Niebo jest w nas - Wojciech Żmudziński SJ - ebook

Niebo jest w nas ebook

Wojciech Żmudziński SJ

5,0

Opis

Królestwa Bożego nie należy szukać w górze ponad chmurami ani też poza naszym wszechświatem. Do Nieba nie idzie się dopiero po śmierci. Jest ono blisko każdego z nas, w naszym sercu i na wyciągnięcie ręki. Wystarczy otworzyć ramiona, aby w napotkanym człowieku odkryć Chrystusa i układać z Nim swoje życie z pogubionych po drodze puzzli.

W mojej książce zatytułowanej "Niebo jest w nas" pragnę wyciągnąć dłoń ku czytelnikowi, by dotknąć jego serca i podzielić się moim doświadczeniem Bożej miłości.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 210

Rok wydania: 2017

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
5,0 (1 ocena)
1
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Ta książ­ka jest ta­nia.

KU­PUJ LE­GAL­NIE.

NIE KO­PIUJ!

Woj­ciech Żmu­dziń­ski SJ

NIE­BO

JEST W NAS

Ni­hil ob­stat:L.dz. 2010/7/NO/P

Za po­zwo­le­niem

Prze­ło­żo­ne­go Pro­win­cji Wiel­ko­pol­sko-Ma­zo­wiec­kiej

To­wa­rzy­stwa Je­zu­so­we­go – o. To­ma­sza Kota SJ

War­sza­wa, 29 maja 2010 r.

Książ­ka nie za­wie­ra błę­dów teo­lo­gicz­nych

Re­dak­cja

Jo­an­na Sztau­dyn­ger

Pro­jekt gra­ficz­ny

Bo­gu­mi­ła Dzie­dzic

© by Woj­ciech Żmu­dziń­ski SJ, 2010

© by Moc­ni w Du­chu

Łódź 2017

Wszel­kie pra­wa za­strze­żo­ne

ISBN 978-83-61803-42-3

Moc­ni w Du­chu – Cen­trum

90-058 Łódź, ul. Sien­kie­wi­cza 60

tel. 42 288 11 53

moc­ni.cen­trum@je­zu­ici.pl

www.od­no­wa.je­zu­ici.pl

Za­mó­wie­nia

tel. 42 288 11 57, 797 907 257

moc­ni.wy­daw­nic­two@je­zu­ici.pl

www.od­no­wa.je­zu­ici.pl/sklep

Wy­da­nie V

Wiecz­ność za­czy­na się dzi­siaj

Na stro­nach tej książ­ki pra­gnę opo­wie­dzieć wie­le hi­sto­rii, któ­re sta­ły się czę­ścią mo­je­go ży­cia. Prze­pi­sa­łem je z mo­ich ze­szy­tów i ka­len­da­rzy, a tak­że z daw­nych nu­me­rów „Szu­mu z Nie­ba”. Przy­po­mnia­łem so­bie spo­tka­nia, o któ­rych ni­gdy nie chciał­bym za­po­mnieć. Pi­sząc, po­chy­la­łem się nad moim ży­ciem przy otwar­tej Bi­blii z my­ślą o To­bie. Dla­te­go znaj­dziesz tu, obok mo­ich wspo­mnień i re­flek­sji, pro­po­zy­cje oso­bi­stej mo­dli­twy i pra­cy nad sobą. Ty­tuł, jaki wy­bra­łem, od­zwier­cie­dla moją głę­bo­ką wia­rę w to, że wiecz­ność za­czy­na się dzi­siaj: mię­dzy mną a Tobą, mię­dzy Tobą a każ­dym spo­tka­nym czło­wie­kiem.

Je­śli zdo­łam po­ru­szyć Two­je ser­ce i wzbu­dzić w To­bie pra­gnie­nie praw­dzi­wej wol­no­ści, na­pisz do mnie, bym włą­czył Cię do mo­jej oso­bi­stej mo­dli­twy uwiel­bie­nia. Opisz swo­ją hi­sto­rię i wy­ślij na:

dy­rek­tor@ar­ru­pe.org

Od­naj­do­wać Boga we wszyst­kim

to spo­glą­dać na świat z wdzięcz­no­ścią,

do­świad­cza­jąc ży­cia jako daru,

do­strze­gać to, co wy­kra­cza po­nad zwy­czaj­ne

i po­spo­li­te w na­szej co­dzien­ności.

Tho­mas Gro­ome

CZĘŚĆ I – WCIĄŻ MNIE ZA­SKA­KU­JESZ, PA­NIE

Mo­dlę się do ubo­gie­go Boga spo­tka­ne­go na uli­cy

W dzie­ciń­stwie Bóg był dla mnie nud­nym star­cem, wpa­trzo­nym w świat z wy­so­ka i cie­szą­cym swój wzrok go­dzin­ny­mi pro­ce­sja­mi, za­wo­dzą­cych na jed­ną nutę lu­dzi. Cza­sem usi­ło­wa­łem zo­ba­czyć w Bogu do­brą wróż­kę, speł­nia­ją­cą ży­cze­nia grzecz­nych dzie­ci. In­nym ra­zem ba­łem się, że będę mu­siał spo­tkać Go po śmier­ci w smut­nym nie­bie i kon­ty­nu­ować swo­ją eg­zy­sten­cję na mo­dli­twie, z po­chy­lo­ną gło­wą i zmarsz­czo­ny­mi brwia­mi.

W tym dzie­ciń­stwie, prze­pla­ta­nym wiel­ki­mi ma­rze­nia­mi i lę­kiem przed śmier­cią, przy­śnił mi się za­gad­ko­wy sen.

Znaj­do­wa­łem się na sce­nie kon­cer­to­wej jako je­den z gra­ją­cych na gi­ta­rze. Okla­ski­wał nas tłum mło­dych lu­dzi. W pew­nym mo­men­cie nie­bo się otwo­rzy­ło i roz­legł się nad nami po­tęż­ny głos Boga: „Bar­dzo po­do­ba mi się wa­sza mu­zy­ka. Od dziś za­pra­szam was, aby­ście gra­li mi w moim kró­le­stwie”. Do­padł mnie pa­nicz­ny strach. Za­czą­łem krzy­czeć, że nie chcę umie­rać i bła­ga­łem Boga, aby zo­sta­wił mnie w spo­ko­ju. Bóg przy­stał na moją proś­bę i do­dał, że będę te­raz mu­siał dłu­go na Nie­go cze­kać.

I tak na­praw­dę moja dro­ga wia­ry roz­po­czę­ła się do­pie­ro po wie­lu la­tach. Mia­łem za sobą pra­wie dwu­let­nie do­świad­cze­nie uza­leż­nie­nia od he­ro­iny i nie­jed­no prze­stęp­stwo kry­mi­nal­ne.

W nar­ko­ty­ki pchnę­ła mnie cie­ka­wość i pra­gnie­nie sil­nych wra­żeń. My­śla­łem, że w ten spo­sób moje ży­cie bę­dzie cie­kaw­sze, że po­zbę­dę się lęku przed nie­po­wo­dze­nia­mi i sta­nę się bar­dziej twór­czy. W rze­czy­wi­sto­ści do wcze­śniej prze­ży­wa­nych lę­ków do­łą­czył pa­nicz­ny strach, że nie uda mi się za­ła­twić ko­lej­nej dział­ki to­wa­ru. Wszyst­ko ob­ra­ca­ło się wo­kół jed­ne­go. Za­po­mnia­łem o swo­ich pra­gnie­niach, a przy­szłość prze­sta­ła w ogó­le ist­nieć. Li­czy­ło się tyl­ko tu i te­raz roz­cią­gnię­te w cza­sie dzia­ła­niem nar­ko­ty­ku.

Jed­nak któ­re­goś dnia, gdy wy­bra­łem się po to­war, Bóg po­sta­no­wił sta­nąć mi na dro­dze. I choć nie Jego szu­ka­łem, wy­szedł mi na spo­tka­nie i przy­niósł w da­rze łzy, po­kój i wzru­sze­nie. Od tego spo­tka­nia, tak nie­spo­dzie­wa­ne­go, za­czął przy­cho­dzić do mnie w każ­dej oso­bie, w każ­dym nie­mal wy­da­rze­niu. Nie po­tra­fię wy­tłu­ma­czyć tego ina­czej, jak cu­dem uzdro­wie­nia. By­łem śle­py na Bożą obec­ność i na­gle przej­rza­łem. Od tego cza­su wi­dzia­łem Go wszę­dzie. To On, po­sy­ła­jąc do mnie lu­dzi, za­trosz­czył się, abym ni­gdy nie wró­cił już do nar­ko­ty­ków.

Do­świad­cze­nie uza­leż­nie­nia oraz do­świad­cze­nie spo­tka­nia z po­chy­la­ją­cym się nad moją głu­po­tą Bo­giem na­zna­czy­ło całe moje póź­niej­sze ży­cie. Czę­sto wra­cam w mo­dli­twie za­rów­no do chwil, w któ­rych przy­bi­ja­łem Chry­stu­sa do krzy­ża, jak i do tego spo­tka­nia z Bo­giem, któ­re prze­mie­ni­ło moje wi­dze­nie świa­ta, mój spo­sób my­śle­nia. Upa­dek, ja­kie­go do­świad­czy­łem, stał się z cza­sem bło­go­sła­wio­ną winą. Na­uczył mnie spo­glą­da­nia na każ­de­go czło­wie­ka z sza­cun­kiem, bez wzglę­du na to, jak wie­le zła w ży­ciu uczy­nił. Do­świad­cze­nie spo­tka­nia z mi­ło­sier­nym Bo­giem otwo­rzy­ło mi oczy na Chry­stu­sa obec­ne­go za­rów­no w po­boż­nym pa­ra­fia­ni­nie, jak i w za­twar­dzia­łym prze­stęp­cy.

Przez ko­lej­ne dwa lata po­szu­ki­wań mo­je­go miej­sca w świe­cie, doj­rze­wa­ło we mnie po­wo­ła­nie do ży­cia za­kon­ne­go. W tym cza­sie naj­więk­szą rolę w moim ży­ciu ode­gra­li lu­dzie spo­ty­ka­ni przy­pad­ko­wo na uli­cy, ale były też i książ­ki, któ­re pod­sy­ca­ły mój en­tu­zjazm słu­że­nia Bogu. Do dziś pa­mię­tam pierw­sze po­ru­sze­nia we­wnętrz­ne, ja­kie to­wa­rzy­szy­ły lek­tu­rze Ewan­ge­lii. Któ­re­goś dnia, prze­czy­taw­szy sło­wa Chry­stu­sa skie­ro­wa­ne do bo­ga­te­go mło­dzień­ca: „...pójdź za Mną”, wy­sze­dłem z domu i przez dwa mie­sią­ce tu­ła­łem się po Pol­sce, opo­wia­da­jąc spo­tka­nym na dwor­cach hip­pi­som o tym, jak Bóg prze­mie­nił moje ży­cie.

Duże wra­że­nie wy­war­ła na mnie książ­ka Da­wi­da Wil­ker­so­na Krzyż i szty­let oraz opo­wieść o za­ło­żo­nej przez je­zuitów w Guja­nie re­pu­bli­ce Gu­ara­nów. Nie wiem, na ile wów­czas moja chęć pój­ścia za Chry­stu­sem była go­to­wo­ścią słu­że­nia Mu jako Panu mo­je­go ży­cia, na ile pra­gnie­niem wiel­kiej przy­go­dy, a na ile chę­cią od­po­ku­to­wa­nia za zło, ja­kie wy­rzą­dzi­łem in­nym i so­bie sa­me­mu.

Wśród osób, któ­re po­mo­gły mi le­piej po­znać Chry­stu­sa i zro­zu­mieć, że wszyst­ko mi prze­ba­czył, byli człon­ko­wie grup Od­no­wy w Du­chu Świę­tym i Zbo­rów Zie­lo­no­świąt­ko­wych. Oso­bą, któ­rą wspo­mi­nam naj­czę­ściej, jest Jan Szcze­pa­nik – do dziś zbun­to­wa­ny pro­rok, nie­znaj­du­ją­cy miej­sca w żad­nej z ist­nie­ją­cych wspól­not chrze­ści­jań­skich. Nie pro­te­sto­wał, gdy po­wie­dzia­łem mu o moim pra­gnie­niu wstą­pie­nia do za­ko­nu je­zuitów. To była moja dro­ga, któ­rą w peł­ni, jako mój du­cho­wy oj­ciec, ak­cep­to­wał. Przy­naj­mniej tak mi się wy­da­wa­ło. O je­zuitach wie­dzia­łem dużo, ale tyl­ko z ksią­żek. Ni­gdy nie spo­tka­łem ży­we­go je­zuity i czę­sto wy­obra­ża­łem go so­bie jako czło­wie­ka ta­jem­ni­cze­go, peł­ne­go en­tu­zja­zmu, bez­kom­pro­mi­so­we­go, po­tra­fią­ce­go do­trzeć do lu­dzi róż­nych kul­tur i men­tal­no­ści. Ce­ni­łem je­zuitów za ich po­sta­wę wo­bec ubo­gich w Ame­ry­ce Ła­ciń­skiej oraz za otwar­tość na nowe for­my ewan­ge­li­za­cji. Fa­scy­no­wa­ła mnie ich wier­ność Sto­li­cy Apo­stol­skiej i dys­po­zy­cyj­ność, a tak­że fakt, że wśród je­zuitów moż­na było spo­tkać lu­dzi wszel­kich pro­fe­sji.

Gdy wstą­pi­łem do no­wi­cja­tu To­wa­rzy­stwa Je­zu­so­we­go w Ka­li­szu, przy­ja­cie­le ze Zbo­rów Zie­lo­no­świąt­ko­wych nie mo­gli zro­zu­mieć mo­jej de­cy­zji pój­ścia do za­ko­nu prze­siąk­nię­te­go, we­dług nich, po­dob­nie jak cały Ko­ściół ka­to­lic­ki, de­mo­nem re­li­gij­no­ści. Któ­re­goś razu w roz­mo­wie z zie­lo­no­świąt­kow­ca­mi za­cy­to­wa­łem pro­roc­two ich wła­sne­go pa­sto­ra Da­wi­da du Ple­sis, na­wo­łu­ją­ce­go wszyst­kich chrze­ści­jan do­świad­cza­ją­cych ożyw­cze­go dzia­ła­nia Du­cha Świę­te­go do po­zo­sta­nia w swo­ich ko­ścio­łach, i stwier­dzi­łem, że moje miej­sce jest wła­śnie tu. Do­wie­dzia­łem się póź­niej od jed­ne­go z oj­ców, że uży­łem iście je­zu­ic­kie­go ar­gu­men­tu.

Do dziś utrzy­mu­ję kon­tak­ty z chrze­ści­ja­na­mi in­nych wy­znań. Wspól­nie pra­cu­je­my i mo­dli­my się.

Pra­gnie­nie by­cia dla in­nych

Przy­go­to­wu­jąc się do zło­że­nia ślu­bów za­kon­nych, uświa­do­mi­łem so­bie, że nie­ko­niecz­nie moje pra­gnie­nia z lat dzie­ciń­stwa mu­szą być sprzecz­ne z pla­na­mi, ja­kie Bóg dla mnie przy­go­to­wał. Je­śli to On zło­żył je w moim ser­cu, to ko­muż bar­dziej, jak nie Jemu, za­le­ży na ich re­ali­za­cji?

Wró­ci­łem więc do pra­gnień, ja­kie roz­grze­wa­ły kie­dyś moje ser­ce, i spoj­rza­łem na nie po raz pierw­szy jako na dar. W od­grze­ba­niu wie­lu zga­szo­nych ma­rzeń po­mógł mi to­mik po­ezji, jaki opu­bli­ko­wa­łem, bę­dąc w dru­giej kla­sie li­ceum. Z za­po­mnia­nych wier­szy wy­czy­ta­łem tę­sk­no­tę za dru­gim czło­wie­kiem, za spra­wie­dli­wo­ścią, za czymś ulot­nym, czy­stym, nie­osią­gal­nym, waż­niej­szym od ży­cia. Od­kry­łem na nowo moją tro­skę o pięk­no i chęć prze­ży­cia wiel­kiej przy­go­dy w roli czło­wie­ka nie­my­ślą­ce­go o so­bie, nio­są­ce­go in­nym ra­dość i uka­zu­ją­ce­go po­gu­bio­nym sens ży­cia. Ku memu za­sko­cze­niu za­pło­nę­ło we mnie na nowo ma­rze­nie pod­bo­ju ludz­kich serc. Nie dla sie­bie tym ra­zem, lecz dla Tego, któ­re­mu za­wdzię­czam wszyst­ko.

Okres stu­diów fi­lo­zo­ficz­nych był cza­sem od­kry­wa­nia pięk­na w stwo­rzo­nym przez Boga świe­cie i jed­no­cze­śnie od­naj­dy­wa­niem Jego ob­li­cza w po­gu­bio­nych na ryn­ku kra­kow­skim ma­ło­la­tach i w znisz­czo­nych he­ro­iną ćpu­nach. Za­czą­łem gro­ma­dzić ich wo­kół sie­bie, za­po­mi­na­jąc czę­sto, że to nie ja je­stem głów­nym bo­ha­te­rem tej przy­go­dy. Wie­le jed­nak na­uczył mnie Chry­stus na mo­ich wła­snych błę­dach i mimo że ko­śla­wy­mi li­te­ra­mi pi­sa­łem ten etap mo­je­go ży­cia, to i tak Zba­wi­ciel tra­fił do wie­lu serc i prze­mie­nił je.

Po trzech la­tach stu­diów moja dro­ga do ka­płań­stwa za­wio­dła mnie na Pół­wy­sep Sa­len­tyń­ski we Wło­szech, gdzie przez dwa lata uczy­łem się ko­chać, nie ocze­ku­jąc nic w za­mian. Moim na­uczy­cie­lem był oj­ciec Ma­rio Ma­ra­fioti SJ, dzię­ki któ­re­mu zro­zu­mia­łem, co zna­czy być chle­bem dla głod­nych. W pro­wa­dzo­nym przez nie­go ośrod­ku dla nar­ko­ma­nów pra­co­wa­łem jako wy­cho­waw­ca. Wal­cząc o ży­cie pod­opiecz­nych i zma­ga­jąc się z wła­sny­mi sła­bo­ścia­mi, do­świad­czy­łem, że nie spo­sób być świa­tłem dla in­nych bez jed­no­cze­sne­go spa­la­nia się.

W tym cza­sie spo­tka­łem kar­dy­na­ła Wi­li­brand­sa. Zna­lazł dla mnie czas po uro­czy­stym obie­dzie. Opo­wie­dzia­łem mu o mo­jej pra­cy z nar­ko­ma­na­mi i o moim wiel­kim roz­dar­ciu po­mię­dzy ka­to­lic­ką po­boż­no­ścią, a wia­rą w Chry­stu­sa, któ­re­go obec­no­ści co­raz bar­dziej do­świad­cza­łem dzię­ki mo­dli­twie we wspól­no­tach zie­lo­no­świąt­ko­wych. Kar­mi­łem się sło­wem gło­szo­nym przez pro­te­stanc­kich ka­zno­dzie­jów, włą­cza­łem się w ak­cje ewan­ge­li­za­cyj­ne z ru­cha­mi ewan­ge­licz­ny­mi, bap­ty­sta­mi, me­to­dy­sta­mi i tzw. wspól­no­ta­mi bez­wy­zna­nio­wy­mi. Żywy Chry­stus, nie­za­kon­ser­wo­wa­ny wie­lo­wie­ko­wą tra­dy­cją, przy­cho­dził do mnie w dru­gim czło­wie­ku. Po­pro­si­łem kar­dy­na­ła o radę. Za­miast po­ucze­nia pod­niósł pra­wą dłoń na wy­so­kość swo­je­go po­god­ne­go ob­li­cza i po­bło­go­sła­wił mi, mó­wiąc:

„Głoś Do­brą No­wi­nę i na­uczaj za­rów­no ka­to­li­ków, jak i pro­te­stan­tów. Dla bap­ty­stów bądź bap­ty­stą, dla ka­to­li­ków – ka­to­li­kiem, dla zie­lo­no­świąt­kow­ców – zie­lo­no­świąt­kow­cem. Karm się ży­wym Chry­stu­sem i umac­niaj sło­wem każ­de­go. Głoś Ewan­ge­lię w zbo­rach i ko­ścio­łach. Da­waj świa­dec­two nar­ko­ma­nom i bez­dom­nym, księ­żom i pa­sto­rom. Karm się ży­wym sło­wem, a Duch Świę­ty ob­da­rzy cię mocą”.

Od­tąd po­kój wstą­pił w moje ser­ce i od­no­wi­łem wie­le mię­dzy­wy­zna­nio­wych przy­jaź­ni. Wspól­nie mo­dli­li­śmy się i pra­co­wa­li­śmy. Za­po­mi­na­jąc, kto ja­kie­go jest wy­zna­nia, gło­si­li­śmy wol­ność uza­leż­nio­nym, roz­ry­wa­li­śmy kaj­da­ny ludz­kich ste­reo­ty­pów, ła­ma­li­śmy uprze­dze­nia i uwal­nia­li­śmy lu­dzi znie­wo­lo­nych de­mo­nem re­li­gij­no­ści.

Mi­sja w Rzy­mie

W 1989 roku, wy­mę­czo­ny, ale szczę­śli­wy, tra­fi­łem na stu­dia teo­lo­gicz­ne do Rzy­mu. Rów­nież i tu, oprócz mą­drych ksią­żek, cze­ka­ła mnie pra­ca z nar­ko­ma­na­mi. Zbie­ra­łem ich pod dwor­cem Ter­mi­ni i pro­po­no­wa­łem po­moc. To wła­śnie tam, w pod­zie­miach rzym­skie­go dwor­ca, a nie w za­kon­nej ka­pli­cy, na­uczy­łem się mo­jej oso­bi­stej mo­dli­twy. Sia­da­łem na scho­dach i przy­glą­da­łem się lu­dziom. Jed­ni spie­szy­li do po­cią­gu, inni sie­dzie­li pod mu­rem, trzy­ma­jąc kur­czo­wo kil­ka prze­ła­do­wa­nych re­kla­mó­wek, któ­re sta­no­wi­ły ich je­dy­ny do­by­tek. Co ja­kiś czas mło­dzi, przy­gar­bie­ni lu­dzie wę­dro­wa­li od kasy do kasy, pro­sząc po­dróż­nych ku­pu­ją­cych bi­let o odro­bi­nę pie­nię­dzy. Zbie­ra­li na nar­ko­ty­ki lub na al­ko­hol. Po­tem zni­ka­li w ciem­nych przy­dwor­co­wych za­uł­kach w po­szu­ki­wa­niu de­ale­rów lub naj­tań­sze­go wina. Na pe­ro­nie prze­wi­ja­li się bo­ga­ci i bied­ni, po­wra­ca­ją­cy do do­mów i wy­jeż­dża­ją­cy w de­le­ga­cje, szczę­śli­wi i za­ła­ma­ni. Wy­obra­ża­łem so­bie Chry­stu­sa w każ­dym z nich, wi­dzia­łem Go po­ma­ga­ją­ce­go no­sić ba­ga­że, czę­stu­ją­ce­go bez­dom­nych go­rą­cą her­ba­tą, wy­cią­ga­ją­ce­go swo­je uzdra­wia­ją­ce dło­nie do po­gu­bio­nych, ocze­ku­ją­ce­go na tych, na któ­rych nikt nie cze­kał. Pod­czas tych me­dy­ta­cji moje pra­gnie­nie upodob­nie­nia się do Nie­go wzra­sta­ło, za­czy­na­ło mi za­le­żeć na zu­peł­nie nie­zna­jo­mych lu­dziach, na ich szczę­ściu. W nie­spo­dzie­wa­nych mo­men­tach, wśród dwor­co­we­go za­mie­sza­nia, za­pra­szał mnie Bóg do dzia­ła­nia, do uży­cza­nia Mu swo­ich dło­ni. Z cza­sem sta­li by­wal­cy Ter­mi­ni cze­ka­li, aż zno­wu po­ja­wię się z go­rą­cą her­ba­tą i sią­dę po­śród nich, go­to­wy do słu­cha­nia ich smut­nych hi­sto­rii. Wresz­cie mu­sia­łem na­uczyć się mo­dlić wsłu­cha­ny w ich sło­wa, gdyż tak wie­le mie­li mi do po­wie­dze­nia. Po­tem zni­ka­łem, by zo­stać sam na sam z Bo­giem i na­peł­niać się Jego mi­ło­ścią.

Mia­łem wiel­kie szczę­ście miesz­kać, uczyć się i pra­co­wać w Rzy­mie za cza­sów Jana Paw­ła II. Każ­de z kil­ku­na­stu spo­tkań, pod­czas któ­rych mo­głem uści­snąć jego dłoń i usły­szeć peł­ne tro­ski sło­wa: „To zno­wu ty, Żmu­dziń­ski”, było dla mnie po­twier­dze­niem, że Ko­ściół jest je­den i ma przy­wód­cę naj­lep­sze­go z moż­li­wych. Kie­dyś obe­rwa­ło mi się za dłu­gie wło­sy i wy­cią­gnię­tą ma­ry­nar­kę. I chy­ba je­stem jed­nym z nie­licz­nych, któ­rzy mogą się po­chwa­lić, że do­sta­li w twarz od Pa­pie­ża. Po wło­sku. Z tro­ską rów­ną oj­cow­skie­mu bło­go­sła­wień­stwu.

Mi­sja w Al­ba­nii

Po świę­ce­niach dia­ko­na­tu w 1992 roku wy­je­cha­łem na trzy mie­sią­ce do Al­ba­nii, by kie­ro­wać gru­pą wło­skich wo­lon­ta­riu­szy. Na­szym za­da­niem było wy­bu­do­wa­nie wo­do­cią­gu w miej­sco­wo­ści po­ło­żo­nej 30 km na pół­noc od Ti­ra­ny. Pod­ję­li­śmy się tak­że od­bu­do­wy pierw­sze­go ko­ścio­ła oraz na­ucza­nia ję­zy­ków: wło­skie­go i an­giel­skie­go. Mia­łem też oka­zję opo­wia­dać o Chry­stu­sie i udzie­lać chrztu set­kom dzie­ci i mło­dzie­ży. Była to moja ostat­nia przed świę­ce­nia­mi ka­płań­ski­mi, wiel­ka przy­go­da z Chry­stu­sem.

Sy­tu­acja anar­chii, jaką za­sta­li­śmy w Al­ba­nii, zmu­si­ła mnie do szu­ka­nia spo­so­bów za­pew­nie­nia wo­lon­ta­riu­szom bez­pie­czeń­stwa. Otrzy­ma­łem od miej­sco­wej po­li­cji ochro­nia­rza i po­moc wło­skie­go woj­ska. Nie uchro­ni­ło to nas jed­nak przed wie­lo­ma sy­tu­acja­mi bez­po­śred­nie­go za­gro­że­nia ze stro­ny gra­su­ją­cych w oko­li­cy band pa­ra­mi­li­tar­nych. Kil­ka­krot­nie mu­sia­łem po­dej­mo­wać de­cy­zje, od któ­rych za­le­ża­ło ży­cie pra­cu­ją­cych ze mną lu­dzi. Był to dla mnie czas do­świad­cza­nia świa­ta, w któ­rym gra­ni­ca mię­dzy złem a do­brem za­cie­ra­ła się; świa­ta, w któ­rym ka­ra­bin le­żał obok bre­wia­rza, a hie­rar­chia war­to­ści wy­pra­co­wa­na pod­czas za­kon­nych stu­diów pod­da­wa­na była cięż­kiej pró­bie.

Lu­dzie, do któ­rych zo­sta­li­śmy po­sła­ni, nie po­sia­da­li pra­wie nic. Po raz pierw­szy w ży­ciu spo­tka­łem się, w spo­sób tak bar­dzo kon­kret­ny, z nie­za­wi­nio­ną nędzą. Dzie­ci nie mia­ły bu­tów i no­si­ły na so­bie sza­re ubra­nia przy­po­mi­na­ją­ce ra­czej wor­ki niż ko­szu­le. Ran­kiem wy­cho­dzi­ły po wodę lub wy­pro­wa­dza­ły wy­chu­dłe kro­wy, co­dzien­nie w inne miej­sce, w po­szu­ki­wa­niu zie­lo­nej tra­wy. Twa­rze dzie­ci były smut­ne i po­dejrz­li­we. Je­dy­nym spo­so­bem po­wie­dze­nia im, że mój Bóg jest do­bry, były cu­kier­ki i nowe ubran­ka, któ­re spro­wa­dza­li­śmy w du­żych ilo­ściach z ma­ga­zy­nów Ca­ri­ta­su. Pra­co­wa­li­śmy, śpiąc po czte­ry go­dzi­ny na dobę, ale by­li­śmy szczę­śli­wi, że mo­że­my spra­wić im choć tro­chę ra­do­ści.

Miej­sco­wi star­cy, któ­rzy nie wi­dzie­li księ­dza przez pra­wie 50 lat, ca­ło­wa­li mnie w dło­nie i opo­wia­da­li o lu­dziach umę­czo­nych za Chry­stu­sa, na­uczy­cie­le przy­zna­wa­li się do okrut­nej prak­ty­ki prze­słu­chi­wa­nia dzie­ci, mat­ki wy­zna­wa­ły mi, że chrzci­ły sy­nów i cór­ki po kry­jo­mu, bo­jąc się na­wet wła­snych mę­żów. Z tru­dem opa­no­wy­wa­łem łzy wzru­sze­nia. Gdy­by to ode mnie za­le­ża­ło, po­zo­stał­bym z nimi na za­wsze.

Gdy wy­jeż­dża­łem z Al­ba­nii, by kon­ty­nu­ować stu­dia w Rzy­mie, spo­tka­łem przy bu­du­ją­cych się mu­rach ko­ścio­ła trzy sta­rusz­ki. Zbie­ra­ły z roz­sy­pa­ne­go żwi­ru ka­my­ki, owi­ja­ły je ka­wał­kiem ma­te­ria­łu i cho­wa­ły do kie­sze­ni. Gdy spy­ta­łem, co ro­bią, od­po­wie­dzia­ły, że chcą za­cho­wać te ka­my­ki dla dzie­ci swo­ich wnu­ków, aby wie­dzia­ły, że był taki czas, w któ­rym my, al­bań­scy ka­to­li­cy, zro­zu­mie­li­śmy, że Bóg nas nie opu­ścił.

Na pro­mie z Dur­res do Bari, gdy tyl­ko wsze­dłem do ka­juty, nogi ugię­ły się pode mną ze zmę­cze­nia. Za­nim za­sną­łem, zdą­ży­łem jesz­cze wy­szep­tać krót­ką mo­dli­twę: „Dzię­ku­ję Ci, Pa­nie, że speł­ni­łeś w tak szcze­gól­ny spo­sób moje pra­gnie­nie słu­że­nia in­nym. Po to wstą­pi­łem do za­ko­nu. By­łem przez te mie­sią­ce praw­dzi­wym je­zuitą. Nie za­wio­dłeś mnie, Pa­nie. Gdy­bym miał te­raz umrzeć, umarł­bym szczę­śli­wy”.

Na zba­wie­nie nie moż­na za­słu­żyć

W mo­jej dro­dze do ka­płań­stwa to­wa­rzy­szy­li mi za­wsze przy­ja­cie­le z Od­no­wy w Du­chu Świę­tym (Po­la­cy, Szwe­dzi, An­gli­cy, Au­stra­lij­czy­cy, Ame­ry­ka­nie, Wło­si). Jest wręcz nie­praw­do­po­dob­ne, jak wie­lu lu­dzi an­ga­żo­wał Bóg do pra­cy nade mną. Dzię­ki nim mo­dli­twa uwiel­bie­nia sta­ła się dla mnie źró­dłem ener­gii i na­uczy­ła pa­trzeć na wszyst­ko z wdzięcz­no­ścią.

Gdy po raz pierw­szy zo­sta­łem li­de­rem jed­nej z wło­skich grup mo­dli­tew­nych i po­czu­łem na so­bie cię­żar od­po­wie­dzial­no­ści za in­nych, Bóg na­uczył mnie in­nej mo­dli­twy – aktu za­wie­rze­nia. Na wie­czor­nym spo­tka­niu z Chry­stu­sem po­wie­rza­łem Mu wszyst­kich lu­dzi, któ­rzy tego dnia obar­czy­li mnie swo­imi pro­ble­ma­mi. Cały ten cię­żar zrzu­ca­łem na Nie­go. Jego krzyż sta­wał się co­raz cięż­szy i co­raz więk­sze­go na­bie­rał dla mnie zna­cze­nia.

Je­stem wdzięcz­ny Bogu za wie­lu przy­ja­ciół, a przede wszyst­kim za śp. ojca An­to­na Luli, al­bań­skie­go je­zuitę. Jego mę­czeń­skie ży­cie w ła­grach Enve­ra Hodży i od­wa­ga, ja­kiej w trud­nych chwi­lach mi do­da­wał, będą mi to­wa­rzy­szy­ły do koń­ca ży­cia. Był dla mnie ży­wym świa­dec­twem tego, że na­wet naj­więk­sze okru­cień­stwa moż­na prze­ba­czyć.

Gdy przy­je­chał z Ti­ra­ny do Rzy­mu, by się le­czyć, bar­dzo chciał się ze mną spo­tkać, lecz za­dzwo­ni­łem o dzień za póź­no. Zmarł nie­spo­dzie­wa­nie w wie­ku 88 lat, z któ­rych pra­wie 50 spę­dził w al­bań­skich wię­zie­niach. Dłu­go mo­dli­łem się przy jego mar­twym cie­le. Le­żał w ka­pli­cy Ko­ścio­ła Il Gesu. Żad­nych wi­zyt. Przy trum­nie stał tyl­ko wa­zon prze­kwi­tłych róż, prze­sta­wio­ny z bocz­ne­go oł­ta­rza. Tak umie­ra­ją praw­dzi­wi świę­ci, w ci­szy i za­po­mnie­niu. Zo­sta­je po nich kil­ka li­stów, szczo­tecz­ka do zę­bów i eg­zem­plarz Pi­sma świę­te­go.

W 1993 roku, po wyj­ściu z wię­zie­nia, oj­ciec Luli pi­sał z Ti­ra­ny do ge­ne­ra­ła je­zuitów:

„Pan uczy­nił z nami praw­dzi­wy cud. Gdy to pi­szę, nie mogę jesz­cze uwie­rzyć, że żyję, że je­stem wol­ny, że mogę swo­bod­nie mó­wić, od­pra­wiać Mszę świę­tą, spo­wia­dać i żyć we wspól­no­cie z mo­imi wspa­nia­ły­mi współ­brać­mi. A mia­łem prze­cież jesz­cze 10 lat do od­sie­dze­nia w wię­zie­niu. Trzy­krot­nie że­gna­łem się już z ży­ciem. Pan na­to­miast ob­da­rzył mnie wol­no­ścią. Te­raz ni­cze­go mi nie brak. Mar­twi mnie je­dy­nie mój po­de­szły wiek. Chciał­bym mieć czter­dzie­ści lat, aby móc pra­co­wać w win­ni­cy Pań­skiej, nie oszczę­dza­jąc się. O jak bar­dzo po­trze­bu­je na­szej po­mo­cy ten bied­ny na­ród, umę­czo­ny pod­czas tych pra­wie 50 lat”.

Po gło­wie tłu­kły mi się wy­rzu­tem su­mie­nia sło­wa ks. Twar­dow­skie­go: „Spiesz­my się ko­chać lu­dzi, tak szyb­ko od­cho­dzą”. Mia­łem mu jesz­cze tyle do po­wie­dze­nia.

Gdy wło­ska ma­fia za­bi­ła mo­je­go ser­decz­ne­go przy­ja­cie­la, sie­dem­na­sto­let­nie­go Mar­cello, prze­sie­dzia­łem całą noc u boku jego mat­ki. Trzy­ma­ła mnie za rękę i szlo­cha­jąc py­ta­ła, gdzie jest Bóg, dla­cze­go za­brał jej naj­droż­sze­go syna. Opo­wia­da­ła o nim, pła­ka­ła, za­rzu­ca­ła Bogu okru­cień­stwo. Nie po­wie­dzia­łem sło­wa. W my­ślach roz­ma­wia­łem z Bo­giem, py­ta­jąc Go, co mam po­wie­dzieć, jak mam Go obro­nić przed za­rzu­ta­mi cier­pią­cej mat­ki, jak mam jej po­móc? Wów­czas Bóg dał mi do zro­zu­mie­nia, że nie ocze­ku­je ode mnie ni­cze­go prócz obec­no­ści.

– Po pro­stu bądź – po­wie­dział.

– Nie mu­sisz nic mó­wić. Nic nie mu­sisz ro­bić. Słu­chaj i bądź przy niej, aby do­świad­czy­ła, że Bóg w tej trud­nej chwi­li jej nie opu­ścił.

Ta noc po­zo­sta­ła mi w pa­mię­ci jako naj­trud­niej­sza, naj­bar­dziej bo­le­sna lek­cja mo­dli­twy.

Bóg ob­da­rzył mnie tak­że nie­prze­cięt­ny­mi kie­row­ni­ka­mi du­cho­wy­mi, cier­pli­wy­mi i mą­dry­mi. Ni­cze­go nie na­rzu­ca­jąc, po­ma­ga­li mi uwol­nić się od fał­szy­we­go ob­ra­zu Boga i od sche­ma­tów, któ­re mi prze­szka­dza­ły w od­na­le­zie­niu wła­snej dro­gi oso­bi­stej mo­dli­twy. Za­chę­ca­li do od­wa­gi i po­ma­ga­li sta­nąć w praw­dzie i w wol­no­ści przed Bo­giem. Naj­więk­szą rolę, jako kie­row­nik du­cho­wy, ode­grał w moim ży­ciu oj­ciec Silva­no Fau­sti SJ. Dzię­ki nie­mu zro­zu­mia­łem, że na zba­wie­nie nie moż­na za­słu­żyć. Moż­na je je­dy­nie przy­jąć albo od­rzu­cić. Na krzy­żu wszyst­ko się już do­ko­na­ło. Każ­da Eu­cha­ry­stia mi o tym przy­po­mi­na. Je­dy­nym moim za­da­niem jest opo­wia­da­nie, sło­wem i czy­nem, o tym zbaw­czym wy­da­rze­niu; a naj­więk­szym moim pra­gnie­niem – ko­lej­na przy­go­da z ubo­gim Chry­stu­sem spo­tka­nym na uli­cy.

Osiem­na­sto­let­ni bez­dom­ny

Prze­kła­da­łem do­ku­men­ty ze ster­ty na ster­tę w po­szu­ki­wa­niu ko­lej­nych ko­pii ra­chun­ków. Nie­wie­le mi zo­sta­ło cza­su na przy­go­to­wa­nie spra­woz­da­nia z pro­jek­tu, jaki re­ali­zo­wa­ła w ze­szłym roku na­sza po­rad­nia. Nie chcia­łem zo­sta­wiać pra­cy na nie­dzie­lę, a so­bo­ta koń­czy­ła się za sie­dem go­dzin. By­łem zu­peł­nie sam. Wszy­scy te­ra­peu­ci mie­li tego dnia wol­ne. Pa­no­wa­ła ci­sza. Było dużo miej­sca na pod­ło­dze, by po­rząd­ko­wać ko­lej­ne stro­ny za­łącz­ni­ków. Wy­łą­czo­ny te­le­fon mil­czał, a za­sło­nię­te ża­lu­zje nie zdra­dza­ły mo­jej obec­no­ści. Na­gle roz­le­gło się pu­ka­nie do drzwi. Naj­pierw de­li­kat­ne, po chwi­li bar­dziej zde­cy­do­wa­ne. W du­chu za­czą­łem się iry­to­wać i wście­kać na nie­za­po­wie­dzia­ne­go przy­by­sza. Jed­nak szyb­ko przy­po­mnia­łem so­bie kart­kę, jaką przed laty umie­ści­łem na we­wnętrz­nej stro­nie drzwi, aby każ­dy pra­cow­nik po­rad­ni, otwie­ra­jąc je, pa­mię­tał, że przy­bysz wstę­pu­ją­cy w na­sze pro­gi jest za­wsze mile wi­dzia­ny.

„Każ­de­go, kto tu wcho­dzi, na­wet je­śli za­błą­dzi, trak­tuj jak przy­ja­cie­la” – tak wła­śnie brzmiał na­pis na drzwiach. Je­śli go sam na­pi­sa­łem, to po­wi­nie­nem być kon­se­kwent­ny. Otwo­rzy­łem, si­ląc się na ser­decz­ny uśmiech. W drzwiach stał mło­dy chło­pak. Trząsł się z zim­na, a może z bez­rad­no­ści. Miał po­si­nia­czo­ną i po­dra­pa­ną twarz. Ubra­nia nie zmie­niał za­pew­ne mie­sią­ca­mi.

– Mu­szę z kimś po­roz­ma­wiać – mó­wił przez łzy. Pró­bo­wa­łem mu wy­ja­śnić, że nie ma te­ra­peu­tów, ale na­pis na drzwiach ude­rzał mnie po oczach: „trak­tuj jak przy­ja­cie­la, każ­de­go; bez wzglę­du na to, kim jest; trak­tuj jak przy­ja­cie­la, na­wet je­śli za­błą­dził, a może wła­śnie dla­te­go, że za­błą­dził”. Prze­cież to sam na­pi­sa­łem. Nie po­zo­sta­ło mi nic in­ne­go, jak być kon­se­kwent­nym.

– Wejdź, pro­szę.

Wska­za­łem mu po­kój roz­mów, a sam zer­k­ną­łem na ster­tę cze­ka­ją­cych na mnie do­ku­men­tów.

– No to mam prze­rą­ba­ne – po­my­śla­łem i wsze­dłem za nim.

– Sia­daj i opo­wia­daj. Co się sta­ło?

Po krót­kim mil­cze­niu, ale wy­star­cza­ją­co dłu­gim, abym mógł w tym cza­sie wpi­sać w ta­be­lę spra­woz­da­nia fi­nan­so­we­go ko­lej­ną po­zy­cję, chło­pak za­czął opo­wia­dać.

– Je­stem zło­dzie­jem i od roku nie miesz­kam w domu. Ro­dzi­ce wy­rzu­ci­li mnie, bo ich po­bi­łem i okra­dłem. Te­raz sy­piam na klat­kach i ucie­kam przed ko­le­ga­mi… Pró­bo­wa­łem kil­ka razy ode­brać so­bie ży­cie, ale już sam nie wiem, czy mi nie wy­szło, czy po pro­stu się boję...

„No to ład­nych mam przy­ja­ciół” – po­my­śla­łem. Co mnie pod­ku­si­ło, aby po­wie­sić na drzwiach tę nie­szczę­sną kart­kę? Ale com na­pi­sał, na­pi­sa­łem. Sta­ra­łem się więc spo­glą­dać na tego bez­dom­ne­go, osiem­na­sto­let­nie­go zło­dzie­ja jak na mo­je­go oso­bi­ste­go przy­ja­cie­la, o imie­niu Da­mian. Skła­mał­bym, gdy­bym po­wie­dział, że mi to świet­nie wy­cho­dzi­ło.

– A dla­cze­go ucie­kasz przed ko­le­ga­mi – spy­ta­łem Da­mia­na.

– Bo też ich ostat­nio okra­dłem, a dzi­siaj je­den z nich mnie po­bił. Zresz­tą wi­dać – od­po­wie­dział bez ogró­dek.

„Trak­tuj go jak przy­ja­cie­la” – upo­mnia­łem sam sie­bie – „zło­dziej, nie zło­dziej, to nie ma zna­cze­nia. Ma na imię Da­mian i chcę w nim zo­ba­czyć przy­ja­cie­la. Boże! Dla­cze­go to ta­kie trud­ne?” Da­mian opo­wia­dał swo­ją hi­sto­rię, ro­biąc dłu­gie prze­rwy, pod­czas któ­rych ob­gry­zał brud­ne pa­znok­cie. Przy­po­mnia­łem so­bie, że za dzie­sięć mi­nut mu­szę być na uro­czy­stej ko­la­cji z księ­dzem ar­cy­bi­sku­pem.

– Czy zja­dł­byś coś, Da­mia­nie?

– Bar­dzo chęt­nie.

– To po­cze­kaj chwi­lę. Wsko­czę w strój za­kon­ny i pój­dzie­my na ko­la­cję. Aha, nie po­wie­dzia­łem ci, że je­stem za­kon­ni­kiem. To bę­dzie uro­czy­sta ko­la­cja i peł­no bę­dzie na niej księ­ży prze­bra­nych w świą­tecz­ne fa­ta­łasz­ki. Nie robi ci to róż­ni­cy? Bę­dzie żar­cie pierw­szej kla­sy.

– Nie. Nie ma pro­ble­mu. Je­dze­nie to je­dze­nie.

Za­kła­da­jąc ko­szu­lę z ko­lo­rat­ką i czar­ne, świe­żo wy­pra­so­wa­ne spodnie, my­śla­łem, jak wejść do za­kon­ne­go re­fek­ta­rza z tym moim no­wym przy­ja­cie­lem, aby nikt nas nie za­uwa­żył. Jed­nak szyb­ko do­sze­dłem do wnio­sku, że jest to nie­wy­ko­nal­ne. I wte­dy przy­szło olśnie­nie. Ten bez­dom­ny chło­pak, na­zy­wa­ją­cy sie­bie zło­dzie­jem i nie­do­szłym sa­mo­bój­cą, to Chry­stus pod­da­ją­cy mnie pró­bie.

We­szli­śmy do za­kon­ne­go re­fek­ta­rza. Ko­la­cja trwa­ła już od kil­ku­na­stu mi­nut. Roz­mo­wy ucichły, sztuć­ce prze­sta­ły stu­kać o ta­le­rze i wszyst­kie gło­wy pur­pu­ra­tów zwró­ci­ły się w na­szym kie­run­ku. A my pa­ra­do­wa­li­śmy po­mię­dzy sto­ła­mi. Mój Chry­stus i ja. Przez chwi­lę sły­sza­łem ja­kieś szep­ty i chrząk­nię­cia. Gdy sie­dzie­li­śmy już za sto­łem, je­zu­ic­cy no­wi­cju­sze po­spie­szy­li z ko­lej­ny­mi da­nia­mi. Przed­sta­wi­łem Da­mia­na sie­dzą­cym obok nas księ­żom.

– Mój przy­ja­ciel Da­mian – po­wie­dzia­łem. Nikt jed­nak nie za­py­tał, dla­cze­go jest taki po­dra­pa­ny i po­si­nia­czo­ny. Może stwier­dzi­li, że by­ło­by to zbyt oso­bi­ste py­ta­nie. Wzię­li­śmy się do je­dze­nia. By­łem dum­ny z sie­bie, że zde­ma­sko­wa­łem ukry­te­go w Da­mia­nie Chry­stu­sa.

Po ko­la­cji sta­nę­li­śmy przy drzwiach wyj­ścio­wych. I sta­ło się. Ksiądz ar­cy­bi­skup Ta­de­usz pod­szedł do nas.

– Kim jest ten mło­dy czło­wiek? – za­py­tał z tro­ską w gło­sie.

– Księ­że ar­cy­bi­sku­pie – po­spie­szy­łem z od­po­wie­dzią – nie chce mu się żyć…

Ar­cy­pa­sterz pod­szedł do Da­mia­na i spy­tał:

– Gdzie miesz­kasz?

– Nie miesz­kam ni­gdzie – od­po­wie­dział Da­mian. – Je­stem bez­dom­ny.

Bi­skup przy­tu­lił go po oj­cow­sku i sta­li tak wtu­le­ni w sie­bie, aż Da­mia­no­wi za­czę­ły spły­wać po po­licz­ku łzy.

– Zaj­mij­cie się nim. Wy je­zu­ici to po­tra­fi­cie – po­wie­dział do mnie bi­skup Ta­de­usz i zwró­cił się do Da­mia­na: – A ty, mło­dy czło­wie­ku, nie trap się i nie lę­kaj. Całe ży­cie przed tobą. Bóg cię ko­cha jak swo­je­go wła­sne­go Syna.

I udzie­lił mu bło­go­sła­wień­stwa, ry­su­jąc na czo­le znak świę­te­go krzy­ża.

– Nie mu­sisz się już, Da­mia­nie, o nic mar­twić – do­da­łem – bo od dzi­siaj miesz­kasz w ser­cu bi­sku­pa. Wróć te­raz do swo­ich ro­dzi­ców i proś ich o prze­ba­cze­nie. Na pew­no cię przyj­mą i prze­ba­czą.

Da­mian wsiadł do au­to­bu­su i po­je­chał do domu, a ja mo­dli­łem się, aby Bóg otwo­rzył ser­ce jego taty i po­mógł prze­ba­czyć sy­no­wi.

Go­dzi­nę póź­niej za­dzwo­nił te­le­fon. Ode­bra­łem, odry­wa­jąc się zno­wu od ster­ty ra­chun­ków.

– Czy to ksiądz? – spy­tał ktoś zde­ner­wo­wa­nym gło­sem.

– Tak, ksiądz Żmu­dziń­ski, słu­cham.

– Mój syn przy­szedł dzi­siaj do nas i opo­wia­da nie­stwo­rzo­ne rze­czy. Za­wsze nas okła­my­wał i wie­lo­krot­nie nas okradł. Rok temu wy­rzu­ci­li­śmy go z domu i nie chce­my go już tu­taj wi­dzieć. Tak mnie kie­dyś po­bił, że wy­lą­do­wa­łem w szpi­ta­lu. A te­raz mówi ja­kieś bzdu­ry, że z bi­sku­pem był na ko­la­cji, że bi­skup go po­bło­go­sła­wił i że chce prze­ba­cze­nia. Pro­szę księ­dza, ja nie wie­rzę w nic, co mówi.

– A jest te­raz z pa­nem?

– Nie, nie wpu­ści­łem go do domu. Po­dał mi księ­dza te­le­fon i mó­wił, że ksiądz może to wszyst­ko po­świad­czyć.

– Było tak, jak pań­ski syn opo­wie­dział, pro­szę mu prze­ba­czyć.

W słu­chaw­ce za­le­gła ci­sza i po chwi­li po­łą­cze­nie zo­sta­ło prze­rwa­ne. Oj­ciec wy­biegł z domu i za­stał Da­mia­na sie­dzą­ce­go na klat­ce scho­do­wej. Po go­dzi­nie mój te­le­fon znów za­dzwo­nił. Oj­ciec Da­mia­na dzię­ko­wał. Wzru­szy­łem się głę­bo­ko. Na je­den z ty­sią­ca ra­chun­ków spa­dła nie­wiel­ka łza.

Nie je­stem go­dzien na­zy­wać się two­im sy­nem

„Pe­wien czło­wiek miał dwóch sy­nów. Młod­szy z nich rzekł do ojca: «Oj­cze, daj mi część ma­jąt­ku, któ­ra na mnie przy­pa­da». Po­dzie­lił więc ma­ją­tek mię­dzy nich. Nie­dłu­go po­tem młod­szy syn, za­braw­szy wszyst­ko, od­je­chał w da­le­kie stro­ny i tam roz­trwo­nił swój ma­ją­tek, ży­jąc roz­rzut­nie. A gdy wszyst­ko wy­dał, na­stał cięż­ki głód w owej kra­inie i on sam za­czął cier­pieć nie­do­sta­tek. Po­szedł i przy­stał do jed­ne­go z oby­wa­te­li owej kra­iny, a ten po­słał go na swo­je pola, żeby pasł świ­nie. Pra­gnął on na­peł­nić swój żo­łą­dek strą­ka­mi, któ­ry­mi ży­wi­ły się świ­nie, lecz nikt mu ich nie da­wał. Wte­dy za­sta­no­wił się i rzekł: «Iluż to na­jem­ni­ków mo­je­go ojca ma pod do­stat­kiem chle­ba, a ja tu z gło­du ginę. Za­bio­rę się i pój­dę do mego ojca, i po­wiem mu: Oj­cze, zgrze­szy­łem prze­ciw Bogu i wzglę­dem cie­bie; już nie je­stem go­dzien na­zy­wać się two­im sy­nem: uczyń mię choć­by jed­nym z na­jem­ni­ków». Wy­brał się więc i po­szedł do swo­je­go ojca. A gdy był jesz­cze da­le­ko, uj­rzał go jego oj­ciec i wzru­szył się głę­bo­ko; wy­biegł na­prze­ciw nie­go, rzu­cił mu się na szy­ję i uca­ło­wał go. A syn rzekł do nie­go: «Oj­cze, zgrze­szy­łem prze­ciw Bogu i wzglę­dem cie­bie, już nie je­stem go­dzien na­zy­wać się two­im sy­nem». Lecz oj­ciec rzekł do swo­ich sług: «Przy­nie­ście szyb­ko naj­lep­szą sza­tę i ubierz­cie go; daj­cie mu też pier­ścień na rękę i san­da­ły na nogi. Przy­pro­wadź­cie utuczo­ne cie­lę i za­bij­cie: bę­dzie­my uczto­wać i ba­wić się, po­nie­waż ten mój syn był umar­ły, a znów ożył; za­gi­nął, a od­na­lazł się». I za­czę­li się ba­wić” (Łk 15, 11-24).

Kart­ka z pa­mięt­ni­ka