Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Życie Oksany, z pochodzenia Ukrainki, od samego początku nie było usłane różami. Przyszła na świat ze zdeformowanym ciałem, a większość swojego dzieciństwa spędziła w sierocińcach, gdzie codziennością okazały się głód, przemoc seksualna i poczucie odrzucenia. Jej sytuacja uległa zmianie, gdy adoptowała ją Gay Masters, samotna kobieta z USA. To właśnie ona ujrzała w młodej dziewczynce niespotykaną siłę i determinację, by walczyć z przeciwnościami losu.
Zagubione i niegdyś niekochane dziecko z czasem odkryło w sobie niezwykły talent sportowy. Oksana poświęciła się katorżniczym treningom, które ostatecznie doprowadziły ją na sam szczyt – zdobyła bowiem złote medale na trzech paraolimpiadach. Dziś może o sobie powiedzieć, że jest jedną z najbardziej wytrwałych i utytułowanych zawodniczek w historii sportu dla osób z niepełnosprawnościami.
„Niepokonana. Wzruszająca historia odwagi i triumfu” to chwytająca za serce autobiografia opowiadająca o tym, jak wiara w siebie i nieustępliwość potrafią przekuć kruchość w zaletę, a marzenie – w zwycięstwo.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 481
Rok wydania: 2025
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Tytuł oryginału: The Hard Parts. A Memoir of Courage and Triumph
Fragment
Przekład z języka angielskiego: Anna Hikiert-Bereza
Copyright © Oksana Masters, 2025
This edition: © Word Audio Publishing International/Gyldendal A/S, Copenhagen 2025
Projekt graficzny okładki: Marcin Słociński
Redakcja: Katarzyna Morawska
Korekta: Anna Nowak
ISBN 978-91-8076-008-9
Konwersja i produkcja e-booka: www.monikaimarcin.com
Wszelkie podobieństwo do osób i zdarzeń jest przypadkowe.
Word Audio Publishing International/Gyldendal A/SKlareboderne 3 | DK-1115 Copenhagen K
www.gyldendal.dk
www.wordaudio.se
Dla mojej mamy, której miłość mnie ocaliła. Dziękuję, że poświęciłaś wszystko, aby dać mi cały świat i otworzyć przede mną wszystkie drzwi. Jesteś moim światem i biciem mojego serca.
Kocham Cię, Twój uparty urwis
Prolog
– To byłaby rekonwalescencja trwająca od czterech do ośmiu miesięcy. W przypadku normalnej osoby. – Słowa lekarza wiszą przez chwilę w cichym korytarzu izby przyjęć, oświetlonym ostrym jarzeniowym światłem. Ale ponieważ z troską przyciskam do siebie kontuzjowany łokieć, z bezwładnie zwisającymi ze szpitalnego łóżka protezami obu nóg (ich przymocowanie do kikutów wymaga dwóch sprawnych rąk – jak mam to zrobić ze złamanym łokciem?), oczywiste jest, że nie zaliczam się do tego grona.
– Ona nie może się ścigać – informuje lekarz moją trenerkę, która przywiozła mnie tutaj z asfaltowej drogi w Bozeman, gdzie poślizgnęłam się przed moją ulubioną kawiarnią.
Ból w łokciu, który do tej pory pulsował nieznośnie, wzmaga się niewyobrażalnie i w tym samym momencie zupełnie opadam z sił. Mam wrażenie, że z mojej piersi wraz z oddechem uchodzi nagle jakaś istotna cząstka mnie. Nie mogę wystartować w igrzyskach. Zostały do nich tylko trzy tygodnie. Jak właściwie do tego doszło? Mam dwadzieścia osiem lat i ten jeden ulotny moment ma nagle zaważyć na całym moim życiu – przyszłym i przeszłym. Zależy od niego dosłownie wszystko.
Za trzy tygodnie w Pjongczangu po raz pierwszy, odkąd w wieku trzynastu lat odkryłam, co potrafi moje ciało, miałam zaprezentować się jako prawdziwa sportsmenka – wreszcie udało mi się uwierzyć, że naprawdę nią jestem. Tym razem nie miałam już koczować w samochodzie jak przed igrzyskami w Soczi, kiedy starałam się nie nadwerężać zbytnio finansów mojej mamy, uszczkniętych z jej funduszu emerytalnego. Po raz pierwszy udało mi się zdobyć wsparcie prawdziwych, poważnych sponsorów – Nike, Toyoty, Visy, Procter & Gamble – którzy również we mnie wierzą. Mogłabym zacząć spłacać dług zaciągnięty u mojej matki… Spłacić wszystkie długi. Przez dziesięć lat igrzysk paraolimpijskich zawsze zajmowałam drugie lub trzecie miejsce. Nigdy pierwsze. Ale tym razem… Tym razem jestem faworytką do zdobycia złota w każdej z moich konkurencji – do zostania pierwszą w historii zawodniczką, która przywiezie do domu złoty medal w narciarstwie biegowym dla USA.
„O Boże – myślę. – Wszystkich zawiodę. Stracę wszystko”. Na języku czuję słony smak spływających mi po twarzy łez. Żal zalewa moje ciało gwałtowną falą, wypełniając przestrzeń po tym, co uleciało z mojej klatki piersiowej, a co – jak sobie teraz uświadamiam – było nadzieją.
Każdy inny na moim miejscu już dawno by się poddał. Być może to widomy znak, że ja też w końcu powinnam. Każdą decyzję, która zaważyła w jakiś sposób na moim życiu przed tym wydarzeniem, również podjęto za mnie – dlaczego więc nie miałoby się to stać ponownie? Zarówno mój umysł, jak i ciało były kształtowane przez innych już od momentu moich narodzin: to oni określali, do czego byłam zdolna lub nie albo co było dla mnie osiągalne w przyszłości. Powiedziano mi, że nie zasługuję na matkę. Że nie zasługuję na rodzinę. Nie należę do tego świata. Że jestem po prostu zbyt… inna.
Mówiono mi, że nigdy nie osiągnę sukcesu w sporcie – że to nierealny, niemożliwy cel i że ostatecznie tylko się zawiodę. W kółko udowadniano mi, że nie mam prawa głosu i że jestem bezsilna.
Wszędzie… z wyjątkiem linii startu.
Linia startu to zawsze nowy początek. Nic nie zostało jeszcze ustalone. Kiedy zegar zaczyna odliczać sekundy, czerwona kropka zmienia kolor na zielony i rozlega się przenikliwy sygnał dźwiękowy, rozpoczynam swoją nową podróż. W zawodach to ja mam kontrolę – jestem nią. To, jak reaguję, dopasowuję się do sytuacji, obracam się i poruszam. To cała ja – i tylko ja. Moja siła. Moja moc. Mój głos – rekompensata za każdą chwilę, w której mówiono mi „nie”. Za każdy moment, gdy byłam słaba. Za każdy raz, gdy byłam spychana w dół. Za każdy raz, gdy mi nie wierzono – i za każdy raz, gdy ktoś inny sądził, że to on wie, co dla mnie najlepsze.
W końcu lekarz odwraca się do mnie i mówi:
– To niemożliwe. Jeśli zdecydujesz się ścigać się z tym łokciem, już nigdy nie będziesz w stanie go używać. Tutaj kończy się twoja droga.
Ha! Jakby cokolwiek wiedział o mojej drodze… Nigdy nie była gładka, równa, wytyczona schludnymi liniami. To wyboisty żwir z lejami po bombach, zalany lawinami błota i pełen krętych wiraży. Czy ta droga naprawdę zakończy się kolosalną eksplozją, która na zawsze zablokuje mi szansę na dalsze podążanie nią?
Może to z powodu żaru trawiącego moje ramię, a może dlatego, że z bólu mam już halucynacje, przed oczami, nałożona na twarz lekarza, staje mi wizja roztańczonych płomieni. Od kiedy pamiętam, uwielbiam zatracać się w ich hipnotyzującym blasku. Siedząc przy ognisku, zawsze wpatruję się w samo serce ognia: przez pomarańczowe i żółte, jasnoniebieskie i białe jęzory, a następnie w dół, aż do rozżarzonych drew, do pierwotnych warstw, z których on powstaje.
Zanim wybuchnie płomień, zawsze jest drewno. Przed drewnem są gałązki, a przed tymi gałązkami – jeszcze mniejsze patyki i liście. Widzisz ogromny, buzujący, potężny ogień – ale nie dostrzegasz, że wszystko zaczęło się od małego patyka i kilku liści: rzeczy nieskończenie drobnych, kruchych, łamliwych. I kłód na ich szczycie. Kiedy naprawdę patrzysz, zauważasz linie słojów, wiek drzewa, z którego one pochodzą, i to, co owo drzewo musiało przetrwać i przez co przeszło.
Pod wizją płomieni miga trajektoria tego, przez co przeszłam ja – moje życie w Ukrainie, przyjazd do Ameryki, wszystko, co widziałam, co utraciłam, co zyskałam, co czułam. Wszystko to zaczęło się, gdy byłam najsłabsza. Najmniejsza. Najbardziej krucha. Kiedy wierzyłam, że nie mam światu nic do zaoferowania. Zaiskrzyło z mojego rdzenia, pnąc się warstwa po warstwie paliwa, aby przerodzić się w ogień, który staje się coraz silniejszy, a płomień strzela wyżej i płonie coraz dłużej.
I siedząc tam, na tym łóżku, z obolałym, złamanym ciałem, twarzą mokrą od łez i spowitą dymem z mojej wizji, myślę sobie, że jestem już potwornie zmęczona tym, że to inni decydują o tym, do czego jestem zdolna.
Ja.
To ja będę od tej pory decydować o tym, co jest możliwe.
CZĘŚĆPIERWSZA
Rozdział pierwszy
Błysk.
W pomieszczeniu jest gorąco, parno i ciasno jak w łonie matki. W powietrzu unosi się cierpki, mdły zapach ciepłego chloru. Dryfuję w gorącej wodzie, wypuszczam z ust bąbelki powietrza i udaję, że jestem morskim zwierzątkiem. Od chemii w wodzie drętwieją mi usta i niemal zapominam, że ciało boli mnie po ostatniej operacji. Jakaś kobieta pomaga mi unosić się na wodzie. Jej dłoń obejmuje mój malutki brzuch, a jej krótkie ciemne włosy lśnią w przytłumionym świetle, być może świec. Nie pamiętam, co rozświetlało mrok sali, ale wyraźnie widzę jej okrągłą twarz, włosy i spowite cieniem rysy. Zawsze jest tutaj, w tym gorącym pomieszczeniu, w tym idealnie kwadratowym basenie, pomagając mi po operacjach. Delikatnie kładzie rozgrzane szklane bańki na moich plecach, w ramach jakiejś terapii. Pociera moje drobne plecy w miejscach, w których bańki ogrzewają skórę. W tej przesiąkniętej chlorem saunie jestem szczęśliwa i czuję się kochana.
Może to moja matka? Jest jedyną osobą, która mnie dotyka, okazuje mi jakiekolwiek uczucia. Musi nią być. Czuję się tu taka bezpieczna…
Błysk.
W piwnicy piorę na tarze skarpetki i je wyżymam. Gdy wypiorę ich dziesięć, stara, brudna kobieta, która jest jedną z praczek, wyciąga kostkę cukru i wkłada mi ją do ręki. Uwielbiam cukier. Ale jestem też bardzo, bardzo głodna i wyprałabym wszystkie skarpetki świata w zamian za kolejną kostkę cukru. Nauczyłam się tak je sobie wydzielać, by starczały mi na wiele godzin. Ukruszam pojedyncze kryształki cukru językiem. W ten sposób, przedłużając jedzenie w nieskończoność, oszukuję swoje ciało, aby poczuło się syte. Sięgam po kolejne skarpety, a praczka się uśmiecha. Może to właśnie ta pani jest moją mamą?
Błysk.
Znowu odwiedza mnie kobieta z długimi blond włosami. Nie wiem, kim jest ani co tu robi. Ale prawdopodobnie to moja matka.
Błysk.
Budzę się. W pokoju jest ciemno. To miejsce zawsze jest ciemne i wyprane z barw. Po raz kolejny czuję, jak mrok wysysa ze wszystkiego życie i połyka je w całości. Jest tu również zimno. Zawsze jest mi zimno, mimo że w nocy stare babuszki kładą na szorstkie prześcieradło i szorstki, cienki koc sterty używanych ubrań. Przykrywają nas tak szczelnie – i robią to w sposób tak machinalny i bezmyślny, nawet przy tym na nas nie patrząc – że czasem nie mogę się ruszyć przez całą noc, przez co spędzam ją w tej samej pozycji na wznak.
Leżąc na swoim łóżku, stojącym najbliżej drzwi, które babuszki zawsze zamykają od zewnątrz, podnoszę głowę i rozglądam się w poszukiwaniu Leny. Wiem, że jest tu gdzieś ze mną. Pod każdą ścianą stoi rząd łóżek, a na środku pokoju znajdują się jeszcze dwa, ustawione wezgłowiami do siebie. Większość z nich jest teraz pusta – w tym dużym pokoju z trzydziestoma łóżkami jest nas mniej niż dziesięcioro – ale czasami pokój zapełnia się bardziej, w miarę jak dzieci napływają, aby potem odejść. Lena jest tu jednak przez cały mój pobyt.
Jest w tym sierocińcu moją najlepszą przyjaciółką. To już trzeci, w którym mieszkam. Pełni podwójną funkcję, stanowiąc jednocześnie szkołę z internatem dla innej grupy dzieci. Jesteśmy od nich oddzieleni – od tych, które czasami wracają do domu, do swoich rodzin. Dzieci z mojej grupy są trochę… inne – jedne pod względem fizycznym, drugie – psychicznym. Chociaż tak naprawdę wcale nie wiem, czy ja też naprawdę jestem inna.
Czasem dostrzegam, że nie chodzę tak jak Lena i większość innych dzieci. Moja lewa noga jest krótsza od prawej o piętnaście centymetrów i wygięta w kształt litery C. Mam po sześć palców u nóg – z czego jestem bardzo dumna – a moje stopy różnią się od siebie rozmiarami. Moje dłonie też są inne: nie mam kciuków, tylko po pięć długich palców, ale są one ze sobą częściowo zrośnięte. Wiem, że miałam operacje. Trochę je pamiętam, poza tym czytałam kilka ukraińskich słów na małej tekturowej karcie, która towarzyszy mi w mojej drodze od sierocińca do sierocińca i na której są spisane ważne rzeczy na mój temat.
W mojej pięcioletniej świadomości nie zdaję sobie sprawy z tego, że moje nogi nie stoją prosto, bo mam źle wykształcone niektóre kości, co sprawia, że chodzenie sprawia mi trudność. Urodziłam się również z nieprawidłowościami w obrębie jamy brzusznej, bez cześci prawego bicepsa i jednej nerki, a gdy wyrosły mi zęby, były pozbawione szkliwa. Druga nerka w moim ciele znajduje się w niewłaściwym miejscu. W wieku pięciu lat nie rozumiem, że moja matka była narażona na przerażające promieniowanie, które pojawiło się na części obszaru Ukrainy w następstwie wybuchu w Czarnobylu – że jestem jednym z niezliczonych dzieci, których dziedzictwem po tej katastrofie są wady wrodzone. Nie znam też powodów, dla których moi rodzice mnie porzucili.
W wieku pięciu lat od czasu do czasu zastanawiam się nad tym, że wyglądam inaczej – kiedy nie mogę robić rzeczy, które robią inne dzieci. Ale najbardziej boli mnie to, że nie mam rodziny i za każdym razem, gdy jakaś kobieta jest dla mnie życzliwa, zastanawiam się, czy nie jest przypadkiem moją matką.
Stare babuszki otwierają drzwi. Siadam, a jedna z nich brutalnie chwyta moją głowę, spluwa w dłonie – nienawidzę tego – i ciągnie mnie za włosy w dół. Zostały obcięte krótko, żeby łatwiej było szukać w nich wszy. Tego też nienawidzę. Lena ma piękne, długie blond włosy. Nie wiem, dlaczego pozwolili jej je zachować. Jest urocza, ze swoimi jasnymi włosami i błękitnymi oczami. Całkiem jak ukraińska lalka. Moje włosy są czarne i skołtunione. A teraz w dodatku pokryte plwociną starej baby.
Jedno ze starszych dzieci wynosi mnie z sypialni na barana – jestem najmniejsza i nie zawsze mogę nadążyć za innymi z powodu moich nóg. Czasem są dla mnie mili. Podskakuję na jego plecach, gdy przechodzimy przez dziwaczny mały salon ze starym, czarno-białym telewizorem, który jest teraz wyłączony, i przemierzamy długie, ponure korytarze, wzdłuż rzędów kaloryferów – maszerujemy przez cały ten ogromny stary budynek do jadalni. To jedyne miejsce, w którym widujemy inne dzieci. Te, które mają rodziny. Ale my siedzimy przy naszym własnym stole obok kuchni, z dala od nich, w tym wielkim pomieszczeniu z filarami obłożonymi ciemnym drewnem do połowy ich wysokości, ponad którym są nagie i pylistoszare, jak martwe drzewa.
Zawsze panuje tu okropny hałas. Jest tu tyle innych dzieciaków – ponad setka – i bezustannie słychać szuranie krzeseł po zimnej, białej podłodze, której od lat nikt chyba nie czyścił. Wszyscy jemy z metalowych talerzy i misek, pijemy z metalowych kubków, a ich brzęk odbija się echem od ścian i przybiera przez to na sile. Słychać rozmowy, szepty, parsknięcia, śmiechy i krzyki. Całe moje ciało aż wibruje od tego hałasu.
Moja miska jest wypełniona jasnoczerwoną cieczą. Dostajemy albo chleb, albo zupę. Rzadko jedno i drugie. Tamte inne dzieci musiały jednak dostać wszystko, bo widzę, jak po drugiej stronie pokoju ktoś coś żuje; wiem, że ja nie mam nic do przeżuwania. Może w ich zupie jest mięso albo ziemniaki? A może tylko udają. Jedyne, co wiem na pewno, to to, że w naszym kącie nigdy nie ma wystarczająco dużo jedzenia, a ja zawsze jestem głodna. Czasami nie mogę myśleć o niczym innym.
Po jedzeniu opiekunowie zapędzają nas do toalety. Tego też nienawidzę. Strasznie tu śmierdzi, w tej małej kabinie z prowizorycznymi sedesami ustawionymi pod ścianą jeden obok drugiego. Każą nam usiąść, wszystkim razem, tak że moglibyśmy się do siebie odwracać i patrzeć sobie w oczy, gdybyśmy chcieli, ale zamiast tego po prostu spuszczamy głowy, podczas gdy oni przypinają nas pasami. Nie pozwalają nam wstać, dopóki się nie załatwimy – i nie dostaniemy kolejnej okazji na skorzystanie z toalety, dopóki nie powiedzą nam, że przyszła na to pora. I tak oto każde z nas zmusza się, by coś z siebie wydusić.
Potem idziemy do szkoły. Tylko na krótko – może godzinę lub dwie. Wychodzimy na zewnątrz, mijamy rdzewiejący plac zabaw i kierujemy się do mniejszego, ogrodzonego budynku z cegieł. Mam wrażenie, że większość czasu spędzamy tam na krzyczeniu albo zapisywaniu naszych imion na zapylonej tablicy. Czasami w ogóle nie chodzimy do szkoły. Przeważnie po prostu siedzimy w małym pokoju, do którego wychodzi się z dużej sypialni. Oglądamy telewizję, przeważnie westerny – francuskie, w których Indianie zawsze wygrywają – albo wędrujemy po rozbrzmiewających echem korytarzach: w grupkach lub parami, podczas gdy nasi opiekunowie nas ignorują – chyba że źle się zachowujemy – i stoją w drzwiach, paląc papierosy. Unikam jednak schodów, które prowadzą ze świetlicy przez zamknięte drzwi na górze do pozbawionych okien sal na drugim piętrze. Staram się nawet nie patrzeć w ich stronę.
Dzisiejszej nocy, po tym, jak stare kobiety zakutały nas w zbyt cienkie koce i zarzuciły nas stertami ubrań, oswobodziłam się spod nich, jak robię to w niektóre noce, i przeszłam kilka kroków do zamkniętych drzwi sypialni. Dziurka od klucza jest na tyle duża, że można przez nią wyjrzeć na zewnątrz. Widzę stąd kawałek świetlicy, który przybiera kształt dziurki od klucza: skraj frędzli, którymi wykończony jest brudny dywan, część kanapy oraz ramię i duży brzuch mężczyzny, który w nocy zawsze tam przebywa, paląc i oglądając telewizję, której nie widzę jednak przez dziurkę. W ciągu dnia nigdy go tam nie ma. Jest tylko wtedy, gdy śpimy.
Mimo że mam dopiero pięć lat, wiem, że nie chcę leżeć w tym niewygodnym łóżku, z którego właśnie uciekłam. Chcę oglądać telewizję. Poza tym to jedyna pora, w której mogę sama decydować, co chcę robić. Siadam więc na zimnej podłodze i słucham programu, który ogląda mężczyzna, obserwując światło wpadające do środka przez szparę w drzwiach. Kilkoro innych dzieci przy akompaniamencie szelestów również uwalnia się ze swoich tekstylnych więzień i do mnie dołącza. Siedzimy tam, dygocząc, obserwując światło i cienie tańczące pod drzwiami, rzucane przez sceny rozgrywające się na ekranie telewizora: odcienie szarości i błyski jaskrawej bieli na granicy gęstego mroku za naszymi plecami.
Błysk.
Kobieta o jasnych włosach – ta, która podnosi mnie delikatnie, z troską, a nie jakbym była workiem kartofli czy czymś podobnym – podaje mi na małym talerzyku pierogi. Mój brzuch jest już pełniejszy niż kiedykolwiek, napęczniały od prawdziwego barszczu, którym mnie nakarmiła, ale nie mogę sobie odmówić ich zjedzenia. Rzucam się na nie żarłocznie. Są wypełnione słodkimi wiśniami. Zapominam o wszystkim innym – o tym, jaka jestem chora, jak bardzo obolała, jak bardzo byłam głodna (wiecznie), a nawet o tym niesamowitym pokoju, w którym się znajdujemy.
Na zewnątrz jest ciemno, ale tutaj panuje jasność i czuć ciepło. Telewizor gospodyni jest kolorowy. Barwne sceny migają na nim radośnie, podczas gdy ja kończę pierogi. Pokoik wydaje się ciasny i zagracony, w przeciwieństwie do pustych wnętrz, do których przywykłam.
Sądzę, że to jej dom. Podejrzewam, że zabiera mnie tutaj, kiedy inni są wobec mnie zbyt opryskliwi, i robi to po to, żebym mogła poczuć się lepiej i wydobrzeć, zanim będę musiała wrócić do sierocińca. Ale nie mam pewności. Żałuję, że nie pamiętam, kim jest i jak wygląda – poza długimi jasnymi włosami i kojarzącą się z bezpieczeństwem krępą sylwetką. Jak zawsze, myślę o tym, że to być może właśnie ona jest moją matką, że to nasz dom i że już nigdy nie chcę go opuszczać.
Błysk.
Wóz bez przerwy się trzęsie. Siedzę z tyłu, a jazda po wybojach sprawia, że jest mi tak niedobrze, że nie mogę nawet patrzeć na ciągnące go konie. Mdłości są tak silne, że zapominam nawet o tym, jak bardzo lubię zwierzęta. Chyba nigdy nie jechałam samochodem ani autobusem – tylko tymi podskakującymi na wykrotach wozami. Jedziemy na letni obóz, w miejsce pełne światła i kolorów. Zabierają nas tam ze szkoły z internatem – to znaczy tych z nas, którzy są sierotami, bo inne dzieci wracają do domu. Do domu… Marzę o domu.
Błysk.
Jest piękne letnie popołudnie. Lena i ja zrywamy stokrotki, które może i są drobnymi, przydrożnymi chwastami, ale w mojej głowie to ogromne słoneczniki. Lena pokazuje mi, jak spleść z nich wianek. Myślę, że jest starsza ode mnie. Właściwie to jestem tego pewna. Zawsze wie, co powiedzieć i jak zareagować. Nim kończymy nasze wianki, bierze mnie za rękę i biegniemy przez żółte światło do drzewek owocowych, których pełno jest tam, gdzie spędzamy lato. Są tu śliwki. Truskawki ciepłe od słońca. Gdy Lena zjada połyskliwą truskawkę, ja też wiem, że mogę ją zjeść. Zawsze jest wobec mnie taka opiekuńcza…
Nigdy nie pokazała mi, jak dokończyć wianek.
Błysk.
Krwawię. Krew nie przestaje lecieć. Nie mogę chodzić, bo jest tak dużo krwi. Spoglądam w dół na klatkę, w której uwięziono moją lewą nogę. Jej koncentryczne stalowe pierścienie, które wbijają śruby w kość, lśnią w mroku. Myślę, że najpierw łamią mi kość, a potem zakładają klatkę, ale nie pamiętam zbyt dokładnie, co się dzieje, gdy to robią. Nigdy nie patrzę, kiedy dokręcają śruby. Powiedzieli mi, że próbują wydłużyć moją krótką nogę. Ale tym razem coś musiało pójść nie tak, bo krwawienie nie ustaje.
Błysk.
Kiedy budzę się tego ranka pod zbyt krótką kołdrą, w sierocińcu z internatem, myślę o tym samym, o czym każdego innego ranka: to będzie dobry dzień. W końcu to nowy dzień.
Myślę tak za każdym razem.
Dziś rano wszystko wygląda jednak inaczej. W jadalni jesteśmy tylko my, sieroty. Siadamy na środku sali, gdzie zwykle siedzą inne dzieci, z dala od śmierdzącej kuchni. Dają nam chleb i zupę z ziemniakami. Nauczyłam się już, że to oznacza, iż dziś przyjdą jacyś ludzie, żeby nas oglądać. To właśnie dlatego zamiast moich zwykłych rajstop i zbyt ciasnej koszulki mam na sobie jedną z sukienek, które nam rozdają. To dlatego, zamiast próbować chronić swoje jedzenie i pochłonąć wszystko, zanim większe dzieci mi coś podkradną, staram się jeść jak trzeba, jak grzeczna dziewczynka.
Nikt tak naprawdę nie mówi nam, co znaczą te poranki. W końcu udało mi się połapać, o co w tym chodzi. Kiedy ludzie, którzy przychodzą nas oglądać, wybierają jakieś dziecko, potem prowadzą je do oddzielnego pokoju, żeby się z nimi pobawić. Bawią się jedynymi zabawkami, których wolno nam dotykać – wszystkie inne są trzymane wysoko na półkach i możemy na nie tylko patrzeć jak na dekoracje. I po tej zabawie to dziecko nie wraca, ponieważ idzie do d o m u. Staje się częścią rodziny, ma mamę. Nauczyłam się odpowiednio zachowywać w te dni, starając się być cicho i nie rozrabiać – próbuję nawet wyglądać słodko lub uroczo, czy czego tam od nas oczekują, aby nas wybrano.
Właściwie nigdy nie jestem wybierana. Czasem, jeśli wybrana zostanie jakaś inna dziewczynka, opiekunowie zdejmują mi sukienkę i wkładają ją którejś z moich koleżanek stojących na korytarzu. Wtedy inne dzieci, niektóre starsze, przebywające tu dłużej, mówią:
– Jakie to uczucie być tą, której nie wybrano?
– Wciąż nie masz rodziców.
– Nikt cię nie lubi.
Czasami słyszymy to nawet od opiekunów – tych złośliwych – lub innych dzieci w szkole:
– Nic dziwnego, że nikt cię nie chce. Spójrz tylko na siebie!
Mam jednak niejasne wrażenie, że w poprzednim sierocińcu raz byłam bliska bycia wybraną. Pamiętam, że moja przyjaciółka Julia i ja siedziałyśmy razem w pokoju. Była ode mnie młodsza, naprawdę mała, ale ja wyglądałam na drobniejszą. Pamiętam, jak bawiłyśmy się i tańczyłyśmy, pamiętam też amerykańską parę z Kolorado, która przyjechała ją wybrać. Tamci ludzie powiedzieli wówczas:
– Ciebie też adoptujemy.
Ale kiedy przyszli zabrać Julię do domu, zmienili zdanie co do mnie. To nie było nic nowego. Słyszałam to już wcześniej. Ludzie mówią: „Będziemy twoimi nowymi mamą i tatą”, a potem już po ciebie nie wracają. Ta para powiedziała w zamian za to:
– Obiecujemy, że znajdziemy dla ciebie dom. Wyślemy twoje zdjęcie do ludzi w Ameryce, którzy chcą adoptować dziecko. Ludzi, o których wiemy, że będą chcieli mieć małą dziewczynkę taką jak ty.
Dzisiejszego ranka również nie zostałam wybrana.
Zaczynam się uczyć, że łatwiej jest radzić sobie ze złością niż ze smutkiem i z samotnością. Uczę się nienawidzić ludzi, którzy przychodzą wybierać dzieci. Przestaję starać się być słodka i urocza. Przestaję się tym przejmować, tak aby nie żywić nadziei wobec przychodzących po dzieci osób i nie wierzyć w ich kłamstwa, kiedy mówią, że pewnego dnia po mnie wrócą.
Mimo to za każdym razem, gdy ogarnia mnie gniew i mrok, Lena znajduje mnie i przytula. Jest jedyną osobą, która mnie przytula, i robi to zawsze w ten swój wyjątkowy sposób. Najpierw kładzie mi obie dłonie na ramionach i patrzy mi w oczy. Potem przyciąga mnie do siebie i obejmuje mnie za szyję, wspierając podbródek na moim ramieniu. Wtedy całe moje ciało się rozluźnia i na chwilę wszystko wokół nas nieruchomieje. Czuję się taka zadowolona, szczęśliwa i spokojna… Myślę, że tak właśnie musi wyglądać powrót do domu.
Rozdział drugi
W roku, w którym się urodziłam, 1989, Gay Masters wykładała na Uniwersytecie Illinois. Jako doktor logopedii twierdzi, że w swoim życiu podjęła niewiele świadomych decyzji.
Gay dorastała na dalekich wschodnich przedmieściach Cincinnati, w małym miasteczku o nazwie Milford. Były to jednak mniej przedmieścia, a bardziej wieś – przestronne tereny, na których Mastersowie nigdy nie zamykali drzwi, a ich pies biegał swobodnie. Zamieszkiwanie z dala od cywilizacji oznaczało jednak, że zanim Gay ukończyła szkołę średnią, była tylko na dwóch randkach, a jej życie miłosne zostało stłumione w zarodku przez nadopiekuńczych rodziców, którzy nie pozwalali swoim synom jeździć po nią pustymi drogami – a owe dwie randki, obie na tańcach w szkole średniej, były nadzorowane przez ojców, którzy uważali, że tylko oni mogą prowadzić samochód.
Jej własny ojciec sprzedawał styropian, a skrzypiące produkty z pianki były obecne w całym domu. Był jednak niezmiennie uczciwy (co może być wadą w bezlitosnym świecie sprzedaży), a kiedy Gay chodziła do drugiej klasy, zwolnił się z pracy, bo jego szef poprosił go o okłamywanie klientów. Chcąc uniknąć utraty domu, matka Gay zatrudniła się jako sekretarka w kancelarii prawnej. Te posadę zachowała także po tym, jak jej mąż ponownie rozpoczął działalność handlową, tym razem jako agent ubezpieczeniowy.
Składając podanie do college’u, Gay myślała o zostaniu pedagogiem specjalnym. Ten kierunek studiów wydawał się naturalnym przedłużeniem zajęć przygotowujących do college’u, w których uczestniczyła w szkole średniej. Matka odrzuciła jednak jej pierwszy wybór, Uniwersytet w Cincinnati, ze względu na to, że był zbyt blisko domu. Wiedziała, że jej córka jest dobrą dziewczyną o gołębim sercu, a jej skłonność do poświęcania się – w połączeniu z faktem, iż była najmłodsza spośród trojga rodzeństwa (na które oprócz niej składali się bardziej pewni siebie siostra i brat) – definiowała z góry jej przeznaczenie. Gdyby życie nie postanowiło napisać dla niej innego scenariusza, Gay utknęłaby w domu rodzinnym, by opiekować się starzejącymi się rodzicami. Nigdy nie wyszłaby za mąż i nigdy nie zaznałaby innego życia poza tym, które prowadziła do tej pory. Matka Gay widziała to oczami wyobraźni i poprzysięgła, że do tego nie dopuści.
Pracowała w kancelarii z dwiema kobietami, które spotkał właśnie taki los: zostały w domu, opiekowały się schorowanymi rodzicami, płaciły rachunki i podatki za rodzinny dom. A kiedy ich rodzice zmarli, reszta rodzeństwa w końcu raczyła się zjawić – tylko po to, aby powiedzieć: „Zamierzamy sprzedać dom, więc prosimy uprzejmie, żebyś się wyniosła. I nie – nie dostaniesz ani centa, bo przecież mieszkałaś tu za darmo przez całe życie!”. Matka Gay wiedziała, że wspomniane kobiety również były najmłodsze z rodzeństwa, poza tym istniało duże prawdopodobieństwo, że jej pozostałe dzieci potraktują Gay w podobny sposób.
Gay trafiła zatem na uczelnię Ohio Wesleyan University, która idealnie spełniała minimalny wymóg matki dotyczący odległości: dwie godziny jazdy od domu. Był to ten sam uniwersytet, który ukończył brat dziewczyny. Z jego polecenia zapisała się na zajęcia z komunikacji głosowej. Na początku ostatniego semestru na roku dyplomowym jej doradca, którego również przedstawił jej brat, zaprosił ją do siebie na rozmowę.
– Na jakie studia uzupełniające zamierzasz iść?
– Nie zamierzam iść na studia uzupełniające – odpowiedziała rzeczowo Gay. – Moje wyniki testu z psychologii są zbyt słabe.
– Nie mam na myśli psychologii, lecz logopedię. Wszystkie programy logopedyczne będą wkrótce wymagały posiadania tytułu magistra, więc jeśli chcesz pracować w tej dziedzinie, będziesz musiała się dalej kształcić.
I w ten oto sposób Gay znalazła się na ścieżce swojej przyszłej kariery, nie bardzo wiedząc, kiedy właściwie zdecydowała się ją obrać.
W wieku dwudziestu kilku lat, w przerwie od kształcenia się, zakochała się w mężczyźnie z Gujany. Spotykali się przez kilka lat, zanim okazało się, że on nie zamierza się z nią ożenić, nie mówiąc już o posiadaniu dzieci.
– Obiecałem mojemu ojcu, że nie poślubię Europejki – powiedział jej w dniu, który byłby taki sam jak wszystkie inne, gdyby nie ta ostateczna, ale nadal wprawiająca w konsternację, deklaracja.
– Ale… ja nie jestem Europejką!
– Jesteś biała. Tak jak Europejczycy.
– Ale przecież obaj twoi bracia poślubili białe kobiety.
– Właśnie dlatego obiecałem to mojemu ojcu.
Oczywiście zdawała sobie sprawę z tego, że mógł jej to powiedzieć w dowolnym momencie w ciągu ostatnich ośmiu lat, mimo to została z nim jeszcze rok lub dwa, dopiero potem odeszła. Uznała, że jej matka dobrze przewidziała tę część jej przyszłości, która dotyczyła zamążpójścia – czy może raczej jego braku. Ale w przeciwieństwie do niektórych kobiet Gay nigdy nie zatraciła się w marzeniach o małżeństwie – nigdy nie fantazjowała o hucznych weselach i o tym, jak będą przebiegały, i w co powinna się na nie ubrać. Tym, o czym marzyła, było potomstwo – cała gromadka. Problem stanowiło nie tyle samo zawarcie związku, ile znalezienie takiego partnera, który chciałby mieć dwanaścioro dzieci. To był jeden z powodów, dla których tak bardzo kochała swój zawód, a więc pracę z najmłodszymi. Całym ich mnóstwem. Ale zanim Gay rozstała się z Gujańczykiem, wiedziała już, że jeśli chce zostać matką, prawdopodobnie będzie musiała zrealizować to marzenie na własną rękę – ponownie, jeśli Bóg da, dzięki sprzyjającym okolicznościom.
W 1979 roku siostra Gay zmarła na wirusowe zapalenie płuc. Była w ciąży z drugim dzieckiem, pozostawiając swoje pierwsze, zaledwie osiemnastomiesięczne, z pogrążonym w żałobie ojcem. Matka Gay nigdy nie doszła do siebie po tym incydencie. Zachorowała na rozedmę płuc, żyła z renty inwalidzkiej i tak mocno podupadła na zdrowiu, że przez ostatnie lata życia nie była w stanie wychodzić z domu. Odeszła w marcu 1989 roku, pozostawiając Gay pogrążoną w głębokiej żałobie. Niecałe trzy miesiące później, w czerwcu, urodziłam się ja – pół świata dalej.
Do tego czasu Gay przeniosła się z miejsca, w którym zrobiła doktorat na uniwersytecie w Buffalo, nieco bliżej domu, aby wykładać na Illinois State University. Tam wdała się w konflikt z szowinistycznym przewodniczącym wydziału, który subtelnie groził, że udaremni jej starania o zachowanie stanowiska, jeśli nie będzie się wzorowo zachowywać i osiągać doskonałych wyników. Pewnego razu poklepał ją po głowie i powiedział: „Nie jesteś już w Buffalo, dziewczynko”.
Gay miała wtedy trzydzieści pięć lat i wciąż analizowała różne opcje macierzyństwa. Ponieważ ścigała się już z tykającym nieubłaganie zegarem biologicznym, utrzymując się z niezbyt imponującej pensji nauczycielki, najlepszym rozwiązaniem wydawało się sztuczne zapłodnienie. Postanowiła zadzwonić do banku spermy, aby dowiedzieć się czegoś na ten temat.
– Oczywiście, zapraszamy. Uprzedzamy jednak, że do przeprowadzenia zabiegu będzie nam potrzebna zgoda pani męża.
Gay milczała przez moment.
– Chwileczkę – powiedziała. – Jak już wspominałam, jestem singielką. Nie mam partnera. Ani męża. Właśnie dlatego chciałabym dokonać sztucznego zapłodnienia.
– Tak, tak, oczywiście. Potrzebujemy tylko zgody pani męża.
Zadzwoniła do innego banku spermy, ale tam z kolei wgląd w pełną biografię dawcy umożliwiano dopiero po przeprowadzeniu zabiegu. Okazało się, że potencjalny ojciec jej dziecka miał skłonności do agresji, ale koniec końców nie miało to żadnego znaczenia, ponieważ zabieg się nie powiódł. Opowiedziała o tym doświadczeniu kilku koleżankom, w tym jednej będącej potencjalną kandydatką na zajęcie miejsca Gay na uczelni. To ona oznajmiła jej, że to to wbrew nauczaniu Kościoła.
– To grzech! – mówiła. – Jeśli zostaniesz samotną matką, twoje dziecko będzie młodocianym przestępcą.
Gay przewróciła oczami. I tak oto wróciła do Buffalo, gdzie świat wydawał się nieco bardziej postępowy, jeśli chodzi o aspirujące samotne matki, pragnące pracować w swoim zawodzie.
To tam Gay postanowiła wypróbować kolejną z opcji na drodze do macierzyństwa: adopcji. Wiedziała jednak, że to znacznie bardziej kosztowna procedura niż sztuczne zapłodnienie. Aby sprostać wymaganiom finansowym, zwróciła się do swojego ojca, który wkrótce po śmierci swojej pierwszej żony ponownie się ożenił. Jego wybranką została przyjaciółka rodziny.
Gay wiedziała, że matka całym sercem poparłaby jej decyzję o adopcji (choć z pewnymi obawami o nieuchronne trudności, jakie wiązały się z samotnym rodzicielstwem). Liczyła na to, że jej ojciec wykaże się podobnie życzliwą, wyrozumiałą postawą. Zadzwoniła do niego.
– Tato, chciałabym adoptować dziecko, ale to spory koszt – oznajmiła. – Dużo o tej kwestii myślałam. Zadeklarowaliście kiedyś, że wesprzecie mnie finansowo dziesięcioma tysiącami dolarów na zorganizowanie wesela. Jestem bliżej czterdziestki niż trzydziestki i nie sądzę, żebym kiedykolwiek wyszła za mąż. Jeśli jednak to zrobię, nie będę cię już prosić o żadne fundusze na ślub. Chciałabym przeznaczyć tę kwotę na adopcję.
– Nie możesz planować macierzyństwa. – Jej ojciec nie owijał w bawełnę. – Nie potrafisz nawet sama się utrzymać!
– Samodzielnie opłaciłam całe swoje studia, z wyjątkiem sześciuset dolarów. Miałam stypendia i pracę. Od tamtej pory utrzymuję się sama.
– Nie masz przypadkiem zadłużenia na karcie kredytowej?
Gay porzuciła temat, zła i rozczarowana. Pogodziła się z tym, że przez następne lata będzie oszczędzać, ile tylko się da, i odkładać adopcję na później, aż w końcu uzbiera wystarczająco dużo pieniędzy, aby zrealizować swoje marzenie – nawet jeśli do tego czasu dobije do pięćdziesiątki. Zaczęła rozważać pracę w prywatnym gabinecie terapeutycznym, aby nieco sobie dorobić. Być może wcześniej nie podejmowała zbyt wielu świadomych decyzji, ale była uparta i konsekwentna jak diabli, jeśli chodzi o wybór, którego dokonała teraz.
Któregoś dnia, niedługo po tamtej rozmowie, Gay otrzymała list. Nadawcą był jej ojciec. Gdy otworzyła kopertę, jej oczom ukazał się wystawiony na nią czek. Odręcznie napisany list zawierał tylko cztery linijki: „Oto 10 000 dolarów. Wczoraj wpłaciłem całą kwotę. Proszę, informuj nas o postępach. Kocham cię”.
Gdy Gay zadzwoniła do ojca, odebrała jej macocha.
– Powiedziałam mu, że jest dupkiem – oznajmiła z marszu kompletnie oszołomionej Gay. – I że jeśli nie da ci pieniędzy, ja to zrobię. Z moich własnych oszczędności.
Gay zaczęła sprawdzać swoje szanse na adopcję. Bardzo chciała przysposobić niemowlę. Będąc z wykształcenia psycholożką i logopedką, wiedziała, że pierwszy rok życia dziecka ma kluczowe znaczenie dla jego stabilności emocjonalnej, dla rozwoju zaufania i przywiązania, a także dla odpowiedniego podejścia do miłości. Rezultaty tego rozeznania nie napawały optymizmem. Gay dowiedziała się, że adopcja dziecka urodzonego w Stanach Zjednoczonych jest nie tylko zaporowo droga – 20 000 dolarów lub więcej (zatem nawet z pieniędzmi, które dał jej ojciec, nadal musiałaby oszczędzać przez wiele lat), ale też podlega kryteriom, których nie mogła spełnić. Okazało się, że biologiczne matki dzieci przeznaczonych do adopcji szukają niemal wyłącznie rodzin z obojgiem rodziców. Na swojej drodze do macierzyństwa Gay napotkała przeszkodę nie do pokonania. Ponownie.
Wszystko zmieniło się, gdy odebrała telefon od kobiety, z którą pracowała w ośrodku wczesnego wspomagania rozwoju dzieci. Gay zaprzyjaźniła się z nią, gdy zainteresowała się jej własnymi staraniami w dziedzinie adopcji. Okazało się, że kobieta przygarnęła pod swój dach dwie małe dziewczynki z Rosji. Ona również była samotną matką.
– Mam kilkoro dzieci, na które powinnaś chyba rzucić okiem – poinformowała ją koleżanka.
– Chcesz, żebym znowu popracowała w ośrodku?
– Nie. Po prostu przyjedź. Mam dla ciebie pewną… przesyłkę.
W piątkowe popołudnie w połowie czerwca 1995 roku Gay weszła do ośrodka wczesnego wspomagania rozwoju dzieci. Recepcjonistka wręczyła jej kopertę z jej imieniem i nazwiskiem. W środku znajdowały się zdjęcia dwójki ukraińskich dzieci, przedrukowane z biuletynu adopcyjnego. Jedno z nich przedstawiało chłopczyka, zaledwie sześciomiesięcznego. Na drugim była mała dziewczynka. Mała dziewczynka sfotografowana przez parę z Kolorado.
Dziewczynka na zdjęciu nie była niemowlakiem. Miała co najmniej cztery lata, choć była wyjątkowo drobnej postury. Małym druczkiem pod zdjęciem napisano, że będzie potrzebowała operacji, ale nie było jasne jakiej. Zresztą patrząc na zdjęcie, Gay i tak tego dopisku nie zauważyła, skupiona przede wszystkim na fotografii. Dziewczynka miała na niej długie spodnie, które zakrywały jej nóżki. Ubrana była w zbyt długą koszulę z krótkimi rękawami, ale zdjęcie prześwietlono, więc nie można było na nim dostrzec kształtu rąk. Mała bawiła się jakąś zabawką, której kontury również rozmyły się w blasku flesza. Nawet jej uśmiech wydawał się nieostry. Jedyną wyraźną rzeczą na zdjęciu pozostawały oczy dziewczyny, które patrzyły spod równo przyciętej grzywki: przykuwające uwagę, bystre, zdeterminowane. Pełne nadziei. Te oczy spojrzały na nią z kartki leżącej na biurku w recepcji i przeniknęły przez jej klatkę piersiową aż do serca, które z wstrząsającą i niezachwianą pewnością orzekło: To moja córka.
W tym momencie Gay Masters zrobiła coś, co było dla niej bardzo nietypowe: podjęła świadomą decyzję i poprzysięgła sobie, że za wszelką cenę osiągnie swój cel. Zamierzała adoptować tę małą dziewczynkę. Choćby się waliło i paliło, sprowadzi ją do domu.
W weekend skonsultowała się z przyjaciółmi. Ci doradzali jej, żeby zdecydowała się na chłopca. Starsze dziecko z obcego kraju?
– Nie chcesz tego – powiedziała któraś z jej przyjaciółek. – Weź chłopca. Adoptuj maleństwo.
W poniedziałek Gay zadzwoniła do ośrodka:
– Chcę adoptować Oksanę.
Dyrektor sierocińca podchodzi do nas, gdy siedzimy przed telewizorem. Staje nade mną i powarkuje:
– Oksana!
Przyzwyczaiłam się już, że moje imię jest wypowiadane gniewnym tonem. Wygląda na to, że każdego dnia robię coś złego. Wszyscy inni przykładnie się bawią, a ja wiecznie coś psuję, wspinam się na regał albo Bóg wie co jeszcze. Czasem to ja jestem zła. Raz na oczach opiekunów wybiłam szybę. Zrobiłam to, bo chciałam poczuć nad czymś kontrolę.
Dyrektor jest wielkim mężczyzną i zawsze dziwnie od niego czuć. Może to zapach starego człowieka? Nigdy nie wiem, czego się po nim spodziewać. Czasami jest miły. Innymi razy wydaje się przekonany, że jedyny sposób, aby do mnie dotrzeć, to ekstremalne użycie siły fizycznej. Kiedy spoglądam na niego z podłogi, mówi:
– Chodź ze mną. Coś ci pokażę.
Podążam za jego zwalistą sylwetką do jego biura – do pokoju, w którym zbyt często wpadam w kłopoty. To jedyne pomieszczenie w tym sierocińcu, w którym jest kolorowo: na ścianach wiszą dywany, a przez okna wlewa się światło słoneczne. Dyrektor siada za swoim wiecznie zagraconym biurkiem, otwiera szufladę i wyciąga mały kawałek papieru, który kładzie na blacie i zasłania swoją mięsistą dłonią.
Patrzy prosto na mnie.
– Mam dla ciebie wieści. Będziesz miała mamę. Przyjedzie tu Amerykanka, która cię adoptuje.
Mamę… Niemal zapominam o oddychaniu. Od razu wiem, że tym razem będzie inaczej. Nikt nie przyszedł, żeby najpierw przyjrzeć się wszystkim dzieciom i wybrać jedno z nas. Nie musiałam wkładać sukienki. Tym razem jest inaczej do tego stopnia, że czuję to w samym środku mojego brzucha: to musi być prawdziwe. Nie mogę przestać patrzeć na jego rękę. Co jest pod spodem? Czy to ona…?
– Postara się tu przyjechać naprawdę, naprawdę niedługo. Ale musisz być bardzo grzeczną dziewczynką. Jeśli będziesz niedobra, o wszystkim jej powiem. Ona nie chce złej dziewczynki.
Kiwam głową, oniemiała – nie jestem w stanie wykrztusić słowa, boję się cokolwiek powiedzieć. Nie uśmiecham się. Nie chcę, by zauważył, że jestem podekscytowana. Podświadomie wiem, że mógłby to w jakiś sposób wykorzystać przeciwko mnie.
– Czy chciałabyś zobaczyć zdjęcie pani, która będzie twoją mamą?
Ponownie kiwam głową i podchodzę do jego biurka, a on w końcu unosi dłoń, odsłaniając mały obrazek, z którego spogląda na mnie twarz. Kobieta ma okulary, różowe policzki i uśmiech – tak szczery i promienny, jakby na tym małym zdjęciu magicznie uchwycono całe światło i wszystkie kolory świata. Jest miła. Od razu to widać. Ponownie mnie to uderza, z niezwykłą siłą: tym razem to się dzieje naprawdę. To ona. To naprawdę się stanie.
– Ale musisz być grzeczna – powtarza dyrektor i wstaje z krzesła. Wciąż patrzę na zdjęcie, kiedy mnie podnosi, odwraca do góry nogami i daje mi klapsa, podczas gdy moja głowa zwisa i kołysze się w powietrzu. To tylko lekka kara za coś, co musiałam zrobić źle tego ranka, a czego teraz nawet nie pamiętam. Kiedy uderza mnie w pupę, mówi: – Jeśli będę zmuszony to zrobić jeszcze raz, powiem o wszystkim twojej mamie.
Stawia mnie z powrotem na ziemi, a ja kuśtykam z jego biura, oszołomiona, ledwo rejestrując pieczenie skóry.
Następnego dnia dyrektor znów do mnie przychodzi.
– Oksana – mówi. Jest dziś miły. – Jeśli nadal będziesz grzeczna, być może pozwolę ci oglądać zdjęcie twojej mamy każdego dnia, aż do jej przyjazdu. Każdego dnia, gdy będziesz grzeczna.
Podskakuję. Będę dziś taka grzeczna! Najgrzeczniejsza. Dziś i przez wszystkie kolejne dni. Muszę. Inaczej ona nie przyjedzie.
To się staje moim codziennym rytuałem.
– Czy mogę jeszcze raz spojrzeć na jej zdjęcie? – pytam dyrektora. – Czy mogę popatrzyć na nie jeszcze raz?
Zaczynam zapominać o ukrywaniu przed nim mojego podekscytowania. Najczęściej pozwala mi iść do swojego biura, gdzie wyciąga fotografię. Studiuję ją z nabożną czcią. Zapamiętywanie jej staje się ceremonią, rodzajem kompulsywnego, niezbędnego obrządku. Najpierw patrzę na samą górę, na fale jej krótkich włosów w kolorze ciemnego mahoniu, pilnie rejestrując w myśli ich połysk i kształt loków nad jej prawą brwią i gładkim, odsłoniętym czołem po drugiej stronie. Potem przesuwam wzrokiem w dół, do jej oczu o głęboko orzechowej barwie, które patrzą wprost na mnie, emanując niewyczerpaną głębią łagodności – a także przenikającą przez płaską powierzchnię matowego zdjęcia, bezbrzeżną miłością. Chłonę wzrokiem kształt jej okularów w różowych oprawkach, przesuwam nim po krzywiznach jej policzków, rozciągniętych uśmiechem, przez ślad zagniecenia na fotografii, który sprawia, że sam uśmiech wydaje się dziwacznie krzywy, aż do miejsca, w którym jej szyja znika w różowej koszuli – robię to, aby wryć sobie dobrze w pamięć jej obraz. Chcę, aby jej twarz była ostatnią rzeczą, którą widzę, gdy zamykam oczy każdego wieczoru.
Zamieszkuję w świecie tego zdjęcia, wyobrażając sobie, jak będzie wyglądało moje życie z moją przyszłą matką. Część tych scen tworzę, opierając się na obrazach, które widziałam w telewizji, przedstawiających rzekome wizje domów w Ameryce, tamtejsze jedzenie i posiłki. Część buduję na podstawie własnych zatartych wspomnień o tym, jakie to uczucie, gdy dorosła osoba czule mnie przytula i traktuje mnie jak kogoś ważnego. Większość… to po prostu emocje: ciepło, poczucie spełnienia, bezpieczeństwo, szczęście. Dom. Rodzina. Miłość.
Mam tylko pięć lat. Ale wiem, że reszta mojego życia to ten mały kwadratowy kawałek matowego papieru.
Agencja adopcyjna poinformowała Gay, że dziewczynka ze zdjęcia jest niepełnosprawna. Dali jej numer pary z Kolorado. Mężczyzna jest lekarzem i pokazał zdjęcia swoim kolegom. Trzeba będzie amputować obie nogi. Gay wiedziała, co to znaczy. I kompletnie jej to nie obeszło. Ta informacja zmobilizowała ją do szybszego poczynienia odpowiednich kroków.
Błyskawicznie spełniała wszystkie prośby agencji adopcyjnej. Poinformowano ją, że jeśli naprawdę się pośpieszy, będzie mogła zabrać córkę do domu w Buffalo na jej szóste urodziny. W sierpniu skompletowała wszystkie niezbędne dokumenty i stworzyła coś na kształt swojej drugiej pracy doktorskiej – tym razem opisała swoje kwalifikacje do bycia matką. Złożyła wniosek o kopię aktu urodzenia, bo jej ojciec nie był w stanie znaleźć poprzedniej. Zgromadziła różne zaświadczenia dotyczące dochodów i warunków mieszkaniowych. Przetłumaczyła wszystko na własny koszt na język ukraiński, poświadczyła notarialnie na szczeblu hrabstwa, a następnie na szczeblu stanowym, po czym wysłała pełną dokumentację do Waszyngtonu, by na jej wniosku przybito kolejny zestaw pieczątek. Agencja ani razu w niczym jej nie pomogła. Informowali ją tylko, czy jej dokumenty są poprawnie uzupełnione. W końcu kompletna dokumentacja adopcyjna została wysłana do ukraińskiego rządu.
Ten odpowiedział:
– Nic z tego, nie ma takiej możliwości.
Ukraina wprowadziła moratorium na adopcję sierot przez obcokrajowców. Agencja adopcyjna Gay zapewniła ją, że wkrótce zostanie ono zniesione. „Lada dzień” – powiedzieli. Ale istniał też inny sposób. Ze względu na konieczność poddania dziewczynki procedurom medycznym Gay mogła sprowadzić córkę do Stanów Zjednoczonych na podstawie specjalnego zaświadczenia lekarskiego. Był jednak pewien haczyk: dziewczynka musiałaby po wszystkim i tak wrócić do Ukrainy, aby przejść formalny proces adopcyjny już po zniesieniu moratorium, przy czym nie było gwarancji, że tamtejszy rząd wyrazi na taką adopcję zgodę. Gay uznała, że warto zaryzykować – to było lepsze niż czekanie w niepewności – i poprosiła agencję o uruchomienie odpowiednich procedur. Agencja się jednak ociągała i przez długi czas nie działo się zupełnie nic.
Oczekując na sfinalizowanie sprawy, Gay raz w tygodniu brała lekcje języka u Ukrainki Olgi, którą poznała na uniwersytecie. Przynosiła do domu kasety i fiszki, aby ćwiczyć ukraiński. Chciała móc porozumiewać się z córką. Okazało się jednak, że to trudny język. Starała się, jak mogła, ale zdołała przyswoić tylko niewielką pulę słów, odmiana zaś była dla niej przeszkodą nie do przeskoczenia. Nauczyła się mówić, używając wyłącznie bezokoliczników.
W styczniu 1996 roku Ukraina w końcu zniosła moratorium na adopcje zagraniczne. Gay się ucieszyła, choć w jej sprawie nadal nic się nie działo. Ukraiński rząd co rusz wprowadzał nowe przepisy dotyczące procedury, co stwarzało konieczność biegania po urzędach i załatwiania kolejnych formalności.
– Moglibyśmy przesłać pani dokumenty do Rosji – poinformowała ją agencja adopcyjna po roku bezowocnego przeciągania procesu. – Mogłaby pani adoptować dziecko za dwa miesiące.
– A co z Oksaną?
– Cóż, nie musi jej pani adoptować. Ona nie wie o pani istnieniu.
Gay nie zawahała się ani na sekundę.
– Nie. To moja córka. Już zdecydowałam.
– Kto nie chciałby mieć dziecka? – pytano. – Kto nie chciałby zakończyć szybciej tego rozdzierającego serce oczekiwania, jeśli jest ku temu okazja?
Agencja się wycofała.
W końcu, w październiku 1996 roku, Gay odebrała telefon. Jej wniosek się przeterminował. Potwierdzenie notarialne tego dokumentu – jeden z pierwszych etapów procesu, który udało jej się przejść – traciło ważność. Gay musiała ponownie skompletować, wypełnić, przetłumaczyć i poświadczyć notarialnie papiery. Wszystko od nowa.
„Dzięki Bogu, że nie powiedzą jej, że po nią nie przyjadę – pomyślała Gay. – Nie przeżyłaby tego”.
Błysk.
W pokoju na piętrze jest ciemno. Lena jest tu ze mną. Nic nie widzę. Słychać kroki. W ustach czuję gorzki smak strachu. Lena każe mi wejść pod łóżko. Wślizguję się tam tuż przed tym, jak drzwi się otwierają. Zostawiam ją. Samą.
Błysk.
Uderza mnie tak mocno! Zawsze to mężczyźni nas karzą – może dlatego, że są o wiele więksi od kobiet? Ale nie mogę płakać. Jeśli to zrobię, zaczną mnie bić starsze dzieci. Bo jeśli któreś z nas płacze – po tym, co dzieje się w nocy, albo gdy ktoś jest obolały lub cierpi – to wszyscy jesteśmy za to karani. Zabierają nas na górę i zamykają samych w ciemnych pokojach, a my nie wiemy, kiedy nas z nich wypuszczą. Gdy płaczę, duże dzieci mnie biją.
Ale Lena zawsze mnie chroni. Stawia mnie za sobą i każe dzieciom uderzyć zamiast tego ją. A ja jej na to pozwalam. Boże dopomóż, zawsze jej na to pozwalam.
Błysk.
– Twoja amerykańska mama zajmie się tą krótką nogą – mówi do mnie dyrektor, patrząc, jak idę korytarzem za innymi dziećmi. Staję lekko na mojej wygiętej w pałąk, krótszej nodze o chybotliwym kolanie, a potem prędko przenoszę naprzód, nieco bokiem, długą nogę, aby wesprzeć na niej ciężar ciała. – Da ci nową. Całkiem nową! Kiedy dotrzesz do Ameryki. Ale musisz być grzeczna. Słyszysz, Oksano?
Błysk.
Po moim drobnym ciele spływają strumienie lodu. Nie mogę przed nim uciec. Wytryskują z rykiem z węży – a może to tylko kran? – i uderzają we mnie bez przerwy z gwałtownym, nieustępliwym naporem. Mam na sobie ubranie i nie mogę uciec spod tego prysznica w koszmarnie ciemnej toalecie, w której nie ma nigdy nic poza dźwiękiem wody: spływającej, ściekającej, rozpryskującej się, narastającej. Jeśli się poruszę, stojąca za mną kobieta poleje mnie kolejnym silnym strumieniem lodu z węża. To zawsze kobiety leją mnie lodowatą wodą. Gdy to robią, wiem, że zrobiłam coś złego – stoję tu zawsze, nie wiadomo jak długo, za karę. To trwa i trwa. Jest tylko szum wody. Wkrótce rozdzierający ból słabnie, niknie i zastępuje go kojący spokój. Czuję się, jakbym nie przebywała już w swoim ciele. Uwielbiam to uczucie – dopóki nie znajdę się z powrotem w łóżku, zbyt mocno okutana w koce i nadal w mokrych ubraniach. Zawsze każą iść w nich łóżka. To część kary w tym miejscu, gdzie zawsze jest zimno i gdzie widzę swój oddech, parujący w powietrzu, a rury są pokryte lodem.
Błysk.
Także dziś moja matka się nie zjawia.
– To dlatego, że jesteś niegrzeczną dziewczynką, Oksano. Twoja mama nie przyjdzie. Powiedziałem jej, że jesteś niegrzeczna, i nie przyjdzie po ciebie. Nigdy nie zostanie twoją mamą.
Słowa dyrektora wciąż brzmią w mojej głowie, gdy metal krzesła mrozi moją skórę, nawet przez dziwne kawałki pianki, które pokrywają jego część. Nie pamiętam, jak się tu znalazłam. Mam wrażenie, że po prostu szłam korytarzem, a jeden z mężczyzn złapał mnie, zaniósł tutaj i posadził na tym krześle. W zasięgu mojego wzroku pojawia się kolejny. Ma przy sobie szczypce i wyciąga je w moją stronę. Wpadam w panikę. Krzyczę. Próbuję wstać i uciec, ale przychodzą inni mężczyźni i mnie przytrzymują. Jest ich czterech i unieruchamiają moje drobne ciało. Mężczyzna ze szczypcami zbliża je do mojej twarzy. Nie mogę nawet potrząsnąć głową – ktoś trzyma ją w mocnym uścisku jak w imadle.
W pokoju jest ciemno, jak wszędzie. Pojedyncze okno wygląda, jakby od środka było pokryte pajęczynami. Całkiem jak w nawiedzonym domu. Potem czuję, jak ktoś rozwiera siłą moją szczękę, czuję rdzawy smak starej krwi i okropny posmak stali. Zostaje mi tylko ból, ból, ból.
Znajduję się na tak zwanej sali pooperacyjnej, z wielkim szpitalnym łóżkiem i małą metalową półką – jedynymi rzeczami w tym pustym pomieszczeniu. Boli mnie cała twarz. Moje usta wypełnia krew. Wypluwam ją do starego blaszanego wiadra. Czuję się, jakbym robiła to bez przerwy. Nie mogę zrozumieć, jak w ogóle mogę mieć w sobie jeszcze jakąś krew. Nie wiem, czy to była kara za coś, co zrobiłam, czy mój ząb rzeczywiście wymagał wyrwania.
Zaczynam wierzyć dyrektorowi, że może moja matka naprawdę nie przyjedzie. Może widzi wszystko, co robię? Potem zaczynam podejrzewać, że ona widzi również to, co się dzieje w nocy. Oczywiście, że mnie nie chce. Powoli nabieram przekonania, że już nigdy się nie pojawi. Ale w głębi serca za każdym razem, gdy patrzę na jej zdjęcie, głęboko wierzę, że jednak to zrobi. Nie potrafię znaleźć odpowiednich słów ani nazwać tego, co czuję, ale kiedy patrzę na jej zdjęcie, to tak, jakbym stawała się prawdziwa. Z czymś połączona. Przywiązana do czegoś.
Najdłuższe są tutaj noce. Ciągną się w nieskończoność. Dni mijają w sekundach, krótkich okienkach czasu i szybkich zrywach. Ale ciemność trwa całe wieki.
W ciągu tych licznych nocy, miesięcy, lat, które mieszają się ze sobą, kłębią i zmieniają jak kalejdoskop snów, uczucie, jakim promieniuje obraz kobiety, która będzie moją matką, staje się jedyną rzeczą pozwalająca mi przetrwać. To cienka nić szansy. Trzymam się jej kurczowo, aby móc przejść przez to piekło.
Gay odebrała list, przekonana, że to nieaktualne papiery, które wysłano do niej z powrotem – po otwarciu okazało się jednak, że to pismo informujące o odrzuceniu jej prośby. Dołączono do niego dokumenty pary z Kalifornii, której już udało się adoptować dziecko. Jakimś cudem druki zostały pomieszane, dla niej nie miało to jednak żadnego znaczenia. I tak musiała zacząć od zera. Przeszła całą procedurę ponownie, bez pretensji do nikogo. Nie załamała się ani nie rozpaczała – zamiast tego skrzętnie robiła wszystko, czego od niej żądano.
Ani przez chwilę nie przestała przygotowywać się na przyjęcie córki. Dołączyła do wschodnioeuropejskiego forum adopcyjnego, na którym otrzymała wskazówki, wsparcie i nadzieję od osób będących w trakcie procesu przysposabiania lub tych, którym udało się adoptować dziecko. Zebrała ubranka po dzieciach przyjaciół. Poprosiła ciotkę artystkę o namalowanie barwnych scenek na ścianie sypialni jej przyszłej córki. Kupiła rozkładane łóżko dla małych dziewczynek. Wiła gniazdko. Płaciła rachunki.
Tym razem, na ostatnim etapie, zamiast zagranicznego moratorium, przeszkodą okazało się zbliżające się zamknięcie rządu USA. Pewnego ranka Gay zadzwoniła do departamentu stanu, licząc na to, że jej nowe dossier zostanie wysłane do Ukrainy, zanim utknie na poczcie, na której przeleży nie wiadomo ile, podczas gdy politycy będą się zajmować swoimi sprawami. Nie chciała, by jej córka dorastała w smutku i zastanawiała się, co się wydarzyło.
– Tak, wszystkie procedury zostaną zawieszone – powiedziała jej kobieta na drugim końcu linii. – Ale jeśli poda mi pani numer FedEx, wyślę pani dokumenty tak szybko, jak to możliwe.
Gay podyktowała jej numer przez telefon. Rząd został zamknięty w południe tego samego dnia.
Dokumenty zostały wysłane.
Rozdział trzeci
Robimy to tylko dlatego, że powiedziałam Lenie o głodzie. Mój brzuch jest wiecznie pusty, ale teraz wiąże się to z ostrym, przenikliwym bólem, jak nóż tnącym od gardła aż do pustki w żołądku. To ja powiedziałam jej, że powinnyśmy poszukać jedzenia – nawet mimo tego, że nie wolno nam wychodzić z naszych pokoi. Sprytne z nas dziewczynki – jesteśmy w stanie to zrobić i wrócić, zanim ktokolwiek zauważy, że wyszłyśmy. Ja zawsze jestem prowodyrką – tą, która sprawia, że wpadamy w tarapaty. A ona zawsze mnie chroni, kiedy tak się dzieje.
Wykradamy się z pokoju na piętrze. Lena otwiera drzwi – tak powoli, że nie słychać żadnego dźwięku. Jest środek nocy, na korytarzach panuje nieprzenikniony mrok. Podążam za nią, skradając się po zimnej podłodze przypominającej goły beton. Mówi mi, kiedy mam się ruszyć, a kiedy pozostać nieruchomo – bo nie jestem z natury ani cicha, ani zwinna. Jestem niezdarna, a ona doskonale o tym wie. W końcu to moja najlepsza przyjaciółka. Schodzimy po czarnych schodach, kierując się wonią ziemniaków. Ziemniaków gotowanych w ściekowej wodzie. Mimo że umieram z głodu, od tego smrodu żołądek podchodzi mi do gardła.
Kolumny górują nad nami w cuchnącym mroku jak złowieszcze wieże, podświetlone słabym światłem dochodzącym spod drzwi, gdzieś z przodu. W skrytej w cieniu jadalni wszystkie krzesła są ustawione do góry nogami na stołach. Wszystkich, z wyjątkiem jednego, przy którym nadal krzesła stoją, odstawione, jakby ktoś przed chwilą na nich siedział. Lena szepcze, że wie, gdzie znaleźć chleb. To dobrze. Żadna z nas nie ma ochoty na ziemniaki ze ścieku. Wyobrażam sobie smak chleba, jak przełykam jego słodki miękisz – uczucie prawdziwego jedzenia wypełniającego pustą przestrzeń w moim ciele. Czołgamy się, cicho, nieskończenie cicho, po obskurnej podłodze w kierunku słabego światła i okropnego zapachu, pchane przed siebie myślami o kęsie prawdziwego jedzenia w naszych ustach.
Nagle moja noga mnie zdradza i tracę nad nią kontrolę. Prawa, ta dłuższa. Stopa uderza z głośnym tupnięciem o ziemię, a potem zawadza o jedno z krzeseł przy stole, które szura po podłodze. Krótki krzyk w ciemności. W bezruchu sali o ścianach odbijających każdy szmer krzyk promieniuje, przybiera na sile, a potem nagle zamiera w przytłaczającej ciszy.
– Co to było? – pyta dobiegający skądś z pobliża groźny głos. Zamieramy z Leną i patrzymy na siebie.
Słyszymy inne głosy – są coraz bliżej. Kobiet i mężczyzn. Trudno powiedzieć, ile ich jest. Jeszcze bliżej. Jestem przerażona. Strach mnie paraliżuje. Lena szepcze:
– Tylko cicho! – i popycha mnie pod drugi koniec stołu. Czołga się za mną. Kroki są tuż-tuż.
Ktoś ją chwyta. Widzę, jak jej mała dłoń uderza o podłogę. Lena wydaje z siebie krótki, zdyszany pisk, gdy coś ciągnie ją po tej okropnej podłodze z dala ode mnie. A potem znika. Nic nie widzę. Staram się być nieruchoma jak głaz, ale całe moje ciało się trzęsie.
Rozlega się hałas. Trzask. Powtarza się trzykrotnie. Głośny, ale dziwnie głuchy: coś twardego uderzającego w coś miękkiego. Mój mózg rozpoznaje ten odgłos. Ale nigdy nie słyszałam, aby był aż tak mocny. Aby ktoś został uderzony z taką siłą. Nie mogę oddychać. Nie mogę się ruszyć. Jak mogli ją tak mocno uderzyć?
Lena nie wydaje z siebie żadnego odgłosu.
Słyszę, jak trzy pary stóp oddalają się stopniowo. Zostawiają ją, leżącą na tej paskudnej podłodze, w ciemności. Skończyli z nią. Nie rusza się. Milczy. Nie mogę… Ja nie… Ja…
Słyszę powracające kroki.
– Wydawało mi się, że były dwie…
Zabiją mnie. Biegnę. Obok jej drobnego ciała, leżącego tam, w ciemności.
To ostatni raz, kiedy ją widzę.
Żałuję, że mnie też nie zabili.
W końcu, w grudniu 1996 roku, dziewiętnaście miesięcy po tym, jak Gay zobaczyła prześwietlone zdjęcie małej dziewczynki, otrzymała wiadomość, że może przyjechać do Ukrainy 13 stycznia, adoptować córkę nie później niż 15 stycznia i załatwić wizę z Warszawy nie później niż 20 stycznia. Gay postanowiła kupić sztuczną choinkę, która nie będzie zrzucała igieł podczas jej nieobecności, a pod nią ułożyć prezenty. Nie miało znaczenia, że Boże Narodzenie w Ameryce i Boże Narodzenie według kalendarza prawosławnego w Ukrainie minęły. Już dwukrotnie straciła możliwość spędzenia świąt z córką z powodu moratorium i opóźnień. Ta sztuczna choinka z prezentami będzie przypieczętowaniem ich przyszłego wspólnego życia: jej i jej córki. Jej córki. Jak niesamowicie to brzmiało! Ubrała choinkę, położyła pod nią prezenty i przygotowała się do wylotu z Ameryki.
Nigdy wcześniej nie podróżowała za granicę, ale teraz miała polecieć do Warszawy, a stamtąd udać się do Lwowa. Potem musiała jechać nocnym pociągiem osiem godzin do Kijowa, aby załatwić formalności – powiedziano jej, żeby nie leciała bezpośrednio do stolicy Ukrainy, bo tam ludzie zatrzymywali taksówki i okradali ich pasażerów. Następnie musiała tłuc się pięć godzin do maleńkiej wioski Izjasław, gdzie znajdowało się połączenie szkoły z internatem i sierocińca. Potem będzie musiała zrobić to wszystko w odwrotnym kierunku, z nowo adoptowaną córką. Przygotowała się na samotną podróż. Plus był taki – jak powiedzieli jej przyjaciele z Eastern European Adoption Coalition Listserv, którym z powodzeniem udało się adoptować dzieci (głównie z Rosji) – że będzie mogła liczyć na wsparcie w postaci pośredników, tłumaczy, kierowców, właścicieli stancji. Mogła też nie martwić się o posiłki. Miała przy sobie notatnik i fiszki z lekcji ukraińskiego oraz słownik.
Mimo to… wszystko nadal wydawało się ogromnym wyzwaniem.
Pewnego popołudnia zadzwonił jej telefon. Gdy odebrała, z pewnym zdziwieniem przekonała się, że dzwoni jej ciotka-artystka.
– Czy mogę jechać z tobą?
Sherry była żoną jej wuja, najmłodszego brata jej ojca. Może to właśnie dlatego Gay zawsze chciała mieć dzieci: jej ojciec był jednym z ośmiorga rodzeństwa. Najpierw urodziła się dziewczynka, a potem jej ojciec, pierwszy z siedmiu chłopców. Ciotka Sherry i jej mąż przeprowadzili się do Cincinnati, gdy Gay miała jedenaście, może dwanaście lat. Gay często gościła w ich domu, bawiąc się i pomagając przy trójce młodszych dzieci. Sherry była zabawna, żądna przygód i lubiła podróżować po świecie. Nie wydawała się zdolna do negatywnych uczuć – nieustannie powtarzała swoim dzieciom: „Nigdy nie będziecie w stanie mnie zasmucić ani zdenerwować. Mama jest otoczona bezpieczną bańką, która ją przed tym chroni”.
– Naprawdę dałabyś radę? – spytała Gay, ogarnięta poczuciem ulgi. – Jeśli tylko masz ochotę, to oczywiście, czemu nie! Obawiam się jednak, że nie mam wystarczająco dużo pieniędzy, aby zapłacić za twój przelot.
– Zapłacę za nas obie – zapewniła ją ciotka. – Ty pokryjesz resztę kosztów.
Gay sprawdziła swój budżet. Miała wystarczająco dużo pieniędzy, aby starczyło na siedmiodniowy pobyt dla nich obydwu. Na podstawie długo wyczekiwanego zaświadczenia lekarskiego, które dostarczyła w końcu agencja Gay, sędzia z Ukrainy zezwolił na ominięcie przepisu, zgodnie z którym rodzice adopcyjni muszą ze swoimi adoptowanymi pociechami odczekać w kraju dziesięć dni, zanim go opuszczą. „Siedem dni powinno wystarczyć – pomyślała. – Dzięki Bogu”.
Kładą mnie tu teraz prawie każdej nocy. Rzadko sypiam na dole. Jestem sama. Lena odeszła, nie ma jej przy mnie, aby mnie chronić. Musieli wiedzieć, że tamtej nocy też tam byłam. Karzą mnie. Zasłużyłam na to. Za to, co jej się przydarzyło. To moja wina, że tam poszłyśmy. To był mój pomysł. I pozwoliłam jej mnie chronić. Boże, zawsze jej na to pozwalałam. Chcę o nią zapytać: „Gdzie jest Lena?”. Jakaś głęboko ukryta cząstka mnie wie, że odeszła na zawsze – w jakiś dziwny sposób rozumie to, co słyszałam i widziałam. Ale nie mogę się do tego przyznać. Muszę wierzyć, że być może ona nadal gdzieś tam jest. Że nic jej się nie stało. Tak czy inaczej, wiem, że lepiej o nią nie pytać. Jestem aż za bardzo świadoma, co się ze mną stanie, jeśli spróbuję się dowiedzieć.
Drzwi się otwierają. Trójkąt światła. Para brzydkich butów robi jeden, dwa, trzy kroki w kierunku łóżka.
Proszę. Proszę. Zabierz mnie stąd. Proszę…
Powiedzieli mi, że moja matka jest w drodze. Właśnie teraz jest w drodze, do mnie, do tego miejsca. Dali mi jej zdjęcie na pamiątkę. Nigdy nie miałam czegoś własnego. Trzymam je na szafce nocnej, na małym blacie, który oddziela nasze łóżka w dużym pokoju sypialnym na dole. Teraz mogę na nie patrzeć, kiedy tylko zechcę. I patrzę na nie tak często, jak tylko mogę. To ostatnie, co trzyma mnie przy nadziei. Przy życiu.
Leżę w okropnym szpitalnym łóżku w gabinecie lekarskim. Ból w całym brzuchu jest tak silny, że pulsuje aż do samego podbrzusza palącymi impulsami. Spoglądam w dół. Czarne szwy przecinają długą ranę szpecącą moją skórę niczym piętno. Gdybym się postarała, przypomniałabym sobie, skąd się wzięła, ale zakopuję to wspomnienie głęboko – jak najgłębiej, wraz z Leną, prawie poza zasięgiem mojej pamięci. Może to się nigdy nie wydarzyło? Nie, to się w ogóle nie wydarzyło.
Gay i Sherry dotarły do Kijowa o ósmej rano, wyczerpane i zmęczone podróżą. Weszły do agencji adopcyjnej o dziewiątej, zaraz po jej otwarciu, aby zobaczyć się z urzędnikami, którzy zostali uprzedzeni o ich przybyciu. Ale… mieli właśnie jakieś spotkanie – czy mogłyby chwilę zaczekać? Gay i Sherry zaczekały. O dziesiątej trzydzieści zostały zaproszone na górę.
Powiedzieli mi, że dzisiaj przyjedzie. Moja matka. Miała po mnie przyjechać, żeby zabrać mnie do domu.
– Zjawi się tu, zanim pójdziesz spać – zapewnił mnie dyrektor.
Nawet teraz jestem wobec niego nieufna, ale decyduję, że tym razem powinnam mu uwierzyć. chcę to zrobić.
– Pani dokumenty są nieważne – oznajmił Gay urzędnik, ma się rozumieć, za pośrednictwem tłumacza.
„Nie… – pomyślała. – To się nie dzieje naprawdę”.
– Musisz przeredagować swój wniosek, tak aby nie było w nim wymienione z nazwiska konkretne dziecko.
Nie podano jej żadnego powodu, dla którego miałaby spełnić ten dziwaczny wymóg.
– Chyba sobie żartujecie – powiedziała Gay (ale tylko pod nosem, w obawie przed zdenerwowaniem tych wszechmocnych urzędników, stojących na jej drodze do adoptowania córki).
– Poza tym wszystko należy ponownie przetłumaczyć.
Gay zacisnęła zęby.
Ten dzień ciągnie się bez końca. Popołudnie wlecze się niemiłosiernie. Nie obchodzi mnie western w telewizorze. Cienie na zewnątrz się wydłużają, zakradają do środka, aby wszystko zakryć, a jej tu nie ma. Nie ufam już tym ludziom, opiekunom – nigdy nie dotrzymują słowa. Może rzeczywiście wcale po mnie nie przyjdzie? Na wszelki wypadek odmawiam pójścia do łóżka – bo co, jeśli jednak przyjdzie? A jeżeli po prostu nie pójdę spać, jeśli nie zamknę oczu, może naprawdę się zjawi? Może powinnam była po prostu nie zasypiać przez te wszystkie długie noce, bo gdybym nie spała, to wówczas by przyszła?
Protestuje przeciwko położeniu mnie spać. Krzyczę. Wpadam w szał. To jeden z moich najbardziej gwałtownych ataków.
Ale i tak zabierają mnie i pakują do łóżka, tym razem na dole, wraz z innymi dziećmi, i przykrywają tak, że nie mogę się ruszyć. Mówią mi, że obudzą mnie, kiedy ona przyjdzie. Je ś l i przyjdzie. Wpatruję się w ciemność, za wszelką cenę pragnąc, aby moje oczy pozostały otwarte. Moje powieki są jednak tak ciężkie, że nie udaje mi się to zbyt długo.
