Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
W mojej książce zatytułowanej "Niebo jest w nas" pragnę wyciągnąć dłoń ku czytelnikowi, by dotknąć jego serca i podzielić się moim doświadczeniem Bożej miłości.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 210
Rok wydania: 2017
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Ta książka jest tania.
KUPUJ LEGALNIE.
NIE KOPIUJ!
Wojciech Żmudziński SJ
NIEBO
JEST W NAS
Nihil obstat:L.dz. 2010/7/NO/P
Za pozwoleniem
Przełożonego Prowincji Wielkopolsko-Mazowieckiej
Towarzystwa Jezusowego – o. Tomasza Kota SJ
Warszawa, 29 maja 2010 r.
Książka nie zawiera błędów teologicznych
Redakcja
Joanna Sztaudynger
Projekt graficzny
Bogumiła Dziedzic
© by Wojciech Żmudziński SJ, 2010
© by Mocni w Duchu
Łódź 2017
Wszelkie prawa zastrzeżone
ISBN 978-83-61803-42-3
Mocni w Duchu – Centrum
90-058 Łódź, ul. Sienkiewicza 60
tel. 42 288 11 53
mocni.centrum@jezuici.pl
www.odnowa.jezuici.pl
Zamówienia
tel. 42 288 11 57, 797 907 257
mocni.wydawnictwo@jezuici.pl
www.odnowa.jezuici.pl/sklep
Wydanie V
Wieczność zaczyna się dzisiaj
Na stronach tej książki pragnę opowiedzieć wiele historii, które stały się częścią mojego życia. Przepisałem je z moich zeszytów i kalendarzy, a także z dawnych numerów „Szumu z Nieba”. Przypomniałem sobie spotkania, o których nigdy nie chciałbym zapomnieć. Pisząc, pochylałem się nad moim życiem przy otwartej Biblii z myślą o Tobie. Dlatego znajdziesz tu, obok moich wspomnień i refleksji, propozycje osobistej modlitwy i pracy nad sobą. Tytuł, jaki wybrałem, odzwierciedla moją głęboką wiarę w to, że wieczność zaczyna się dzisiaj: między mną a Tobą, między Tobą a każdym spotkanym człowiekiem.
Jeśli zdołam poruszyć Twoje serce i wzbudzić w Tobie pragnienie prawdziwej wolności, napisz do mnie, bym włączył Cię do mojej osobistej modlitwy uwielbienia. Opisz swoją historię i wyślij na:
dyrektor@arrupe.org
Odnajdować Boga we wszystkim
to spoglądać na świat z wdzięcznością,
doświadczając życia jako daru,
dostrzegać to, co wykracza ponad zwyczajne
i pospolite w naszej codzienności.
Thomas Groome
CZĘŚĆ I – WCIĄŻ MNIE ZASKAKUJESZ, PANIE
Modlę się do ubogiego Boga spotkanego na ulicy
W dzieciństwie Bóg był dla mnie nudnym starcem, wpatrzonym w świat z wysoka i cieszącym swój wzrok godzinnymi procesjami, zawodzących na jedną nutę ludzi. Czasem usiłowałem zobaczyć w Bogu dobrą wróżkę, spełniającą życzenia grzecznych dzieci. Innym razem bałem się, że będę musiał spotkać Go po śmierci w smutnym niebie i kontynuować swoją egzystencję na modlitwie, z pochyloną głową i zmarszczonymi brwiami.
W tym dzieciństwie, przeplatanym wielkimi marzeniami i lękiem przed śmiercią, przyśnił mi się zagadkowy sen.
Znajdowałem się na scenie koncertowej jako jeden z grających na gitarze. Oklaskiwał nas tłum młodych ludzi. W pewnym momencie niebo się otworzyło i rozległ się nad nami potężny głos Boga: „Bardzo podoba mi się wasza muzyka. Od dziś zapraszam was, abyście grali mi w moim królestwie”. Dopadł mnie paniczny strach. Zacząłem krzyczeć, że nie chcę umierać i błagałem Boga, aby zostawił mnie w spokoju. Bóg przystał na moją prośbę i dodał, że będę teraz musiał długo na Niego czekać.
I tak naprawdę moja droga wiary rozpoczęła się dopiero po wielu latach. Miałem za sobą prawie dwuletnie doświadczenie uzależnienia od heroiny i niejedno przestępstwo kryminalne.
W narkotyki pchnęła mnie ciekawość i pragnienie silnych wrażeń. Myślałem, że w ten sposób moje życie będzie ciekawsze, że pozbędę się lęku przed niepowodzeniami i stanę się bardziej twórczy. W rzeczywistości do wcześniej przeżywanych lęków dołączył paniczny strach, że nie uda mi się załatwić kolejnej działki towaru. Wszystko obracało się wokół jednego. Zapomniałem o swoich pragnieniach, a przyszłość przestała w ogóle istnieć. Liczyło się tylko tu i teraz rozciągnięte w czasie działaniem narkotyku.
Jednak któregoś dnia, gdy wybrałem się po towar, Bóg postanowił stanąć mi na drodze. I choć nie Jego szukałem, wyszedł mi na spotkanie i przyniósł w darze łzy, pokój i wzruszenie. Od tego spotkania, tak niespodziewanego, zaczął przychodzić do mnie w każdej osobie, w każdym niemal wydarzeniu. Nie potrafię wytłumaczyć tego inaczej, jak cudem uzdrowienia. Byłem ślepy na Bożą obecność i nagle przejrzałem. Od tego czasu widziałem Go wszędzie. To On, posyłając do mnie ludzi, zatroszczył się, abym nigdy nie wrócił już do narkotyków.
Doświadczenie uzależnienia oraz doświadczenie spotkania z pochylającym się nad moją głupotą Bogiem naznaczyło całe moje późniejsze życie. Często wracam w modlitwie zarówno do chwil, w których przybijałem Chrystusa do krzyża, jak i do tego spotkania z Bogiem, które przemieniło moje widzenie świata, mój sposób myślenia. Upadek, jakiego doświadczyłem, stał się z czasem błogosławioną winą. Nauczył mnie spoglądania na każdego człowieka z szacunkiem, bez względu na to, jak wiele zła w życiu uczynił. Doświadczenie spotkania z miłosiernym Bogiem otworzyło mi oczy na Chrystusa obecnego zarówno w pobożnym parafianinie, jak i w zatwardziałym przestępcy.
Przez kolejne dwa lata poszukiwań mojego miejsca w świecie, dojrzewało we mnie powołanie do życia zakonnego. W tym czasie największą rolę w moim życiu odegrali ludzie spotykani przypadkowo na ulicy, ale były też i książki, które podsycały mój entuzjazm służenia Bogu. Do dziś pamiętam pierwsze poruszenia wewnętrzne, jakie towarzyszyły lekturze Ewangelii. Któregoś dnia, przeczytawszy słowa Chrystusa skierowane do bogatego młodzieńca: „...pójdź za Mną”, wyszedłem z domu i przez dwa miesiące tułałem się po Polsce, opowiadając spotkanym na dworcach hippisom o tym, jak Bóg przemienił moje życie.
Duże wrażenie wywarła na mnie książka Dawida Wilkersona Krzyż i sztylet oraz opowieść o założonej przez jezuitów w Gujanie republice Guaranów. Nie wiem, na ile wówczas moja chęć pójścia za Chrystusem była gotowością służenia Mu jako Panu mojego życia, na ile pragnieniem wielkiej przygody, a na ile chęcią odpokutowania za zło, jakie wyrządziłem innym i sobie samemu.
Wśród osób, które pomogły mi lepiej poznać Chrystusa i zrozumieć, że wszystko mi przebaczył, byli członkowie grup Odnowy w Duchu Świętym i Zborów Zielonoświątkowych. Osobą, którą wspominam najczęściej, jest Jan Szczepanik – do dziś zbuntowany prorok, nieznajdujący miejsca w żadnej z istniejących wspólnot chrześcijańskich. Nie protestował, gdy powiedziałem mu o moim pragnieniu wstąpienia do zakonu jezuitów. To była moja droga, którą w pełni, jako mój duchowy ojciec, akceptował. Przynajmniej tak mi się wydawało. O jezuitach wiedziałem dużo, ale tylko z książek. Nigdy nie spotkałem żywego jezuity i często wyobrażałem go sobie jako człowieka tajemniczego, pełnego entuzjazmu, bezkompromisowego, potrafiącego dotrzeć do ludzi różnych kultur i mentalności. Ceniłem jezuitów za ich postawę wobec ubogich w Ameryce Łacińskiej oraz za otwartość na nowe formy ewangelizacji. Fascynowała mnie ich wierność Stolicy Apostolskiej i dyspozycyjność, a także fakt, że wśród jezuitów można było spotkać ludzi wszelkich profesji.
Gdy wstąpiłem do nowicjatu Towarzystwa Jezusowego w Kaliszu, przyjaciele ze Zborów Zielonoświątkowych nie mogli zrozumieć mojej decyzji pójścia do zakonu przesiąkniętego, według nich, podobnie jak cały Kościół katolicki, demonem religijności. Któregoś razu w rozmowie z zielonoświątkowcami zacytowałem proroctwo ich własnego pastora Dawida du Plesis, nawołującego wszystkich chrześcijan doświadczających ożywczego działania Ducha Świętego do pozostania w swoich kościołach, i stwierdziłem, że moje miejsce jest właśnie tu. Dowiedziałem się później od jednego z ojców, że użyłem iście jezuickiego argumentu.
Do dziś utrzymuję kontakty z chrześcijanami innych wyznań. Wspólnie pracujemy i modlimy się.
Pragnienie bycia dla innych
Przygotowując się do złożenia ślubów zakonnych, uświadomiłem sobie, że niekoniecznie moje pragnienia z lat dzieciństwa muszą być sprzeczne z planami, jakie Bóg dla mnie przygotował. Jeśli to On złożył je w moim sercu, to komuż bardziej, jak nie Jemu, zależy na ich realizacji?
Wróciłem więc do pragnień, jakie rozgrzewały kiedyś moje serce, i spojrzałem na nie po raz pierwszy jako na dar. W odgrzebaniu wielu zgaszonych marzeń pomógł mi tomik poezji, jaki opublikowałem, będąc w drugiej klasie liceum. Z zapomnianych wierszy wyczytałem tęsknotę za drugim człowiekiem, za sprawiedliwością, za czymś ulotnym, czystym, nieosiągalnym, ważniejszym od życia. Odkryłem na nowo moją troskę o piękno i chęć przeżycia wielkiej przygody w roli człowieka niemyślącego o sobie, niosącego innym radość i ukazującego pogubionym sens życia. Ku memu zaskoczeniu zapłonęło we mnie na nowo marzenie podboju ludzkich serc. Nie dla siebie tym razem, lecz dla Tego, któremu zawdzięczam wszystko.
Okres studiów filozoficznych był czasem odkrywania piękna w stworzonym przez Boga świecie i jednocześnie odnajdywaniem Jego oblicza w pogubionych na rynku krakowskim małolatach i w zniszczonych heroiną ćpunach. Zacząłem gromadzić ich wokół siebie, zapominając często, że to nie ja jestem głównym bohaterem tej przygody. Wiele jednak nauczył mnie Chrystus na moich własnych błędach i mimo że koślawymi literami pisałem ten etap mojego życia, to i tak Zbawiciel trafił do wielu serc i przemienił je.
Po trzech latach studiów moja droga do kapłaństwa zawiodła mnie na Półwysep Salentyński we Włoszech, gdzie przez dwa lata uczyłem się kochać, nie oczekując nic w zamian. Moim nauczycielem był ojciec Mario Marafioti SJ, dzięki któremu zrozumiałem, co znaczy być chlebem dla głodnych. W prowadzonym przez niego ośrodku dla narkomanów pracowałem jako wychowawca. Walcząc o życie podopiecznych i zmagając się z własnymi słabościami, doświadczyłem, że nie sposób być światłem dla innych bez jednoczesnego spalania się.
W tym czasie spotkałem kardynała Wilibrandsa. Znalazł dla mnie czas po uroczystym obiedzie. Opowiedziałem mu o mojej pracy z narkomanami i o moim wielkim rozdarciu pomiędzy katolicką pobożnością, a wiarą w Chrystusa, którego obecności coraz bardziej doświadczałem dzięki modlitwie we wspólnotach zielonoświątkowych. Karmiłem się słowem głoszonym przez protestanckich kaznodziejów, włączałem się w akcje ewangelizacyjne z ruchami ewangelicznymi, baptystami, metodystami i tzw. wspólnotami bezwyznaniowymi. Żywy Chrystus, niezakonserwowany wielowiekową tradycją, przychodził do mnie w drugim człowieku. Poprosiłem kardynała o radę. Zamiast pouczenia podniósł prawą dłoń na wysokość swojego pogodnego oblicza i pobłogosławił mi, mówiąc:
„Głoś Dobrą Nowinę i nauczaj zarówno katolików, jak i protestantów. Dla baptystów bądź baptystą, dla katolików – katolikiem, dla zielonoświątkowców – zielonoświątkowcem. Karm się żywym Chrystusem i umacniaj słowem każdego. Głoś Ewangelię w zborach i kościołach. Dawaj świadectwo narkomanom i bezdomnym, księżom i pastorom. Karm się żywym słowem, a Duch Święty obdarzy cię mocą”.
Odtąd pokój wstąpił w moje serce i odnowiłem wiele międzywyznaniowych przyjaźni. Wspólnie modliliśmy się i pracowaliśmy. Zapominając, kto jakiego jest wyznania, głosiliśmy wolność uzależnionym, rozrywaliśmy kajdany ludzkich stereotypów, łamaliśmy uprzedzenia i uwalnialiśmy ludzi zniewolonych demonem religijności.
Misja w Rzymie
W 1989 roku, wymęczony, ale szczęśliwy, trafiłem na studia teologiczne do Rzymu. Również i tu, oprócz mądrych książek, czekała mnie praca z narkomanami. Zbierałem ich pod dworcem Termini i proponowałem pomoc. To właśnie tam, w podziemiach rzymskiego dworca, a nie w zakonnej kaplicy, nauczyłem się mojej osobistej modlitwy. Siadałem na schodach i przyglądałem się ludziom. Jedni spieszyli do pociągu, inni siedzieli pod murem, trzymając kurczowo kilka przeładowanych reklamówek, które stanowiły ich jedyny dobytek. Co jakiś czas młodzi, przygarbieni ludzie wędrowali od kasy do kasy, prosząc podróżnych kupujących bilet o odrobinę pieniędzy. Zbierali na narkotyki lub na alkohol. Potem znikali w ciemnych przydworcowych zaułkach w poszukiwaniu dealerów lub najtańszego wina. Na peronie przewijali się bogaci i biedni, powracający do domów i wyjeżdżający w delegacje, szczęśliwi i załamani. Wyobrażałem sobie Chrystusa w każdym z nich, widziałem Go pomagającego nosić bagaże, częstującego bezdomnych gorącą herbatą, wyciągającego swoje uzdrawiające dłonie do pogubionych, oczekującego na tych, na których nikt nie czekał. Podczas tych medytacji moje pragnienie upodobnienia się do Niego wzrastało, zaczynało mi zależeć na zupełnie nieznajomych ludziach, na ich szczęściu. W niespodziewanych momentach, wśród dworcowego zamieszania, zapraszał mnie Bóg do działania, do użyczania Mu swoich dłoni. Z czasem stali bywalcy Termini czekali, aż znowu pojawię się z gorącą herbatą i siądę pośród nich, gotowy do słuchania ich smutnych historii. Wreszcie musiałem nauczyć się modlić wsłuchany w ich słowa, gdyż tak wiele mieli mi do powiedzenia. Potem znikałem, by zostać sam na sam z Bogiem i napełniać się Jego miłością.
Miałem wielkie szczęście mieszkać, uczyć się i pracować w Rzymie za czasów Jana Pawła II. Każde z kilkunastu spotkań, podczas których mogłem uścisnąć jego dłoń i usłyszeć pełne troski słowa: „To znowu ty, Żmudziński”, było dla mnie potwierdzeniem, że Kościół jest jeden i ma przywódcę najlepszego z możliwych. Kiedyś oberwało mi się za długie włosy i wyciągniętą marynarkę. I chyba jestem jednym z nielicznych, którzy mogą się pochwalić, że dostali w twarz od Papieża. Po włosku. Z troską równą ojcowskiemu błogosławieństwu.
Misja w Albanii
Po święceniach diakonatu w 1992 roku wyjechałem na trzy miesiące do Albanii, by kierować grupą włoskich wolontariuszy. Naszym zadaniem było wybudowanie wodociągu w miejscowości położonej 30 km na północ od Tirany. Podjęliśmy się także odbudowy pierwszego kościoła oraz nauczania języków: włoskiego i angielskiego. Miałem też okazję opowiadać o Chrystusie i udzielać chrztu setkom dzieci i młodzieży. Była to moja ostatnia przed święceniami kapłańskimi, wielka przygoda z Chrystusem.
Sytuacja anarchii, jaką zastaliśmy w Albanii, zmusiła mnie do szukania sposobów zapewnienia wolontariuszom bezpieczeństwa. Otrzymałem od miejscowej policji ochroniarza i pomoc włoskiego wojska. Nie uchroniło to nas jednak przed wieloma sytuacjami bezpośredniego zagrożenia ze strony grasujących w okolicy band paramilitarnych. Kilkakrotnie musiałem podejmować decyzje, od których zależało życie pracujących ze mną ludzi. Był to dla mnie czas doświadczania świata, w którym granica między złem a dobrem zacierała się; świata, w którym karabin leżał obok brewiarza, a hierarchia wartości wypracowana podczas zakonnych studiów poddawana była ciężkiej próbie.
Ludzie, do których zostaliśmy posłani, nie posiadali prawie nic. Po raz pierwszy w życiu spotkałem się, w sposób tak bardzo konkretny, z niezawinioną nędzą. Dzieci nie miały butów i nosiły na sobie szare ubrania przypominające raczej worki niż koszule. Rankiem wychodziły po wodę lub wyprowadzały wychudłe krowy, codziennie w inne miejsce, w poszukiwaniu zielonej trawy. Twarze dzieci były smutne i podejrzliwe. Jedynym sposobem powiedzenia im, że mój Bóg jest dobry, były cukierki i nowe ubranka, które sprowadzaliśmy w dużych ilościach z magazynów Caritasu. Pracowaliśmy, śpiąc po cztery godziny na dobę, ale byliśmy szczęśliwi, że możemy sprawić im choć trochę radości.
Miejscowi starcy, którzy nie widzieli księdza przez prawie 50 lat, całowali mnie w dłonie i opowiadali o ludziach umęczonych za Chrystusa, nauczyciele przyznawali się do okrutnej praktyki przesłuchiwania dzieci, matki wyznawały mi, że chrzciły synów i córki po kryjomu, bojąc się nawet własnych mężów. Z trudem opanowywałem łzy wzruszenia. Gdyby to ode mnie zależało, pozostałbym z nimi na zawsze.
Gdy wyjeżdżałem z Albanii, by kontynuować studia w Rzymie, spotkałem przy budujących się murach kościoła trzy staruszki. Zbierały z rozsypanego żwiru kamyki, owijały je kawałkiem materiału i chowały do kieszeni. Gdy spytałem, co robią, odpowiedziały, że chcą zachować te kamyki dla dzieci swoich wnuków, aby wiedziały, że był taki czas, w którym my, albańscy katolicy, zrozumieliśmy, że Bóg nas nie opuścił.
Na promie z Durres do Bari, gdy tylko wszedłem do kajuty, nogi ugięły się pode mną ze zmęczenia. Zanim zasnąłem, zdążyłem jeszcze wyszeptać krótką modlitwę: „Dziękuję Ci, Panie, że spełniłeś w tak szczególny sposób moje pragnienie służenia innym. Po to wstąpiłem do zakonu. Byłem przez te miesiące prawdziwym jezuitą. Nie zawiodłeś mnie, Panie. Gdybym miał teraz umrzeć, umarłbym szczęśliwy”.
Na zbawienie nie można zasłużyć
W mojej drodze do kapłaństwa towarzyszyli mi zawsze przyjaciele z Odnowy w Duchu Świętym (Polacy, Szwedzi, Anglicy, Australijczycy, Amerykanie, Włosi). Jest wręcz nieprawdopodobne, jak wielu ludzi angażował Bóg do pracy nade mną. Dzięki nim modlitwa uwielbienia stała się dla mnie źródłem energii i nauczyła patrzeć na wszystko z wdzięcznością.
Gdy po raz pierwszy zostałem liderem jednej z włoskich grup modlitewnych i poczułem na sobie ciężar odpowiedzialności za innych, Bóg nauczył mnie innej modlitwy – aktu zawierzenia. Na wieczornym spotkaniu z Chrystusem powierzałem Mu wszystkich ludzi, którzy tego dnia obarczyli mnie swoimi problemami. Cały ten ciężar zrzucałem na Niego. Jego krzyż stawał się coraz cięższy i coraz większego nabierał dla mnie znaczenia.
Jestem wdzięczny Bogu za wielu przyjaciół, a przede wszystkim za śp. ojca Antona Luli, albańskiego jezuitę. Jego męczeńskie życie w łagrach Envera Hodży i odwaga, jakiej w trudnych chwilach mi dodawał, będą mi towarzyszyły do końca życia. Był dla mnie żywym świadectwem tego, że nawet największe okrucieństwa można przebaczyć.
Gdy przyjechał z Tirany do Rzymu, by się leczyć, bardzo chciał się ze mną spotkać, lecz zadzwoniłem o dzień za późno. Zmarł niespodziewanie w wieku 88 lat, z których prawie 50 spędził w albańskich więzieniach. Długo modliłem się przy jego martwym ciele. Leżał w kaplicy Kościoła Il Gesu. Żadnych wizyt. Przy trumnie stał tylko wazon przekwitłych róż, przestawiony z bocznego ołtarza. Tak umierają prawdziwi święci, w ciszy i zapomnieniu. Zostaje po nich kilka listów, szczoteczka do zębów i egzemplarz Pisma świętego.
W 1993 roku, po wyjściu z więzienia, ojciec Luli pisał z Tirany do generała jezuitów:
„Pan uczynił z nami prawdziwy cud. Gdy to piszę, nie mogę jeszcze uwierzyć, że żyję, że jestem wolny, że mogę swobodnie mówić, odprawiać Mszę świętą, spowiadać i żyć we wspólnocie z moimi wspaniałymi współbraćmi. A miałem przecież jeszcze 10 lat do odsiedzenia w więzieniu. Trzykrotnie żegnałem się już z życiem. Pan natomiast obdarzył mnie wolnością. Teraz niczego mi nie brak. Martwi mnie jedynie mój podeszły wiek. Chciałbym mieć czterdzieści lat, aby móc pracować w winnicy Pańskiej, nie oszczędzając się. O jak bardzo potrzebuje naszej pomocy ten biedny naród, umęczony podczas tych prawie 50 lat”.
Po głowie tłukły mi się wyrzutem sumienia słowa ks. Twardowskiego: „Spieszmy się kochać ludzi, tak szybko odchodzą”. Miałem mu jeszcze tyle do powiedzenia.
Gdy włoska mafia zabiła mojego serdecznego przyjaciela, siedemnastoletniego Marcello, przesiedziałem całą noc u boku jego matki. Trzymała mnie za rękę i szlochając pytała, gdzie jest Bóg, dlaczego zabrał jej najdroższego syna. Opowiadała o nim, płakała, zarzucała Bogu okrucieństwo. Nie powiedziałem słowa. W myślach rozmawiałem z Bogiem, pytając Go, co mam powiedzieć, jak mam Go obronić przed zarzutami cierpiącej matki, jak mam jej pomóc? Wówczas Bóg dał mi do zrozumienia, że nie oczekuje ode mnie niczego prócz obecności.
– Po prostu bądź – powiedział.
– Nie musisz nic mówić. Nic nie musisz robić. Słuchaj i bądź przy niej, aby doświadczyła, że Bóg w tej trudnej chwili jej nie opuścił.
Ta noc pozostała mi w pamięci jako najtrudniejsza, najbardziej bolesna lekcja modlitwy.
Bóg obdarzył mnie także nieprzeciętnymi kierownikami duchowymi, cierpliwymi i mądrymi. Niczego nie narzucając, pomagali mi uwolnić się od fałszywego obrazu Boga i od schematów, które mi przeszkadzały w odnalezieniu własnej drogi osobistej modlitwy. Zachęcali do odwagi i pomagali stanąć w prawdzie i w wolności przed Bogiem. Największą rolę, jako kierownik duchowy, odegrał w moim życiu ojciec Silvano Fausti SJ. Dzięki niemu zrozumiałem, że na zbawienie nie można zasłużyć. Można je jedynie przyjąć albo odrzucić. Na krzyżu wszystko się już dokonało. Każda Eucharystia mi o tym przypomina. Jedynym moim zadaniem jest opowiadanie, słowem i czynem, o tym zbawczym wydarzeniu; a największym moim pragnieniem – kolejna przygoda z ubogim Chrystusem spotkanym na ulicy.
Osiemnastoletni bezdomny
Przekładałem dokumenty ze sterty na stertę w poszukiwaniu kolejnych kopii rachunków. Niewiele mi zostało czasu na przygotowanie sprawozdania z projektu, jaki realizowała w zeszłym roku nasza poradnia. Nie chciałem zostawiać pracy na niedzielę, a sobota kończyła się za siedem godzin. Byłem zupełnie sam. Wszyscy terapeuci mieli tego dnia wolne. Panowała cisza. Było dużo miejsca na podłodze, by porządkować kolejne strony załączników. Wyłączony telefon milczał, a zasłonięte żaluzje nie zdradzały mojej obecności. Nagle rozległo się pukanie do drzwi. Najpierw delikatne, po chwili bardziej zdecydowane. W duchu zacząłem się irytować i wściekać na niezapowiedzianego przybysza. Jednak szybko przypomniałem sobie kartkę, jaką przed laty umieściłem na wewnętrznej stronie drzwi, aby każdy pracownik poradni, otwierając je, pamiętał, że przybysz wstępujący w nasze progi jest zawsze mile widziany.
„Każdego, kto tu wchodzi, nawet jeśli zabłądzi, traktuj jak przyjaciela” – tak właśnie brzmiał napis na drzwiach. Jeśli go sam napisałem, to powinienem być konsekwentny. Otworzyłem, siląc się na serdeczny uśmiech. W drzwiach stał młody chłopak. Trząsł się z zimna, a może z bezradności. Miał posiniaczoną i podrapaną twarz. Ubrania nie zmieniał zapewne miesiącami.
– Muszę z kimś porozmawiać – mówił przez łzy. Próbowałem mu wyjaśnić, że nie ma terapeutów, ale napis na drzwiach uderzał mnie po oczach: „traktuj jak przyjaciela, każdego; bez względu na to, kim jest; traktuj jak przyjaciela, nawet jeśli zabłądził, a może właśnie dlatego, że zabłądził”. Przecież to sam napisałem. Nie pozostało mi nic innego, jak być konsekwentnym.
– Wejdź, proszę.
Wskazałem mu pokój rozmów, a sam zerknąłem na stertę czekających na mnie dokumentów.
– No to mam przerąbane – pomyślałem i wszedłem za nim.
– Siadaj i opowiadaj. Co się stało?
Po krótkim milczeniu, ale wystarczająco długim, abym mógł w tym czasie wpisać w tabelę sprawozdania finansowego kolejną pozycję, chłopak zaczął opowiadać.
– Jestem złodziejem i od roku nie mieszkam w domu. Rodzice wyrzucili mnie, bo ich pobiłem i okradłem. Teraz sypiam na klatkach i uciekam przed kolegami… Próbowałem kilka razy odebrać sobie życie, ale już sam nie wiem, czy mi nie wyszło, czy po prostu się boję...
„No to ładnych mam przyjaciół” – pomyślałem. Co mnie podkusiło, aby powiesić na drzwiach tę nieszczęsną kartkę? Ale com napisał, napisałem. Starałem się więc spoglądać na tego bezdomnego, osiemnastoletniego złodzieja jak na mojego osobistego przyjaciela, o imieniu Damian. Skłamałbym, gdybym powiedział, że mi to świetnie wychodziło.
– A dlaczego uciekasz przed kolegami – spytałem Damiana.
– Bo też ich ostatnio okradłem, a dzisiaj jeden z nich mnie pobił. Zresztą widać – odpowiedział bez ogródek.
„Traktuj go jak przyjaciela” – upomniałem sam siebie – „złodziej, nie złodziej, to nie ma znaczenia. Ma na imię Damian i chcę w nim zobaczyć przyjaciela. Boże! Dlaczego to takie trudne?” Damian opowiadał swoją historię, robiąc długie przerwy, podczas których obgryzał brudne paznokcie. Przypomniałem sobie, że za dziesięć minut muszę być na uroczystej kolacji z księdzem arcybiskupem.
– Czy zjadłbyś coś, Damianie?
– Bardzo chętnie.
– To poczekaj chwilę. Wskoczę w strój zakonny i pójdziemy na kolację. Aha, nie powiedziałem ci, że jestem zakonnikiem. To będzie uroczysta kolacja i pełno będzie na niej księży przebranych w świąteczne fatałaszki. Nie robi ci to różnicy? Będzie żarcie pierwszej klasy.
– Nie. Nie ma problemu. Jedzenie to jedzenie.
Zakładając koszulę z koloratką i czarne, świeżo wyprasowane spodnie, myślałem, jak wejść do zakonnego refektarza z tym moim nowym przyjacielem, aby nikt nas nie zauważył. Jednak szybko doszedłem do wniosku, że jest to niewykonalne. I wtedy przyszło olśnienie. Ten bezdomny chłopak, nazywający siebie złodziejem i niedoszłym samobójcą, to Chrystus poddający mnie próbie.
Weszliśmy do zakonnego refektarza. Kolacja trwała już od kilkunastu minut. Rozmowy ucichły, sztućce przestały stukać o talerze i wszystkie głowy purpuratów zwróciły się w naszym kierunku. A my paradowaliśmy pomiędzy stołami. Mój Chrystus i ja. Przez chwilę słyszałem jakieś szepty i chrząknięcia. Gdy siedzieliśmy już za stołem, jezuiccy nowicjusze pospieszyli z kolejnymi daniami. Przedstawiłem Damiana siedzącym obok nas księżom.
– Mój przyjaciel Damian – powiedziałem. Nikt jednak nie zapytał, dlaczego jest taki podrapany i posiniaczony. Może stwierdzili, że byłoby to zbyt osobiste pytanie. Wzięliśmy się do jedzenia. Byłem dumny z siebie, że zdemaskowałem ukrytego w Damianie Chrystusa.
Po kolacji stanęliśmy przy drzwiach wyjściowych. I stało się. Ksiądz arcybiskup Tadeusz podszedł do nas.
– Kim jest ten młody człowiek? – zapytał z troską w głosie.
– Księże arcybiskupie – pospieszyłem z odpowiedzią – nie chce mu się żyć…
Arcypasterz podszedł do Damiana i spytał:
– Gdzie mieszkasz?
– Nie mieszkam nigdzie – odpowiedział Damian. – Jestem bezdomny.
Biskup przytulił go po ojcowsku i stali tak wtuleni w siebie, aż Damianowi zaczęły spływać po policzku łzy.
– Zajmijcie się nim. Wy jezuici to potraficie – powiedział do mnie biskup Tadeusz i zwrócił się do Damiana: – A ty, młody człowieku, nie trap się i nie lękaj. Całe życie przed tobą. Bóg cię kocha jak swojego własnego Syna.
I udzielił mu błogosławieństwa, rysując na czole znak świętego krzyża.
– Nie musisz się już, Damianie, o nic martwić – dodałem – bo od dzisiaj mieszkasz w sercu biskupa. Wróć teraz do swoich rodziców i proś ich o przebaczenie. Na pewno cię przyjmą i przebaczą.
Damian wsiadł do autobusu i pojechał do domu, a ja modliłem się, aby Bóg otworzył serce jego taty i pomógł przebaczyć synowi.
Godzinę później zadzwonił telefon. Odebrałem, odrywając się znowu od sterty rachunków.
– Czy to ksiądz? – spytał ktoś zdenerwowanym głosem.
– Tak, ksiądz Żmudziński, słucham.
– Mój syn przyszedł dzisiaj do nas i opowiada niestworzone rzeczy. Zawsze nas okłamywał i wielokrotnie nas okradł. Rok temu wyrzuciliśmy go z domu i nie chcemy go już tutaj widzieć. Tak mnie kiedyś pobił, że wylądowałem w szpitalu. A teraz mówi jakieś bzdury, że z biskupem był na kolacji, że biskup go pobłogosławił i że chce przebaczenia. Proszę księdza, ja nie wierzę w nic, co mówi.
– A jest teraz z panem?
– Nie, nie wpuściłem go do domu. Podał mi księdza telefon i mówił, że ksiądz może to wszystko poświadczyć.
– Było tak, jak pański syn opowiedział, proszę mu przebaczyć.
W słuchawce zaległa cisza i po chwili połączenie zostało przerwane. Ojciec wybiegł z domu i zastał Damiana siedzącego na klatce schodowej. Po godzinie mój telefon znów zadzwonił. Ojciec Damiana dziękował. Wzruszyłem się głęboko. Na jeden z tysiąca rachunków spadła niewielka łza.
Nie jestem godzien nazywać się twoim synem
„Pewien człowiek miał dwóch synów. Młodszy z nich rzekł do ojca: «Ojcze, daj mi część majątku, która na mnie przypada». Podzielił więc majątek między nich. Niedługo potem młodszy syn, zabrawszy wszystko, odjechał w dalekie strony i tam roztrwonił swój majątek, żyjąc rozrzutnie. A gdy wszystko wydał, nastał ciężki głód w owej krainie i on sam zaczął cierpieć niedostatek. Poszedł i przystał do jednego z obywateli owej krainy, a ten posłał go na swoje pola, żeby pasł świnie. Pragnął on napełnić swój żołądek strąkami, którymi żywiły się świnie, lecz nikt mu ich nie dawał. Wtedy zastanowił się i rzekł: «Iluż to najemników mojego ojca ma pod dostatkiem chleba, a ja tu z głodu ginę. Zabiorę się i pójdę do mego ojca, i powiem mu: Ojcze, zgrzeszyłem przeciw Bogu i względem ciebie; już nie jestem godzien nazywać się twoim synem: uczyń mię choćby jednym z najemników». Wybrał się więc i poszedł do swojego ojca. A gdy był jeszcze daleko, ujrzał go jego ojciec i wzruszył się głęboko; wybiegł naprzeciw niego, rzucił mu się na szyję i ucałował go. A syn rzekł do niego: «Ojcze, zgrzeszyłem przeciw Bogu i względem ciebie, już nie jestem godzien nazywać się twoim synem». Lecz ojciec rzekł do swoich sług: «Przynieście szybko najlepszą szatę i ubierzcie go; dajcie mu też pierścień na rękę i sandały na nogi. Przyprowadźcie utuczone cielę i zabijcie: będziemy ucztować i bawić się, ponieważ ten mój syn był umarły, a znów ożył; zaginął, a odnalazł się». I zaczęli się bawić” (Łk 15, 11-24).
Kartka z pamiętnika