Niepokonana. Wzruszająca historia odwagi i triumfu - Oksana Masters - ebook + audiobook

Niepokonana. Wzruszająca historia odwagi i triumfu ebook i audiobook

Oksana Masters

0,0

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Życie Oksany, z pochodzenia Ukrainki, od samego początku nie było usłane różami. Przyszła na świat ze zdeformowanym ciałem, a większość swojego dzieciństwa spędziła w sierocińcach, gdzie codziennością okazały się głód, przemoc seksualna i poczucie odrzucenia. Jej sytuacja uległa zmianie, gdy adoptowała ją Gay Masters, samotna kobieta z USA. To właśnie ona ujrzała w młodej dziewczynce niespotykaną siłę i determinację, by walczyć z przeciwnościami losu.

Zagubione i niegdyś niekochane dziecko z czasem odkryło w sobie niezwykły talent sportowy. Oksana poświęciła się katorżniczym treningom, które ostatecznie doprowadziły ją na sam szczyt – zdobyła bowiem złote medale na trzech paraolimpiadach. Dziś może o sobie powiedzieć, że jest jedną z najbardziej wytrwałych i utytułowanych zawodniczek w historii sportu dla osób z niepełnosprawnościami.

„Niepokonana. Wzruszająca historia odwagi i triumfu” to chwytająca za serce autobiografia opowiadająca o tym, jak wiara w siebie i nieustępliwość potrafią przekuć kruchość w zaletę, a marzenie – w zwycięstwo.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 481

Rok wydania: 2025

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 12 godz. 24 min

Rok wydania: 2025

Lektor: Oksana Masters

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Ty­tuł ory­gi­nału: The Hard Parts. A Me­moir of Co­urage and Triumph

Fragment

Prze­kład z ję­zyka an­giel­skiego: Anna Hi­kiert-Be­reza

Co­py­ri­ght © Oksana Ma­sters, 2025

This edi­tion: © Word Au­dio Pu­bli­shing In­ter­na­tio­nal/Gyl­den­dal A/S, Co­pen­ha­gen 2025

Pro­jekt gra­ficzny okładki: Mar­cin Sło­ciń­ski

Re­dak­cja: Ka­ta­rzyna Mo­raw­ska

Ko­rekta: Anna No­wak

ISBN 978-91-8076-008-9

Kon­wer­sja i pro­duk­cja e-bo­oka: www.mo­ni­ka­imar­cin.com

Wszel­kie po­do­bień­stwo do osób i zda­rzeń jest przy­pad­kowe.

Word Au­dio Pu­bli­shing In­ter­na­tio­nal/Gyl­den­dal A/SKla­re­bo­derne 3 | DK-1115 Co­pen­ha­gen K

www.gyl­den­dal.dk

www.wor­dau­dio.se

Dla mo­jej mamy, któ­rej mi­łość mnie oca­liła. Dzię­kuję, że po­świę­ci­łaś wszystko, aby dać mi cały świat i otwo­rzyć przede mną wszyst­kie drzwi. Je­steś moim świa­tem i bi­ciem mo­jego serca.

Ko­cham Cię, Twój uparty urwis

Pro­log

– To by­łaby re­kon­wa­le­scen­cja trwa­jąca od czte­rech do ośmiu mie­sięcy. W przy­padku nor­mal­nej osoby. – Słowa le­ka­rza wi­szą przez chwilę w ci­chym ko­ry­ta­rzu izby przy­jęć, oświe­tlo­nym ostrym ja­rze­nio­wym świa­tłem. Ale po­nie­waż z tro­ską przy­ci­skam do sie­bie kon­tu­zjo­wany ło­kieć, z bez­wład­nie zwi­sa­ją­cymi ze szpi­tal­nego łóżka pro­te­zami obu nóg (ich przy­mo­co­wa­nie do ki­ku­tów wy­maga dwóch spraw­nych rąk – jak mam to zro­bić ze zła­ma­nym łok­ciem?), oczy­wi­ste jest, że nie za­li­czam się do tego grona.

– Ona nie może się ści­gać – in­for­muje le­karz moją tre­nerkę, która przy­wio­zła mnie tu­taj z as­fal­to­wej drogi w Bo­ze­man, gdzie po­śli­zgnę­łam się przed moją ulu­bioną ka­wiar­nią.

Ból w łok­ciu, który do tej pory pul­so­wał nie­zno­śnie, wzmaga się nie­wy­obra­żal­nie i w tym sa­mym mo­men­cie zu­peł­nie opa­dam z sił. Mam wra­że­nie, że z mo­jej piersi wraz z od­de­chem ucho­dzi na­gle ja­kaś istotna cząstka mnie. Nie mogę wy­star­to­wać w igrzy­skach. Zo­stały do nich tylko trzy ty­go­dnie. Jak wła­ści­wie do tego do­szło? Mam dwa­dzie­ścia osiem lat i ten je­den ulotny mo­ment ma na­gle za­wa­żyć na ca­łym moim ży­ciu – przy­szłym i prze­szłym. Za­leży od niego do­słow­nie wszystko.

Za trzy ty­go­dnie w Pjong­czangu po raz pierw­szy, od­kąd w wieku trzy­na­stu lat od­kry­łam, co po­trafi moje ciało, mia­łam za­pre­zen­to­wać się jako praw­dziwa spor­t­smenka – wresz­cie udało mi się uwie­rzyć, że na­prawdę nią je­stem. Tym ra­zem nie mia­łam już ko­czo­wać w sa­mo­cho­dzie jak przed igrzy­skami w So­czi, kiedy sta­ra­łam się nie nad­we­rę­żać zbyt­nio fi­nan­sów mo­jej mamy, uszczk­nię­tych z jej fun­du­szu eme­ry­tal­nego. Po raz pierw­szy udało mi się zdo­być wspar­cie praw­dzi­wych, po­waż­nych spon­so­rów – Nike, To­yoty, Visy, Proc­ter & Gam­ble – któ­rzy rów­nież we mnie wie­rzą. Mo­gła­bym za­cząć spła­cać dług za­cią­gnięty u mo­jej matki… Spła­cić wszyst­kie długi. Przez dzie­sięć lat igrzysk pa­ra­olim­pij­skich za­wsze zaj­mo­wa­łam dru­gie lub trze­cie miej­sce. Ni­gdy pierw­sze. Ale tym ra­zem… Tym ra­zem je­stem fa­wo­rytką do zdo­by­cia złota w każ­dej z mo­ich kon­ku­ren­cji – do zo­sta­nia pierw­szą w hi­sto­rii za­wod­niczką, która przy­wie­zie do domu złoty me­dal w nar­ciar­stwie bie­go­wym dla USA.

„O Boże – my­ślę. – Wszyst­kich za­wiodę. Stracę wszystko”. Na ję­zyku czuję słony smak spły­wa­ją­cych mi po twa­rzy łez. Żal za­lewa moje ciało gwał­towną falą, wy­peł­nia­jąc prze­strzeń po tym, co ule­ciało z mo­jej klatki pier­sio­wej, a co – jak so­bie te­raz uświa­da­miam – było na­dzieją.

Każdy inny na moim miej­scu już dawno by się pod­dał. Być może to wi­domy znak, że ja też w końcu po­win­nam. Każdą de­cy­zję, która za­wa­żyła w ja­kiś spo­sób na moim ży­ciu przed tym wy­da­rze­niem, rów­nież pod­jęto za mnie – dla­czego więc nie mia­łoby się to stać po­now­nie? Za­równo mój umysł, jak i ciało były kształ­to­wane przez in­nych już od mo­mentu mo­ich na­ro­dzin: to oni okre­ślali, do czego by­łam zdolna lub nie albo co było dla mnie osią­galne w przy­szło­ści. Po­wie­dziano mi, że nie za­słu­guję na matkę. Że nie za­słu­guję na ro­dzinę. Nie na­leżę do tego świata. Że je­stem po pro­stu zbyt… inna.

Mó­wiono mi, że ni­gdy nie osią­gnę suk­cesu w spo­rcie – że to nie­re­alny, nie­moż­liwy cel i że osta­tecz­nie tylko się za­wiodę. W kółko udo­wad­niano mi, że nie mam prawa głosu i że je­stem bez­silna.

Wszę­dzie… z wy­jąt­kiem li­nii startu.

Li­nia startu to za­wsze nowy po­czą­tek. Nic nie zo­stało jesz­cze usta­lone. Kiedy ze­gar za­czyna od­li­czać se­kundy, czer­wona kropka zmie­nia ko­lor na zie­lony i roz­lega się prze­ni­kliwy sy­gnał dźwię­kowy, roz­po­czy­nam swoją nową po­dróż. W za­wo­dach to ja mam kon­trolę – je­stem nią. To, jak re­aguję, do­pa­so­wuję się do sy­tu­acji, ob­ra­cam się i po­ru­szam. To cała ja – i tylko ja. Moja siła. Moja moc. Mój głos – re­kom­pen­sata za każdą chwilę, w któ­rej mó­wiono mi „nie”. Za każdy mo­ment, gdy by­łam słaba. Za każdy raz, gdy by­łam spy­chana w dół. Za każdy raz, gdy mi nie wie­rzono – i za każdy raz, gdy ktoś inny są­dził, że to on wie, co dla mnie naj­lep­sze.

W końcu le­karz od­wraca się do mnie i mówi:

– To nie­moż­liwe. Je­śli zde­cy­du­jesz się ści­gać się z tym łok­ciem, już ni­gdy nie bę­dziesz w sta­nie go uży­wać. Tu­taj koń­czy się twoja droga.

Ha! Jakby co­kol­wiek wie­dział o mo­jej dro­dze… Ni­gdy nie była gładka, równa, wy­ty­czona schlud­nymi li­niami. To wy­bo­isty żwir z le­jami po bom­bach, za­lany la­wi­nami błota i pe­łen krę­tych wi­raży. Czy ta droga na­prawdę za­koń­czy się ko­lo­salną eks­plo­zją, która na za­wsze za­blo­kuje mi szansę na dal­sze po­dą­ża­nie nią?

Może to z po­wodu żaru tra­wią­cego moje ra­mię, a może dla­tego, że z bólu mam już ha­lu­cy­na­cje, przed oczami, na­ło­żona na twarz le­ka­rza, staje mi wi­zja roz­tań­czo­nych pło­mieni. Od kiedy pa­mię­tam, uwiel­biam za­tra­cać się w ich hip­no­ty­zu­ją­cym bla­sku. Sie­dząc przy ogni­sku, za­wsze wpa­truję się w samo serce ognia: przez po­ma­rań­czowe i żółte, ja­sno­nie­bie­skie i białe ję­zory, a na­stęp­nie w dół, aż do roz­ża­rzo­nych drew, do pier­wot­nych warstw, z któ­rych on po­wstaje.

Za­nim wy­buch­nie pło­mień, za­wsze jest drewno. Przed drew­nem są ga­łązki, a przed tymi ga­łąz­kami – jesz­cze mniej­sze pa­tyki i li­ście. Wi­dzisz ogromny, bu­zu­jący, po­tężny ogień – ale nie do­strze­gasz, że wszystko za­częło się od ma­łego pa­tyka i kilku li­ści: rze­czy nie­skoń­cze­nie drob­nych, kru­chych, łam­li­wych. I kłód na ich szczy­cie. Kiedy na­prawdę pa­trzysz, za­uwa­żasz li­nie sło­jów, wiek drzewa, z któ­rego one po­cho­dzą, i to, co owo drzewo mu­siało prze­trwać i przez co prze­szło.

Pod wi­zją pło­mieni miga tra­jek­to­ria tego, przez co prze­szłam ja – moje ży­cie w Ukra­inie, przy­jazd do Ame­ryki, wszystko, co wi­dzia­łam, co utra­ci­łam, co zy­ska­łam, co czu­łam. Wszystko to za­częło się, gdy by­łam naj­słab­sza. Naj­mniej­sza. Naj­bar­dziej kru­cha. Kiedy wie­rzy­łam, że nie mam światu nic do za­ofe­ro­wa­nia. Za­iskrzyło z mo­jego rdze­nia, pnąc się war­stwa po war­stwie pa­liwa, aby prze­ro­dzić się w ogień, który staje się co­raz sil­niej­szy, a pło­mień strzela wy­żej i pło­nie co­raz dłu­żej.

I sie­dząc tam, na tym łóżku, z obo­la­łym, zła­ma­nym cia­łem, twa­rzą mo­krą od łez i spo­witą dy­mem z mo­jej wi­zji, my­ślę so­bie, że je­stem już po­twor­nie zmę­czona tym, że to inni de­cy­dują o tym, do czego je­stem zdolna.

Ja.

To ja będę od tej pory de­cy­do­wać o tym, co jest moż­liwe.

CZĘŚĆPIERW­SZA

Roz­dział pierw­szy

Błysk.

W po­miesz­cze­niu jest go­rąco, parno i cia­sno jak w ło­nie matki. W po­wie­trzu unosi się cierpki, mdły za­pach cie­płego chloru. Dry­fuję w go­rą­cej wo­dzie, wy­pusz­czam z ust bą­belki po­wie­trza i udaję, że je­stem mor­skim zwie­rząt­kiem. Od che­mii w wo­dzie drę­twieją mi usta i nie­mal za­po­mi­nam, że ciało boli mnie po ostat­niej ope­ra­cji. Ja­kaś ko­bieta po­maga mi uno­sić się na wo­dzie. Jej dłoń obej­muje mój ma­lutki brzuch, a jej krót­kie ciemne włosy lśnią w przy­tłu­mio­nym świe­tle, być może świec. Nie pa­mię­tam, co roz­świe­tlało mrok sali, ale wy­raź­nie wi­dzę jej okrą­głą twarz, włosy i spo­wite cie­niem rysy. Za­wsze jest tu­taj, w tym go­rą­cym po­miesz­cze­niu, w tym ide­al­nie kwa­dra­to­wym ba­se­nie, po­ma­ga­jąc mi po ope­ra­cjach. De­li­kat­nie kła­dzie roz­grzane szklane bańki na mo­ich ple­cach, w ra­mach ja­kiejś te­ra­pii. Po­ciera moje drobne plecy w miej­scach, w któ­rych bańki ogrze­wają skórę. W tej prze­siąk­nię­tej chlo­rem sau­nie je­stem szczę­śliwa i czuję się ko­chana.

Może to moja matka? Jest je­dyną osobą, która mnie do­tyka, oka­zuje mi ja­kie­kol­wiek uczu­cia. Musi nią być. Czuję się tu taka bez­pieczna…

Błysk.

W piw­nicy piorę na ta­rze skar­petki i je wy­ży­mam. Gdy wy­piorę ich dzie­sięć, stara, brudna ko­bieta, która jest jedną z pra­czek, wy­ciąga kostkę cu­kru i wkłada mi ją do ręki. Uwiel­biam cu­kier. Ale je­stem też bar­dzo, bar­dzo głodna i wy­pra­ła­bym wszyst­kie skar­petki świata w za­mian za ko­lejną kostkę cu­kru. Na­uczy­łam się tak je so­bie wy­dzie­lać, by star­czały mi na wiele go­dzin. Ukru­szam po­je­dyn­cze krysz­tałki cu­kru ję­zy­kiem. W ten spo­sób, prze­dłu­ża­jąc je­dze­nie w nie­skoń­czo­ność, oszu­kuję swoje ciało, aby po­czuło się syte. Się­gam po ko­lejne skar­pety, a praczka się uśmie­cha. Może to wła­śnie ta pani jest moją mamą?

Błysk.

Znowu od­wie­dza mnie ko­bieta z dłu­gimi blond wło­sami. Nie wiem, kim jest ani co tu robi. Ale praw­do­po­dob­nie to moja matka.

Błysk.

Bu­dzę się. W po­koju jest ciemno. To miej­sce za­wsze jest ciemne i wy­prane z barw. Po raz ko­lejny czuję, jak mrok wy­sysa ze wszyst­kiego ży­cie i po­łyka je w ca­ło­ści. Jest tu rów­nież zimno. Za­wsze jest mi zimno, mimo że w nocy stare ba­buszki kładą na szorst­kie prze­ście­ra­dło i szorstki, cienki koc sterty uży­wa­nych ubrań. Przy­kry­wają nas tak szczel­nie – i ro­bią to w spo­sób tak ma­chi­nalny i bez­myślny, na­wet przy tym na nas nie pa­trząc – że cza­sem nie mogę się ru­szyć przez całą noc, przez co spę­dzam ją w tej sa­mej po­zy­cji na wznak.

Le­żąc na swoim łóżku, sto­ją­cym naj­bli­żej drzwi, które ba­buszki za­wsze za­my­kają od ze­wnątrz, pod­no­szę głowę i roz­glą­dam się w po­szu­ki­wa­niu Leny. Wiem, że jest tu gdzieś ze mną. Pod każdą ścianą stoi rząd łó­żek, a na środku po­koju znaj­dują się jesz­cze dwa, usta­wione wez­gło­wiami do sie­bie. Więk­szość z nich jest te­raz pu­sta – w tym du­żym po­koju z trzy­dzie­stoma łóż­kami jest nas mniej niż dzie­się­cioro – ale cza­sami po­kój za­peł­nia się bar­dziej, w miarę jak dzieci na­pły­wają, aby po­tem odejść. Lena jest tu jed­nak przez cały mój po­byt.

Jest w tym sie­ro­cińcu moją naj­lep­szą przy­ja­ciółką. To już trzeci, w któ­rym miesz­kam. Pełni po­dwójną funk­cję, sta­no­wiąc jed­no­cze­śnie szkołę z in­ter­na­tem dla in­nej grupy dzieci. Je­ste­śmy od nich od­dzie­leni – od tych, które cza­sami wra­cają do domu, do swo­ich ro­dzin. Dzieci z mo­jej grupy są tro­chę… inne – jedne pod wzglę­dem fi­zycz­nym, dru­gie – psy­chicz­nym. Cho­ciaż tak na­prawdę wcale nie wiem, czy ja też na­prawdę je­stem inna.

Cza­sem do­strze­gam, że nie cho­dzę tak jak Lena i więk­szość in­nych dzieci. Moja lewa noga jest krót­sza od pra­wej o pięt­na­ście cen­ty­me­trów i wy­gięta w kształt li­tery C. Mam po sześć pal­ców u nóg – z czego je­stem bar­dzo dumna – a moje stopy róż­nią się od sie­bie roz­mia­rami. Moje dło­nie też są inne: nie mam kciu­ków, tylko po pięć dłu­gich pal­ców, ale są one ze sobą czę­ściowo zro­śnięte. Wiem, że mia­łam ope­ra­cje. Tro­chę je pa­mię­tam, poza tym czy­ta­łam kilka ukra­iń­skich słów na ma­łej tek­tu­ro­wej kar­cie, która to­wa­rzy­szy mi w mo­jej dro­dze od sie­ro­cińca do sie­ro­cińca i na któ­rej są spi­sane ważne rze­czy na mój te­mat.

W mo­jej pię­cio­let­niej świa­do­mo­ści nie zdaję so­bie sprawy z tego, że moje nogi nie stoją pro­sto, bo mam źle wy­kształ­cone nie­które ko­ści, co spra­wia, że cho­dze­nie spra­wia mi trud­ność. Uro­dzi­łam się rów­nież z nie­pra­wi­dło­wo­ściami w ob­rę­bie jamy brzusz­nej, bez cze­ści pra­wego bi­cepsa i jed­nej nerki, a gdy wy­ro­sły mi zęby, były po­zba­wione szkliwa. Druga nerka w moim ciele znaj­duje się w nie­wła­ści­wym miej­scu. W wieku pię­ciu lat nie ro­zu­miem, że moja matka była na­ra­żona na prze­ra­ża­jące pro­mie­nio­wa­nie, które po­ja­wiło się na czę­ści ob­szaru Ukra­iny w na­stęp­stwie wy­bu­chu w Czar­no­bylu – że je­stem jed­nym z nie­zli­czo­nych dzieci, któ­rych dzie­dzic­twem po tej ka­ta­stro­fie są wady wro­dzone. Nie znam też po­wo­dów, dla któ­rych moi ro­dzice mnie po­rzu­cili.

W wieku pię­ciu lat od czasu do czasu za­sta­na­wiam się nad tym, że wy­glą­dam ina­czej – kiedy nie mogę ro­bić rze­czy, które ro­bią inne dzieci. Ale naj­bar­dziej boli mnie to, że nie mam ro­dziny i za każ­dym ra­zem, gdy ja­kaś ko­bieta jest dla mnie życz­liwa, za­sta­na­wiam się, czy nie jest przy­pad­kiem moją matką.

Stare ba­buszki otwie­rają drzwi. Sia­dam, a jedna z nich bru­tal­nie chwyta moją głowę, spluwa w dło­nie – nie­na­wi­dzę tego – i cią­gnie mnie za włosy w dół. Zo­stały ob­cięte krótko, żeby ła­twiej było szu­kać w nich wszy. Tego też nie­na­wi­dzę. Lena ma piękne, dłu­gie blond włosy. Nie wiem, dla­czego po­zwo­lili jej je za­cho­wać. Jest uro­cza, ze swo­imi ja­snymi wło­sami i błę­kit­nymi oczami. Cał­kiem jak ukra­iń­ska lalka. Moje włosy są czarne i skoł­tu­nione. A te­raz w do­datku po­kryte plwo­ciną sta­rej baby.

Jedno ze star­szych dzieci wy­nosi mnie z sy­pialni na ba­rana – je­stem naj­mniej­sza i nie za­wsze mogę na­dą­żyć za in­nymi z po­wodu mo­ich nóg. Cza­sem są dla mnie mili. Pod­ska­kuję na jego ple­cach, gdy prze­cho­dzimy przez dzi­waczny mały sa­lon ze sta­rym, czarno-bia­łym te­le­wi­zo­rem, który jest te­raz wy­łą­czony, i prze­mie­rzamy dłu­gie, po­nure ko­ry­ta­rze, wzdłuż rzę­dów ka­lo­ry­fe­rów – ma­sze­ru­jemy przez cały ten ogromny stary bu­dy­nek do ja­dalni. To je­dyne miej­sce, w któ­rym wi­du­jemy inne dzieci. Te, które mają ro­dziny. Ale my sie­dzimy przy na­szym wła­snym stole obok kuchni, z dala od nich, w tym wiel­kim po­miesz­cze­niu z fi­la­rami ob­ło­żo­nymi ciem­nym drew­nem do po­łowy ich wy­so­ko­ści, po­nad któ­rym są na­gie i py­li­sto­szare, jak mar­twe drzewa.

Za­wsze pa­nuje tu okropny ha­łas. Jest tu tyle in­nych dzie­cia­ków – po­nad setka – i bez­u­stan­nie sły­chać szu­ra­nie krze­seł po zim­nej, bia­łej pod­ło­dze, któ­rej od lat nikt chyba nie czy­ścił. Wszy­scy jemy z me­ta­lo­wych ta­le­rzy i mi­sek, pi­jemy z me­ta­lo­wych kub­ków, a ich brzęk od­bija się echem od ścian i przy­biera przez to na sile. Sły­chać roz­mowy, szepty, par­sk­nię­cia, śmie­chy i krzyki. Całe moje ciało aż wi­bruje od tego ha­łasu.

Moja mi­ska jest wy­peł­niona ja­sno­czer­woną cie­czą. Do­sta­jemy albo chleb, albo zupę. Rzadko jedno i dru­gie. Tamte inne dzieci mu­siały jed­nak do­stać wszystko, bo wi­dzę, jak po dru­giej stro­nie po­koju ktoś coś żuje; wiem, że ja nie mam nic do prze­żu­wa­nia. Może w ich zu­pie jest mięso albo ziem­niaki? A może tylko udają. Je­dyne, co wiem na pewno, to to, że w na­szym ką­cie ni­gdy nie ma wy­star­cza­jąco dużo je­dze­nia, a ja za­wsze je­stem głodna. Cza­sami nie mogę my­śleć o ni­czym in­nym.

Po je­dze­niu opie­ku­no­wie za­pę­dzają nas do to­a­lety. Tego też nie­na­wi­dzę. Strasz­nie tu śmier­dzi, w tej ma­łej ka­bi­nie z pro­wi­zo­rycz­nymi se­de­sami usta­wio­nymi pod ścianą je­den obok dru­giego. Każą nam usiąść, wszyst­kim ra­zem, tak że mo­gli­by­śmy się do sie­bie od­wra­cać i pa­trzeć so­bie w oczy, gdy­by­śmy chcieli, ale za­miast tego po pro­stu spusz­czamy głowy, pod­czas gdy oni przy­pi­nają nas pa­sami. Nie po­zwa­lają nam wstać, do­póki się nie za­ła­twimy – i nie do­sta­niemy ko­lej­nej oka­zji na sko­rzy­sta­nie z to­a­lety, do­póki nie po­wie­dzą nam, że przy­szła na to pora. I tak oto każde z nas zmu­sza się, by coś z sie­bie wy­du­sić.

Po­tem idziemy do szkoły. Tylko na krótko – może go­dzinę lub dwie. Wy­cho­dzimy na ze­wnątrz, mi­jamy rdze­wie­jący plac za­baw i kie­ru­jemy się do mniej­szego, ogro­dzo­nego bu­dynku z ce­gieł. Mam wra­że­nie, że więk­szość czasu spę­dzamy tam na krzy­cze­niu albo za­pi­sy­wa­niu na­szych imion na za­py­lo­nej ta­blicy. Cza­sami w ogóle nie cho­dzimy do szkoły. Prze­waż­nie po pro­stu sie­dzimy w ma­łym po­koju, do któ­rego wy­cho­dzi się z du­żej sy­pialni. Oglą­damy te­le­wi­zję, prze­waż­nie we­sterny – fran­cu­skie, w któ­rych In­dia­nie za­wsze wy­gry­wają – albo wę­dru­jemy po roz­brzmie­wa­ją­cych echem ko­ry­ta­rzach: w grup­kach lub pa­rami, pod­czas gdy nasi opie­ku­no­wie nas igno­rują – chyba że źle się za­cho­wu­jemy – i stoją w drzwiach, pa­ląc pa­pie­rosy. Uni­kam jed­nak scho­dów, które pro­wa­dzą ze świe­tlicy przez za­mknięte drzwi na gó­rze do po­zba­wio­nych okien sal na dru­gim pię­trze. Sta­ram się na­wet nie pa­trzeć w ich stronę.

Dzi­siej­szej nocy, po tym, jak stare ko­biety za­ku­tały nas w zbyt cien­kie koce i za­rzu­ciły nas ster­tami ubrań, oswo­bo­dzi­łam się spod nich, jak ro­bię to w nie­które noce, i prze­szłam kilka kro­ków do za­mknię­tych drzwi sy­pialni. Dziurka od klu­cza jest na tyle duża, że można przez nią wyj­rzeć na ze­wnątrz. Wi­dzę stąd ka­wa­łek świe­tlicy, który przy­biera kształt dziurki od klu­cza: skraj frędzli, któ­rymi wy­koń­czony jest brudny dy­wan, część ka­napy oraz ra­mię i duży brzuch męż­czy­zny, który w nocy za­wsze tam prze­bywa, pa­ląc i oglą­da­jąc te­le­wi­zję, któ­rej nie wi­dzę jed­nak przez dziurkę. W ciągu dnia ni­gdy go tam nie ma. Jest tylko wtedy, gdy śpimy.

Mimo że mam do­piero pięć lat, wiem, że nie chcę le­żeć w tym nie­wy­god­nym łóżku, z któ­rego wła­śnie ucie­kłam. Chcę oglą­dać te­le­wi­zję. Poza tym to je­dyna pora, w któ­rej mogę sama de­cy­do­wać, co chcę ro­bić. Sia­dam więc na zim­nej pod­ło­dze i słu­cham pro­gramu, który ogląda męż­czy­zna, ob­ser­wu­jąc świa­tło wpa­da­jące do środka przez szparę w drzwiach. Kil­koro in­nych dzieci przy akom­pa­nia­men­cie sze­le­stów rów­nież uwal­nia się ze swo­ich tek­styl­nych wię­zień i do mnie do­łą­cza. Sie­dzimy tam, dy­go­cząc, ob­ser­wu­jąc świa­tło i cie­nie tań­czące pod drzwiami, rzu­cane przez sceny roz­gry­wa­jące się na ekra­nie te­le­wi­zora: od­cie­nie sza­ro­ści i bły­ski ja­skra­wej bieli na gra­nicy gę­stego mroku za na­szymi ple­cami.

Błysk.

Ko­bieta o ja­snych wło­sach – ta, która pod­nosi mnie de­li­kat­nie, z tro­ską, a nie jak­bym była wor­kiem kar­to­fli czy czymś po­dob­nym – po­daje mi na ma­łym ta­le­rzyku pie­rogi. Mój brzuch jest już peł­niej­szy niż kie­dy­kol­wiek, na­pęcz­niały od praw­dzi­wego barsz­czu, któ­rym mnie na­kar­miła, ale nie mogę so­bie od­mó­wić ich zje­dze­nia. Rzu­cam się na nie żar­łocz­nie. Są wy­peł­nione słod­kimi wi­śniami. Za­po­mi­nam o wszyst­kim in­nym – o tym, jaka je­stem chora, jak bar­dzo obo­lała, jak bar­dzo by­łam głodna (wiecz­nie), a na­wet o tym nie­sa­mo­wi­tym po­koju, w któ­rym się znaj­du­jemy.

Na ze­wnątrz jest ciemno, ale tu­taj pa­nuje ja­sność i czuć cie­pło. Te­le­wi­zor go­spo­dyni jest ko­lo­rowy. Barwne sceny mi­gają na nim ra­do­śnie, pod­czas gdy ja koń­czę pie­rogi. Po­koik wy­daje się cia­sny i za­gra­cony, w prze­ci­wień­stwie do pu­stych wnętrz, do któ­rych przy­wy­kłam.

Są­dzę, że to jej dom. Po­dej­rze­wam, że za­biera mnie tu­taj, kiedy inni są wo­bec mnie zbyt opry­skliwi, i robi to po to, że­bym mo­gła po­czuć się le­piej i wy­do­brzeć, za­nim będę mu­siała wró­cić do sie­ro­cińca. Ale nie mam pew­no­ści. Ża­łuję, że nie pa­mię­tam, kim jest i jak wy­gląda – poza dłu­gimi ja­snymi wło­sami i ko­ja­rzącą się z bez­pie­czeń­stwem krępą syl­wetką. Jak za­wsze, my­ślę o tym, że to być może wła­śnie ona jest moją matką, że to nasz dom i że już ni­gdy nie chcę go opusz­czać.

Błysk.

Wóz bez prze­rwy się trzę­sie. Sie­dzę z tyłu, a jazda po wy­bo­jach spra­wia, że jest mi tak nie­do­brze, że nie mogę na­wet pa­trzeć na cią­gnące go ko­nie. Mdło­ści są tak silne, że za­po­mi­nam na­wet o tym, jak bar­dzo lu­bię zwie­rzęta. Chyba ni­gdy nie je­cha­łam sa­mo­cho­dem ani au­to­bu­sem – tylko tymi pod­ska­ku­ją­cymi na wy­kro­tach wo­zami. Je­dziemy na letni obóz, w miej­sce pełne świa­tła i ko­lo­rów. Za­bie­rają nas tam ze szkoły z in­ter­na­tem – to zna­czy tych z nas, któ­rzy są sie­ro­tami, bo inne dzieci wra­cają do domu. Do domu… Ma­rzę o domu.

Błysk.

Jest piękne let­nie po­po­łu­dnie. Lena i ja zry­wamy sto­krotki, które może i są drob­nymi, przy­droż­nymi chwa­stami, ale w mo­jej gło­wie to ogromne sło­necz­niki. Lena po­ka­zuje mi, jak spleść z nich wia­nek. My­ślę, że jest star­sza ode mnie. Wła­ści­wie to je­stem tego pewna. Za­wsze wie, co po­wie­dzieć i jak za­re­ago­wać. Nim koń­czymy na­sze wianki, bie­rze mnie za rękę i bie­gniemy przez żółte świa­tło do drze­wek owo­co­wych, któ­rych pełno jest tam, gdzie spę­dzamy lato. Są tu śliwki. Tru­skawki cie­płe od słońca. Gdy Lena zjada po­ły­skliwą tru­skawkę, ja też wiem, że mogę ją zjeść. Za­wsze jest wo­bec mnie taka opie­kuń­cza…

Ni­gdy nie po­ka­zała mi, jak do­koń­czyć wia­nek.

Błysk.

Krwa­wię. Krew nie prze­staje le­cieć. Nie mogę cho­dzić, bo jest tak dużo krwi. Spo­glą­dam w dół na klatkę, w któ­rej uwię­ziono moją lewą nogę. Jej kon­cen­tryczne sta­lowe pier­ście­nie, które wbi­jają śruby w kość, lśnią w mroku. My­ślę, że naj­pierw ła­mią mi kość, a po­tem za­kła­dają klatkę, ale nie pa­mię­tam zbyt do­kład­nie, co się dzieje, gdy to ro­bią. Ni­gdy nie pa­trzę, kiedy do­krę­cają śruby. Po­wie­dzieli mi, że pró­bują wy­dłu­żyć moją krótką nogę. Ale tym ra­zem coś mu­siało pójść nie tak, bo krwa­wie­nie nie ustaje.

Błysk.

Kiedy bu­dzę się tego ranka pod zbyt krótką koł­drą, w sie­ro­cińcu z in­ter­na­tem, my­ślę o tym sa­mym, o czym każ­dego in­nego ranka: to bę­dzie do­bry dzień. W końcu to nowy dzień.

My­ślę tak za każ­dym ra­zem.

Dziś rano wszystko wy­gląda jed­nak ina­czej. W ja­dalni je­ste­śmy tylko my, sie­roty. Sia­damy na środku sali, gdzie zwy­kle sie­dzą inne dzieci, z dala od śmier­dzą­cej kuchni. Dają nam chleb i zupę z ziem­nia­kami. Na­uczy­łam się już, że to ozna­cza, iż dziś przyjdą ja­cyś lu­dzie, żeby nas oglą­dać. To wła­śnie dla­tego za­miast mo­ich zwy­kłych raj­stop i zbyt cia­snej ko­szulki mam na so­bie jedną z su­kie­nek, które nam roz­dają. To dla­tego, za­miast pró­bo­wać chro­nić swoje je­dze­nie i po­chło­nąć wszystko, za­nim więk­sze dzieci mi coś pod­kradną, sta­ram się jeść jak trzeba, jak grzeczna dziew­czynka.

Nikt tak na­prawdę nie mówi nam, co zna­czą te po­ranki. W końcu udało mi się po­ła­pać, o co w tym cho­dzi. Kiedy lu­dzie, któ­rzy przy­cho­dzą nas oglą­dać, wy­bie­rają ja­kieś dziecko, po­tem pro­wa­dzą je do od­dziel­nego po­koju, żeby się z nimi po­ba­wić. Ba­wią się je­dy­nymi za­baw­kami, któ­rych wolno nam do­ty­kać – wszyst­kie inne są trzy­mane wy­soko na pół­kach i mo­żemy na nie tylko pa­trzeć jak na de­ko­ra­cje. I po tej za­ba­wie to dziecko nie wraca, po­nie­waż idzie do d o m u. Staje się czę­ścią ro­dziny, ma mamę. Na­uczy­łam się od­po­wied­nio za­cho­wy­wać w te dni, sta­ra­jąc się być ci­cho i nie roz­ra­biać – pró­buję na­wet wy­glą­dać słodko lub uro­czo, czy czego tam od nas ocze­kują, aby nas wy­brano.

Wła­ści­wie ni­gdy nie je­stem wy­bie­rana. Cza­sem, je­śli wy­brana zo­sta­nie ja­kaś inna dziew­czynka, opie­ku­no­wie zdej­mują mi su­kienkę i wkła­dają ją któ­rejś z mo­ich ko­le­ża­nek sto­ją­cych na ko­ry­ta­rzu. Wtedy inne dzieci, nie­które star­sze, prze­by­wa­jące tu dłu­żej, mó­wią:

– Ja­kie to uczu­cie być tą, któ­rej nie wy­brano?

– Wciąż nie masz ro­dzi­ców.

– Nikt cię nie lubi.

Cza­sami sły­szymy to na­wet od opie­ku­nów – tych zło­śli­wych – lub in­nych dzieci w szkole:

– Nic dziw­nego, że nikt cię nie chce. Spójrz tylko na sie­bie!

Mam jed­nak nie­ja­sne wra­że­nie, że w po­przed­nim sie­ro­cińcu raz by­łam bli­ska by­cia wy­braną. Pa­mię­tam, że moja przy­ja­ciółka Ju­lia i ja sie­dzia­ły­śmy ra­zem w po­koju. Była ode mnie młod­sza, na­prawdę mała, ale ja wy­glą­da­łam na drob­niej­szą. Pa­mię­tam, jak ba­wi­ły­śmy się i tań­czy­ły­śmy, pa­mię­tam też ame­ry­kań­ską parę z Ko­lo­rado, która przy­je­chała ją wy­brać. Tamci lu­dzie po­wie­dzieli wów­czas:

– Cie­bie też ad­op­tu­jemy.

Ale kiedy przy­szli za­brać Ju­lię do domu, zmie­nili zda­nie co do mnie. To nie było nic no­wego. Sły­sza­łam to już wcze­śniej. Lu­dzie mó­wią: „Bę­dziemy two­imi no­wymi mamą i tatą”, a po­tem już po cie­bie nie wra­cają. Ta para po­wie­działa w za­mian za to:

– Obie­cu­jemy, że znaj­dziemy dla cie­bie dom. Wy­ślemy twoje zdję­cie do lu­dzi w Ame­ryce, któ­rzy chcą ad­op­to­wać dziecko. Lu­dzi, o któ­rych wiemy, że będą chcieli mieć małą dziew­czynkę taką jak ty.

Dzi­siej­szego ranka rów­nież nie zo­sta­łam wy­brana.

Za­czy­nam się uczyć, że ła­twiej jest ra­dzić so­bie ze zło­ścią niż ze smut­kiem i z sa­mot­no­ścią. Uczę się nie­na­wi­dzić lu­dzi, któ­rzy przy­cho­dzą wy­bie­rać dzieci. Prze­staję sta­rać się być słodka i uro­cza. Prze­staję się tym przej­mo­wać, tak aby nie ży­wić na­dziei wo­bec przy­cho­dzą­cych po dzieci osób i nie wie­rzyć w ich kłam­stwa, kiedy mó­wią, że pew­nego dnia po mnie wrócą.

Mimo to za każ­dym ra­zem, gdy ogar­nia mnie gniew i mrok, Lena znaj­duje mnie i przy­tula. Jest je­dyną osobą, która mnie przy­tula, i robi to za­wsze w ten swój wy­jąt­kowy spo­sób. Naj­pierw kła­dzie mi obie dło­nie na ra­mio­nach i pa­trzy mi w oczy. Po­tem przy­ciąga mnie do sie­bie i obej­muje mnie za szyję, wspie­ra­jąc pod­bró­dek na moim ra­mie­niu. Wtedy całe moje ciało się roz­luź­nia i na chwilę wszystko wo­kół nas nie­ru­cho­mieje. Czuję się taka za­do­wo­lona, szczę­śliwa i spo­kojna… My­ślę, że tak wła­śnie musi wy­glą­dać po­wrót do domu.

Roz­dział drugi

W roku, w któ­rym się uro­dzi­łam, 1989, Gay Ma­sters wy­kła­dała na Uni­wer­sy­te­cie Il­li­nois. Jako dok­tor lo­go­pe­dii twier­dzi, że w swoim ży­ciu pod­jęła nie­wiele świa­do­mych de­cy­zji.

Gay do­ra­stała na da­le­kich wschod­nich przed­mie­ściach Cin­cin­nati, w ma­łym mia­steczku o na­zwie Mil­ford. Były to jed­nak mniej przed­mie­ścia, a bar­dziej wieś – prze­stronne te­reny, na któ­rych Ma­ster­so­wie ni­gdy nie za­my­kali drzwi, a ich pies bie­gał swo­bod­nie. Za­miesz­ki­wa­nie z dala od cy­wi­li­za­cji ozna­czało jed­nak, że za­nim Gay ukoń­czyła szkołę śred­nią, była tylko na dwóch rand­kach, a jej ży­cie mi­ło­sne zo­stało stłu­mione w za­rodku przez na­do­pie­kuń­czych ro­dzi­ców, któ­rzy nie po­zwa­lali swoim sy­nom jeź­dzić po nią pu­stymi dro­gami – a owe dwie randki, obie na tań­cach w szkole śred­niej, były nad­zo­ro­wane przez oj­ców, któ­rzy uwa­żali, że tylko oni mogą pro­wa­dzić sa­mo­chód.

Jej wła­sny oj­ciec sprze­da­wał sty­ro­pian, a skrzy­piące pro­dukty z pianki były obecne w ca­łym domu. Był jed­nak nie­zmien­nie uczciwy (co może być wadą w bez­li­to­snym świe­cie sprze­daży), a kiedy Gay cho­dziła do dru­giej klasy, zwol­nił się z pracy, bo jego szef po­pro­sił go o okła­my­wa­nie klien­tów. Chcąc unik­nąć utraty domu, matka Gay za­trud­niła się jako se­kre­tarka w kan­ce­la­rii praw­nej. Te po­sadę za­cho­wała także po tym, jak jej mąż po­now­nie roz­po­czął dzia­łal­ność han­dlową, tym ra­zem jako agent ubez­pie­cze­niowy.

Skła­da­jąc po­da­nie do col­lege’u, Gay my­ślała o zo­sta­niu pe­da­go­giem spe­cjal­nym. Ten kie­ru­nek stu­diów wy­da­wał się na­tu­ral­nym prze­dłu­że­niem za­jęć przy­go­to­wu­ją­cych do col­lege’u, w któ­rych uczest­ni­czyła w szkole śred­niej. Matka od­rzu­ciła jed­nak jej pierw­szy wy­bór, Uni­wer­sy­tet w Cin­cin­nati, ze względu na to, że był zbyt bli­sko domu. Wie­działa, że jej córka jest do­brą dziew­czyną o go­łę­bim sercu, a jej skłon­ność do po­świę­ca­nia się – w po­łą­cze­niu z fak­tem, iż była naj­młod­sza spo­śród trojga ro­dzeń­stwa (na które oprócz niej skła­dali się bar­dziej pewni sie­bie sio­stra i brat) – de­fi­nio­wała z góry jej prze­zna­cze­nie. Gdyby ży­cie nie po­sta­no­wiło na­pi­sać dla niej in­nego sce­na­riu­sza, Gay utknę­łaby w domu ro­dzin­nym, by opie­ko­wać się sta­rze­ją­cymi się ro­dzi­cami. Ni­gdy nie wy­szłaby za mąż i ni­gdy nie za­zna­łaby in­nego ży­cia poza tym, które pro­wa­dziła do tej pory. Matka Gay wi­działa to oczami wy­obraźni i po­przy­się­gła, że do tego nie do­pu­ści.

Pra­co­wała w kan­ce­la­rii z dwiema ko­bie­tami, które spo­tkał wła­śnie taki los: zo­stały w domu, opie­ko­wały się scho­ro­wa­nymi ro­dzi­cami, pła­ciły ra­chunki i po­datki za ro­dzinny dom. A kiedy ich ro­dzice zmarli, reszta ro­dzeń­stwa w końcu ra­czyła się zja­wić – tylko po to, aby po­wie­dzieć: „Za­mie­rzamy sprze­dać dom, więc pro­simy uprzej­mie, że­byś się wy­nio­sła. I nie – nie do­sta­niesz ani centa, bo prze­cież miesz­ka­łaś tu za darmo przez całe ży­cie!”. Matka Gay wie­działa, że wspo­mniane ko­biety rów­nież były naj­młod­sze z ro­dzeń­stwa, poza tym ist­niało duże praw­do­po­do­bień­stwo, że jej po­zo­stałe dzieci po­trak­tują Gay w po­dobny spo­sób.

Gay tra­fiła za­tem na uczel­nię Ohio We­sleyan Uni­ver­sity, która ide­al­nie speł­niała mi­ni­malny wy­móg matki do­ty­czący od­le­gło­ści: dwie go­dziny jazdy od domu. Był to ten sam uni­wer­sy­tet, który ukoń­czył brat dziew­czyny. Z jego po­le­ce­nia za­pi­sała się na za­ję­cia z ko­mu­ni­ka­cji gło­so­wej. Na po­czątku ostat­niego se­me­stru na roku dy­plo­mo­wym jej do­radca, któ­rego rów­nież przed­sta­wił jej brat, za­pro­sił ją do sie­bie na roz­mowę.

– Na ja­kie stu­dia uzu­peł­nia­jące za­mie­rzasz iść?

– Nie za­mie­rzam iść na stu­dia uzu­peł­nia­jące – od­po­wie­działa rze­czowo Gay. – Moje wy­niki te­stu z psy­cho­lo­gii są zbyt słabe.

– Nie mam na my­śli psy­cho­lo­gii, lecz lo­go­pe­dię. Wszyst­kie pro­gramy lo­go­pe­dyczne będą wkrótce wy­ma­gały po­sia­da­nia ty­tułu ma­gi­stra, więc je­śli chcesz pra­co­wać w tej dzie­dzi­nie, bę­dziesz mu­siała się da­lej kształ­cić.

I w ten oto spo­sób Gay zna­la­zła się na ścieżce swo­jej przy­szłej ka­riery, nie bar­dzo wie­dząc, kiedy wła­ści­wie zde­cy­do­wała się ją obrać.

W wieku dwu­dzie­stu kilku lat, w prze­rwie od kształ­ce­nia się, za­ko­chała się w męż­czyź­nie z Gu­jany. Spo­ty­kali się przez kilka lat, za­nim oka­zało się, że on nie za­mie­rza się z nią oże­nić, nie mó­wiąc już o po­sia­da­niu dzieci.

– Obie­ca­łem mo­jemu ojcu, że nie po­ślu­bię Eu­ro­pejki – po­wie­dział jej w dniu, który byłby taki sam jak wszyst­kie inne, gdyby nie ta osta­teczna, ale na­dal wpra­wia­jąca w kon­ster­na­cję, de­kla­ra­cja.

– Ale… ja nie je­stem Eu­ro­pejką!

– Je­steś biała. Tak jak Eu­ro­pej­czycy.

– Ale prze­cież obaj twoi bra­cia po­ślu­bili białe ko­biety.

– Wła­śnie dla­tego obie­ca­łem to mo­jemu ojcu.

Oczy­wi­ście zda­wała so­bie sprawę z tego, że mógł jej to po­wie­dzieć w do­wol­nym mo­men­cie w ciągu ostat­nich ośmiu lat, mimo to zo­stała z nim jesz­cze rok lub dwa, do­piero po­tem ode­szła. Uznała, że jej matka do­brze prze­wi­działa tę część jej przy­szło­ści, która do­ty­czyła za­mąż­pój­ścia – czy może ra­czej jego braku. Ale w prze­ci­wień­stwie do nie­któ­rych ko­biet Gay ni­gdy nie za­tra­ciła się w ma­rze­niach o mał­żeń­stwie – ni­gdy nie fan­ta­zjo­wała o hucz­nych we­se­lach i o tym, jak będą prze­bie­gały, i w co po­winna się na nie ubrać. Tym, o czym ma­rzyła, było po­tom­stwo – cała gro­madka. Pro­blem sta­no­wiło nie tyle samo za­war­cie związku, ile zna­le­zie­nie ta­kiego part­nera, który chciałby mieć dwa­na­ścioro dzieci. To był je­den z po­wo­dów, dla któ­rych tak bar­dzo ko­chała swój za­wód, a więc pracę z naj­młod­szymi. Ca­łym ich mnó­stwem. Ale za­nim Gay roz­stała się z Gu­jań­czy­kiem, wie­działa już, że je­śli chce zo­stać matką, praw­do­po­dob­nie bę­dzie mu­siała zre­ali­zo­wać to ma­rze­nie na wła­sną rękę – po­now­nie, je­śli Bóg da, dzięki sprzy­ja­ją­cym oko­licz­no­ściom.

W 1979 roku sio­stra Gay zmarła na wi­ru­sowe za­pa­le­nie płuc. Była w ciąży z dru­gim dziec­kiem, po­zo­sta­wia­jąc swoje pierw­sze, za­le­d­wie osiem­na­sto­mie­sięczne, z po­grą­żo­nym w ża­ło­bie oj­cem. Matka Gay ni­gdy nie do­szła do sie­bie po tym in­cy­den­cie. Za­cho­ro­wała na ro­ze­dmę płuc, żyła z renty in­wa­lidz­kiej i tak mocno pod­upa­dła na zdro­wiu, że przez ostat­nie lata ży­cia nie była w sta­nie wy­cho­dzić z domu. Ode­szła w marcu 1989 roku, po­zo­sta­wia­jąc Gay po­grą­żoną w głę­bo­kiej ża­ło­bie. Nie­całe trzy mie­siące póź­niej, w czerwcu, uro­dzi­łam się ja – pół świata da­lej.

Do tego czasu Gay prze­nio­sła się z miej­sca, w któ­rym zro­biła dok­to­rat na uni­wer­sy­te­cie w Buf­falo, nieco bli­żej domu, aby wy­kła­dać na Il­li­nois State Uni­ver­sity. Tam wdała się w kon­flikt z szo­wi­ni­stycz­nym prze­wod­ni­czą­cym wy­działu, który sub­tel­nie gro­ził, że uda­remni jej sta­ra­nia o za­cho­wa­nie sta­no­wi­ska, je­śli nie bę­dzie się wzo­rowo za­cho­wy­wać i osią­gać do­sko­na­łych wy­ni­ków. Pew­nego razu po­kle­pał ją po gło­wie i po­wie­dział: „Nie je­steś już w Buf­falo, dziew­czynko”.

Gay miała wtedy trzy­dzie­ści pięć lat i wciąż ana­li­zo­wała różne opcje ma­cie­rzyń­stwa. Po­nie­waż ści­gała się już z ty­ka­ją­cym nie­ubła­ga­nie ze­ga­rem bio­lo­gicz­nym, utrzy­mu­jąc się z nie­zbyt im­po­nu­ją­cej pen­sji na­uczy­cielki, naj­lep­szym roz­wią­za­niem wy­da­wało się sztuczne za­płod­nie­nie. Po­sta­no­wiła za­dzwo­nić do banku spermy, aby do­wie­dzieć się cze­goś na ten te­mat.

– Oczy­wi­ście, za­pra­szamy. Uprze­dzamy jed­nak, że do prze­pro­wa­dze­nia za­biegu bę­dzie nam po­trzebna zgoda pani męża.

Gay mil­czała przez mo­ment.

– Chwi­leczkę – po­wie­działa. – Jak już wspo­mi­na­łam, je­stem sin­gielką. Nie mam part­nera. Ani męża. Wła­śnie dla­tego chcia­ła­bym do­ko­nać sztucz­nego za­płod­nie­nia.

– Tak, tak, oczy­wi­ście. Po­trze­bu­jemy tylko zgody pani męża.

Za­dzwo­niła do in­nego banku spermy, ale tam z ko­lei wgląd w pełną bio­gra­fię dawcy umoż­li­wiano do­piero po prze­pro­wa­dze­niu za­biegu. Oka­zało się, że po­ten­cjalny oj­ciec jej dziecka miał skłon­no­ści do agre­sji, ale ko­niec koń­ców nie miało to żad­nego zna­cze­nia, po­nie­waż za­bieg się nie po­wiódł. Opo­wie­działa o tym do­świad­cze­niu kilku ko­le­żan­kom, w tym jed­nej bę­dą­cej po­ten­cjalną kan­dy­datką na za­ję­cie miej­sca Gay na uczelni. To ona oznaj­miła jej, że to to wbrew na­ucza­niu Ko­ścioła.

– To grzech! – mó­wiła. – Je­śli zo­sta­niesz sa­motną matką, twoje dziecko bę­dzie mło­do­cia­nym prze­stępcą.

Gay prze­wró­ciła oczami. I tak oto wró­ciła do Buf­falo, gdzie świat wy­da­wał się nieco bar­dziej po­stę­powy, je­śli cho­dzi o aspi­ru­jące sa­motne matki, pra­gnące pra­co­wać w swoim za­wo­dzie.

To tam Gay po­sta­no­wiła wy­pró­bo­wać ko­lejną z opcji na dro­dze do ma­cie­rzyń­stwa: ad­op­cji. Wie­działa jed­nak, że to znacz­nie bar­dziej kosz­towna pro­ce­dura niż sztuczne za­płod­nie­nie. Aby spro­stać wy­ma­ga­niom fi­nan­so­wym, zwró­ciła się do swo­jego ojca, który wkrótce po śmierci swo­jej pierw­szej żony po­now­nie się oże­nił. Jego wy­branką zo­stała przy­ja­ciółka ro­dziny.

Gay wie­działa, że matka ca­łym ser­cem po­par­łaby jej de­cy­zję o ad­op­cji (choć z pew­nymi oba­wami o nie­uchronne trud­no­ści, ja­kie wią­zały się z sa­mot­nym ro­dzi­ciel­stwem). Li­czyła na to, że jej oj­ciec wy­każe się po­dob­nie życz­liwą, wy­ro­zu­miałą po­stawą. Za­dzwo­niła do niego.

– Tato, chcia­ła­bym ad­op­to­wać dziecko, ale to spory koszt – oznaj­miła. – Dużo o tej kwe­stii my­śla­łam. Za­de­kla­ro­wa­li­ście kie­dyś, że wes­prze­cie mnie fi­nan­sowo dzie­się­cioma ty­sią­cami do­la­rów na zor­ga­ni­zo­wa­nie we­sela. Je­stem bli­żej czter­dziestki niż trzy­dziestki i nie są­dzę, że­bym kie­dy­kol­wiek wy­szła za mąż. Je­śli jed­nak to zro­bię, nie będę cię już pro­sić o żadne fun­du­sze na ślub. Chcia­ła­bym prze­zna­czyć tę kwotę na ad­op­cję.

– Nie mo­żesz pla­no­wać ma­cie­rzyń­stwa. – Jej oj­ciec nie owi­jał w ba­wełnę. – Nie po­tra­fisz na­wet sama się utrzy­mać!

– Sa­mo­dziel­nie opła­ci­łam całe swoje stu­dia, z wy­jąt­kiem sze­ściu­set do­la­rów. Mia­łam sty­pen­dia i pracę. Od tam­tej pory utrzy­muję się sama.

– Nie masz przy­pad­kiem za­dłu­że­nia na kar­cie kre­dy­to­wej?

Gay po­rzu­ciła te­mat, zła i roz­cza­ro­wana. Po­go­dziła się z tym, że przez na­stępne lata bę­dzie oszczę­dzać, ile tylko się da, i od­kła­dać ad­op­cję na póź­niej, aż w końcu uzbiera wy­star­cza­jąco dużo pie­nię­dzy, aby zre­ali­zo­wać swoje ma­rze­nie – na­wet je­śli do tego czasu do­bije do pięć­dzie­siątki. Za­częła roz­wa­żać pracę w pry­wat­nym ga­bi­ne­cie te­ra­peu­tycz­nym, aby nieco so­bie do­ro­bić. Być może wcze­śniej nie po­dej­mo­wała zbyt wielu świa­do­mych de­cy­zji, ale była uparta i kon­se­kwentna jak dia­bli, je­śli cho­dzi o wy­bór, któ­rego do­ko­nała te­raz.

Któ­re­goś dnia, nie­długo po tam­tej roz­mo­wie, Gay otrzy­mała list. Nadawcą był jej oj­ciec. Gdy otwo­rzyła ko­pertę, jej oczom uka­zał się wy­sta­wiony na nią czek. Od­ręcz­nie na­pi­sany list za­wie­rał tylko cztery li­nijki: „Oto 10 000 do­la­rów. Wczo­raj wpła­ci­łem całą kwotę. Pro­szę, in­for­muj nas o po­stę­pach. Ko­cham cię”.

Gdy Gay za­dzwo­niła do ojca, ode­brała jej ma­co­cha.

– Po­wie­dzia­łam mu, że jest dup­kiem – oznaj­miła z mar­szu kom­plet­nie oszo­ło­mio­nej Gay. – I że je­śli nie da ci pie­nię­dzy, ja to zro­bię. Z mo­ich wła­snych oszczęd­no­ści.

Gay za­częła spraw­dzać swoje szanse na ad­op­cję. Bar­dzo chciała przy­spo­so­bić nie­mowlę. Bę­dąc z wy­kształ­ce­nia psy­cho­lożką i lo­go­pedką, wie­działa, że pierw­szy rok ży­cia dziecka ma klu­czowe zna­cze­nie dla jego sta­bil­no­ści emo­cjo­nal­nej, dla roz­woju za­ufa­nia i przy­wią­za­nia, a także dla od­po­wied­niego po­dej­ścia do mi­ło­ści. Re­zul­taty tego ro­ze­zna­nia nie na­pa­wały opty­mi­zmem. Gay do­wie­działa się, że ad­op­cja dziecka uro­dzo­nego w Sta­nach Zjed­no­czo­nych jest nie tylko za­po­rowo droga – 20 000 do­la­rów lub wię­cej (za­tem na­wet z pie­niędzmi, które dał jej oj­ciec, na­dal mu­sia­łaby oszczę­dzać przez wiele lat), ale też pod­lega kry­te­riom, któ­rych nie mo­gła speł­nić. Oka­zało się, że bio­lo­giczne matki dzieci prze­zna­czo­nych do ad­op­cji szu­kają nie­mal wy­łącz­nie ro­dzin z oboj­giem ro­dzi­ców. Na swo­jej dro­dze do ma­cie­rzyń­stwa Gay na­po­tkała prze­szkodę nie do po­ko­na­nia. Po­now­nie.

Wszystko zmie­niło się, gdy ode­brała te­le­fon od ko­biety, z którą pra­co­wała w ośrodku wcze­snego wspo­ma­ga­nia roz­woju dzieci. Gay za­przy­jaź­niła się z nią, gdy za­in­te­re­so­wała się jej wła­snymi sta­ra­niami w dzie­dzi­nie ad­op­cji. Oka­zało się, że ko­bieta przy­gar­nęła pod swój dach dwie małe dziew­czynki z Ro­sji. Ona rów­nież była sa­motną matką.

– Mam kil­koro dzieci, na które po­win­naś chyba rzu­cić okiem – po­in­for­mo­wała ją ko­le­żanka.

– Chcesz, że­bym znowu po­pra­co­wała w ośrodku?

– Nie. Po pro­stu przy­jedź. Mam dla cie­bie pewną… prze­syłkę.

W piąt­kowe po­po­łu­dnie w po­ło­wie czerwca 1995 roku Gay we­szła do ośrodka wcze­snego wspo­ma­ga­nia roz­woju dzieci. Re­cep­cjo­nistka wrę­czyła jej ko­pertę z jej imie­niem i na­zwi­skiem. W środku znaj­do­wały się zdję­cia dwójki ukra­iń­skich dzieci, prze­dru­ko­wane z biu­le­tynu ad­op­cyj­nego. Jedno z nich przed­sta­wiało chłop­czyka, za­le­d­wie sze­ścio­mie­sięcz­nego. Na dru­gim była mała dziew­czynka. Mała dziew­czynka sfo­to­gra­fo­wana przez parę z Ko­lo­rado.

Dziew­czynka na zdję­ciu nie była nie­mow­la­kiem. Miała co naj­mniej cztery lata, choć była wy­jąt­kowo drob­nej po­stury. Ma­łym drucz­kiem pod zdję­ciem na­pi­sano, że bę­dzie po­trze­bo­wała ope­ra­cji, ale nie było ja­sne ja­kiej. Zresztą pa­trząc na zdję­cie, Gay i tak tego do­pi­sku nie za­uwa­żyła, sku­piona przede wszyst­kim na fo­to­gra­fii. Dziew­czynka miała na niej dłu­gie spodnie, które za­kry­wały jej nóżki. Ubrana była w zbyt długą ko­szulę z krót­kimi rę­ka­wami, ale zdję­cie prze­świe­tlono, więc nie można było na nim do­strzec kształtu rąk. Mała ba­wiła się ja­kąś za­bawką, któ­rej kon­tury rów­nież roz­myły się w bla­sku fle­sza. Na­wet jej uśmiech wy­da­wał się nie­ostry. Je­dyną wy­raźną rze­czą na zdję­ciu po­zo­sta­wały oczy dziew­czyny, które pa­trzyły spod równo przy­cię­tej grzywki: przy­ku­wa­jące uwagę, by­stre, zde­ter­mi­no­wane. Pełne na­dziei. Te oczy spoj­rzały na nią z kartki le­żą­cej na biurku w re­cep­cji i prze­nik­nęły przez jej klatkę pier­siową aż do serca, które z wstrzą­sa­jącą i nie­za­chwianą pew­no­ścią orze­kło: To moja córka.

W tym mo­men­cie Gay Ma­sters zro­biła coś, co było dla niej bar­dzo nie­ty­powe: pod­jęła świa­domą de­cy­zję i po­przy­się­gła so­bie, że za wszelką cenę osią­gnie swój cel. Za­mie­rzała ad­op­to­wać tę małą dziew­czynkę. Choćby się wa­liło i pa­liło, spro­wa­dzi ją do domu.

W week­end skon­sul­to­wała się z przy­ja­ciółmi. Ci do­ra­dzali jej, żeby zde­cy­do­wała się na chłopca. Star­sze dziecko z ob­cego kraju?

– Nie chcesz tego – po­wie­działa któ­raś z jej przy­ja­ció­łek. – Weź chłopca. Ad­op­tuj ma­leń­stwo.

W po­nie­dzia­łek Gay za­dzwo­niła do ośrodka:

– Chcę ad­op­to­wać Oksanę.

Dy­rek­tor sie­ro­cińca pod­cho­dzi do nas, gdy sie­dzimy przed te­le­wi­zo­rem. Staje nade mną i po­war­kuje:

– Oksana!

Przy­zwy­cza­iłam się już, że moje imię jest wy­po­wia­dane gniew­nym to­nem. Wy­gląda na to, że każ­dego dnia ro­bię coś złego. Wszy­scy inni przy­kład­nie się ba­wią, a ja wiecz­nie coś psuję, wspi­nam się na re­gał albo Bóg wie co jesz­cze. Cza­sem to ja je­stem zła. Raz na oczach opie­ku­nów wy­bi­łam szybę. Zro­bi­łam to, bo chcia­łam po­czuć nad czymś kon­trolę.

Dy­rek­tor jest wiel­kim męż­czy­zną i za­wsze dziw­nie od niego czuć. Może to za­pach sta­rego czło­wieka? Ni­gdy nie wiem, czego się po nim spo­dzie­wać. Cza­sami jest miły. In­nymi razy wy­daje się prze­ko­nany, że je­dyny spo­sób, aby do mnie do­trzeć, to eks­tre­malne uży­cie siły fi­zycz­nej. Kiedy spo­glą­dam na niego z pod­łogi, mówi:

– Chodź ze mną. Coś ci po­każę.

Po­dą­żam za jego zwa­li­stą syl­wetką do jego biura – do po­koju, w któ­rym zbyt czę­sto wpa­dam w kło­poty. To je­dyne po­miesz­cze­nie w tym sie­ro­cińcu, w któ­rym jest ko­lo­rowo: na ścia­nach wi­szą dy­wany, a przez okna wlewa się świa­tło sło­neczne. Dy­rek­tor siada za swoim wiecz­nie za­gra­co­nym biur­kiem, otwiera szu­fladę i wy­ciąga mały ka­wa­łek pa­pieru, który kła­dzie na bla­cie i za­sła­nia swoją mię­si­stą dło­nią.

Pa­trzy pro­sto na mnie.

– Mam dla cie­bie wie­ści. Bę­dziesz miała mamę. Przy­je­dzie tu Ame­ry­kanka, która cię ad­op­tuje.

Mamę… Nie­mal za­po­mi­nam o od­dy­cha­niu. Od razu wiem, że tym ra­zem bę­dzie ina­czej. Nikt nie przy­szedł, żeby naj­pierw przyj­rzeć się wszyst­kim dzie­ciom i wy­brać jedno z nas. Nie mu­sia­łam wkła­dać su­kienki. Tym ra­zem jest ina­czej do tego stop­nia, że czuję to w sa­mym środku mo­jego brzu­cha: to musi być praw­dziwe. Nie mogę prze­stać pa­trzeć na jego rękę. Co jest pod spodem? Czy to ona…?

– Po­stara się tu przy­je­chać na­prawdę, na­prawdę nie­długo. Ale mu­sisz być bar­dzo grzeczną dziew­czynką. Je­śli bę­dziesz nie­do­bra, o wszyst­kim jej po­wiem. Ona nie chce złej dziew­czynki.

Ki­wam głową, onie­miała – nie je­stem w sta­nie wy­krztu­sić słowa, boję się co­kol­wiek po­wie­dzieć. Nie uśmie­cham się. Nie chcę, by za­uwa­żył, że je­stem pod­eks­cy­to­wana. Pod­świa­do­mie wiem, że mógłby to w ja­kiś spo­sób wy­ko­rzy­stać prze­ciwko mnie.

– Czy chcia­ła­byś zo­ba­czyć zdję­cie pani, która bę­dzie twoją mamą?

Po­now­nie ki­wam głową i pod­cho­dzę do jego biurka, a on w końcu unosi dłoń, od­sła­nia­jąc mały ob­ra­zek, z któ­rego spo­gląda na mnie twarz. Ko­bieta ma oku­lary, ró­żowe po­liczki i uśmiech – tak szczery i pro­mienny, jakby na tym ma­łym zdję­ciu ma­gicz­nie uchwy­cono całe świa­tło i wszyst­kie ko­lory świata. Jest miła. Od razu to wi­dać. Po­now­nie mnie to ude­rza, z nie­zwy­kłą siłą: tym ra­zem to się dzieje na­prawdę. To ona. To na­prawdę się sta­nie.

– Ale mu­sisz być grzeczna – po­wta­rza dy­rek­tor i wstaje z krze­sła. Wciąż pa­trzę na zdję­cie, kiedy mnie pod­nosi, od­wraca do góry no­gami i daje mi klapsa, pod­czas gdy moja głowa zwisa i ko­ły­sze się w po­wie­trzu. To tylko lekka kara za coś, co mu­sia­łam zro­bić źle tego ranka, a czego te­raz na­wet nie pa­mię­tam. Kiedy ude­rza mnie w pupę, mówi: – Je­śli będę zmu­szony to zro­bić jesz­cze raz, po­wiem o wszyst­kim two­jej ma­mie.

Sta­wia mnie z po­wro­tem na ziemi, a ja kuś­ty­kam z jego biura, oszo­ło­miona, le­dwo re­je­stru­jąc pie­cze­nie skóry.

Na­stęp­nego dnia dy­rek­tor znów do mnie przy­cho­dzi.

– Oksana – mówi. Jest dziś miły. – Je­śli na­dal bę­dziesz grzeczna, być może po­zwolę ci oglą­dać zdję­cie two­jej mamy każ­dego dnia, aż do jej przy­jazdu. Każ­dego dnia, gdy bę­dziesz grzeczna.

Pod­ska­kuję. Będę dziś taka grzeczna! Naj­grzecz­niej­sza. Dziś i przez wszyst­kie ko­lejne dni. Mu­szę. Ina­czej ona nie przy­je­dzie.

To się staje moim co­dzien­nym ry­tu­ałem.

– Czy mogę jesz­cze raz spoj­rzeć na jej zdję­cie? – py­tam dy­rek­tora. – Czy mogę po­pa­trzyć na nie jesz­cze raz?

Za­czy­nam za­po­mi­nać o ukry­wa­niu przed nim mo­jego pod­eks­cy­to­wa­nia. Naj­czę­ściej po­zwala mi iść do swo­jego biura, gdzie wy­ciąga fo­to­gra­fię. Stu­diuję ją z na­bożną czcią. Za­pa­mię­ty­wa­nie jej staje się ce­re­mo­nią, ro­dza­jem kom­pul­syw­nego, nie­zbęd­nego ob­rządku. Naj­pierw pa­trzę na samą górę, na fale jej krót­kich wło­sów w ko­lo­rze ciem­nego ma­ho­niu, pil­nie re­je­stru­jąc w my­śli ich po­łysk i kształt lo­ków nad jej prawą brwią i gład­kim, od­sło­nię­tym czo­łem po dru­giej stro­nie. Po­tem prze­su­wam wzro­kiem w dół, do jej oczu o głę­boko orze­cho­wej bar­wie, które pa­trzą wprost na mnie, ema­nu­jąc nie­wy­czer­paną głę­bią ła­god­no­ści – a także prze­ni­ka­jącą przez pła­ską po­wierzch­nię ma­to­wego zdję­cia, bez­brzeżną mi­ło­ścią. Chłonę wzro­kiem kształt jej oku­la­rów w ró­żo­wych opraw­kach, prze­su­wam nim po krzy­wi­znach jej po­licz­ków, roz­cią­gnię­tych uśmie­chem, przez ślad za­gnie­ce­nia na fo­to­gra­fii, który spra­wia, że sam uśmiech wy­daje się dzi­wacz­nie krzywy, aż do miej­sca, w któ­rym jej szyja znika w ró­żo­wej ko­szuli – ro­bię to, aby wryć so­bie do­brze w pa­mięć jej ob­raz. Chcę, aby jej twarz była ostat­nią rze­czą, którą wi­dzę, gdy za­my­kam oczy każ­dego wie­czoru.

Za­miesz­kuję w świe­cie tego zdję­cia, wy­obra­ża­jąc so­bie, jak bę­dzie wy­glą­dało moje ży­cie z moją przy­szłą matką. Część tych scen two­rzę, opie­ra­jąc się na ob­ra­zach, które wi­dzia­łam w te­le­wi­zji, przed­sta­wia­ją­cych rze­kome wi­zje do­mów w Ame­ryce, tam­tej­sze je­dze­nie i po­siłki. Część bu­duję na pod­sta­wie wła­snych za­tar­tych wspo­mnień o tym, ja­kie to uczu­cie, gdy do­ro­sła osoba czule mnie przy­tula i trak­tuje mnie jak ko­goś waż­nego. Więk­szość… to po pro­stu emo­cje: cie­pło, po­czu­cie speł­nie­nia, bez­pie­czeń­stwo, szczę­ście. Dom. Ro­dzina. Mi­łość.

Mam tylko pięć lat. Ale wiem, że reszta mo­jego ży­cia to ten mały kwa­dra­towy ka­wa­łek ma­to­wego pa­pieru.

Agen­cja ad­op­cyjna po­in­for­mo­wała Gay, że dziew­czynka ze zdję­cia jest nie­peł­no­sprawna. Dali jej nu­mer pary z Ko­lo­rado. Męż­czy­zna jest le­ka­rzem i po­ka­zał zdję­cia swoim ko­le­gom. Trzeba bę­dzie am­pu­to­wać obie nogi. Gay wie­działa, co to zna­czy. I kom­plet­nie jej to nie obe­szło. Ta in­for­ma­cja zmo­bi­li­zo­wała ją do szyb­szego po­czy­nie­nia od­po­wied­nich kro­ków.

Bły­ska­wicz­nie speł­niała wszyst­kie prośby agen­cji ad­op­cyj­nej. Po­in­for­mo­wano ją, że je­śli na­prawdę się po­śpie­szy, bę­dzie mo­gła za­brać córkę do domu w Buf­falo na jej szó­ste uro­dziny. W sierp­niu skom­ple­to­wała wszyst­kie nie­zbędne do­ku­menty i stwo­rzyła coś na kształt swo­jej dru­giej pracy dok­tor­skiej – tym ra­zem opi­sała swoje kwa­li­fi­ka­cje do by­cia matką. Zło­żyła wnio­sek o ko­pię aktu uro­dze­nia, bo jej oj­ciec nie był w sta­nie zna­leźć po­przed­niej. Zgro­ma­dziła różne za­świad­cze­nia do­ty­czące do­cho­dów i wa­run­ków miesz­ka­nio­wych. Prze­tłu­ma­czyła wszystko na wła­sny koszt na ję­zyk ukra­iń­ski, po­świad­czyła no­ta­rial­nie na szcze­blu hrab­stwa, a na­stęp­nie na szcze­blu sta­no­wym, po czym wy­słała pełną do­ku­men­ta­cję do Wa­szyng­tonu, by na jej wnio­sku przy­bito ko­lejny ze­staw pie­czą­tek. Agen­cja ani razu w ni­czym jej nie po­mo­gła. In­for­mo­wali ją tylko, czy jej do­ku­menty są po­praw­nie uzu­peł­nione. W końcu kom­pletna do­ku­men­ta­cja ad­op­cyjna zo­stała wy­słana do ukra­iń­skiego rządu.

Ten od­po­wie­dział:

– Nic z tego, nie ma ta­kiej moż­li­wo­ści.

Ukra­ina wpro­wa­dziła mo­ra­to­rium na ad­op­cję sie­rot przez ob­co­kra­jow­ców. Agen­cja ad­op­cyjna Gay za­pew­niła ją, że wkrótce zo­sta­nie ono znie­sione. „Lada dzień” – po­wie­dzieli. Ale ist­niał też inny spo­sób. Ze względu na ko­niecz­ność pod­da­nia dziew­czynki pro­ce­du­rom me­dycz­nym Gay mo­gła spro­wa­dzić córkę do Sta­nów Zjed­no­czo­nych na pod­sta­wie spe­cjal­nego za­świad­cze­nia le­kar­skiego. Był jed­nak pe­wien ha­czyk: dziew­czynka mu­sia­łaby po wszyst­kim i tak wró­cić do Ukra­iny, aby przejść for­malny pro­ces ad­op­cyjny już po znie­sie­niu mo­ra­to­rium, przy czym nie było gwa­ran­cji, że tam­tej­szy rząd wy­razi na taką ad­op­cję zgodę. Gay uznała, że warto za­ry­zy­ko­wać – to było lep­sze niż cze­ka­nie w nie­pew­no­ści – i po­pro­siła agen­cję o uru­cho­mie­nie od­po­wied­nich pro­ce­dur. Agen­cja się jed­nak ocią­gała i przez długi czas nie działo się zu­peł­nie nic.

Ocze­ku­jąc na sfi­na­li­zo­wa­nie sprawy, Gay raz w ty­go­dniu brała lek­cje ję­zyka u Ukra­inki Olgi, którą po­znała na uni­wer­sy­te­cie. Przy­no­siła do domu ka­sety i fiszki, aby ćwi­czyć ukra­iń­ski. Chciała móc po­ro­zu­mie­wać się z córką. Oka­zało się jed­nak, że to trudny ję­zyk. Sta­rała się, jak mo­gła, ale zdo­łała przy­swoić tylko nie­wielką pulę słów, od­miana zaś była dla niej prze­szkodą nie do prze­sko­cze­nia. Na­uczyła się mó­wić, uży­wa­jąc wy­łącz­nie bez­oko­licz­ni­ków.

W stycz­niu 1996 roku Ukra­ina w końcu znio­sła mo­ra­to­rium na ad­op­cje za­gra­niczne. Gay się ucie­szyła, choć w jej spra­wie na­dal nic się nie działo. Ukra­iń­ski rząd co rusz wpro­wa­dzał nowe prze­pisy do­ty­czące pro­ce­dury, co stwa­rzało ko­niecz­ność bie­ga­nia po urzę­dach i za­ła­twia­nia ko­lej­nych for­mal­no­ści.

– Mo­gli­by­śmy prze­słać pani do­ku­menty do Ro­sji – po­in­for­mo­wała ją agen­cja ad­op­cyjna po roku bez­owoc­nego prze­cią­ga­nia pro­cesu. – Mo­głaby pani ad­op­to­wać dziecko za dwa mie­siące.

– A co z Oksaną?

– Cóż, nie musi jej pani ad­op­to­wać. Ona nie wie o pani ist­nie­niu.

Gay nie za­wa­hała się ani na se­kundę.

– Nie. To moja córka. Już zde­cy­do­wa­łam.

– Kto nie chciałby mieć dziecka? – py­tano. – Kto nie chciałby za­koń­czyć szyb­ciej tego roz­dzie­ra­ją­cego serce ocze­ki­wa­nia, je­śli jest ku temu oka­zja?

Agen­cja się wy­co­fała.

W końcu, w paź­dzier­niku 1996 roku, Gay ode­brała te­le­fon. Jej wnio­sek się prze­ter­mi­no­wał. Po­twier­dze­nie no­ta­rialne tego do­ku­mentu – je­den z pierw­szych eta­pów pro­cesu, który udało jej się przejść – tra­ciło waż­ność. Gay mu­siała po­now­nie skom­ple­to­wać, wy­peł­nić, prze­tłu­ma­czyć i po­świad­czyć no­ta­rial­nie pa­piery. Wszystko od nowa.

„Dzięki Bogu, że nie po­wie­dzą jej, że po nią nie przy­jadę – po­my­ślała Gay. – Nie prze­ży­łaby tego”.

Błysk.

W po­koju na pię­trze jest ciemno. Lena jest tu ze mną. Nic nie wi­dzę. Sły­chać kroki. W ustach czuję gorzki smak stra­chu. Lena każe mi wejść pod łóżko. Wśli­zguję się tam tuż przed tym, jak drzwi się otwie­rają. Zo­sta­wiam ją. Samą.

Błysk.

Ude­rza mnie tak mocno! Za­wsze to męż­czyźni nas ka­rzą – może dla­tego, że są o wiele więksi od ko­biet? Ale nie mogę pła­kać. Je­śli to zro­bię, za­czną mnie bić star­sze dzieci. Bo je­śli któ­reś z nas pła­cze – po tym, co dzieje się w nocy, albo gdy ktoś jest obo­lały lub cierpi – to wszy­scy je­ste­śmy za to ka­rani. Za­bie­rają nas na górę i za­my­kają sa­mych w ciem­nych po­ko­jach, a my nie wiemy, kiedy nas z nich wy­pusz­czą. Gdy pła­czę, duże dzieci mnie biją.

Ale Lena za­wsze mnie chroni. Sta­wia mnie za sobą i każe dzie­ciom ude­rzyć za­miast tego ją. A ja jej na to po­zwa­lam. Boże do­po­móż, za­wsze jej na to po­zwa­lam.

Błysk.

– Twoja ame­ry­kań­ska mama zaj­mie się tą krótką nogą – mówi do mnie dy­rek­tor, pa­trząc, jak idę ko­ry­ta­rzem za in­nymi dziećmi. Staję lekko na mo­jej wy­gię­tej w pa­łąk, krót­szej no­dze o chy­bo­tli­wym ko­la­nie, a po­tem prędko prze­no­szę na­przód, nieco bo­kiem, długą nogę, aby wes­przeć na niej cię­żar ciała. – Da ci nową. Cał­kiem nową! Kiedy do­trzesz do Ame­ryki. Ale mu­sisz być grzeczna. Sły­szysz, Oksano?

Błysk.

Po moim drob­nym ciele spły­wają stru­mie­nie lodu. Nie mogę przed nim uciec. Wy­try­skują z ry­kiem z węży – a może to tylko kran? – i ude­rzają we mnie bez prze­rwy z gwał­tow­nym, nie­ustę­pli­wym na­po­rem. Mam na so­bie ubra­nie i nie mogę uciec spod tego prysz­nica w kosz­mar­nie ciem­nej to­a­le­cie, w któ­rej nie ma ni­gdy nic poza dźwię­kiem wody: spły­wa­ją­cej, ście­ka­ją­cej, roz­pry­sku­ją­cej się, na­ra­sta­ją­cej. Je­śli się po­ru­szę, sto­jąca za mną ko­bieta po­leje mnie ko­lej­nym sil­nym stru­mie­niem lodu z węża. To za­wsze ko­biety leją mnie lo­do­watą wodą. Gdy to ro­bią, wiem, że zro­bi­łam coś złego – stoję tu za­wsze, nie wia­domo jak długo, za karę. To trwa i trwa. Jest tylko szum wody. Wkrótce roz­dzie­ra­jący ból słab­nie, nik­nie i za­stę­puje go ko­jący spo­kój. Czuję się, jak­bym nie prze­by­wała już w swoim ciele. Uwiel­biam to uczu­cie – do­póki nie znajdę się z po­wro­tem w łóżku, zbyt mocno oku­tana w koce i na­dal w mo­krych ubra­niach. Za­wsze każą iść w nich łóżka. To część kary w tym miej­scu, gdzie za­wsze jest zimno i gdzie wi­dzę swój od­dech, pa­ru­jący w po­wie­trzu, a rury są po­kryte lo­dem.

Błysk.

Także dziś moja matka się nie zja­wia.

– To dla­tego, że je­steś nie­grzeczną dziew­czynką, Oksano. Twoja mama nie przyj­dzie. Po­wie­dzia­łem jej, że je­steś nie­grzeczna, i nie przyj­dzie po cie­bie. Ni­gdy nie zo­sta­nie twoją mamą.

Słowa dy­rek­tora wciąż brzmią w mo­jej gło­wie, gdy me­tal krze­sła mrozi moją skórę, na­wet przez dziwne ka­wałki pianki, które po­kry­wają jego część. Nie pa­mię­tam, jak się tu zna­la­złam. Mam wra­że­nie, że po pro­stu szłam ko­ry­ta­rzem, a je­den z męż­czyzn zła­pał mnie, za­niósł tu­taj i po­sa­dził na tym krze­śle. W za­sięgu mo­jego wzroku po­ja­wia się ko­lejny. Ma przy so­bie szczypce i wy­ciąga je w moją stronę. Wpa­dam w pa­nikę. Krzy­czę. Pró­buję wstać i uciec, ale przy­cho­dzą inni męż­czyźni i mnie przy­trzy­mują. Jest ich czte­rech i unie­ru­cha­miają moje drobne ciało. Męż­czy­zna ze szczyp­cami zbliża je do mo­jej twa­rzy. Nie mogę na­wet po­trzą­snąć głową – ktoś trzyma ją w moc­nym uści­sku jak w ima­dle.

W po­koju jest ciemno, jak wszę­dzie. Po­je­dyn­cze okno wy­gląda, jakby od środka było po­kryte pa­ję­czy­nami. Cał­kiem jak w na­wie­dzo­nym domu. Po­tem czuję, jak ktoś roz­wiera siłą moją szczękę, czuję rdzawy smak sta­rej krwi i okropny po­smak stali. Zo­staje mi tylko ból, ból, ból.

Znaj­duję się na tak zwa­nej sali po­ope­ra­cyj­nej, z wiel­kim szpi­tal­nym łóż­kiem i małą me­ta­lową półką – je­dy­nymi rze­czami w tym pu­stym po­miesz­cze­niu. Boli mnie cała twarz. Moje usta wy­peł­nia krew. Wy­plu­wam ją do sta­rego bla­sza­nego wia­dra. Czuję się, jak­bym ro­biła to bez prze­rwy. Nie mogę zro­zu­mieć, jak w ogóle mogę mieć w so­bie jesz­cze ja­kąś krew. Nie wiem, czy to była kara za coś, co zro­bi­łam, czy mój ząb rze­czy­wi­ście wy­ma­gał wy­rwa­nia.

Za­czy­nam wie­rzyć dy­rek­to­rowi, że może moja matka na­prawdę nie przy­je­dzie. Może wi­dzi wszystko, co ro­bię? Po­tem za­czy­nam po­dej­rze­wać, że ona wi­dzi rów­nież to, co się dzieje w nocy. Oczy­wi­ście, że mnie nie chce. Po­woli na­bie­ram prze­ko­na­nia, że już ni­gdy się nie po­jawi. Ale w głębi serca za każ­dym ra­zem, gdy pa­trzę na jej zdję­cie, głę­boko wie­rzę, że jed­nak to zrobi. Nie po­tra­fię zna­leźć od­po­wied­nich słów ani na­zwać tego, co czuję, ale kiedy pa­trzę na jej zdję­cie, to tak, jak­bym sta­wała się praw­dziwa. Z czymś po­łą­czona. Przy­wią­zana do cze­goś.

Naj­dłuż­sze są tu­taj noce. Cią­gną się w nie­skoń­czo­ność. Dni mi­jają w se­kun­dach, krót­kich okien­kach czasu i szyb­kich zry­wach. Ale ciem­ność trwa całe wieki.

W ciągu tych licz­nych nocy, mie­sięcy, lat, które mie­szają się ze sobą, kłę­bią i zmie­niają jak ka­lej­do­skop snów, uczu­cie, ja­kim pro­mie­niuje ob­raz ko­biety, która bę­dzie moją matką, staje się je­dyną rze­czą po­zwa­la­jąca mi prze­trwać. To cienka nić szansy. Trzy­mam się jej kur­czowo, aby móc przejść przez to pie­kło.

Gay ode­brała list, prze­ko­nana, że to nie­ak­tu­alne pa­piery, które wy­słano do niej z po­wro­tem – po otwar­ciu oka­zało się jed­nak, że to pi­smo in­for­mu­jące o od­rzu­ce­niu jej prośby. Do­łą­czono do niego do­ku­menty pary z Ka­li­for­nii, któ­rej już udało się ad­op­to­wać dziecko. Ja­kimś cu­dem druki zo­stały po­mie­szane, dla niej nie miało to jed­nak żad­nego zna­cze­nia. I tak mu­siała za­cząć od zera. Prze­szła całą pro­ce­durę po­now­nie, bez pre­ten­sji do ni­kogo. Nie za­ła­mała się ani nie roz­pa­czała – za­miast tego skrzęt­nie ro­biła wszystko, czego od niej żą­dano.

Ani przez chwilę nie prze­stała przy­go­to­wy­wać się na przy­ję­cie córki. Do­łą­czyła do wschod­nio­eu­ro­pej­skiego fo­rum ad­op­cyj­nego, na któ­rym otrzy­mała wska­zówki, wspar­cie i na­dzieję od osób bę­dą­cych w trak­cie pro­cesu przy­spo­sa­bia­nia lub tych, któ­rym udało się ad­op­to­wać dziecko. Ze­brała ubranka po dzie­ciach przy­ja­ciół. Po­pro­siła ciotkę ar­tystkę o na­ma­lo­wa­nie barw­nych sce­nek na ścia­nie sy­pialni jej przy­szłej córki. Ku­piła roz­kła­dane łóżko dla ma­łych dziew­czy­nek. Wiła gniazdko. Pła­ciła ra­chunki.

Tym ra­zem, na ostat­nim eta­pie, za­miast za­gra­nicz­nego mo­ra­to­rium, prze­szkodą oka­zało się zbli­ża­jące się za­mknię­cie rządu USA. Pew­nego ranka Gay za­dzwo­niła do de­par­ta­mentu stanu, li­cząc na to, że jej nowe do­ssier zo­sta­nie wy­słane do Ukra­iny, za­nim utknie na po­czcie, na któ­rej prze­leży nie wia­domo ile, pod­czas gdy po­li­tycy będą się zaj­mo­wać swo­imi spra­wami. Nie chciała, by jej córka do­ra­stała w smutku i za­sta­na­wiała się, co się wy­da­rzyło.

– Tak, wszyst­kie pro­ce­dury zo­staną za­wie­szone – po­wie­działa jej ko­bieta na dru­gim końcu li­nii. – Ale je­śli poda mi pani nu­mer Fe­dEx, wy­ślę pani do­ku­menty tak szybko, jak to moż­liwe.

Gay po­dyk­to­wała jej nu­mer przez te­le­fon. Rząd zo­stał za­mknięty w po­łu­dnie tego sa­mego dnia.

Do­ku­menty zo­stały wy­słane.

Roz­dział trzeci

Ro­bimy to tylko dla­tego, że po­wie­dzia­łam Le­nie o gło­dzie. Mój brzuch jest wiecz­nie pu­sty, ale te­raz wiąże się to z ostrym, prze­ni­kli­wym bó­lem, jak nóż tną­cym od gar­dła aż do pustki w żo­łądku. To ja po­wie­dzia­łam jej, że po­win­ny­śmy po­szu­kać je­dze­nia – na­wet mimo tego, że nie wolno nam wy­cho­dzić z na­szych po­koi. Sprytne z nas dziew­czynki – je­ste­śmy w sta­nie to zro­bić i wró­cić, za­nim kto­kol­wiek za­uważy, że wy­szły­śmy. Ja za­wsze je­stem pro­wo­dyrką – tą, która spra­wia, że wpa­damy w ta­ra­paty. A ona za­wsze mnie chroni, kiedy tak się dzieje.

Wy­kra­damy się z po­koju na pię­trze. Lena otwiera drzwi – tak po­woli, że nie sły­chać żad­nego dźwięku. Jest śro­dek nocy, na ko­ry­ta­rzach pa­nuje nie­prze­nik­niony mrok. Po­dą­żam za nią, skra­da­jąc się po zim­nej pod­ło­dze przy­po­mi­na­ją­cej goły be­ton. Mówi mi, kiedy mam się ru­szyć, a kiedy po­zo­stać nie­ru­chomo – bo nie je­stem z na­tury ani ci­cha, ani zwinna. Je­stem nie­zdarna, a ona do­sko­nale o tym wie. W końcu to moja naj­lep­sza przy­ja­ciółka. Scho­dzimy po czar­nych scho­dach, kie­ru­jąc się wo­nią ziem­nia­ków. Ziem­nia­ków go­to­wa­nych w ście­ko­wej wo­dzie. Mimo że umie­ram z głodu, od tego smrodu żo­łą­dek pod­cho­dzi mi do gar­dła.

Ko­lumny gó­rują nad nami w cuch­ną­cym mroku jak zło­wiesz­cze wieże, pod­świe­tlone sła­bym świa­tłem do­cho­dzą­cym spod drzwi, gdzieś z przodu. W skry­tej w cie­niu ja­dalni wszyst­kie krze­sła są usta­wione do góry no­gami na sto­łach. Wszyst­kich, z wy­jąt­kiem jed­nego, przy któ­rym na­dal krze­sła stoją, od­sta­wione, jakby ktoś przed chwilą na nich sie­dział. Lena szep­cze, że wie, gdzie zna­leźć chleb. To do­brze. Żadna z nas nie ma ochoty na ziem­niaki ze ścieku. Wy­obra­żam so­bie smak chleba, jak prze­ły­kam jego słodki mię­kisz – uczu­cie praw­dzi­wego je­dze­nia wy­peł­nia­ją­cego pu­stą prze­strzeń w moim ciele. Czoł­gamy się, ci­cho, nie­skoń­cze­nie ci­cho, po ob­skur­nej pod­ło­dze w kie­runku sła­bego świa­tła i okrop­nego za­pa­chu, pchane przed sie­bie my­ślami o kę­sie praw­dzi­wego je­dze­nia w na­szych ustach.

Na­gle moja noga mnie zdra­dza i tracę nad nią kon­trolę. Prawa, ta dłuż­sza. Stopa ude­rza z gło­śnym tup­nię­ciem o zie­mię, a po­tem za­wa­dza o jedno z krze­seł przy stole, które szura po pod­ło­dze. Krótki krzyk w ciem­no­ści. W bez­ru­chu sali o ścia­nach od­bi­ja­ją­cych każdy szmer krzyk pro­mie­niuje, przy­biera na sile, a po­tem na­gle za­miera w przy­tła­cza­ją­cej ci­szy.

– Co to było? – pyta do­bie­ga­jący skądś z po­bliża groźny głos. Za­mie­ramy z Leną i pa­trzymy na sie­bie.

Sły­szymy inne głosy – są co­raz bli­żej. Ko­biet i męż­czyzn. Trudno po­wie­dzieć, ile ich jest. Jesz­cze bli­żej. Je­stem prze­ra­żona. Strach mnie pa­ra­li­żuje. Lena szep­cze:

– Tylko ci­cho! – i po­py­cha mnie pod drugi ko­niec stołu. Czołga się za mną. Kroki są tuż-tuż.

Ktoś ją chwyta. Wi­dzę, jak jej mała dłoń ude­rza o pod­łogę. Lena wy­daje z sie­bie krótki, zdy­szany pisk, gdy coś cią­gnie ją po tej okrop­nej pod­ło­dze z dala ode mnie. A po­tem znika. Nic nie wi­dzę. Sta­ram się być nie­ru­choma jak głaz, ale całe moje ciało się trzę­sie.

Roz­lega się ha­łas. Trzask. Po­wta­rza się trzy­krot­nie. Gło­śny, ale dziw­nie głu­chy: coś twar­dego ude­rza­ją­cego w coś mięk­kiego. Mój mózg roz­po­znaje ten od­głos. Ale ni­gdy nie sły­sza­łam, aby był aż tak mocny. Aby ktoś zo­stał ude­rzony z taką siłą. Nie mogę od­dy­chać. Nie mogę się ru­szyć. Jak mo­gli ją tak mocno ude­rzyć?

Lena nie wy­daje z sie­bie żad­nego od­głosu.

Sły­szę, jak trzy pary stóp od­da­lają się stop­niowo. Zo­sta­wiają ją, le­żącą na tej pa­skud­nej pod­ło­dze, w ciem­no­ści. Skoń­czyli z nią. Nie ru­sza się. Mil­czy. Nie mogę… Ja nie… Ja…

Sły­szę po­wra­ca­jące kroki.

– Wy­da­wało mi się, że były dwie…

Za­biją mnie. Bie­gnę. Obok jej drob­nego ciała, le­żą­cego tam, w ciem­no­ści.

To ostatni raz, kiedy ją wi­dzę.

Ża­łuję, że mnie też nie za­bili.

W końcu, w grud­niu 1996 roku, dzie­więt­na­ście mie­sięcy po tym, jak Gay zo­ba­czyła prze­świe­tlone zdję­cie ma­łej dziew­czynki, otrzy­mała wia­do­mość, że może przy­je­chać do Ukra­iny 13 stycz­nia, ad­op­to­wać córkę nie póź­niej niż 15 stycz­nia i za­ła­twić wizę z War­szawy nie póź­niej niż 20 stycz­nia. Gay po­sta­no­wiła ku­pić sztuczną cho­inkę, która nie bę­dzie zrzu­cała igieł pod­czas jej nie­obec­no­ści, a pod nią uło­żyć pre­zenty. Nie miało zna­cze­nia, że Boże Na­ro­dze­nie w Ame­ryce i Boże Na­ro­dze­nie we­dług ka­len­da­rza pra­wo­sław­nego w Ukra­inie mi­nęły. Już dwu­krot­nie stra­ciła moż­li­wość spę­dze­nia świąt z córką z po­wodu mo­ra­to­rium i opóź­nień. Ta sztuczna cho­inka z pre­zen­tami bę­dzie przy­pie­czę­to­wa­niem ich przy­szłego wspól­nego ży­cia: jej i jej córki. Jej córki. Jak nie­sa­mo­wi­cie to brzmiało! Ubrała cho­inkę, po­ło­żyła pod nią pre­zenty i przy­go­to­wała się do wy­lotu z Ame­ryki.

Ni­gdy wcze­śniej nie po­dró­żo­wała za gra­nicę, ale te­raz miała po­le­cieć do War­szawy, a stam­tąd udać się do Lwowa. Po­tem mu­siała je­chać noc­nym po­cią­giem osiem go­dzin do Ki­jowa, aby za­ła­twić for­mal­no­ści – po­wie­dziano jej, żeby nie le­ciała bez­po­śred­nio do sto­licy Ukra­iny, bo tam lu­dzie za­trzy­my­wali tak­sówki i okra­dali ich pa­sa­że­rów. Na­stęp­nie mu­siała tłuc się pięć go­dzin do ma­leń­kiej wio­ski Izja­sław, gdzie znaj­do­wało się po­łą­cze­nie szkoły z in­ter­na­tem i sie­ro­cińca. Po­tem bę­dzie mu­siała zro­bić to wszystko w od­wrot­nym kie­runku, z nowo ad­op­to­waną córką. Przy­go­to­wała się na sa­motną po­dróż. Plus był taki – jak po­wie­dzieli jej przy­ja­ciele z Eastern Eu­ro­pean Ad­op­tion Co­ali­tion Li­st­serv, któ­rym z po­wo­dze­niem udało się ad­op­to­wać dzieci (głów­nie z Ro­sji) – że bę­dzie mo­gła li­czyć na wspar­cie w po­staci po­śred­ni­ków, tłu­ma­czy, kie­row­ców, wła­ści­cieli stan­cji. Mo­gła też nie mar­twić się o po­siłki. Miała przy so­bie no­tat­nik i fiszki z lek­cji ukra­iń­skiego oraz słow­nik.

Mimo to… wszystko na­dal wy­da­wało się ogrom­nym wy­zwa­niem.

Pew­nego po­po­łu­dnia za­dzwo­nił jej te­le­fon. Gdy ode­brała, z pew­nym zdzi­wie­niem prze­ko­nała się, że dzwoni jej ciotka-ar­tystka.

– Czy mogę je­chać z tobą?

Sherry była żoną jej wuja, naj­młod­szego brata jej ojca. Może to wła­śnie dla­tego Gay za­wsze chciała mieć dzieci: jej oj­ciec był jed­nym z ośmiorga ro­dzeń­stwa. Naj­pierw uro­dziła się dziew­czynka, a po­tem jej oj­ciec, pierw­szy z sied­miu chłop­ców. Ciotka Sherry i jej mąż prze­pro­wa­dzili się do Cin­cin­nati, gdy Gay miała je­de­na­ście, może dwa­na­ście lat. Gay czę­sto go­ściła w ich domu, ba­wiąc się i po­ma­ga­jąc przy trójce młod­szych dzieci. Sherry była za­bawna, żądna przy­gód i lu­biła po­dró­żo­wać po świe­cie. Nie wy­da­wała się zdolna do ne­ga­tyw­nych uczuć – nie­ustan­nie po­wta­rzała swoim dzie­ciom: „Ni­gdy nie bę­dzie­cie w sta­nie mnie za­smu­cić ani zde­ner­wo­wać. Mama jest oto­czona bez­pieczną bańką, która ją przed tym chroni”.

– Na­prawdę da­ła­byś radę? – spy­tała Gay, ogar­nięta po­czu­ciem ulgi. – Je­śli tylko masz ochotę, to oczy­wi­ście, czemu nie! Oba­wiam się jed­nak, że nie mam wy­star­cza­jąco dużo pie­nię­dzy, aby za­pła­cić za twój prze­lot.

– Za­płacę za nas obie – za­pew­niła ją ciotka. – Ty po­kry­jesz resztę kosz­tów.

Gay spraw­dziła swój bu­dżet. Miała wy­star­cza­jąco dużo pie­nię­dzy, aby star­czyło na sied­mio­dniowy po­byt dla nich oby­dwu. Na pod­sta­wie długo wy­cze­ki­wa­nego za­świad­cze­nia le­kar­skiego, które do­star­czyła w końcu agen­cja Gay, sę­dzia z Ukra­iny ze­zwo­lił na omi­nię­cie prze­pisu, zgod­nie z któ­rym ro­dzice ad­op­cyjni mu­szą ze swo­imi ad­op­to­wa­nymi po­cie­chami od­cze­kać w kraju dzie­sięć dni, za­nim go opusz­czą. „Sie­dem dni po­winno wy­star­czyć – po­my­ślała. – Dzięki Bogu”.

Kładą mnie tu te­raz pra­wie każ­dej nocy. Rzadko sy­piam na dole. Je­stem sama. Lena ode­szła, nie ma jej przy mnie, aby mnie chro­nić. Mu­sieli wie­dzieć, że tam­tej nocy też tam by­łam. Ka­rzą mnie. Za­słu­ży­łam na to. Za to, co jej się przy­da­rzyło. To moja wina, że tam po­szły­śmy. To był mój po­mysł. I po­zwo­li­łam jej mnie chro­nić. Boże, za­wsze jej na to po­zwa­la­łam. Chcę o nią za­py­tać: „Gdzie jest Lena?”. Ja­kaś głę­boko ukryta cząstka mnie wie, że ode­szła na za­wsze – w ja­kiś dziwny spo­sób ro­zu­mie to, co sły­sza­łam i wi­dzia­łam. Ale nie mogę się do tego przy­znać. Mu­szę wie­rzyć, że być może ona na­dal gdzieś tam jest. Że nic jej się nie stało. Tak czy ina­czej, wiem, że le­piej o nią nie py­tać. Je­stem aż za bar­dzo świa­doma, co się ze mną sta­nie, je­śli spró­buję się do­wie­dzieć.

Drzwi się otwie­rają. Trój­kąt świa­tła. Para brzyd­kich bu­tów robi je­den, dwa, trzy kroki w kie­runku łóżka.

Pro­szę. Pro­szę. Za­bierz mnie stąd. Pro­szę…

Po­wie­dzieli mi, że moja matka jest w dro­dze. Wła­śnie te­raz jest w dro­dze, do mnie, do tego miej­sca. Dali mi jej zdję­cie na pa­miątkę. Ni­gdy nie mia­łam cze­goś wła­snego. Trzy­mam je na szafce noc­nej, na ma­łym bla­cie, który od­dziela na­sze łóżka w du­żym po­koju sy­pial­nym na dole. Te­raz mogę na nie pa­trzeć, kiedy tylko ze­chcę. I pa­trzę na nie tak czę­sto, jak tylko mogę. To ostat­nie, co trzyma mnie przy na­dziei. Przy ży­ciu.

Leżę w okrop­nym szpi­tal­nym łóżku w ga­bi­ne­cie le­kar­skim. Ból w ca­łym brzu­chu jest tak silny, że pul­suje aż do sa­mego pod­brzu­sza pa­lą­cymi im­pul­sami. Spo­glą­dam w dół. Czarne szwy prze­ci­nają długą ranę szpe­cącą moją skórę ni­czym piętno. Gdy­bym się po­sta­rała, przy­po­mnia­ła­bym so­bie, skąd się wzięła, ale za­ko­puję to wspo­mnie­nie głę­boko – jak naj­głę­biej, wraz z Leną, pra­wie poza za­się­giem mo­jej pa­mięci. Może to się ni­gdy nie wy­da­rzyło? Nie, to się w ogóle nie wy­da­rzyło.

Gay i Sherry do­tarły do Ki­jowa o ósmej rano, wy­czer­pane i zmę­czone po­dróżą. We­szły do agen­cji ad­op­cyj­nej o dzie­wią­tej, za­raz po jej otwar­ciu, aby zo­ba­czyć się z urzęd­ni­kami, któ­rzy zo­stali uprze­dzeni o ich przy­by­ciu. Ale… mieli wła­śnie ja­kieś spo­tka­nie – czy mo­głyby chwilę za­cze­kać? Gay i Sherry za­cze­kały. O dzie­sią­tej trzy­dzie­ści zo­stały za­pro­szone na górę.

Po­wie­dzieli mi, że dzi­siaj przy­je­dzie. Moja matka. Miała po mnie przy­je­chać, żeby za­brać mnie do domu.

– Zjawi się tu, za­nim pój­dziesz spać – za­pew­nił mnie dy­rek­tor.

Na­wet te­raz je­stem wo­bec niego nie­ufna, ale de­cy­duję, że tym ra­zem po­win­nam mu uwie­rzyć. chcę to zro­bić.

– Pani do­ku­menty są nie­ważne – oznaj­mił Gay urzęd­nik, ma się ro­zu­mieć, za po­śred­nic­twem tłu­ma­cza.

„Nie… – po­my­ślała. – To się nie dzieje na­prawdę”.

– Mu­sisz prze­re­da­go­wać swój wnio­sek, tak aby nie było w nim wy­mie­nione z na­zwi­ska kon­kretne dziecko.

Nie po­dano jej żad­nego po­wodu, dla któ­rego mia­łaby speł­nić ten dzi­waczny wy­móg.

– Chyba so­bie żar­tu­je­cie – po­wie­działa Gay (ale tylko pod no­sem, w oba­wie przed zde­ner­wo­wa­niem tych wszech­moc­nych urzęd­ni­ków, sto­ją­cych na jej dro­dze do ad­op­to­wa­nia córki).

– Poza tym wszystko na­leży po­now­nie prze­tłu­ma­czyć.

Gay za­ci­snęła zęby.

Ten dzień cią­gnie się bez końca. Po­po­łu­dnie wle­cze się nie­mi­ło­sier­nie. Nie ob­cho­dzi mnie we­stern w te­le­wi­zo­rze. Cie­nie na ze­wnątrz się wy­dłu­żają, za­kra­dają do środka, aby wszystko za­kryć, a jej tu nie ma. Nie ufam już tym lu­dziom, opie­ku­nom – ni­gdy nie do­trzy­mują słowa. Może rze­czy­wi­ście wcale po mnie nie przyj­dzie? Na wszelki wy­pa­dek od­ma­wiam pój­ścia do łóżka – bo co, je­śli jed­nak przyj­dzie? A je­żeli po pro­stu nie pójdę spać, je­śli nie za­mknę oczu, może na­prawdę się zjawi? Może po­win­nam była po pro­stu nie za­sy­piać przez te wszyst­kie dłu­gie noce, bo gdy­bym nie spała, to wów­czas by przy­szła?

Pro­te­stuje prze­ciwko po­ło­że­niu mnie spać. Krzy­czę. Wpa­dam w szał. To je­den z mo­ich naj­bar­dziej gwał­tow­nych ata­ków.

Ale i tak za­bie­rają mnie i pa­kują do łóżka, tym ra­zem na dole, wraz z in­nymi dziećmi, i przy­kry­wają tak, że nie mogę się ru­szyć. Mó­wią mi, że obu­dzą mnie, kiedy ona przyj­dzie. Je ś l i przyj­dzie. Wpa­truję się w ciem­ność, za wszelką cenę pra­gnąc, aby moje oczy po­zo­stały otwarte. Moje po­wieki są jed­nak tak cięż­kie, że nie udaje mi się to zbyt długo.