Dokuczały ci komary?

Missie odpowiedziała uśmiechem.

– Prawdę mówiąc, nawet ich nie zauważyłam. To moje obolałe mięśnie jako pierwsze dały o sobie znać. Musiałam wstać i je porozciągać. Czy ty też czujesz się trochę zesztywniały?

– Myślę, że skłamałbym, gdybym się nie przyznał, że boli mnie tu i tam… – stwierdził Willie, szczerząc zęby. – Ale nic więcej na ten temat nie powiem. Dojrzały, zdrowy mężczyzna nie powinien narzekać na takie rzeczy. Ludzie pomyśleliby, że nie przepracowałem w swoim życiu ani dnia.

Missie spojrzała na umięśnione ciało męża.

– Jeśli tak powiedzą – stwierdziła – to znaczy, że źle patrzą.

– Człowieku, nigdy jeszcze nie czułem takiego bólu – wtrącił się Henry. – Nie zdawałem sobie sprawy z tego, ile trzeba się napracować przy prowadzeniu wozu podskakującego na wybojach i jak bardzo mogą rozboleć od tego ręce.

– Przyzwyczaimy się – zapewnił go Willie, podsuwając sobie kłodę do siedzenia. – Za kilka dni zapomnimy, że nas cokolwiek bolało.

Willie poprosił Boga, by pobłogosławił jedzenie i nowy dzień, jaki rozpoczynali, a potem Missie podała śniadanie.

Po posiłku Henry poszedł przygotować drugi wóz. Kiedy Missie zmywała naczynia i pakowała rzeczy, Willie dokładnie sprawdził swój wóz i uprząż. Wszyscy inni uczestnicy wyprawy też krzątali się wokół swoich dobytków. Pośród odgłosów biegających i krzyczących dzieci, szczekających psów i wołających matek, Missie usłyszała płacz niemowlęcia.

– Nie wiedziałam, że mamy tu gdzieś takie małe dziecko – skomentowała, obserwując Williego kątem oka.

– Tak, to dziecko Collinsów – odpowiedział. – Ma zaledwie siedem miesięcy. Rozmawiałem z jego tatą.

– To trudna podróż dla takiego małego brzdąca.

– I dla jego młodej mamy…

– Czy to jej pierwsze dziecko?

– Nie, ma jeszcze jedno, dwuletnie, jak mi się zdaje.

Missie zamilkła na moment, po czym odezwała się znowu:

– Na pewno ma ręce pełne roboty. Może z pozostałymi kobietami będziemy mogły jej od czasu do czasu w czymś pomóc.

– Myślę, że będzie wdzięczna – powiedział Willie. – Jest jeszcze jedna kobieta w naszej kolumnie, która też czasami może potrzebować pomocy.

Missie odwróciła się do niego.

– Źle się czuje?

– Nie, chyba nie. Zresztą, nie mnie sądzić… Po prostu spodziewa się dziecka.

– Aha.

Missie poczuła, że robi się czerwona na twarzy. Miała jednak nadzieję, że Willie tego nie zauważył.

– Może się zdarzyć, że maluch urodzi się w czasie podróży – kontynuował Willie. – Rozmawiałem z kierownikiem wyprawy, ale powiedział, żeby się tym nie martwić. Mówi, że nieraz zdarzyło mu się już, że po drodze przyszło na świat dziecko. Mamy ze sobą położną, panią Kosensky. Słyszałem, że asystowała już wiele razy przy porodach. Jednak, gdyby tu chodziło o moją żonę…

Kiedy urwał myśl, Missie zapytała prowokująco:

– Gdyby chodziło o twoją żonę, to co?

– Wolałbym, żeby urodziło się już w naszym własnym domu… i z lekarzem pod ręką, tak na wszelki wypadek. Mimo mocnego zapewnienia pana Blake’a, miałem wrażenie, że był nieco zaniepokojony tą sytuacją i wolałby, by młoda mama mogła bezpiecznie dojechać do miasta i tam znaleźć opiekę, gdy nadejdzie czas porodu.

– Gdyby miał jakieś obawy – argumentowała Missie – to pewnie by się nie zgodził, żeby jechali z karawaną.

– Z tego, co zrozumiałem, o tym, że spodziewają się dziecka powiedzieli Blake’owi dopiero po załatwieniu wszystkich formalności. Wtedy nie mógł im już odmówić. Mieli już sprzedaną farmę i nie było odwrotu.

– Więc nie można o nic winić pana Blake’a. Po prostu nie wiedział.

– Ale jej mąż wiedział.

Missie odwróciła się, by zająć ręce pakowaniem dzbanka do kawy oraz patelni.

– Jestem pewna, że wszystko się dobrze ułoży. Zapoznam się z nią dzisiaj. Nie wiesz, jak się nazywa?

– Jej mąż ma na nazwisko Clay. Chyba John Clay, ale nie jestem pewny.

– A widziałeś ją?

– Tylko z daleka. Ich wóz jest jednym z pierwszych w kolumnie. Obserwowałem ich wczoraj wieczorem, kiedy szedłem poić konie. Pomagał jej schodzić z wozu. Nie wydaje mi się, by wczoraj na dłużej z niego wychodziła.

– Przyzwyczai się – powiedziała szybko Missie, lecz tak naprawdę nie była pewna swoich słów. – Może dzisiaj wyjdzie na trochę dłużej i będę miała okazję z nią porozmawiać.

Jeden z przewodników kolumny zdążał do nich na dużej, smukłej klaczy z dzikimi oczami. Missie patrzyła na wielkiego kościstego konia i pomyślała, że wygląda dość groźnie. Była pewna, że nie chciałaby na takim jeździć.

Przewodnik zataczał krąg i wołał do wszystkich po kolei:

– Łączymy się w kolumnę! Zaraz wyruszamy!

Mężczyźni jak jeden mąż udali się w kierunku swoich koni. Kobiety w pośpiechu pakowały z powrotem rzeczy do wozów, gasiły ogniska i zwoływały resztę rodziny. Missie, gotowa do podróży, stała obok wozu i obserwowała panujące wokół zamieszanie.

Znowu usłyszała płaczące niemowlę. Kochała dzieci, a wychowując się w rodzinie Davisów, miała wiele doświadczenia w opiece nad maluchami. Wciąż rozważała, na ile mądrym było podążanie na Zachód z takim małym dzieckiem. Mogłaby zaoferować matce pomoc, a przy tym zdobyć trochę macierzyńskiego doświadczenia dla siebie samej, bo przecież niedługo przyjdzie na świat jej własne maleństwo.

Pomyślała też o drugiej kobiecie, przyszłej matce, mając nadzieję, że może dziś uda jej się poznać ją osobiście. Z całego serca chciała, by wszystko dobrze jej się ułożyło. Lecz troska wyrażona przez Williego krępowała ją i gnębiła. Porozmawiam z panią Kosensky – pomyślała. – Była przy porodach tak wielu dzieci i będzie wiedziała, co robić.

Missie otrząsnęła się z niepokoju i odsunęła od siebie dręczące poczucie winy z powodu tego, że nie powiedziała mężowi o ciąży przed wyjazdem. Przecież nie byłam jeszcze pewna – tłumaczyła sobie wciąż na nowo. – Nie było sensu dawać Williemu kolejnego powodu do odwlekania podróży. Wspięła się na ławkę za mężem i obdarzyła go uśmiechem.

Rozdział 4Towarzystwo w podróży

Tego dnia Missie starała się zapoznać z kolejnymi współtowarzyszkami podróży. Odszukanie pani Collins okazało się dość łatwe. Missie udała się po prostu w stronę, skąd dochodził płacz dziecka. Podczas przerwy w południe zorientowała się, że wóz Collinsów znajdował się niedaleko. Pani Collins, z małym chłopcem przyczepionym do spódnicy oraz płaczącym niemowlęciem niespokojnie kręcącym się na biodrze, próbowała przygotować posiłek dla swojej głodnej rodziny.

Missie uśmiechnęła się i przedstawiła.

– Właśnie skończyłam swój posiłek – powiedziała – i pomyślałam, że mogłabym pomóc przy niemowlęciu, a pani mogłaby spokojnie przygotować obiad.

– Ojej, naprawdę? – zapytała pani Collins z ulgą w głosie. – Byłabym bardzo wdzięczna. Płacz Meggie wyprowadza mnie z równowagi. – Odsunęła od siebie chłopca. – Joey, proszę, bądź cierpliwy. Mama zaraz da ci obiad. Usiądź i poczekaj chwilę.

Chłopiec usiadł na ziemi i zaczął płakać jeszcze głośniej. Missie wzięła na ręce niemowlę. Jego płacz zdawał się dorównywać krzykowi chłopca. Poszła z dziewczynką w kierunku swojego wozu. Biedna mama musiała w jakiś sposób poradzić sobie z rozkapryszonym synem.

Missie spacerowała tam i z powrotem obok swojego wozu, delikatnie kołysząc na rękach niemowlę i uśmiechając się łagodnie. Płacz milkł tylko wtedy, gdy od czasu do czasu dziecko dostawało czkawki, która targała jego maleńkim ciałkiem. Missie nie przestawała kołysać dziecka, cały czas je nosząc. W końcu udało jej się uspokoić niemowlę i mała Meggie zasnęła jej na rękach.

Missie wróciła z dzieckiem do matki, która właśnie skończyła podawać posiłek mężowi oraz synowi i teraz sprzątała naczynia. Mam nadzieję, że sama też zdążyła coś zjeść – pomyślała współczująco Missie.

Joey siedział już spokojnie na kocu i nie płakał, choć na policzkach wciąż miał ślady po łzach zmieszanych z pyłem z drogi. Wyglądał na śpiącego. Missie zastanawiała się, jak długo będzie taki spokojny i kiedy znowu zacznie płakać.

– Dziękuję… jestem taka wdzięczna – powiedziała pani Collins, kiedy zobaczyła Missie. – Może ją pani położyć w wozie na łóżku?

Missie weszła z maleństwem do wozu. Musiała odsunąć z łóżka kilka przedmiotów, by zrobić trochę miejsca dla dziecka. Zauważyła, że rodzina Collinsów ma o wiele mniejszą przestrzeń mieszkalną niż ona z Williem, a jest ich przecież czworo!

Missie wynurzyła głowę przez poły plandeki.

– Wygląda na to, że Joey też potrzebuje drzemki – stwierdziła.

– Tak, jest bardzo zmęczony – westchnęła matka. Missie zauważyła, że pani Collins też przydałoby się położyć.

– Mogę go uśpić – zaoferowała się Missie, zastanawiając się jednocześnie, czy Joey pozwoli się zaprowadzić do łóżka przez obcą osobę.

Ku jej zdziwieniu nie protestował. Chwyciła go delikatnie za rączkę i pomogła wstać. Potem wzięła go na ręce i zanim weszła z nim do wozu, zatrzymała się na chwilkę, by umoczyć róg fartucha w wodzie i obmyć mu twarz od zaschniętych łez i kurzu. Buzię miał ciepłą i rozpaloną, więc chętnie przystał na zwilżenie jej chłodnym okładem.

Missie położyła Joey’a na łóżku w odpowiedniej odległości od Meggie, tak by nie obudził małej. Zanim opuściła wóz, długie rzęsy Joey’a zatrzepotały, jakby walcząc ze znużeniem. Była pewna, że sen rychło zwycięży i chłopiec odpocznie, co poprawi jego nastrój. A gdy się obudzi, mamie łatwiej już będzie sobie z nim poradzić.

Zeszła z wozu, kiedy pani Collins właśnie kończyła chować ostatnie przybory kuchenne. Wozy były gotowe do odjazdu na popołudniowy odcinek podróży.

– A może pani też by się położyła i przespała razem z dziećmi? – poradziła Missie.

Pani Collins westchnęła głęboko.

– Chyba właśnie tak zrobię – powiedziała. – Po prostu nie wiem, jak mam pani dziękować. – Zamrugała jakby chciała ukryć łzy wzruszenia. – Tak naprawdę myślałam, że już nie dam rady.

– Z każdym dniem będzie coraz lepiej – zapewniła ją Missie, mając nadzieję, że tak się stanie.

– Ufam, że tak będzie… naprawdę.

– Pomożemy wam.

– Dziękuję – młoda mama spuściła głowę i drżącym głosem dodała: – To bardzo miłe z waszej strony.

– Proszę się teraz położyć. Zajrzę do was później.

Pani Collins pokiwała głową, starając się uśmiechem wyrazić swoją wdzięczność. Z trudem wspięła się na wóz. Missie wiedziała, że wewnątrz jest gorąco, gdyż był to dopiero środek upalnego dnia, ale jednocześnie najbardziej komfortowa pora odpoczynku dla zmęczonej obowiązkami matki.

Tego popołudnia Missie na zmianę jechała na wozie i maszerowała obok niego. Idąc, rozmawiała z kobietami i dziećmi. Poznała panią Standard, miłą kobietę o krępej budowie ciała i siwiejących włosach. Miała ośmioro dzieci: pięć dziewczynek i trzech chłopców. Missie dowiedziała się, że była drugą żoną pana Standarda. Zaledwie siedem miesięcy temu została mężatką i jednocześnie matką. Przystosowanie się do opieki nad gromadką ośmiorga dzieci było dla niej zapewne dużym wyzwaniem. Zawsze chciała mieć rodzinę, ale zyskanie ósemki dzieci naraz – i to w różnym wieku, różnego wzrostu i o różnych temperamentach – było niezwykłym przedsięwzięciem. Missie podziwiała kobietę za jej entuzjazm i poczucie humoru w stawianiu czoła tak wielkim zmianom w życiu. Pani Standard pochodziła z miasta, więc jej małżeństwo z wdowcem wiązało się z wyzwaniem, jakie czeka osadników rozpoczynających nowe życie na dalekim Zachodzie. On był przekonany, że właśnie tam czeka na nich szczęście, więc pani Standard spakowała ósemkę dzieci wraz z kilkoma niezbędnymi osobistymi rzeczami, na jakie wystarczyło miejsca w wozie, i ruszyła z nim w długą podróż.

Kroku pani Standard dotrzymywała zwykle pani Schmidt – mała, szczupła, lekko kulejąca kobieta z trójką dzieci – dwoma prawie już dorosłymi synami i ośmioletnią córką.

Żadna z tych dwóch kobiet nie mówiła zbyt wiele. Missie domyślała się, że wydawanie poleceń ogromnej rodzinie stanowiło dostatecznie dużą ilość słów i pani Standard nie potrzebowała się więcej odzywać. A pani Schmidt chyba po prostu nie należała do rozmownych. Była zajęta głównie jakąś pracą, a nie mówieniem. Zdołała zawsze nazbierać więcej drewna, niż wieczorem spalała w ognisku.

Do grona podróżujących kobiet należała też ciemnowłosa pani Larkin, która zawsze wyglądała na nieszczęśliwą, a także pani Page, która szybciej mówiła niż szła, a chód miała niezwykle żwawy. Ktokolwiek był chętny do słuchania, a także niektórzy mniej chętni, dowiedzieli się, co pani Page posiada, ile kosztował każdy przedmiot i gdzie go nabyła lub jak otrzymała. Missie wytrzymywała krótkie „sesje” wynurzeń tej kobiety i oddalała się najszybciej, jak potrafiła, słusznie tłumacząc się koniecznością zbierania chrustu.

Pani Thorne, wysoka kobieta o piaskowych włosach, maszerowała wyprostowana i sztywna, stawiając długie kroki w męskim stylu. Troje dzieci w podobny sposób – długimi, żwawymi krokami – podążało za nią, wymachując swobodnie rękami. Missie była pewna, że pani Thorne świetnie sobie poradzi na Zachodzie.

Okazało się, że młodą kobietą, która pierwszego dnia podróży pomachała przyjaźnie do Missie, była Kathy Weiss, podróżująca ze swoim owdowiałym ojcem. Miała promienny uśmiech, serdeczne usposobienie i sprawiała wrażenie marzycielki. Missie czasami zastanawiała się, czy ta dziewczyna w ogóle zdaje sobie sprawę, dokąd prowadzi ją ta podróż, czy może czuje się jak na popołudniowym spacerze po lesie, który tylko nieznacznie się przedłużył.

Kathy zdążyła się już zaprzyjaźnić z młodą panią Crane, która była typem porcelanowej lalki i wyglądała, jakby była w stanie nieustannego szoku z powodu tego, co ją spotyka. Swym strojem wprowadzała do orszaku element elegancji. Zamiast zwykłej, aczkolwiek praktycznej bawełny – materiału bardzo wygodnego do podróży – wkładała stylowe sukienki i czepki oraz niepraktyczne, eleganckie buty. Zabiegi związane z wyglądem zewnętrznym zajmowały jej każdego poranka więcej czasu niż przygotowywanie śniadania. Missie z uśmiechem reagowała na jej próżność, lecz całym sercem jak najlepiej życzyła owej dziewczynie, tak mało praktycznie podchodzącej do tej trudnej podróży w nieznane.

Missie udało się odnaleźć położną, panią Kosensky, i od razu polubiła tę odważną kobietę o matczynym sercu. Jej serdeczny wyraz twarzy i uśmiech na zawołanie sprawiały, że Missie, gdyby mogła, chętnie ulżyłaby jej w podróży. Starsza, dość krępa kobieta miała problemy zarówno z jazdą na przechylającym się wozie, jak i z pieszą wędrówką po nierównej drodze.

Missie obserwowała mieszające się podczas marszu grupki ludzi. Obiecała sobie, że postara się zapoznać ze wszystkimi i jak najlepiej wykorzystać okazję do zawarcia przyjaźni. Ponieważ wszyscy mieli wspólny cel i zmierzali w jednym kierunku, Missie wydawało się, że powinni być choć trochę do siebie podobni, ale jakże się zdziwiła dostrzegając różnice osobowości, wieku, czy pochodzenia wśród poszczególnych uczestników podróży.

Szczególnie wypatrywała przyszłej mamy, o której wspomniał jej Willie. Nie mogła się doczekać, kiedy osobiście pozna młodą panią Clay, z którą czuła pewną więź, mimo że jeszcze przez jakiś czas postanowiła strzec swojej tajemnicy. Missie za każdym razem, kiedy szła, wciąż nie widywała wśród maszerujących pani Clay. Podobnie jak poprzedniego dnia, choć podróż zakończyła się dość wcześnie, Missie słaniała się na nogach ze zmęczenia. Położyła za wozem kilka nazbieranych po drodze kawałków drewna i poszła porozmawiać z Williem.

Kiedy jego ręce wyprzęgały konie, zauważyła, że miejsca, gdzie trzymał lejce, pokryte są pęcherzami. Wspomniała o tym, ale Willie machnął ręką i powiedział beztrosko:

– Niedługo ręce mi się zahartują, pewnie za kilka dni. A ty jak się czujesz?

– Zmęczona i obolała. Ale i tak myślę, że znoszę podróż o wiele lepiej niż niektóre kobiety. Zauważyłam, że biedna pani Crane utyka, kiedy przez chwilę musi zejść z wozu i iść pieszo.

– Czy to ta kobieta, co wygląda jak paw z nastroszonymi piórami?

Missie nieznacznie się uśmiechnęła.

– Nie bądź dla niej zbyt surowy. Po prostu lubi się ładnie ubierać.

– Cóż, rozsądniej byłoby spakować te eleganckie stroje na jakiś czas i założyć coś odpowiedniego do drogi.

– Może masz rację, ale to ona sama musi podjąć taką decyzję.

– A ja jestem szczęśliwy, że moja żona nie ma takich szalonych pomysłów – powiedział i spojrzał na nią z uśmiechem. – Lepiej trochę odpocznij – stwierdził, przypatrując jej się uważnie. – Dzisiaj znowu wyglądasz na wyczerpaną.

Missie rzeczywiście odpoczęła, choć tym razem zdecydowała, że będzie się pilnować, by nie zasnąć. Ponieważ w okolicy nie było drzew, usadowiła się przy kole od wozu i wyjęła robótkę. Zauważyła, że inne kobiety i dzieci też siadały wokół swoich wozów, szukając cienia, w którym mogłyby odpocząć. Pani Schmidt była jedyną krzątającą się osobą. Nie przestawała zbierać drewna i układać go w stos.

Od strony sąsiedniego wozu dochodziło ciche chrapanie. Missie spojrzała w tamtą stronę i ujrzała panią Thorne rozłożoną na trawie obok wozu, z ręką pod głową.

Nie przeszkadzało jej zamieszanie, jakie panowało wokół kolejnego wozu, przy którym pani Standard opatrywała krwawiący palec u nogi jednego ze swoich pasierbów. Dziecko głośno płakało, gdy oczyszczała jego ranną stopę, ale szybko się uspokoiło, kiedy zobaczyło, że palec owinięty jest już białym, czystym bandażem. Wkrótce pokuśtykało i szukało osób, które docenią symbol jego odwagi.

Inne dziecko Standardów tarzało się po ziemi, bawiąc się z psem. Pani Standard oddaliła się od szczekającego radośnie psa oraz śmiejącego się chłopca, po czym, westchnąwszy ciężko, usadowiła się na ziemi, by odpocząć. Zdjęła buty i zaczęła masować sobie stopy. Missie czuła, że jej stopy też są obolałe, więc mogła doskonale sobie wyobrazić odczucia tej kobiety.

Wydawało jej się, że cenny czas odpoczynku uciekał równie szybko jak słońce, które chowało się już za horyzontem. W obozie stopniowo zaczynała się krzątanina. Pani Schmidt jako pierwsza rozpaliła swoje ognisko. Musiała przecież zacząć wcześniej niż inni, skoro miała zużyć całe drewno, które nazbierała – pomyślała Missie z uśmiechem i odłożyła robótkę. Dym zaczął unosić się w górę, a wieczorne powietrze stawało się coraz chłodniejsze. Nadszedł już czas, by przygotować kolację.

Zanim Willie wrócił, ognisko już płonęło, a w garnku dusiło się mięso z jarzynami. Missie nie musiała piec chleba – zapasy, w jakie wyposażyła ją mama, wystarczą zapewne jeszcze na wiele dni, mimo że niebawem pieczywo straci swą świeżość. Tego wieczora wciąż było jeszcze miękkie. Missie delektowała się każdym jego kęsem.

Henry jadł z wilczym apetytem, a Missie zauważyła, że Willie wcale nie był od niego gorszy.

– Tak sobie pomyślałam – powiedziała – że powinniśmy byli wziąć ze sobą jedną krowę mleczną zamiast tych dwóch, które za parę miesięcy się ocielą.

– Brakuje ci mleka? – zagadnął Willie.

– Jeśli o mnie chodzi, wystarczy kawa albo herbata… ale popatrz na tych malców dookoła. Im na pewno przydałoby się trochę mleka.

Missie zdała sobie sprawę, że teraz ona również powinna pić więcej mleka. Nie wspomniała jednak o tym.

Willie rozejrzał się po obozowisku.

– Masz rację – odpowiedział – jest tu sporo dzieci. Widziałaś się jeszcze raz z panią Collins?

– Nie. Pewnie większość drogi spędziła w wozie z dziećmi. Komu chciałoby się iść w skwarze z dwójką takich malców na rękach? Pomyślałam, że po kolacji mogłabym wpaść do nich i zobaczyć, czy nie trzeba im pomóc, na przykład przy zmywaniu.

Willie lekko zmarszczył brwi.

– Wiesz, nie mam nic przeciwko twojej sąsiedzkiej życzliwości, ale czy nie za dużo na siebie bierzesz? Myślę, że sama masz dość obowiązków i jesteś zmęczona.

– Jeśli chodzi o sąsiedzką życzliwość – wtrącił się Henry, odkładając swój pusty talerz – to ja też chyba pójdę w odwiedziny – po czym wstał z nagłym entuzjazmem i kryjąc uśmiech, odszedł.

– Ależ skąd, czuję się dobrze – zapewniała Williego – poza tym jeszcze kilka dni podróży i się przyzwyczaję.

– Mam nadzieję… – powiedział, ale troska w jego oczach nie znikała.

– Wciąż nie zapoznałam się z panią Clay – stwierdziła Missie – choć przez cały dzień jej wypatrywałam.

– Myślę, że nie wychodzi z wozu. Widziałem Johna, bo rzeczywiście tak ma na imię jej mąż, kiedy poiłem konie. Mówi, że żona źle znosi mocne słońce.

– Co sądzisz o tym, żebyśmy zobaczyli, jak sobie radzą, kiedy skończymy sprzątać?

– Pewnie. Myślę, że nie będzie to zbytnim narzucaniem się. – Willie sięgnął po Biblię i usiadł obok Missie, po czym znowu przytoczył słowa z Księgi Izajasza:

– „Nie bój się, bo ja jestem z tobą” – przeczytał i zatrzymał się na chwilę, wpatrując się w otwartą stronę. – Missie, co to dla ciebie oznacza?

Missie popatrzyła w dal, gdzie zachodzące słońce wciąż jeszcze odbijało swe światło na horyzoncie. Myślała o tych słowach z Biblii, z jednej strony tak znanych, ale mających dla nich teraz, kiedy byli z dala od domu i rodziny, jakby nowe znaczenie.

– Myślę… – powiedziała wolno i rozważnie – że Bóg jest z nami właśnie tutaj, przy ognisku. Och, Willie, tak bardzo Go potrzebujemy! Nie tylko ze względu na nasze fizyczne potrzeby w tej podróży, ale przede wszystkim te wewnętrzne… Potrzebujemy Go, by nas wzmacniał, dodawał siły… Gdybym nie znała Pana Boga, byłabym naprawdę zagubiona. To, że opuściłam mamę, tatę i rodzinę jest dla mnie wystarczająco trudne. Ale gdybym miała zostawić też Boga… nie potrafiłabym zrobić ani kroku. Jestem taka szczęśliwa, że On idzie razem z nami. Tak bardzo się z tego cieszę.

Willie objął ją ramieniem i przytulił do siebie.

– Wyraziłaś to, co i ja czuję – wyznał cicho i ze wzruszeniem. Kiedy opanował już emocje, wypowiedział modlitwę, w której wyraził Bogu wdzięczność. Poprosił też o opiekę i ochronę nad panią Clay oraz nad jej dzieckiem, które miało się wkrótce narodzić.

Rozdział 5Rebecca Clay

Missie sprzątała po posiłku, podczas gdy Willie udał się do strumyka po wodę. Później, trzymając się za ręce, wybrali się z wizytą do Clayów. Nie spieszyli się i co jakiś czas zatrzymywali się na luźniej pogawędce z innymi podróżnymi. Missie przedstawiała swojego męża kobietom i dzieciom, z którymi zdążyła się pobieżnie zaprzyjaźnić, a on zapoznawał ją z nowo zaznajomionymi mężczyznami.

Kiedy mijali wóz Collinsów, Missie zajrzała do środka, by zapytać, czy nie potrzebują pomocy przy praniu. Pani Collins zapewniła, że na razie dają sobie radę. Missie przyjęła to z ulgą, lecz miała nadzieję, że nikt nie zauważył jej reakcji. Chętnie pomogłaby tej młodej kobiecie, jeśli zaszłaby taka potrzeba, ale jej ciało wciąż było obolałe i osłabione po dwóch dniach podróży. Może jutro poczuje się już lepiej i dojdzie do siebie.

Kiedy znaleźli się przy wozie Clayów, Willie przywitał się z Johnem i dumnie przedstawił mu swoją żonę. John z kolei zawołał Rebeccę, która znajdowała się w środku. Missie nie była pewna, czego się spodziewać i zapewne nie była przygotowana na pierwsze wrażenie, jakie zrobiła na niej dziewczyna, która odsłoniła plandekę wozu. Wyciągnęła rękę do męża, by pomógł jej bezpiecznie zejść. Na twarzy wyglądała bardzo młodo, ale widać było na niej też zmęczenie. Na widok Missie się uśmiechnęła i jej oblicze się rozjaśniło. Długie, kasztanowe włosy związane z tyłu ciemnozieloną wstążką podkreślały jej bladą twarz. Równie zielone miała też oczy. Była atrakcyjną dziewczyną, ale było w niej coś jeszcze – coś, co sprawiało, że Missie natychmiast poczuła, iż ma ochotę poznać ją bliżej i zaprzyjaźnić się z nią.

Kiedy tylko Rebecca zeszła z wozu, wyciągnęła rękę do Missie.

– Rebecca Clay – przedstawiła się miłym, lecz zdecydowanym głosem. – Cieszę się, że mogę cię poznać.

– Melissa LaHaye – odpowiedziała Missie. Nie wiedziała, dlaczego przedstawiła się pełnym imieniem, ale w pewien sposób czuła, że Rebecca powinna je znać. – Znajomi mówią do mnie Missie – dodała pospiesznie.

– A mnie nazywają Becky.

– Pasuje do ciebie to imię – powiedziała Missie z serdecznym uśmiechem, po czym zwróciła się w stronę Williego. – A to mój mąż Willie. Zdążył się już zaznajomić z twoim mężem.

– Wiem, John mi mówił. Nie mogłam się doczekać, kiedy was poznam, ale przez te dwa dni dość kiepsko się czułam. Mam nadzieję, że niedługo będę mogła więcej się ruszać. Jestem pewna, że wasze towarzystwo jest o wiele ciekawsze niż jedynie moje własne. Proszę, usiądźcie – wskazała ręką – nie mamy krzeseł do zaoferowania, ale te kamienie, które przyturlał John, są całkiem wygodne.

Missie roześmiała się razem z Rebeccą, kiedy we trójkę siadali na kamieniach. John tymczasem dołożył do ogniska.

– Mam nadzieję, że ogień przegoni te nieznośne komary – powiedział, odwracając się przez ramię, kiedy szedł po drwa.

– Dokąd konkretnie się wybieracie? – Willie zadał podstawowe pytanie, jakie stawiali sobie nawzajem wszyscy udający się na Zachód. Missie miała nadzieję, że w odpowiedzi usłyszy dobrą nowinę, iż być może w przyszłości będą mieszkać po sąsiedzku.

– Z tą karawaną jedziemy do skrzyżowania w Tettsford, gdzie po kilku dniach odpoczynku dołączymy do grupy udającej się w kierunku północno-zachodnim – odpowiedział John. – Mój brat wyjechał tam w ubiegłym roku i przysłał mi wiadomość, że nigdy nie widział tak pięknej ziemi. Nie może się doczekać, kiedy nam ją pokaże. Mówi, że nie trzeba jej nawet karczować, można od razu przyłożyć do niej pług.

Missie nie dowierzała, choć wcześniej wielokrotnie słyszała już podobne relacje od innych osób. Mimowolnie poczuła się rozczarowana, kiedy zdała sobie sprawę, że Clayowie jednak nie będą ich sąsiadami.

– A wy? – zapytał John.

– My z Tettsford udajemy się na południe. Kupiłem już ranczo na południowych wzgórzach.

– Podoba ci się ta kraina?

– Jest piękna jak marzenie – oczy Williego zrobiły się błyszczące, kiedy podejmował swój ulubiony temat i miał słuchaczy, którzy wcześniej nie słyszeli jego opowieści. – Wszy­stko jest zachwycające: góry, niebo, gęsta trawa… W tamtych stronach nie ma zbyt wielu drzew. W niewielkiej dolinie, w której planuję wybudować dom, rośnie ich zaledwie kilka. To nie to samo, co tam, skąd pochodzimy.

– Tam, gdzie my jedziemy, chyba w ogóle nie ma drzew – zauważył John.

– Nie potrafię sobie wyobrazić świata bez drzew – powiedziała Becky melancholijnym głosem i Missie wiedziała, że ich brak będzie ciężka próbą dla młodej kobiety.

Missie również kochała lasy i poczuła wewnątrz, że rozumie uczucia Becky, ale odsunęła tę myśl, pocieszając ją i siebie:

– Przyzwyczaimy się jakoś.

– Też tak myślę – uśmiechnęła się Rebecca. – Poza tym podejrzewam, że będę zbyt zajęta, by to w ogóle zauważyć.

Mężczyźni opuścili je na chwilę, by naprawić uprzęż Johna. Jak twierdził, część paska na grzbiecie boleśnie ocierała jego czarnego ogiera i John próbował znaleźć sposób na rozwiązanie tego problemu. Kiedy mężczyźni o tym dyskutowali, Missie z Becky mogły zająć się rozmową na inne tematy.

– Pochodzisz z dużej rodziny? – zapytała Missie, myśląc o swoich rodzicach.

– Mam tylko ojca – odpowiedziała Becky. – Moja mama zmarła, kiedy miałam piętnaście lat.

– Teraz wcale nie wyglądasz na dużo więcej… – powiedziała Missie z uśmiechem, co rozbawiło Becky.

– Każdy myśli, że jestem jeszcze dzieckiem. Być może tak wyglądam. Założę się, że jestem w twoim wieku, w październiku skończę dziewiętnaście lat.

Missie była zaskoczona.

– To rzeczywiście jesteś prawie w moim wieku. A kiedy ma się urodzić twoje dziecko?

– Za około dwa miesiące. Mam nadzieję, że jak wszystko dobrze pójdzie, to będziemy już wtedy w Tettsford. Mają tam lekarza.

– Naprawdę? – zapytała Missie. – Nie wiedziałam, że to takie duże miasto.

– Tettsford to bardzo ważne miejsce. Prawie wszystkie karawany tam docierają, a potem przegrupowują się i rozjeżdżają w różnych kierunkach.

– Wiesz, żałuję, że nie jedziecie w tym samym kierunku co my – powiedziała Missie otwarcie.

Becky popatrzyła na nią równie szczerze:

– Ja czuję to samo. Miałabym o wiele mniej obaw, gdybym wiedziała, że będziesz moją sąsiadką… nawet gdybyś mieszkała w odległości dnia drogi.

Obie młode kobiety zamilkły na moment. Missie bawiła się rąbkiem szala, podczas gdy Becky bezwiednie rozgrzebywała ognisko patykiem.

– Missie… – odezwała się cicho Becky – czy zdarza ci się czegoś bać?

Missie nie podnosiła wzroku.

– Masz na myśli wyprawę na Zachód?

– Tak.

– Nie sądziłam, że się boję... – Missie zawahała się przez moment. – Willie od początku był tak podekscytowany, że naprawdę chciałam pojechać razem z nim. I nadal chcę... Ale nie wiedziałam, że będzie tak trudno… że rozstanie z mamą i tatą będzie takie bolesne. Nie przypuszczałam, że będę odczuwała tak wielką pustkę – Missie rozmyślała nad swoimi słowami, po czym w końcu podniosła głowę i szczerze wyznała: – Tak… Właściwie to zaczynam się trochę bać.

– Dziękuję ci, że mi o tym powiedziałaś. Cieszę się, że nie jestem w tym osamotniona, ponieważ czuję się jak dziecko w całej tej sytuacji. Nigdy o tym nikomu nie mówiłam, nawet Johnowi. Pragnę, by jego wielkie marzenie mogło się spełnić, ale czasami… czasami boję się, że sobie z tym wszystkim nie poradzę, że moja tęsknota za domem będzie przeszkodą w tym, by czuł się prawdziwe szczęśliwy.

Missie czuła, że jej oczy rozszerzają się z zaskoczenia.

– Tęsknisz za domem?

– O tak.

– Mimo że nie masz mamy?

– Może nawet tym bardziej. Mój tata bardzo kochał mamę i było mu naprawdę ciężko, kiedy ją stracił. Byłam dla niego wszystkim, a kiedy w moim życiu pojawił się John, zakochałam się tak bardzo, że nie mogłam myśleć o nikim innym – tu zatrzymała się, by wziąć głęboki oddech. – No i teraz… zostawiłam tatę zupełnie samego – dokończyła szybko.

Oczy Becky wypełniły się łzami. Wytarła je i kontynuowała:

– Gdyby mama żyła, nie martwiłabym się tak o niego. Tęsknię za nim… bardzo tęsknię. Jest dobrym człowiekiem… silnym, postawnym, muskularnym, ale wewnątrz jest taki wrażliwy, więc… – złapała kolejny głęboki oddech. – Rozumiesz, co chcę powiedzieć?

Oczy Missie również zrobiły się wilgotne ze wzruszenia. Skinęła głową.

– Oczywiście, że rozumiem. Mój tato jest tak samo wrażliwy i wcale by mnie nie zdziwiło, gdyby teraz płakał w ukryciu tak samo często, jak ja za nim. Ale on ma przynajmniej żonę i inne dzieci, które wciąż jeszcze są w domu.

– A więc ty też tęsknisz… – bardzej stwierdziła niż spytała Becky.

W odpowiedzi Missie skinęła tylko głową.

– Ale będzie coraz lepiej, przyzwyczaimy się – dokończyła Becky.

– Mam taką nadzieję – powiedziała Missie z przejęciem. – Liczę na Boga, że mi w tym pomoże.

– Znasz… to znaczy, rozmawiasz o tym z Bogiem?

– O tak, bez Niego…

– Jak się cieszę! – wykrzyknęła Becky. – Wiesz, to Bóg dodaje mi codziennie odwagi. Nie jestem zbyt dzielna… nawet z Nim. Ale bez Niego byłabym prawdziwym tchórzem!

Missie wytarła łzy i obie roześmiały się ze stwierdzenia Becky.

– Jestem taka szczęśliwa, że mam Williego – wyznała Missie. – On ma odwagi za nas dwoje.

– Tak jak mój John. Jeśli chodzi o naszą przyszłość, to on jest wielkim optymistą. Mam nadzieję, że go nie zawiodę.

Missie chwyciła ją za dłoń i uścisnęła.