Niebezpieczne związki Mariana Klepki - Krzysztof Jarząbek - ebook + książka

Niebezpieczne związki Mariana Klepki ebook

Krzysztof Jarząbek

2,7

Opis

Rozgrzane słońcem osiedle, skwerek z ławeczkami, bar pod parasolami z piwem… W powietrzu opary alkoholu, a na ustach wielka polityka. To właśnie tutaj Marian Klepka, największy patriota wśród patriotów, prawdziwy Polak i katolik, objaśnia świat i zawiłości polityczne niedzielnym kumplom. Po latach zniewolenia nad krajem zaczyna się unosić duch wolności. Oto nadchodzi dobra zmiana…

Jednak Marian wie, że zdrajcy i wrogowie ojczyzny nie poddali się, dlatego z poświęceniem agituje wśród mieszkańców swego osiedla. Gdy sąsiedzi oraz rodzina zauważają, że Klepkowie w tajemniczych okolicznościach stali się nagle zamożni, wokół Mariana niespodziewanie gromadzą się prawdziwi Polacy, wyznający tylko tradycyjne wartości. Jednak nie spodziewają się tego, że za słowami muszą iść także czyny. Wkrótce Marian wystawi ich miłość do ojczyzny na prawdziwą próbę…

A to wszystko to jest nic, to jest wierzchołek góry lodowej! Na każdym jednym szczeblu się kradnie, VAT-y wyłudza, przetargi ustawia, pieniądze podatników się marnuje i w dupie się głęboko przeciętnego obywatela ma…! Ale wezmą się nasi za tych skurwysynów już niebawem. Do dupy się tym komuchom, agentom, złodziejom naleje i w kryminałach na długie lata wylądują.

Zaangażowana politycznie komedia, która odnosi się do współczesnych
wydarzeń w Polsce. Momentami irracjonalna fabuła, cięty i prosty język
znany z ulicy lub memów internetowych bawi czytelnika. Finał powieści
jest zaskakujący i prowadzi do smutnego wniosku, że wojenka
polsko-polska nie przynosi nikomu chwały.

red. Marzena Bakowska, Radio Gdańsk

Cieszę się, że sprawa konfliktu między władzą a opozycją w naszym
kraju stała się materiałem do stworzenia groteskowej historii o
niespodziewanym bogaczu, o którego względy zabiegają liczni, zazwyczaj
mocno uzależnieni od różnych używek, starzy bądź młodzi przyjaciele i
krewni. Pytanie, co w tym prowincjonalnym świecie, w którym
najważniejszym miejscem jest sklep monopolowy, jest istotniejsze –
poglądy polityczne, światopogląd, czy może puszka „Karpackiego
Supermocnego”? Kwestia ta wydaje się zabawna, jednak powieść dość
krytycznie ocenia dzisiejszy stan zaangażowania w kwestie publiczne i
ten wymiar czyni z powieści Jarząbka swoistą satyrę na polskie
społeczeństwo w czasach rządów Prawa i Sprawiedliwości.

Prof. UG, dr hab. Marcin Całbecki

Powieść aspirująca do miana książek przedstawiających Polaków obraz własny, choć wyjątkowo jednostronny, nastawiony na tworzenie wspólnoty z wyobrażonym czytelnikiem. Książka na pewno kontrowersyjna, ale i zabawna, którą doskonale się czyta. Konwencją nawiązuje do popularnych seriali, takich jak „Ranczo” czy „Kiepscy”.
prof. UG, dr hab. Anna Ryłko-Kurpiewska

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 348

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
2,7 (3 oceny)
0
1
0
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




LATO 2015

1.

– To, co się tera aktualnie w naszym kraju dzieje, to to jest nic innego jak normalne skurwysyństwo! – Marian Klepka przeklinał tylko po pijanemu, a jako że kończył właśnie trzecie piwo, zaczynał sobie pozwalać, co przychodziło mu o tyle łatwo, że pił śląskie, które jest piwem mocnym. – Platfusy zasrane i te kmioty z Peeselu pozawłaszczali całe państwo, poobstawiali wszystko, popodwieszali się jeden pod drugiego i kradną, kurwy, po całości. Jak to wytłumaczyć, że jest dwa razy tyle urzędników co za komuny…? A sztuczne się posady tworzy, żeby tylko synalek, córunia, wujek i chujek mieli się gdzie zahaczyć. A Amber Gold? Przecież ten szczyl palcem by se sam do dupy nie trafił, gdyby pleców konkretnych na wysokich stołkach nie miał. Zresztą tam jest wszystko jak na widelcu, widać na zdjęciu, kto samolot ciągnie. Sama śmietanka… Złodzieje, kurwa, i kryminaliści! A ta blondyna, jak jej tam, Sawicka, przekręt na ziemię zrobiła, sprawa ewidentna, dowody, nagrania, zeznania… I co? Popłakała się zołza i ją uniewinnili… Przecie tego sędziego, co ją puścił, się w kryminale na długie lata powinno zamknąć! To jedna banda w tym sądownictwie! Komuchy zasrane…! A afera hazardowa? Na cmentarzu się skurwysyny spotykały! Już tam powinni zostać, to kilku złodziei mniej by po tym świecie chodziło. O podsłuchowej aferze nawet nie wspominam, bo chuj mnie jasny zara trafi…! – Klepce, który miał prawie siedemdziesiątkę na karku, ze zdenerwowania skoczyło ciśnienie, był czerwony na twarzy i ciężko oddychał.

Po przerwie na złapanie oddechu kontynuował:

– A to wszystko to jest nic, to jest wierzchołek góry lodowej! Na każdym jednym szczeblu się kradnie, VAT-y wyłudza, przetargi ustawia, pieniądze podatników się marnuje i w dupie się głęboko przeciętnego obywatela ma…! Ale wezmą się nasi za tych skurwysynów już niebawem. Do dupy się tym komuchom, agentom, złodziejom naleje i w kryminałach na długie lata wylądują.

– A te SKOK-i, co to tam te prawicowe piniądzów nakradli? – zapytał z wiejskim akcentem podobny do cygana obdartus w średnim wieku.

Gdyby nie jego brudny i poszarpany podkoszulek, wymięte spodnie od dresu, rozwichrzone włosy, sumiasty wąs w nieładzie i czarna jak smoła monobrew, mógłby w wąskich prowincjonalnych kręgach niewyżytych kobiet uchodzić za przystojniaka.

Marian nie mógł uwierzyć w zuchwałość tego dużo od siebie młodszego nieznajomego. Spojrzał groźnie na swoich towarzyszy i warknął:

– Kto to, kurwa, jest?! Kto go przyprowadził?!

– Nie denerwuj się, Marian. – Mały, chudy pijaczek zerwał się z ławki i zaczął uspokajać Klepkę. – To mój siostrzeniec, Rysiu Zając. Ze wsi niedawno do miasta przyjechał, roboty szuka, u mnie pomieszkuje, nieobyty jeszcze, życia nie zna, niedługo się przy mnie politycznie wyrobi jak trzeba. – Ochrypły ton pijaczka przypominał głos Jana Himilsbacha.

– To masz tu, Jasiu, dwie dychy. – Marian wręczył pijaczkowi banknot. – Daj siostrzeńcowi i powiedz mu, że skokami to on ma do sklepu po piwo zapierdalać.

– Dzięki, Marianku. Pójdę z nim, trochę go do pionu po drodze ustawię – odrzekł Jaś i razem z Rysiem niemrawo ruszyli do sklepu.

– Skokami miało być! – zawołał za nimi Klepka i Jaś zaczął dyscyplinować siostrzeńca klepnięciami w potylicę tak skutecznie, że ten po chwili zaczął skakać przed siebie jak kangur.

Kiedy opuścili niewielki osiedlowy park, Zając przestał skakać, a wuj zaczął go uświadamiać politycznie:

– Po co ty się, synek, do poważnych spraw mieszasz?! Co cię opętało, że z tymi swoimi SKOK-ami wyskakujesz?! Skąd ty w ogóle o tych całych SKOK-ach cośkolwiek wiesz?

– W telewizorze cuś tam gadali… Że te z prawicy nakradły…

– A co tobie, gałganie jeden, prawica czy lewica?! Co ty się w te głupoty wpierdalasz…?! Ty w telewizji to se rozrywki oglądaj, tańce z gwiazdami czy jak na lodzie się celebryty ślizgają, Kiepskich se oglądnij albo kabaret jaki, albo sport, muzyczkę jakąś, w Polo Tiwi dobrą dają, a od polityki mnie wara, boś za głupi! – Jaś pogroził siostrzeńcowi pięścią. – Teraz uważnie posłuchaj, co ci powiem, i zapamiętaj: my z Profesorem już dwa miesiące za Marianowe pijemy i jak dobrze pójdzie, to jeszcze trochę popijemy. Marian jaki jest, taki jest, ale pieniądz, nie wiadomo skąd co prawda, ma i nie skąpi. Trzeba mu tylko przytaknąć, potwierdzić, poprzeć, coś od siebie mądrego za prawicą czasem powiedzieć i jest gitara. I do kościoła co niedziela koniecznie, bo Marian bardzo jest wierzący, a jeszcze bardziej jego kobita, Bożena Klepkowa, co to hopla ma na tym punkcie, że ho, ho. Radio Maryja cięgiem u nich leci, a czasem to tak na cały regulator nastawią, że w całym bloku słychać i się ludziska burzyć zaczynają, to ich wtedy Baśka od diabłów i komunistów wyzywa, a ryczeć baba tak potrafi, że aż się szyby trzęsą… A Marianowi pić prawie nie pozwala, to Marian tylko piwko jedno, dwa, chyba że mu kobita gdzie wyjedzie, a często na wycieczki autokarowe do świętych miejsc wyjeżdża, do Łagiewnik, Lichenia, Torunia, a raz nawet za granicą była tydzień w Meczugore, czy jakoś tak, tośmy tęgo wtedy z Marianem i Profesorem popili… Pieniądze, Rysiek, masz? Robotę masz? Popić lubisz?

– Ano sam wiesz, wujo, że roboty nijakiej na razie ni mom, a wypić jest mus.

– To jak wrócimy, grzecznie Mariana, pana Mariana dla ciebie, przeprosisz i powiesz, że już więcej nie będziesz, to ci odpuści. I co do grosika mnie się z nim za piwo rozlicz, bo on skrupulatny jest i na nieuczciwości wszelakie wyczulony bardzo.

– Tak, wujek.

Kupili piwo i wrócili na ławkę w sam środek zaangażowanego monologu wygłaszanego przez Klepkę do Profesora:

– …a nie ma takiej możliwości, żeby nie wygrali. Sondaże pokazują jasno, chociaż większość z nich to ubecka robota. Sprawa się rozchodzi tylko o to, czy będzie większość, czy nie. Bo jak nie będzie, to czyszczenie państwa z tego całego ubeckiego gówna, z tych złodziei, ateistów, agentów trochę się może ślimaczyć, bo się trzeba będzie z kimś na koalicję dogadać, a wybierać z kogo nie ma, bo albo ten, jak mu tam, Kukiz, albo Korwin-Mikke. Jeden młody, narwany, piosenkarz, kto wie, czy nie ćpun jaki albo pijak, bo te w szołbiznesach to wypić lubią… Różnie z nim by mogło być, może jaki podstawiony… A drugi wariat, psychiczny ewidentnie… I dlatego koniecznie większość musimy mieć! A jak większość będzie, to w końcu się pogoni to całe tałatajstwo, państwo się oczyści, porządek się zrobi i złodziei się pozamyka w kryminałach…! Panowie. – Marian uroczyście przemówił do kompanów. – Do wyborów dwa miesiące. Ogłaszam pełną mobilizację! Nasze głosy nie wystarczą, więc wychodzimy do ludzi, agitujemy, namawiamy. Każdy głos jest na wagę złota! Rodzinę, znajomych ciśniemy. Rodzinę dużą masz, Wiesiu? Kontakt z kimś utrzymujesz? – zwrócił się do Profesora.

– Nikogo już nie mam. Sam jak palec na świecie zostałem. – Profesor mówił wolno, jego oczy były martwe.

– A ty, Jasiu? – zapytał Klepka.

– Matula i tatko dawno pomarli. Brata Antka mam w Cykarzewie. U kowala pomaga, jak nie pije. Siostra moja, Kaśka, matka Ryśka – wskazał na siostrzeńca – w Lubojence mieszka, krowy dziedzicowi, znaczy się takiemu bogaczowi ze wsi, pasie, a bida tam taka, że aż Rysio za chlebem do miasta musiał przyjechać. Ze trzy lata już będzie, jak Antka żona na raka umarła. Dzieci ma dwójkę: Luśkę i Wojtka. Luśka za milicjanta poszła z sąsiedniej wsi, ale on strasznie zawzięty był i cięgiem ją lał, aż się kobita…

– Dobra, Jasiu, wystarczy. – Marian się zniecierpliwił. – Trzeba będzie w takim razie najpierw znajomych ponamawiać, pouświadamiać politycznie, potem można jakieś ulotki u nas na dzielnicy poroznosić. Ty, Wiesiu, coś mógłbyś napisać, w końcu magistra masz, mój Bartek by wydrukował. Balony jakieś biało-czerwone dzieciom porozdawać, lizaki z orłem…

Klepka nagle umilkł i zaczął intensywnie myśleć. Nikt nie śmiał mu przerywać.

– Mam! – krzyknął po chwili. – Na tej ulotce mogłoby być tak: na górze tłustym drukiem STOP ZŁODZIEJSTWU, NEPOTYZMOWI, KOLESIOSTWU, KOMUNISTYCZNYM AGENTOM I BEZBOŻNOŚCI i potem niżej: recepta jest jedna – PRAWO I SPRAWIEDLIWOŚĆ, znowu na tłusto, i pod tym: UCZCIWOŚĆ, RZETELNOŚĆ, KOMPETENTNOŚĆ, i na samym dole: PS. BEZ BOGA ANI DO PROGA… Nie, to nie może być na dole, to trzeba by dać na samej górze… Zresztą to jeszcze się zobaczy…

– Maaarian!!! – Przeciągły, zawodzący krzyk doszedł od strony najbliższego wieżowca.

– Oj, muszę lecieć, panowie. Małżonka wróciła z Jasnej Góry. – Marian zaczął się zbierać.

Jaś wymownie spojrzał na siostrzeńca i ten zwrócił się do Klepki:

– Panie Marianie, ja żech chciał przeprosić za te SKOK-i.

– Dobrze jest, młody. Zrehabilitujesz się w kampanii, ulotki poroznosisz, balonów podmuchasz. I mów mi Marian. – Uścisnęli sobie dłonie.

– O ludzie słodcy, gdzież on się znowu podziewa?! – krzyknęła Klepkowa, a jej mąż emeryckim truchtem ruszył w stronę domu.

Wyglądał jak ktoś, na kogo nie zwraca się uwagi. Lekka nadwaga, pospolita twarz, łysawy, nieznaczny siwy wąsik, szary garnitur pamiętający komunę i sandały na białe skarpetki.

– Na mnie też już czas – powiedział Profesor, dopił piwo i ociężale podniósł się z ławki.

Miał prawie dwa metry wzrostu. Kiedyś wyglądał jak gladiator, ale teraz, na skutek niezdrowego trybu życia, bardziej przypominał wielkiego patyczaka. Miał ogorzałą twarz, duży orli nos, wystające kości policzkowe i zaczesane do tyłu, gęste, opadające na ramiona siwe włosy. Był rówieśnikiem Klepki.

– A co ty taki, Wiesiu, ostatnio nieswój jesteś? – zapytał Jaś. – Sam pijesz, ludzi unikasz…

– Żyć mi się nie chce… – westchnął Profesor i odszedł bez pożegnania.

– Ciekawy człowiek… – wyszeptał Jasio, wpatrzony w oddalającą się chwiejnie sylwetkę. – Tera to jest wrak człowieka – zwrócił się do siostrzeńca – ale kiedyś to ho, ho… Łebski gość! Matematyk z wykształcenia, ale zdolniacha na każdym polu i oczytany jak mało kto. On u nas na politechnice pracował, doktoraty robił, wynalazki jakieś miał, książki naukowe pisał, ale w opozycji się udzielał, w Solidarności, i go na zbity pysk z roboty wypierdolili… Legenda miejskiej opozycji, co sam jeden na czołgi na manifestacji w osiemdziesiątym drugim szturmował, cudem życia nie tracąc. Nie wiem, czy nawet trochę przez to nie posiedział… A potem w liceum matematyki zaczął uczyć i tak do emerytury dociągnął. Żona mu parę lat temu umarła i rozpił się wtedy na całego… Wcześniej też pił, ale po śmierci kobity, a dziewucha była pierwsza liga, piękna kobita, wysoka, blondyna, dużo młodsza od niego, na raka umarła, to potem już zupełnie się zatracił, że się zdarzało, że w krzakach pijany, zaszczany leżał… A jaki to był przystojniacha… Tera to jest wrak człowieka, ale kiedyś to był chłop jak dąb, zawsze odpicowany, marynara, krawat… A z kobitą jak pod rękę tu po naszej promenadzie spacerowali, to się wszyscy za nimi oglądali… Piękna para była… A tera zapuścił się chłop strasznie… Nie dalej jak kilka lat do tyłu to na korepetycje jeszcze do niego przychodzili, ale tera to raz że cięgiem pije, to nijak by tam kogo czego nauczył, a dwa że w mieszkaniu, a tu mieszka, w tym bloku co Marian kawalerkę ma, to tam ma tak zapuszczone, że ho, ho… Wiem, bo byłem niedawno, żeby mu meble pomóc powynosić, co on te meble za wódkę oddawał takiemu cwaniakowi ze śródmieścia, to grzyby na ścianach, co kurzu, co butelek, co śmieci, szpargałów co niemiara i książek od cholery, bo to człowiek wykształcony, oczytany, a pewno sprzedać ich nie idzie, bo kto tam w dzisiejszych czasach książki czyta, jak ino w te internety jeden z drugim ślepią… A ty, Rysiek, szkołę żeś jakąś w ogóle skończył?

– Ino sześć klas, wujek.

– Toś ty drygu do nauki nie miał… Do Zająców żeś się podał, bo u nas w rodzinie wszyscy naukowo usposobieni byli, tyle że warunków do nauki nie było… Matka twoja, Katarzyna, na ten przykład szkołę podstawową całą ukończyła, a potem do szkoły zawodowej fryzjerskiej się szykowała, ale toby trzeba było ze wsi do miasta wyjechać, internat, utrzymanie, koszty, a w domu się nie przelewało, to i została… A ja, proszę ciebie, po szkole podstawowej do szkoły zawodowej samochodowej uczęszczałem. W mieście w internacie mieszkałem, a grosza prawie z domu nie brałem, bo od najmłodszych lat pracy byłem nauczony… Butelki się zbierało, makulaturę, złom… Zawodówkę ukończyłem i do technikum zamyślałem wieczorowo uczęszczać, ale bida była i trzeba było do roboty się wziąć, to mechanikiem zostałem w Trans-Budzie. Pieniądz był, dziewczyny, imprezy, złote czasy… A ty, Rysiu, fach jakiś w ręku masz?

– Że co?

– No co umiesz robić?

– Ja to ino, wujek, do wypitki i do ruchania. – Rysiek wybuchnął śmiechem.

Jasio przyglądał mu się uważnie przez dobrą minutę. Następnie kazał mężczyźnie wstać, wypiąć pierś i napiąć pośladki. Zajrzał mu do ust, sprawdzając stan uzębienia, pomacał po bicepsach i udach, a potem zaczął intensywnie myśleć, nie spuszczając oczu z siostrzeńca.

– Co ty, wujek, homo-niewiadomo? – Zając był wyraźnie zaniepokojony.

– Ja ci, kurwa, zara zrobię homo-niewiadomo, ośle jeden! – Jaś zaczął wygrażać pięściami. – Życie ci w mieście próbuję ułożyć, jełopie, żebyś z głodu nie zdechł!

– No nie gniewojcie się, wujo. – Rysiek skulił się w przepraszającej pozie. – Tak ino palłem.

– Na przyszłość pomyśl trochę, zanim głupotę palniesz!

– Już bede uważoł… A coście mnie się tak, wujek, przyglondoli jako temu koniowi na targu?

– A bo właśnie widzisz, synek, na sprzedaż idziesz.

– Jakże to?

– Ano, Rysio, głupi jesteś, na robocie nijakiej się nie wyznajesz, aleś nawet niebrzydki, to ci taką robotę obmyśliłem, że będziesz ruchał za pieniądze.

– Kurwom mynskom mam ci ja być?! – zirytował się Zając.

– Nie kurwą, tylko żigolo, i nie będziesz pod latarnią stał, tylko ci Halinę, właścicielkę sklepu, usposobię, co lata, po prawdzie, już swoje ma, bo sześćdziesiątki dobija, ale wdowa jest i wielce na chłopów napalona. Kobita bogata, zadbana, czysta. Najładniejsza może nie jest, bo grube toto niebywale, ale jakbyś się uczył, to byś tera młodsze ruchał. A tak po prawdzie, toś ty też już nie nastolatek, bo czterdziestkę prawie na karku masz, to i wybrzydzać nie można. Jutro niedziela, wykąpiesz się, ogolisz, garniak mój stary wdziejesz, trochę będzie maławy, ale tera taka moda obcisła, i na sumę pójdziemy. Potem, jak co niedziela, na piwo do knajpy na promenadę pod parasole Marian nas zabierze, kilka wypijesz, ale nie za dużo, żebyś mi się dobrze prezentował, i do spożywczaka pójdziemy, a tam w niedzielę Halina zawsze sama obsługuje, tej swojej Mariolce pryszczatej wolne daje, co by ta mogła se trochę dychnąć, bo cały tydzień zapierdala, i cię przedstawię. Ty nic gadał nie będziesz, boś głupi i jeszcze coś palniesz. Ja będę gadał, a jak wszystko dobrze pójdzie, to cię wieczorem Halina do domu zaprosi, a ładny ma domek, niedaleko stąd, z ogródkiem. Tam też się nie rozgaduj, nie komentuj, tylko do ruchania od razu się bierz. I grzecznie: dobry wieczór, dziękuję, proszę. Jak się sprawisz, to obiadki będziesz dobre jadał, winko popijał, naleweczki swojskie, bo Halina bardzo dobre robi, a i na zeszyt ze sklepu brać na pewno pozwoli.

– A cóżeś ty taki, wujo, łobeznany? Tyż żeś jom ruchoł?

– Nie interesuj się, młody! Różnie bywało… Powiem ci tylko, że mało który chłop tu na dzielnicy jej nie miał. Oczywiście mówię o wolnych strzelcach spod sklepu, takich jak my… Ale obiadki i winko to tylko najlepsi dostawali…

Wolni strzelcy posuwistym krokiem opuścili niewielki osiedlowy park graniczący z promenadą i ruszyli do pobliskiego sklepu spożywczo-monopolowego, gdzie za ostatnie pieniądze kupili u pryszczatej Mariolki dwie najtańsze nalewki na spirytusie, paczkę vicerojów, konserwę rybną i pół chleba. Chwilę później wylądowali w kawalerce Jasia na parterze czteropiętrowego spółdzielczego bloku. Jako że prąd w mieszkaniu był odcięty, zjedli i wypili przy naftowej lampce, po czym poszli spać. Jaś na wysłużonej wersalce, jego siostrzeniec na stercie brudnych łachów na podłodze.

2.

Jan Drewniak, znany na dzielnicy jako Pchełka, obudził się o czwartej nad ranem i targany delirycznymi drgawkami, z trudem łapiąc oddech, zaczął po omacku spijać resztki z rozsianych po całym pomieszczeniu butelek, robiąc przy tym dużo hałasu.

– Jezus Maria… Boże, dopomóż… Diabli nadali… Zemrę, jak Boga kocham, nie zdzierżę… – jęczał, miotając się na czworakach w całkowitej ciemności.

– Co jest?! Jest ci tu kto?! – Wystraszony Rysiek Zając zerwał się na równe nogi.

– To ja, Rysio, wujek… Umieram, synek… Umieram…

– Jezusie słodki, co ci, wujo?! – Zając zapalił zapałkę i ujrzał wujka na podłodze w pozycji embrionalnej.

– Delira mnie dopadła, Rysiu… Diabły nadały, kuuurwa… Nie zdzierżę, jak Boga kocham, nie zdzierżę… Leć na górkę do całodobowego…

– Grosza ni mom.

– Na oknie słoik jest… Z drobniakami… Idźże, synek, bo ci wujek zejdzie…

Rysiek porwał słoik i wyszedł. Na styku nocy i dnia podążał szybkim krokiem do oddalonego o kilkaset metrów całodobowego na górce. Dopiero w świetle małego sklepowego okienka wyciętego w wielkich metalowych drzwiach otwieranych tylko za dnia przeliczył bilon. Było dwa złote i dwadzieścia groszy. Wysępił złoty osiemdziesiąt od dwóch pijanych studentów, kupił napój winopodobny o nazwie Twierdza i pognał z powrotem. Drewniak pochłonął trunek tak szybko, że przyszły żigolo nie zdążył nawet powiedzieć „zostowcie troszku, wujek”.

– No, lepiej… – Jaś odetchnął z ulgą i zapalił papierosa. – Ale mnie chyciło… Dawno takiej telepki nie miałem… Kończy się człowiek…

– Ejże tam, wujo… Matula gadali, co ciebie to żadne licho nie weźnie.

– Ej, głupiś, Rysiek… Sześćdziesiąty piąty rok mnie idzie… Zdrowie już nie to… Dawniej człowiek miesiącami pił, pracował normalnie, ruchał ile wlezie, a tera… Kaplica, synek… No, kimnijmy jeszcze kapkę, a potem polecimy się wykąpać do Zenka Maślanki. Nade mną mieszka, ale tera mieszkanie puste stoi. Zenek do kobity do śródmieścia się przeniósł i ten lokal na wynajem szykuje, a że ja mu tam trochę remontuję, to klucze mam.

Trzy godziny później Jasio i Rysiek zjedli na śniadanie resztki konserwy z wczoraj i zaopatrzeni w zbutwiałe ręczniki, w samych gaciach podreptali do mieszkania piętro wyżej. Eskapada była konieczna, gdyż w mieszkaniu Drewniaka oprócz prądu odcięto także dopływ gazu i wody.

Kawalerka Zenka Maślanki była pozbawiona jakichkolwiek mebli. Na podłodze zalegały zwały gruzu, a w powietrzu wisiał gęsty biały pył. Wolni strzelcy wykąpali się po kolei w brudnej wannie i ogolili się jedną maszynką. Zając jeszcze przystrzygł wąsa znalezionymi na podłodze nożyczkami do paznokci i już mieli wychodzić, kiedy Jasio dostrzegł pod oknem niedopitą flaszkę wódki. Po sekundzie trzymał ją w drżącej dłoni.

– Ale nam się, synek, trafiło – stwierdził z uśmiechem, wprawnym okiem oceniając gramaturę pozostałego w butelce trunku. – Sto pięćdziesiąt gram jak nic. – Oblizał wargi i pociągnął z gwinta, pozostawiając siostrzeńcowi nie więcej niż pięćdziesiątkę. – Józek musiał zostawić, elektryk… Wczoraj na robocie tu był, pewnie se na poniedziałek na rano do śniadania zostawił… Józek jak sety przed robotą nie wypije, to nie zacznie, a potem po każdym punkcie kolejna seta. – Drewniak zaczął rozglądać się po pomieszczeniu. – A widzisz, są dwa kontakty na gotowo i trzeci podkuty, ale jeszcze nie gipsował i nie założył, i dlatego tylko pięćdziesiątkę wypił, czyli sto przed robotą, po sto za każdy punkt, pięćdziesiąt za ten nieskończony i dla nas zostało z flaszki sto pięćdziesiąt. I całe szczęście, że się Józio do roboty wczoraj nie palił, bo byśmy o suchym pysku na sumę szli, a tak przynajmniej człowiek spokojniejszy w kościele będzie i lepiej do Pana Boga się pomodli, a o marną setuchnę to się przecie Pan Jezus nie obrazi.

Godzinę później wuj z siostrzeńcem wygrzewali się w sierpniowym słońcu na ławce w osiedlowym parku, oczekując dzwonów na sumę. Rysiek miał na sobie znoszony brązowy garnitur wuja, jego niegdyś białą, a teraz pożółkłą koszulę i szeroki krawat w niebieskie grochy, modny kiedy Ryśka nie było jeszcze na świecie. Nogawki sięgały mu do połowy łydki, a rękawy kończyły się zaraz za łokciami. Garnitur był tak obcisły, że Zając, w obawie przed tym, żeby nie puściły szwy, bał się wykonywać jakiekolwiek gwałtowniejsze ruchy, swoją toporną motoryką przypominając potwora Frankensteina. Zalizane na mokro do tyłu czarne włosy i przystrzyżony à la Zorro czarny wąs dopełniały wizerunku przyszłego osiedlowego żigolo dla ubogich. I tylko buty psuły oryginalny look wypracowany przez wuja – wysłużone gumowe klapki z napisem „Kubota” – ale Rysio innych butów nie miał, a Jasiowe mokasyny z frędzlami były o trzy numery za małe i pomimo usilnych starań nijak nie chciały wejść na stopę żigolaka. I jeszcze białe skarpety frotte, poszarzałe od ulicznego kurzu…

Jako że Jaś najlepsze ciuchy użyczył siostrzeńcowi, był zmuszony wdziać swój drugi co do wytworności zestaw garderobiany, to jest pamiętające stan wojenny dżinsy Wrangler, przywiezione z Ameryki przez znajomego i kupione za horrendalne pieniądze, i wypłowiałą koszulkę polo, podróbkę Lacoste, w latach osiemdziesiątych przywiezioną z Turcji przez Zenka Maślankę. Na nogach miał mokasyny z frędzlami, które nie weszły na Ryśka, a na twarzy wielkie okulary przeciwsłoneczne z lat siedemdziesiątych à la inżynier Mamoń z Rejsu. W ogóle był podobny do Maklakiewicza, tyle że mniejszy, gdyż mierzył niecałe sto sześćdziesiąt centymetrów. Z resztek rzadkich siwych włosów porastających jego potylicę i skronie, gęstym grzebykiem, zwyczajowo wetkniętym do tylnej kieszeni spodni, zrobił sobie pożyczkę, która miała zakryć rozległą łysinę, ale nie zdołała nawet w połowie.

– Suszy, wujo, sakramencko. – Rysiu rzucał pożądliwe spojrzenia w kierunku spożywczo-monopolowego.

– Wytrzymaj, synek. Po sumie se poużywasz. Marian w niedzielę nie skąpi, a piwo dobre kupuje, z kija, w lokalu, jak należy…

Niewielki osiedlowy park z jednej strony sąsiadował z największą w mieście promenadą, pełną placów zabaw dla dzieci i knajp z parasolami, z drugiej z monumentalnym kościołem, który został zaprojektowany tak, by jego bryła przypominała ręce złożone do modlitwy. Pogoda była piękna, więc do kościoła i na promenadę ciągnęły tabuny odświętnie ubranych ludzi. Kiedy kwadrans przed południem rozległy się dzwony wzywające na sumę, wolni strzelcy niemrawo podreptali przed kościół, gdzie obserwowali wchodzących do świątyni parafian. Kiedy mijali ich Klepkowie, Jasio kazał Ryśkowi zostać na miejscu, a sam zbliżył się do nich i wytwornie się kłaniając, przemówił swoim ochrypłym głosem:

– Witam szanownych państwa. Pani Bożena wygląda dzisiaj olśniewająco.

Następnie drżącą ręką ujął dłoń Klepkowej i musnął ją suchymi wargami, po czym uścisnął dłoń Mariana i służalczo zgarbiony wycofał się do miejsca, w którym oczekiwał na niego siostrzeniec.

– Marian, mógłbyś sobie lepsze towarzystwo znaleźć – wyszepnęła Bożena do męża, kiedy przekraczali próg świątyni.

Kwadrans przed końcem mszy wuj z siostrzeńcem opuścili kościół i nerwowo przestępując z nogi na nogę, oczekiwali na Klepkę przy pobliskiej alejce prowadzącej na promenadę. Dołączył do nich roztrzęsiony, nieogolony Profesor w kiedyś pasującym, a teraz dużo za dużym, znoszonym lnianym garniturze.

– Wiesiu, a co to cię w kościele nie było? – zapytał Jasio.

– Kryzys miałem… – westchnął Profesor.

– Marian nie będzie zadowolony – stwierdził Drewniak.

Profesor, przytłoczony walką z totalnym kacem, nie odpowiedział.

Msza się skończyła i odświętnie ubrany tłum zaczął wylewać się z wnętrza świątyni.

– Marianie, tylko jedno piwo i za godzinę proszę na obiad. – Klepkowa zwróciła się do męża tonem nieznoszącym sprzeciwu. – To twoje szemrane towarzystwo doprowadza mnie do białej gorączki. – Rzuciła pogardliwe spojrzenie w kierunku dygocącej trójcy oddalonej o kilkadziesiąt metrów.

– Oj, Bożenko, to porządne chłopaki, życie ich ciężko doświadczyło. – Marian bez przekonania w głosie próbował usprawiedliwić kolegów.

– O ludzie słodcy, ten znowu swoje – westchnęła Klepkowa. – A żebyś mnie za godzinę był z powrotem – dodała na odchodnym i poszła do domu klepać schabowe.

– A co to cię, Wiesiu, w kościele nie było? – zapytał Klepka, witając się ze wszystkimi.

– Kryzys miałem.

– Oj, Wiesiek, Wiesiek… – Klepka z politowaniem spojrzał na kolegę. – A tak się ładnie dzisiaj odprawiało… Pamiętaj, że bez Boga ani do proga…! No trudno, w tygodniu pójdziesz, a tera lecimy na piwo.

Cała czwórka przemieściła się sprawnie do pobliskiego baru „Promenada” i rozsiadła się wygodnie na białych plastikach pod parasolem. Z wnętrza okrągłego, oszklonego lokalu otoczonego parasolami wyłoniła się młoda kelnerka i podeszła do stolika.

– Co będzie dla panów? – zapytała z wymuszonym uśmiechem.

– Cztery tyskie – zaordynował Marian.

– A chyżo, panienko! – krzyknął Profesor za odchodzącą niemrawo kelnerką.

Po chwili na stole wylądowały cztery pełne kufle. Marian wstał.

– Zdrowie prezesa i ojca dyrektora! – wzniósł toast i wypił łyk. – Żeby nam kraj z szumowin ubeckich oczyścili… – dodał, patrząc na towarzyszy odrywających wilgotne usta od pustych kufli. – Oj, chłopaki, chłopaki… – Westchnął. – Każdy lubi wypić, ale trzeba się oszczędzać trochę… Jak tak dalej pójdzie, to się na śmierć zapijecie… A tu trzeba żyć! Historyczny moment się zbliża. Prezydenta już mamy, za pasem wybory, sondaże po naszej stronie, kraj wolny w końcu może będziemy mieli… Za tych ubeków się wezmą, emerytury pozabierać, poczyścić te pajęczyny czerwone, układy, podatki ponakładać na banki, supermarkiety, to żydostwo całe pogonić, a ruskich za pysk, bo ruskiego tylko za pysk można, bo inaczej jak ruski zobaczy, że się boisz, to cię zeżre, a nie jak Tusk na kolanach… Wrak niech oddają! W Katyniu nam całą inteligencję wymordowali, a teraz nam prezydenta zabili! I jeszcze rannych dobijali, bo przecie…

– Panie, nie krzycz pan tak, bo się rozmawiać nie da – przerwał Marianowi dobrze ubrany mężczyzna w średnim wieku, zajmujący wraz z kolegą sąsiedni stolik. – Kurwa, oszołom nam się trafił – wyszeptał do kolegi.

Na jego nieszczęście został usłyszany przez Klepkę, który spojrzał wymownie na Profesora i ten zwrócił się do sąsiadów:

– Będą panowie łaskawi natychmiast opuścić ten lokal.

– Spieprzaj, dziadu – rzucił kolega.

Profesor wstał. Jego dwumetrowe ciało, pocięta bruzdami, ogorzała twarz i stanowcze spojrzenie zasiało niepokój wśród mężczyzn.

– Wypierdalać! – rozkazał niskim, ochrypłym głosem.

Mężczyźni pośpiesznie opuścili bar „Promenada”.

– Platformersy, kurwa jego mać! – Marian nie krył wściekłości. – Gówniarzeria! Pewnie jeden z drugim grzeją dupy na państwowych posadach, to im tak jak jest, pasuje! Albo interesy robią popodwieszani pod byłych funkcjonariuszy WSI, pod agentów, co nam kraj pajęczyną czerwoną opletli. Kradną, VAT-y wyłudzają. Mafia normalna…! Ale wszystko wyjdzie. Już wychodzi. Wystarczy Telewizję Trwam włączyć, Telewizję Republika, „Gazeta Polska” jest, Sumlińskiego poczytać. Jeszcze się złodziei, zdrajców narodu do kryminałów powsadza! Jeszcze prawda zwycięży! Prawda nas wyzwoli, jak mówił Ojciec Święty…! Ale mnie ciśnienie szczyle podniosły… – Klepka ciężko odetchnął i zaczął rozglądać się za kelnerką. – Napijemy się na uspokojenie. Leć no tam, młody, do baru, kelnerkę zawezwij – rozkazał Ryśkowi.

Po kilku sekundach Rysiek przechylił się przez próg oszklonego lokalu i krzyknął do kelnerki, która rozmawiała z barmanką:

– Eee! Niech no tam do nas przylezie do stołu!

Kiedy Marian zamówił cztery pięćdziesiątki czystej wódki i cztery piwa, reszcie załogi zaświeciły się oczy.

– Mocne alkohole podajemy tylko na czterdziestki – oznajmiła kelnerka.

– Jakże to?! – wyrwał się oburzony tym faktem Zając.

– Spokojnie, synek. Unia nam takie przepisy zafundowała. Marian tylko z przyzwyczajenia pińdziesiąt zamawia – wyjaśnił siostrzeńcowi Jasio. – To żeś nie zauważył, że ćwiartek już w sklepach nie ma, tylko po dwieście sprzedają? I zamiast zero siedem pięć, po siedemset…? To też Unia.

– No to, to ja wim, ale że w karczmie miastowej ino po cztyrdziści sprzedawajom, to żech nie wiedzioł, bo u nas na wiosce normalnie lejom, po pińdziesiąt.

Kiedy trunki wjechały na stół, Marian wstał i uroczyście przemówił:

– Wznoszę toast za Wiesława Rozwadowskiego. Postać to szanowana, były opozycjonista i dobry kolega. I widać posłuch na dzielnicy jeszcze ma, bo tych dwóch gówniarzy pięknie pogonił.

– Zdrowie! – krzyknęli wuj z siostrzeńcem i wszyscy opróżnili kieliszki.

Po chwili powstał Jaś, podniósł do góry kufel i zaczął mówić:

– Wypijmy za zdrowie naszego dobroczyńcy, hojnego i szanownego Polaka, wzorowego katolika i patrioty Mariana Klepki, który nie tylko o cały kraj się troszczy, ale też o biednych kolegów, grosza nie skąpi i w potrzebie zawsze liczyć na niego można.

– Na zdrowie! – Zabrzmiał chór przepitych głosów.

– No, dziękuję wam, koledzy. – Klepka nie krył wzruszenia. – Miło było, ale na mnie już czas. Kobita z obiadem czeka. Po piwku wam jeszcze wezmę i uciekam.

Zawołał kelnerkę, zamówił trzy piwa, zapłacił za wszystko, uścisnął dłonie towarzyszom i lekko zamroczony trunkami podreptał do domu.

Wypity alkohol sprawił, że przy stoliku humory zaczęły dopisywać. Nawet Profesor, który zwykle sprawiał wrażenie pogrążonego w depresji, nieco się rozchmurzył.

– Widzę, Jasiu, że siostrzeniec twój odstrzelony dzisiaj jakby się na jakoweś randez-vous wybierał. – Profesor nieznacznie się uśmiechnął.

– A wiesz, Wiesiu, że właśnie trafiłeś w punkt, bo przymierzam go dzisiaj do Haliny naszej usposobić, coby młody się trochę przy niej pożywił, bo bida piszczy, a że chłopak jurny, to i on se poużywa i Halina będzie zadowolona z takiego młodzieniaszka. A kto wie, czy jak się jej spodoba, to na zeszyt nie zacznie dawać…

– No to, chłopie – Profesor zwrócił się do Ryśka – szykuj się na ciężką przeprawę. Powiedzieć, że to kobieta w łóżku wymagająca, to nic nie powiedzieć. Jak ci na imię?

– Rysiek.

– Słuchaj, Rysiu, nie wiem, ile kobiet w życiu miałeś, ale takiego egzemplarza jak Halina na pewno nie. Apetyt seksualny tej niewyżytej samicy jest niezaspokajalny.

– Że jak? – Rysiek rozdziawił gębę w niezrozumieniu.

– A tak, synek, że będziesz ruchał, aż ci chuj odpadnie, a jej ciągle będzie mało – wyjaśnił Jasio i razem z Wiesławem wybuchnęli śmiechem.

– Eee, a gdzieżby tam… – burknął Zając, kiedy śmiechy ustały. – Toć ja u nas na wiosce tyle żech dziewuch nawyobracoł i miastowych tyż, co to na lato na wioske zjeżdzajom, co se tam działki powykupywały, a każdo jedno to się łodessać łode mnie nie chcioła i ino godoły, że takiego ci seksu to w życiu nie mioły. A dzieciaków co żech naruchoł… Co drugie we wiosce to moje. Już żech wujaszkowi godoł: na niczym ci ja sie nie wyznaje, ino na ruchaniu i na wypitce.

– Człowiek uczy się przez całe życie, drogi Ryszardzie, i jestem pewien, że dogłębny kontakt z naszą Halinką nawet ciebie, tak doświadczonego bałamutnika, nauczy czegoś nowego o kobietach – podsumował Wiesław i poszedł do toalety.

– Ty, wujo, po jakiemu łon godo? Ni jak chłopa nie idzie wyrozumieć.

– Boś tłumok jest, a to jest Profesor, co ma magistra, a prawie doktora się swego czasu dorobił.

– Jak to, wujo?

– A srak! Nie wnikaj, boś za głupi. Wujek jest od gadania, a ty od ruchania. Rozumiesz?

– Tera żech zrozumioł.

Kiedy Profesor wrócił, Jaś złożył mu propozycję:

– Słuchaj, Wiesiu, a może ty byś się z nami do sklepu do Haliny wybrał? Gadane masz jak znalazł, kobita cię lubi, szanuje… Swego czasu, jakeś owdowiał, to latała za tobą, że ho, ho. Pójdziesz, trochę młokosa zareklamujesz, a jak się Halina do niego przekona, to i wszystkim nam na dobre wyjdzie, bo na zeszyt może zacznie częściej dawać, a i za synka, jak się sprawdzi, kto wie, czy jakiej flaszki nie postawi. No co, Wiesiu, pójdziesz?

– Z przyjemnością. – Profesor, rozluźniony alkoholem, wyciągnął się na plastikowym krześle i zapalił viceroja. – Nie było mi jeszcze w życiu dane występować jako rajfur…

Dwóch kandydatów na stręczycieli i jeden kandydat na męską dziwkę nieśpiesznie przemieściło się pod osiedlowy spożywczo-monopolowy sklep Haliny Brytan. Czekali na dogodny moment, kiedy w środku nie będzie klientów.

– Nic się, synek, nie stresuj, będzie dobrze. – Drewniak próbował podnieść na duchu siostrzeńca, wyraźnie zafrasowanego swoją nową rolą. – Nie garb się, głowa do góry i nie gadaj za dużo, żebyś czego głupiego nie palnął. Zresztą Halina jest gaduła, sama jak najęta będzie trajkotała, to i dla ciebie lepiej, boś do gadania niestworzony.

– Oj tak – westchnął Wiesław. – Nasza Halinka sztukę słownych wystąpień rozwinęła w sobie do granic dla przeciętnego zjadacza chleba nieosiągalnych.

Kiedy w końcu sklep chwilowo opustoszał, weszli do środka.

– O jak miło, stara gwardia mnie odwiedziła. – Uśmiechnięta właścicielka wyszła zza lady, żeby przywitać znajomych.

Wyglądała jak podstarzała burdelmama po przejściach: metr osiemdziesiąt wzrostu, plus buty na wysokich koturnach, stukilowe cielsko szczelnie opięte białą sukienką przed kolana z ogromnym dekoltem, z którego wylewały się obfite fragmenty monstrualnych piersi, czarne kabaretki, ostry, kurewski makijaż z brązową tapetą na twarzy, krwistoczerwonymi ustami, czarną henną i sztucznymi, zalotnie podwiniętymi do góry czarnymi rzęsami, a na głowie trwała na barana w postaci burzy blond loków. Z miejsca zaczęła trajkotać:

– No to se, chłopcy, trochę pogadamy, bo się pieruńsko od rana wynudziłam. Same stare dewoty mnie tu dzisiaj nawiedzają. Kobity trochę starsze ode mnie, a jak się jedna z drugą odstrzeli, to uchowaj Boże. Szare toto, wypłowiałe, jakby się do trumny zara kłaść miało albo na zamek i po nocy straszyć. A jedna taka przylazła po kościele, pinda z chustką na głowie, w jesionce chyba sprzed wojny, bo stęchlizną od niej na cały sklep zalatywało, i do mnie gada, czy mnie nie wstyd w moim wieku jak nastolatka po sklepie paradować. To ja do niej: a won mnie ze sklepu, łachudro! Na pole i wróble straszyć! Za kudły przez tę chustkę ją złapałam i wyciepłam na zewnątrz. Nie będzie mnie tu na moim kurwisko stare obrażało…! No ale rozgadałam się, a co tam u was, co to za kawalera żeście mnie tu przyprowadzili? Niebrzydki… – Ponętnym wzrokiem omiotła Ryśka. – Zresztą zara pogadamy, na zapleczu chwilkę klapniemy, winka się napijemy, tylko zamknę.

Halina przekręciła klucz w zamku i wywiesiła tabliczkę „Zaraz wracam”. Towarzystwo przeniosło się na zaplecze. Szefowa posadziła wszystkich przy małym turystycznym stoliku na taboretach i do plastikowych kubków rozlała tanie półsłodkie wino.

– A dobrze, że tego Klepki z wami nie ma – znowu zaczęła mleć jęzorem. – Co wy się tak z tym oszołomem ostatnio widzę prowadzacie…? To wariat jest…! Co on mnie tu przylezie, to z miejsca za politykowanie się zabiera. Nie dalej jak wczoraj jego kobita, też wariatka świętojebliwa zresztą, po mąkę go do mnie wysłała, akurat ja stałam, bo mi Mariolka zaniemogła, cholera jedna mi się ostatnio od roboty miga, sklep pełny, ludziska spokojnie stoją, czekają, ten to, ten tamto, po sklepie jak głupia ganiam, upocona, bo spiekota była pieruńska, a ten oszołom mi politykować zaczyna do klientów, agitacje uskutecznia, że tylko PiS, że hołotę czerwoną pogonić, że ten złodziej, tamten agent, Telewizję Trwam oglądać każe, „Gazetę Polską” czytać, i widzę, że mi się klientela burzyć zaczyna, a i ja sama też słuchać tego odmieńca już nie mogę, to grzecznie z początku mówię: proszę mnie, Marianie, nie politykować tutaj, bo to jest sklep a nie sala sejmowa, tu się handluje, a nie za politykę bierze. Ale on nic, dalej swoje, że złodziei powyzamykać, kraj wyczyścić, Smoleńsk wyjaśnić, na ruskich zaczyna nadawać, potem że Kościół lewaki atakują, dżenderów w przedszkolach, w szkołach uczą, czerwone pajęczyny, i już widzę, że jeden z drugim klient coś by mu tam wygarnął, ale wdawać się z wariatem w dyskusję nie chce, bo to przecie ortodoksa nie przegadasz. To ja się uniosłam i jak nie rykłam: cisza mnie tu proszę! Bo ze sklepu wyciepnę! To się uspokoił, ale pod nosem swoje ciągle coś tam trajkotał. A potem jak już kupował, to do mnie gada przy ladzie, że on by mnie to wszystko na spokojnie wytłumaczył, tobym zrozumiała, w jakim złodziejskim państwie my żyjemy. To ja jemu mówię: dziękuję bardzo, co ja mam wiedzieć, to ja wiem, a czasu na pogaduszki nie mam, bo ja interesu pilnować muszę, a nie o dupie Maryni dyskusje prowadzić. To się obruszył i wyszedł, nawet dziękuję, do widzenia nie raczył powiedzieć… A mnie tam, powiem prosto, koło dupy lata, kto będzie rządził, bo te co przy władzy to zawsze kradli, kradną i będą kradli, a czy to będą jedne czy drugie, to dla mnie osobiście znaczenia nie ma żadnego. A jak głosować idę, a zawsze na wybory chodzę, obowiązek obywatelski spełniam, to na ładnego zagłosuję, żeby chociaż taki pożytek z tego wszystkiego mieć, coby se przynajmniej w telewizorze na przystojnego chłopa popatrzyć. A te z PiS-u to brzydkie jeden z drugim. Na Kaczora patrzeć nie mogę. Małe toto, szpetne, niewydarzone, kobity nie ma, kto wie, czy to nie jaki sodomita albo zoofil, bo z tym kotem mieszka. Ten Brodziński, ten Maciarewicz, wszystko brzydkie, i jeszcze nowy taki jest z Krakowa, Telecki czy Terlecki, siwy, stary, wory pod oczami, jak zbity pies… A Kwaśniewski jak rządził, to aż miło było chłopa pooglądać, chociaż, tak po prawdzie, to kurdupel był, ale jaki zadbany… Garnitury miał zawsze piękne, koszule eleganckie, krawaty, opalony, uczesany, a że pijak, to co? Każden jeden tam na stanowiskach to nic innego tylko pijaństwo, panienki i złodziejstwo. Każden…! A mnie najbardziej to się ten Giertych podobał. Oszołom, co prawda, ale przystojny. Ja to wysokich lubię, a on kawał chłopa, wysoki, postawny, końska taka trochę uroda, ale od razu widać, że chłop silny, mocny, jakby tak złapał, obłapił to ech… Za jedną noc z takim ogierem to sklep cały bym na niego przepisała… Generalnie te z Platformy bardziej zdecydowanie od tych z PiS-u przystojne są. Taki Olechowski albo Rosati, wysokie to, zadbane aż miło na takich chłopów w telewizorze popatrzyć. Ale ten Schetyna brzydki, niewydarzony jakiś, nie podoba mi się. I Tusk też. Pizduś taki, mało męski, sepleni… A ten nowy, co to się teraz pojawił, ten Kukiz, to nieładny wcale, wysuszony taki, artysta niby, a wszystko te artysty to pijaki i narkomany. I po co to się do polityki pcha…? Chociaż kobitę ma ładną i córki też niczego sobie dziewuchy… A tam z nim jeszcze jeden taki jest Liroj czy Merlin, też niby artysta pożal się Boże. On takie hipy-hopy śpiewał, co to nawet śpiewem nazwać nie można, takie gadane do rytmu. Okropieństwo! Oj, ten to już zupełnie brzydal. Małe toto, rude, grubasek taki na krótkich nóżkach. I gdzie to takie niewydarzone się do telewizora pcha…? A ja to wam, chłopcy, powiem, że jest taki jeden nowy, co się mnie strasznie podoba i ja na niego będę głosować. Z Peeselu przystojniak. Jakoś tak się nazywa Kociniak czy Kamasz. Szefem tam ich niedawno został, wysoki, ładny chłop, młody, ogolony zawsze, poubierany elegancko, wygadany. Bo wcześniej tam w tym Peeselu to same truchła były. Ten Pawlak to jakby go z trumny wyjęli, bee, eee, yyy, mamrotał tam coś pod nosem jak przygłup. Potem go tam podmienił ten Pierdziński czy Piechaciński, i ten to był dopiero koszmar. Na pysku brodawka na brodawce… I gdzie to się takie do polityki pcha…? Nie dziwota, że go odsunęli i młodego, przystojnego wzięli… – Halina westchnęła, jednym haustem opróżniła kubek i zapaliła cienkiego mentolowego LD. – No, rozgadałam się… A wy co takie milczki, co nic nie gadacie? Kawalera mnie przedstawcie. Co to za jeden?

Drewniak zgasił papierosa w plastikowej popielniczce, dopił wino i wstał.

– To jest, droga Halinko, mój siostrzeniec Ryszard. Bardzo chciałby cię poznać.

– Ciapaty jakiś taki… – Halina zlustrowała Ryśka krytycznym spojrzeniem.

– Eee, Halinka… Jaki on tam ciapaty…? – Jasio położył dłoń na ramieniu siostrzeńca. – Polak z krwi i kości, z dziada pradziada. Przynajmniej od strony matki na sto procent. No może tam od ojca jaka praprababka na jakiego Mongoła czy Turczyna się zapatrzyła, co to oni u nas przed laty harcowali, ale chłopak zdrowy, jurny, tłumok trochę, ale uczciwy, do rany przyłóż.

– Ja tu bardziej widzę wpływ krwi południowoeuropejskiej. – Profesorskie oko zawisło na twarzy Zająca. – Włochy albo południowa Francja… Optuję za Francją, co można by wiązać z wkroczeniem na ziemie polskie wojsk napoleońskich w początkach dziewiętnastego wieku… Tak czy owak płynąca w żyłach tego młodzieńca gorąca południowa krew czynić go musi osobą temperamentną oraz żywiołowym i namiętnym kochankiem.

– Oj, Wiesiu, Wiesiu, potrafisz zachęcić kobietę. – Halina uśmiechnęła się szeroko. – No, ale pohandlować muszę, zbieramy się, chłopcy.

Kiedy wszyscy stali już przy drzwiach, szefowa zwróciła się do Ryśka:

– Niech przyjdzie po mnie o dziesiątej tutaj do sklepu. Do domu mnie odprowadzi. A co tak nic nie mówi? Niech coś powie.

– Bardzom ja ci jest rady, żem szanownom paniom Haline zapoznoł – wydukał Rysiek.

– Nie panią, tylko Halinka jestem. – Mięsistą dłonią musnęła go zalotnie po policzku. – No to na razie, chłopcy, bo już mnie tu dewoty czekają. Mąki będą kupować i cukry. A wzięłaby jedna z drugą flaszkę wina, wypiła ze starym, dupy pomarszczonej mu dała, to może by mniej marudne toto chodziło…

Zanim wyszli, Profesor kupił trzy piwa karpackie supermocne. Niska cena (dwa złote i dziesięć groszy bez kaucji) oraz dziewięcioprocentowa zawartość alkoholu czyniły ostatnimi czasy ów trunek prawdziwym hitem wśród wolnych strzelców.

Zaraz przed sklepem Jasio zwrócił się do siostrzeńca:

– No synek, dobra nasza, spodobałeś się. Profesorowi podziękuj, bo cię zareklamował jak trza.

– Podziękowoł. – Rysiek dygnął w kierunku Profesora.

– A tera mnie słuchaj uważnie, bo robotę masz. Pójdziesz tera prosto do starej Waciakowej, co na czwartym u mnie w klatce mieszka. Powiesz, żeś jest ode mnie, żeś mój siostrzeniec i dywan przyszedłeś wytrzepać.

– Przy niedzieli mom trzepoć?

– Właśnie o to chodzi, że przy niedzieli, bo Waciakowa to stara komunistka, niewierząca, kleru nienawidzi i takie roboty zleca tylko w niedzielę albo w jakie ważniejsze kościelne święta, żeby na złość kobitom z bloku zrobić. Dywan wytrzepiesz, a porządnie mi trzep, żeby hałas był. Odniesiesz i Waciakowa ci da dziesięć złotych, a jak coś tam jeszcze na księży bąkniesz, że darmozjady, pedofile, to może i nawet z piętnaście. Pieniądze weźmiesz, do spożywczaka na górce pójdziesz i kupisz mleko, sera żółtego najtańszego, chleb i dwa jabcoki. Do domu zaniesiesz i na cmentarz polecisz po kwiaty dla Halinki. Tylko dobre wyszukaj, żebyś mnie przegniłych czy uschniętych nie brał, i nie trupie takie, jak się to one nazywają… chryzantemy, tylko róże jakie wynajdź albo chociaż goździki. Butelkę tam jaką na tym cmentarzu znajdź, wody nalej i wstaw od razu, coby do wieczora się zielsko utrzymało. Prosto z cmentarza do domu, mleka wypij, sera zjedz, prześpij się, żebyś siłę na noc miał, bo sam żeś widział, że Halina jest fest kobita i lekko z nią nie będzie. Z winem na mnie czekaj, sam nie pij, a o papierosy po drodze do wszystkich zagaduj, żeby mnie kilka chociaż do domu przynieść. No ganiaj, synek!

– A piwo? – Rysiek pożądliwie spojrzał na trzymane przez Profesora trzy karpackie.

– Nie dla psa kiełbasa! – burknął Jasio. – Już cię tu nie ma!

3.

Profesor z Drewniakiem usadowili się na ławce w parku przy promenadzie. Milczeli, rozkoszując się trunkiem. Ich ogorzałe twarze oświetlało gorące sierpniowe słońce. Mieszkańcy osiedla, głodni niedzielnego rosołu i schabowego, zniknęli w pobliskich wieżowcach z wielkiej płyty, zostawiając wolnych strzelców z krukami i wronami, które pozbawione obecności intruzów krążyły pomiędzy drzewami, kracząc zapamiętale.

– Powiedz no mi szczerze, Wiesiu. – Jasio spojrzał w przekrwione oczy Profesora. – Co ty w ogóle, chłopie, robisz z takimi ludźmi jak ja czy Marian? Może i ten Marian pieniądze tera jakieś ma, ale to prosty chłop, zwykły elektryk, i to kiepski, a ty jesteś inteligent, człowiek wykształcony, na uczelni żeś pracował, prawdziwym profesorem mogłeś zostać. Co to się porobiło, żeś ty tak zszedł na psy…? A to prawda co mówią, żeś ty w opozycji działał, w Solidarności…?

Profesor pociągnął sążnistego łyka piwa i zapalił viceroja. Był pijany, co czyniło go rozmownym i skłonnym do zwierzeń. Depresja uleciała.

– Widzisz, Jasiu, komunistów nigdy nie lubiłem, ale żeby od razu z nimi walczyć…

– No, ale mówią, żeś ty walczył. Solidarność, strajki jakieś, z esbekami się biłeś podobno…

– W Solidarności chwilę rzeczywiście byłem, strajk studencki poparłem i jednemu esbekowi przypierdoliłem aż miło. I to by było na tyle, jeśli chodzi o moją walkę z systemem, a to wszystko oczywiście dla kobiety… Dla mojej Ewci kochanej…

– Jakże to? Toż to od niejednego słyszałem, żeś ty sam jeden czołgi szturmował w osiemdziesiątym drugim na demonstracji u nas w Alejach.

– Ja też słyszałem, ale z walką z komuną to nic wspólnego niestety nie miało…

– Jak to? Tyś mógł przecie tam zginąć!

– W tamtym momencie, Jasiu, znaczenia to dla mnie nie miało żadnego… W takim stanie byłem, że prawie nic nie pamiętam… Ale rzeczywiście mówili, że mało brakło, a bym pod tym czołgiem wylądował. Szczęśliwie w ostatniej chwili mnie odciągnął znany wtedy w mieście dysydent, nie pamiętam nazwiska, Morawski czy Morawiec…? Po tym go zresztą strasznie zomowcy spałowali, skakali po nim skurwysyny podobno, nogę mu zmiażdżyli i chłop kaleką na całe życie został. A mnie nie pobili, bo tam jeden z tych zomowców co dowodził, to był ojciec mojej studentki, którego dobrze znałem, bo co sesja to do mnie z koniakami przychodził, żeby córeczkę przepchnąć, bo tłumok z niej był straszny. A u tego Józka, teraz sobie przypomniałem, że Józef mu było na imię, Józef Morawiec, to potem w szpitalu byłem, żeby podziękować i on się strasznie wzruszył, że ja życie swoje chciałem dla ojczyzny poświęcić. Nie wyprowadzałem go z błędu, bo trochę mi głupio było. Ja zdrowy, a on, bidula, przez moją głupotę skatowany, ze zmiażdżoną nogą… I fama po mieście poszła, że ja jestem bohater narodowy…

– To ja już, Wiesiek, nic nie rozumiem. Powiedzże mnie: jak nie dla ojczyzny, to po kiego chuja ty żeś z gołymi rękami na te czołgi poleciał?

– Takich szczegółów, Jasiu, to ja nie pamiętam… W ciągu wtedy byłem, bo mnie Ewcia przez to moje picie zostawiła… W Kryształowej od rana urzędowałem. Co chwila ktoś wpadał, ktoś wypadał, poruszenie na mieście. Paru esbeków wjeżdżało, po sto gramów przyjmowali i dalej inwigilować w miasto. Za chwilę znowu jacyś z opozycji dla kurażu przed akcją coś tam na szybko obalili i już ich nie było. A ja piłem równo ze wszystkimi. Ludzi w mieście z każdej opcji znałem, bo wybitnie rozrywkowo byłem usposobiony i kompanem do zabawy byłem przednim. Całe lata siedemdziesiąte przebalowałem… Do partii się nie zapisałem, ale i do opozycji też się nie garnąłem. Liczyły się tylko wino, kobiety i śpiew… Uspokoiłem się dopiero, jak Ewcię moją na początku lat osiemdziesiątych poznałem. Studentką moją była. Jak to mówią: miłość od pierwszego wejrzenia… Porządna kobieta z dobrej rodziny o tradycjach patriotycznych, a nie jak te kurwy, z którymi się prowadzałem… I ona mnie od tego picia odciągała… W Niezależnym Zrzeszeniu Studentów działała. Strajk studencki u nas na politechnice organizowała i ja ten strajk dla niej poparłem, a potem do Solidarności się zapisałem, też dla niej. Problemy przez to zacząłem mieć, esbecja mnie nachodziła, ale jakoś się od współpracy z nimi migałem, chociaż skurwysyny potrafili człowieka podejść…

– Ale jak to tam, Wiesiu, z tymi czołgami było?