Nie rób scen, Flora - Martyna Pustelnik - ebook + audiobook + książka

Nie rób scen, Flora ebook i audiobook

Pustelnik Martyna

4,1

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Czy można zagrać… (w) miłość?

Flora, niespełniona, choć zdolna aktorka dostaje propozycję życia. W spektaklu u znanego i cenionego reżysera ma zagrać mitologiczną postać, Psyche. To dla niej szansa jedna na milion – wreszcie ją docenią, a drzwi teatrów i plany filmowe staną przed nią otworem. Co może pójść nie tak?

Wszystko…

Partnerem Flory – Erosem – jest Maks Stankiewicz: gwiazda polskiego kina, celebryta, a przede wszystkim dawna miłość aktorki,  jeszcze z  czasów akademii teatralnej.

Florentyna Mikołajczyk nie zamierza jednak zaprzepaścić swojej życiowej szansy. Przecież da radę wcielić się w zakochaną do szaleństwa Psyche. Jest wszak profesjonalistką! A może to dobra okazja, by zemścić się za złamane przed laty serce?

 

Przed Państwem Florentyna Mikołajczyk i Maks Stankiewicz w… rolach życia.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 487

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 12 godz. 52 min

Oceny
4,1 (269 ocen)
137
66
41
17
8
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
nataliaksz

Nie oderwiesz się od lektury

Rewelacja! Dawno nie czytałam tak dobrego, niejednowymiarowego romansu. Książka jest zabawna, urocza, a jednocześnie pełna mądrości. Pokochałam bohaterów, nie tylko Florę i Maksa, ale też całą rodzinę Mikołajczyków, An, Gucia, Xawiera. Jeśli uwielbiacie motyw enemies to lovers, powrót do dawnej miłości, slow burn, a to wszystko okraszone sarkastycznymi dialogami, czytajcie koniecznie!
60
Izabela_1977

Nie oderwiesz się od lektury

świetna książka, przemyślana historia, dobrze wykreowani bohaterowie, polecam!
40
krarad

Nie oderwiesz się od lektury

Jest humor, są żarty językowe i zabawne bardzo polskie nawiązania. Bohaterowie przerzucają się cytatami i aluzjami literackimi i popkulturowym. Do tego historia nie jest tylko prostym romansem z koniecznymi perypetiami i happy endem. A Maksowy opis depresji bardzo prawdziwy.
40
BeataWasiak

Dobrze spędzony czas

Na początku myślałam, że będzie banalnie, ale jednak nie. Było zabawnie, czasem trochę zaskakująco, ale nie banalnie, choć można było przypuszczać jak się skończy. Język nie żenujący, i poczucie humoru powodują, że można się uśmiechnąć i to nie raz. Jeśli chcesz odetchnąć, to weź tę książkę do ręki:)
40
Tynka2901

Nie oderwiesz się od lektury

Super, super i jeszcze raz super! Nie zliczę łez jakie wylałam ze śmiechu i wzruszenia. Polecam!!!
30

Popularność




 

 

 

 

Copyright © Martyna Pustelnik, 2022

Copyright © Wydawnictwo Poznańskie sp. z o.o., 2022

 

Redaktorka prowadząca: Joanna Jeziorna-Kramarz

Marketing i promocja: Andżelika Stasiłowicz

Redakcja: Katarzyna Dragan

Korekta: Damian Pawłowski, Anna Zientek

Projekt typograficzny, skład i łamanie: Grzegorz Kalisiak

Projekt okładki i stron tytułowych: Sara Kowalczuk-Fijałkowska

Fotografia autorki na skrzydełku: Katarzyna Zawidzka

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej: Dariusz Nowacki

 

Zezwalamy na udostępnianie okładki książki w internecie.

 

eISBN 978-83-67324-88-5

 

Niniejsza książka jest dziełem fikcyjnym. Wszystkie wydarzenia są wytworem wyobraźni autorki. Wszelkie podobieństwo do osób prawdziwych jest całkowicie przypadkowe i niezamierzone.

 

CZWARTA STRONA

Grupa Wydawnictwa Poznańskiego sp. z o.o.

ul. Fredry 8, 61-701 Poznań

tel.: 61 853-99-10

[email protected]

www.czwartastrona.pl

 

 

 

 

 

Czasami myślę, że niektóre wybory życiowe powinny zawierać w pakiecie takie ostrzeżenia, jakie drukują na opakowaniach papierosów.

„Palenie powoduje raka i choroby płuc”.

„Ukończenie szkoły aktorskiej powoduje bezrobocie i konieczność wprowadzenia się do swojej starszej siostry”.

A miało być tak pięknie. Miałam grać w Teatrze Narodowym i być drugą Beatą Tyszkiewicz.

Zamiast tego prowadzę zajęcia w Białołęckim Ośrodku Kultury i od czasu do czasu biorę udział w spektaklach teatru eksperymentalnego. Na które to spektakle nie przychodzi nikt, nawet moja własna rodzina. Co jest trochę smutne, biorąc pod uwagę, że mam piątkę rodzeństwa – chociaż jedno mogłoby się pofatygować i zobaczyć, jak biegam nago po scenie, umazana niebieską farbą ze skorupkami jajka we włosach. Jeśli nie Lena, to chociaż Mela, w końcu mieszkamy razem.

Chyba po prostu mają mnie już dość. A ja tak bardzo, bardzo chciałabym im pokazać, że jestem prawdziwą aktorką, nie tylko dziewczyną znaną z reklamy jednej z sieci komórkowych i dubbingu krowy w jakiejś niskobudżetowej podróbie disnejowskiej „Krainy Lodu”.

Dlatego kiedy mój telefon dzwoni i widzę na ekranie nazwisko Ksawerego „Xaviera” Dąbrowskiego, dawnego znajomego ze szkoły teatralnej, moje serce zamiera. Ksawery jest jednym z bardziej znanych reżyserów młodego pokolenia. Był nominowany do Paszportu Polityki i Złotych Lwów. I do nagrody Największego Buca Szkoły Teatralnej, którą przyznawałam w swojej głowie każdego roku tej gehenny, jaką były studia na wydziale aktorskim. Nigdy oczywiście nie wygrał. Ten tytuł należał niezmiennie do Maksa Stankiewicza. Ale gdyby nie Maks, Xavier na pewno nosiłby z dumą palmę zwycięstwa i machał mi nią przed nosem, jakby była Oscarem (do którego, swoją drogą, też był już nominowany).

Drżącymi dłońmi naciskam zieloną słuchawkę na ekranie telefonu.

Kilka tygodni temu, w przypływie desperacji, zapytałam go, czy nie słyszał o jakimś ciekawym castingu dla kogoś o moim emploi. Powiedział, że da znać.

Czysta kurtuazja w stylu: „odezwiemy się do pani”, „koniecznie musimy się zobaczyć”, „bardzo chętnie przeczytam twój sześciusetstronicowy tomik poezji o Trockim”, pomyślałam, ale najwyraźniej nie.

– Hola, Flora – wita mnie swoim pretensjonalnym tonem.

Xavier zawsze brzmi, jakby dopiero co wciągnął kreskę koki w toalecie. I zazwyczaj jest to prawda.

Oczami wyobraźni widzę, jak siedzi nad swoim podwójnym espresso, w kardiganie zarzuconym na gołe ciało i czarnym berecie przymocowanym do idealnie ufryzowanych, chociaż przerzedzonych rudych włosów.

– Hej, Xav – odpowiadam, starając się ukryć zdenerwowanie.

Dobrze, że przez telefon nie widać, jak bardzo pocą mi się dłonie.

– Słuchaj, popytałem wśród znajomych, tak jak prosiłaś, ale niestety nikt nie szuka kogoś z twoimi… umiejętnościami.

Ostatnie słowo wypowiada, jakbym, nie wiem, oferowała usługi połykaczki ognia albo żonglowania stopami. Boże, Xav, jestem aktorką, a nie cyrkowym dziwakiem, wiesz przecież, reżyserowałeś przeklętego „Otella”, w którym byłam Desdemoną.

– Och, no trudno, dzięki za…

– Ale tak sobie pomyślałem, że może byś chciała wziąć udział w moim nowym projekcie. Wracam na deski teatru, czuję, że film mnie ogranicza, nie stanowi już dla mnie wyzwania. Jestem w nim za dobry. „Szkło” zdobyło trzy Złote Lwy w Gdyni i było polskim kandydatem do Oscara, a to przecież mój debiut… mam wrażenie, że za łatwo mi wszystko przychodzi. Muszę wyjść ze strefy komfortu. A praca z tobą jest tak daleko od strefy komfortu, jak tylko się da.

To chyba nie jest komplement.

– Hmm… a co to za projekt? – pytam, nawet nie wiem po co. W tym momencie jestem tak zdesperowana, że zagrałabym w dwugodzinnym monodramie o żylakach odbytu.

(Boże, żeby to tylko nie był dwugodzinny monodram o żylakach odbytu).

– Erotyczna fantasmagoria na temat mitu o Erosie i Psyche z elementami historii Hadesa i Persefony oraz prozy Bukowskiego i Zadie Smith.

Monodram o żylakach nagle nie wydaje się taki zły.

– I chciałbyś mnie w roli…

– Psyche oczywiście. Pamiętasz, jak wystawialiśmy „Dziady”, gdzie grałaś Zosię, i profesor Samozwaniec powiedziała ci, że jesteś stworzona do roli dziewic?

Dzięki za przypomnienie, Xavier. Ta stara mazepa spojrzała na mnie i po jednej nutce uznała, że wyglądam na nieruchalną.

– Proponujesz mi główną rolę w swojej sztuce? Dlaczego?

– Jesteśmy kolegami ze szkoły, powinniśmy sobie pomagać – odpowiada Xavier.

Z jakiegoś powodu mu nie wierzę. To wszystko śmierdzi na kilometr. Ale podobno darowanemu koniowi nie zagląda się w zęby. Może właśnie dlatego, że jedzie mu z pyska. Na kilometr. Tym razem odpuszczę przegląd dentystyczny i po prostu zaprowadzę moją nową kobyłkę do stajni.

– Wchodzę w to – mówię, czując, że pewnie będę tego żałować.

Z entuzjazmem szczeniaka sikającego na dywan wracam do mieszkania Meli.

To dla mnie duża szansa. Ogromna nawet. Teatr to całe moje życie. Wiedziałam, że chcę grać praktycznie od momentu, kiedy mój mózg nauczył się wytwarzać jakiekolwiek sensowne połączenia neuronalne.

Od razu połączył mnie i bycie aktorką w jedno wiązanie i nic nie było w stanie tego rozdzielić. Nawet wada wymowy, którą pokarały mnie moje geny.

W przedszkolu walczyłam o najlepsze role, ciągnąc koleżanki z większym zacięciem recytatorskim ode mnie za włosy. Jako że miałam wtedy problem z wymawianiem „r”, musiałam kontrolować rywalki.

Kiedy z tego wyrosłam, zaczęłam wystawiać w domu prowizoryczne sztuki teatralne, zaprzęgałam do zabawy całe moje rodzeństwo. A gdy spektakl nie spotkał się z życzliwym przyjęciem widowni składającej się z mojej rodziny, sąsiadów, czasem nawet ekipy remontowej z domu obok, patrzyłam na nich oburzonym wzrokiem i pytałam:

– A państwo dlaczego nie klaszczą? Nie mają rączek?

(Spokojnie, teraz już tak nie robię. Przynajmniej nie na trzeźwo).

Mam to szczęście, że urodziłam się w rodzinie ludzi ze sporą tolerancją dla artystycznych zapędów. Moja mama szyła mi kostiumy i malowała scenografię, a tata woził na kolonie artystyczne i konkursy recytatorskie. Rodzice płacili też za logopedę i kursy przygotowawcze do Akademii.

Dlatego tak strasznie mi wstyd, że mam już prawie trzydzieści lat i niczego szczególnego nie osiągnęłam. Tyle pracy i kasy, a ja… no właśnie.

Może ta rola u Xaviera coś zmieni. Pozwoli mi rozwinąć skrzydła. I w końcu wyprowadzić się od mojej starszej siostry. A Bóg mi świadkiem, że to już najwyższy czas.

To nie tak, że nie lubię Meli. Lubię ją. To moja siostra. Po prostu jesteśmy bardzo różne. Ona jest życiowo ogarniętą kobietą sukcesu, a ja jestem sobą.

Jeśli mam być szczera, to Mela jest ostatnią z moich sióstr, z którą bym chciała mieszkać. Niestety, jest też jedyną z własnym, kilkupokojowym mieszkaniem w stolicy. Lena mieszka w środku lasu, Lila w kawalerce, a Pola? Kto wie, co teraz robi Pola. Chyba wprowadziła się do Karola. Jest jeszcze mój brat Klimek, ale on wynajmuje z dwójką kolegów klitkę koło szpitala, w którym pracuje.

Więc gdy pół roku temu czynsz w moim mieszkaniu podskoczył o połowę, a lodówkę i portfel wypełniała głównie pustka, nie miałam wyboru – przepełniona wstydem spakowałam się do kilku walizek i wprowadziłam do sterylnego mieszkania Meli na Wilanowie.

Prócz szpitalnej czystości, porannych dźwięków uprawiania sportu i niezręcznych wegekolacji spędzanych na gadce szmatce mieszkanie z Melą ma jeszcze jeden zasadniczy minus – moja siostra mieszka z wcieleniem samego szatana. Z bestią z najdalszego kręgu piekła. Istnym Behemotem. Wściekle rudym i rudo wściekłym kotem Gędźbym.

Gdy tylko otwieram drzwi, żeby wejść do środka, rzuca się na mnie z pazurami wycelowanymi prosto w moją twarz. Skubaniec wie, że jest mi ona potrzebna do pracy, i próbuje mi ją oderwać od czaszki. Nie wiem, kto drze się głośniej: ja czy ta bestia, uparcie nazywana przez moją siostrę kotem.

Kiedy w końcu udaje mi się go zrzucić, jestem spocona jak maratończyk.

– Dlaczego mnie nienawidzisz? – pytam ogoniastą potworę, która wpatruje się we mnie ślepiami pełnymi niechęci i pogardy.

W odpowiedzi otrzymuję jedynie syk. Zdejmuję buty i siadam na kanapie, uważając, żeby nie załapać się na dogrywkę. Kanapa, jak wszystko w mieszkaniu Meli, jest wyprana z wszelkiego koloru i charakteru. A przecież moja siostra jest architektem wnętrz. Nie wiem, czemu upiera się, żeby jej było najnudniejsze pod słońcem, ale podobno mieszkanie powinno odzwierciedlać charakter właściciela, więc może o to chodzi.

Nalewam sobie kieliszek drogiego wina, licząc, że Mela nie zauważy jego braku, i wyjmuję telefon z kieszeni. Rodzinny czat grupowy, jak co dzień, wita mnie miriadą nieprzeczytanych wiadomości. Jak na ósemkę aktywnych zawodowo osób, mamy naprawdę sporo czasu, żeby do siebie wypisywać.

Przelatuję wzrokiem przez elaborat Leny na temat jej najnowszego obrazu, garść narzekań Klimka na pacjentów oraz polską służbę zdrowia i serię pytań mamy, czy wszyscy będziemy na imieninach babci, plus ile z nas nadal nie je mięsa, bo babcia myśli zrobić bigos.

 

 

Ja: Nadal wege. Raczej będę.

 

 

Ja: Zgadnijcie co? Dostałam rolę w nowym spektaklu :)

 

 

Lila: Znowu będziesz pić sztuczną krew i symulować orgię?

 

 

Lena: Udawać psa ruchającego kanapę?

 

 

Lena: Wycinać nożem obrys kutasa na manekinie?

 

 

Lena: Nosić tę perukę, w której wyglądasz jak porno wersja Hagrida?

 

 

Ja: …nie. Xavier zaproponował mi główną rolę w swoim nowym spektaklu

 

 

Tata: Ten Xavier? Nadzieja polskiej kinematografii?

 

 

Dopiero gdy to potwierdzam, doczekuję się gratulacji i słów wsparcia.

 

 

Mela: Czy to oznacza, że wkrótce się wyprowadzisz?

 

 

Przewracam oczami, chociaż to raczej próba żartu.

Wiem, że już to mówiłam, ale naprawdę lubię Melę. Po prostu ona jest zupełnie inna niż ja. Rozsądna. (Gdyby była Pocahontas, wybrałaby Kocouma). Może to dlatego, że jest z nas wszystkich najstarsza. To na pewno nie jest łatwe zadanie – być najstarszą z szóstki rodzeństwa. Tą idealną. Zawsze z czerwonym paskiem, zawsze ze stypendium, zawsze z planem na siebie. Chociaż kto wie, Meli chyba to wszystko przychodzi naturalnie. Może bycie idealną wyssała z mlekiem matki, nie zostawiając nic dla tych, którzy urodzili się później.

Jakby w odpowiedzi na moje myśli, Mela wchodzi do mieszkania. Ma na sobie strój do padla.

Mela lubi uprawiać sport. Tak po prostu. Lubi siłownię, basen, padla, jogę. Ja uprawiam sport, bo muszę być w formie – aktor pracuje swoim ciałem. Ale uwierzcie mi, nienawidzę każdej przepoconej minuty treningu i jeśli kiedyś przejdę na aktorską emeryturę, wystawię każdej siłowni zakaz zbliżania się do mnie na dwieście metrów.

Tymczasem Mela sama z siebie wstaje o piątej rano tylko po to, żeby pobiegać. I nie, nie biegnie w żadnym celu, na przykład do cukierni albo na pociąg, który ma zaraz odjechać. Biegnie sobie tak o, bo pomaga jej to pozbierać myśli. Nie wiem, jakie myśli trzeba zbierać o piątej rano, ja zazwyczaj mam jedną: „chcę spać”, i nie trzeba jej wcale zbierać, jest całkiem mocno przytwierdzona do moich powiek.

– Twój kot znowu chciał mi wydrapać oczy – mówię zamiast powitania. – Zaczynam podejrzewać, że mnie nienawidzi.

– Może to dlatego, że próbowałaś go otruć przy pierwszej okazji – odpowiada Mela.

– Nie próbowałam! Skąd miałam wiedzieć, że koty nie mogą pić mleka! To wina wszystkich kreskówek! Wprowadzają ludzi w błąd.

– Skoro czerpiesz swoją wiedzę o świecie z kreskówek, to mam dla ciebie dobrą wiadomość: pianina tak naprawdę nie spadają ludziom na głowę, a po niebie nie da się latać w puchatych, różowych chmurkach – mówi Mela, po czym odkłada rakietę na specjalnie przygotowane do tego miejsce. – Jadłaś coś?

Kręcę głową. Pomiędzy zajęciami dla dzieciaków a telefonem Xaviera nie miałam nawet czasu, aby pomyśleć o jedzeniu.

– Może zamówimy pizzę? – proponuję.

– A może dla odmiany ugotujemy coś sensownego? Kupiłam organiczne kimchi.

– Przez ugotujemy masz na myśli…

Mela przewraca oczami. Zna mnie i moją awersję do noży kuchennych.

– Nakryj chociaż do stołu. I nalej mi też trochę tego czerwonego wina. O ile nie wylałaś go całego na dywan.

– Nie tym razem! – odpowiadam, dumna z całego tygodnia bez plam. Przynajmniej bez tych na dywanie, bo na ubraniu i honorze wpadło parę w ciągu ostatnich kilku dni.

– To dobrze. Myślę, że nawet perski splot nie przeżyje kolejnej wizyty w pralni.

Dwadzieścia minut później kolacja jest gotowa, a mój żołądek bardzo szczęśliwy. Jednym z niewielu plusów mieszkania z Melą jest to, że świetnie gotuje.

Siedzimy na balkonie, z kieliszkami w ręku, wcinamy autorską wariację na temat wegebulgogi i patrzymy, jak czerwień zachodzącego słońca wlewa się w nowoczesne apartamentowce osiedla. Jasne refleksy barwią ciemne włosy mojej siostry na rudy kolor i przez chwilę wygląda dokładnie jak jedna z kobiet na obrazie prerafaelitów.

Z całej naszej siostrzanej piątki Mela ma najbardziej klasyczną urodę – taką z filmów z Marleną Dietrich albo Gretą Garbo. Trochę staroświeckie fryzura i makijaż postarzają ją, odejmują jej nieco uroku, ale wciąż jest, na swój własny babcino-bibliotekarski sposób, piękna.

– Mam nadzieję, że wiesz, że żartowałam z tym wyprowadzaniem się – mówi Mela, gdy jesteśmy przy drugim, może trzecim kieliszku wina.

– Mhm – odpowiadam z ustami pełnymi kapusty.

– Dobrze jest kogoś tu mieć… Gdy całe życie mieszkało się z ludźmi, mieszkanie samemu wydaje się takie… ciche.

Nie musi kończyć, obie wiemy, że chodzi o Dawida. Z Melą zawsze chodzi o Dawida.

– Spokojnie, zanim spektakl wejdzie na deski, czekają nas miesiące przygotowań. Tak łatwo się mnie nie pozbędziesz.

Mela uśmiecha się lekko. Pomimo wady zgryzu (reranie jest u nas rodzinne) wygląda uroczo. Jest jedną z tych osób, którym uśmiech transformuje całą twarz, zmienia z ładnej w piękną.

Telefon rozbrzmiewa dźwiękiem przychodzącej wiadomości.

„Na mailu masz tekst. Zapoznaj się z nim. X.”

– Muszę się przygotować do roli – mówię do Meli, podnosząc się ze zbyt wygodnego krzesła balkonowego.

– Nie zapomnij wstawić kieliszka do zmywarki!

Przewracam oczami i zabieram całą butelkę ze sobą do pokoju.

Wino bardzo się przydaje, bo tekst jest – jak to najlepiej ująć? – wymagający. Czyta się to jak coś, co stworzył Warlikowski, będąc na haju. Całość jest skomplikowana, trudna, czasami wręcz dziwnie nadęta, ale dobra. Naprawdę dobra. Balansuje na granicy pseudointelektualizmu i grandilokwencji, ale wydaje mi się, że jej nie przekracza.

Xavier używa mitu o Erosie i Psyche, aby komentować aktualną sytuację, związaną z ruchem #metoo, marszami kobiet, feminizmem. Opowiada o roli kobiety, potrzebie sprawczości i przynależności. Jasne, jest tam dużo erotyki, za dużo jak na mój gust, ale to nie jest seks dla samego seksu. Za każdym razem gdy Eros i Psyche odbywają stosunek, ona jest coraz bardziej zniewalana. Jej psychika zapada się z każdym spotkaniem i trudno jej odróżnić, czy to jeszcze miłość, czy już uzależnienie.

Znam to uczucie aż za dobrze. Po kilku naprawdę toksycznych związkach wylądowałam na terapii, słuchając podcastów Okuniewskiej w zapętleniu.

Był Bastian, który w sprawach seksu nie rozumiał słowa „nie”, Alek, który zdradzał mnie z moją najlepszą koleżanką z roku, i Ryszard, dla którego byłam po prostu szparką do zapchania. No i Maks… Może nie był moim chłopakiem, ale i tak dołożył trzy grosze do mojego funduszu traum.

Krótko mówiąc, w sprawach miłosnych mam spore, choć dość przykre doświadczenie. Dlatego tak szybko rozumiem, jak czuje się Psyche – zakochana w kimś, kogo tak naprawdę nie zna. W kimś, kto jest dla niej bogiem i potworem. Kto rozdaje karty – wykorzystuje ją co noc i znika co rano.

Bohaterka dramatu Xaviera jest zagubiona, chce odnaleźć miłość, ale jednocześnie swoją tożsamość, w efekcie ­traci jedno i drugie. Wszystko, co robi, jest szalone, desperackie, ale tak ludzkie, że trudno nie odnaleźć w niej cząstki siebie.

Dawno nie czytałam tak wielowarstwowej postaci kobiecej. I to jeszcze napisanej przez mężczyznę. Muszę przyznać, że mój napuszony kolega mnie zaskoczył.

„Tekst jest świetny! Nie mogę się doczekać prób!” – piszę do Xaviera.

Odpowiada jedynie kciukiem.

„Ach, i daj znać, kto będzie grał Erosa. Gelner? Bielania? Ziętek?”

„Niespodzianka”.

Typowy Xavier. Robi wszystko, abym umierała z ciekawości.

W normalnej sytuacji byłabym w stanie się domyślić, kogo zaangażuje, w końcu teatry mają dość stałą kadrę. W Dramatycznym byłby to pewnie Szczepaniak, w Kamienicy – Kamil Kula, w TR – Maćkowiak i tak dalej. Tylko że to Xavier, on wszystko robi inaczej. Jest cudownym dzieckiem polskiej sztuki, więc wszyscy na wszystko mu pozwalają. Włącznie z robieniem spektaklu gościnnego z obsadą z kosmosu.

Wstaję z łóżka i podchodzę do biurka. Drukuję sobie cały dramat – chcę od razu zabrać się do roboty. Czytam tekst jeszcze raz i robię na marginesie notatki. Muszę lepiej zrozumieć moją bohaterkę, wejść w jej skórę, jeszcze zanim postawię stopę na deskach teatru.

Uwielbiam ten pierwszy moment pracy z tekstem. To jak poznawanie nowej osoby, która wkrótce stanie się twoją najlepszą przyjaciółką – chcesz wiedzieć o niej wszystko, ale na razie jest tajemnicą. Musisz się postarać, włożyć sporo czasu i cierpliwości, odsłaniać jej nowe oblicze krok po kroku, zadawać pytania, uważnie słuchać i, broń Boże, nic nie zakładać z góry. Przechadzam się po pokoju i ćwiczę niektóre kwestie na głos. Szukam w głowie inspiracji i manieryzmów, które mogą mi pomóc. Jasne, ostatecznie będzie to wizja Xaviera, on pomoże mi przywołać Psyche do życia, ale lubię przyjść już z pewnymi pomysłami.

Co mówi o niej sposób chodzenia? Ma jakieś tiki? Jak akcentuje słowa? Czy jej śmiech jest piskliwy, czy może chrapliwy?

Staję przed lustrem i próbuję założyć maskę głównej bohaterki, na chwilę stać się kimś innym. Nie jestem już Florą z grzywką obciętą przez starszą siostrę i krzywą kreską na powiece namalowaną czarnym eyelinerem. Jestem Psyche, namiętną, szaloną i odważną kobietą, która zrobi wszystko, aby odzyskać to, co jej odebrano.

Po drugiej stronie drzwi kot miauczy dziko i drapie w drewno z subtelnością Jacka Nicholsona z „Lśnienia”.

– Wpuść go, chce, żebyś go pogłaskała! – woła Mela ze swojego pokoju.

– O koniu trojańskim na pewno też tak mówili – odpowiadam.

Ale nadal jestem w roli, a Psyche na pewno otworzyłaby te drzwi.

Gędźby natychmiast się na mnie rzuca, drze moje rajstopy na strzępy. Ignoruję cieknącą krew, próbuję go pogłaskać, zwalczyć nienawiść miłością, ale on tylko prycha z pogardą i, jak gdyby nigdy nic, rozsiada się na moim łóżku.

 

 

 

Z czegoś muszę zrezygnować: z nauczania dzieciaków albo z teatru eksperymentalnego. Obie prace są ważne, obie dają mi satysfakcję. Teatr eksperymentalny dodatkowo przynosi pieniądze, których tak bardzo mi potrzeba. A jednak wybieram kółko teatralne „Maski”. Nie mogę inaczej – praca z dzieciakami jest niezbędnym składnikiem przepisu na szczęście, który próbuję ostatnio ułożyć. Bez naszych wspólnych zajęć zupełnie bym się pogubiła.

Moi koledzy z teatru nie znoszą tego najlepiej. Patrzą na mnie z wyrzutem, a ja czuję się jak Cezar w idy marcowe.

– Nie wierzę, że się sprzedałaś – mówi Roman, szef nieformalnego Teatru Performatywno-Eksperymentalnego.

Chcę mu powiedzieć, że nie mam zamiaru skończyć jak on (jest po czterdziestce i wynajmuje od swojego siostrzeńca osiem metrów pokoju na dalekim Targówku), ale to by tylko pogorszyło sprawę, więc jak prawdziwa wojowniczka po prostu zaciskam zęby.

Najgorsze jest to, że on ma rację. W jakiś sposób się sprzedałam, zrezygnowałam z własnej godności, pisząc wtedy do Xaviera. Nie czuję się z tym najlepiej.

Powinnam dostawać role ze względu na swój talent, a nie znajomości. Obiecuję sobie, że to pierwszy i ostatni raz. Zresztą, Xavier zatrudnił mnie, bo owszem, zna mnie, ale też dzięki temu wie, że jestem dobrą aktorką. Przynajmniej taką mam nadzieję.

– Nie słuchaj go – mówią An, moja ulubiona osoba w całym teatrze. – Po prostu jest zazdrosny. To dla ciebie wielka szansa!

Przytulam An z całej siły. Tylko na nich mogę liczyć.

– I załatw mi bilety w pierwszym rzędzie na premierę. Najlepiej gdzieś obok Julii Wieniawy.

Z jakiegoś powodu An są ogromnymi fanami Julii. Reklamę Apartu grali na zapętleniu aż do kwietnia.

– Dokończysz chociaż ten sezon z nami? – pyta Laura, moja dublerka i szatniarka w jednym.

Wzdycham ciężko. Od wczoraj Xavier wysłał mi z dziesięć wiadomości o tym, że wynajął już salę w teatrze i chciałby zacząć próby jak najszybciej. Nie wiem, co znaczy jak najszybciej ani ile będą trwały próby. Skaczę w ten spektakl na główkę i z zamkniętymi oczami. Oby chociaż ratownik był przystojny.

– Postaram się dokończyć, ale… na twoim miejscu szykowałabym się na wielki debiut.

Po jej minie trudno stwierdzić, czy się cieszy, czy smuci, nigdy nie była specjalnie ekspresywna.

Cztery godziny później, po skończonym spektaklu, kiedy staram się zmyć niebieską farbę z moich naturalnie ciemnych włosów, do garderoby wkracza Xavier.

Nie mam pojęcia, skąd wiedział, żeby mnie tu znaleźć. Raczej nie chwalę się tym spektaklem, który, nawet jak na eksperymentalne standardy, jest dość odjechany. Gram w nim ostatniego rajskiego ptaka, który wykluwa się i przemierza świat zniszczony przez konsumpcjonizm. Na końcu spektaklu ludzie-kruki rozdziobują mnie jak orzeł wątrobę Prometeusza.

Xavier jest dokładnie taki, jak go zapamiętałam – tak wysoki, jak rudy i jeszcze bardziej nadęty. Ma na sobie pasiasty golf i, oczywiście, okulary zerówki. Pod nosem wyrasta mu mikrowąsik w stylu osiedlowego Clarka Gable’a. Podchodzi do mnie i całuje powietrze z każdej strony mojej głowy, omijając policzki o dobre kilkanaście centymetrów.

– Hooola, Flooora! – wita mnie swoim przeciągłym nosowym głosem.

Jego kłujący wzrok zatrzymuje się na mojej twarzy, na farbowanych gołębich piórach, które przykleiły mi się do facjaty niczym wenecka maska.

Zamiast, jak każda normalna osoba, odkleić pierze z nosa, próbuję je zdmuchnąć, sapię przy tym jak parowóz i zezuję na środek nosa. Domyślam się, że Xavier umiera z żenady, obserwując moje starania. Kolana mi miękną, nic jeszcze nie podpisaliśmy, jeszcze ma szansę się wycofać, gdy tylko zobaczy, jaką niewydarzoną niedorajdą jestem. Czy dlatego tu przyszedł? Żeby się wycofać?! Mam paść przed nim plackiem i błagać go, żeby jednak dał mi szansę?

– Ten spektakl to… gorąca-kupa-łajna – mówi, podając mi chusteczkę do demakijażu.

Czyli przyszedł mnie obrazić. Fantastycznie, właśnie tego potrzebuję. Aby nadęty kandydat do Oscara gapił się, jak oskubuję sobie dekolt z piór i kpił z mojego dorobku artystycznego.

– Ale ty byłaś niezła. Dobra nawet. Myślę, że prawdziwy reżyser jest w stanie wyciągnąć z ciebie całkiem sporo.

Mówi o sobie. Oczywiście, że mówi o sobie. Przecież wszystko, nawet moja egzystencja, istnieje wyłącznie w odniesieniu do niego. Ktoś musi wskrzesić Kopernika i powiedzieć mu, że się mylił. Nasz świat jest Xavierocentryczny.

– Co tu robisz? – pytam.

Mieliśmy się zobaczyć dopiero jutro. Chciałam się przygotować psychicznie do tej rozmowy. Pomedytować, wypić melisę albo się zjarać, zrobić cokolwiek, co pozwoli mi do jutra osiąg­nąć stan nirwany, z której nawet Xavier mnie nie wyciągnie. Planowałam być spokojna i zrobić dobre wrażenie.

Czy to się stało? Oczywiście, że nie. A minęło dopiero pierwsze czterdzieści sekund, jeszcze się rozgrzewam.

– Jutro zobaczymy się zawodowo. A dzisiaj, moja droga, chciałbym uraczyć się twoim towarzystwem na stopie czysto prywatnej. Chcę się przekonać, kim jest Flora Mikołajczyk.

Tylko nie to. Żadne poznawanie Flory Mikołajczyk. Nawet ja jej dobrze nie znam, nie czuję się na tyle kompetentna, żeby opowiadać o niej innym.

Niestety, nie mam wyboru. Przez chwilę rozważam ucieczkę przez okno, ale obawiam się, że to stanowiłoby odpowiedź samą w sobie: Flora Mikołajczyk jest zaburzona emocjonalnie i nie należy jej angażować w żaden poważny projekt.

Zabieram z toaletki swoją torebkę i bez słowa, z przyklejonym do twarzy uśmiechem, ruszam za Xavierem Dąbrowskim w majową noc.

Zajmujemy stolik w pięknej restauracji, na którą na pewno mnie nie stać. Zanim jeszcze spojrzę w menu, wiem, że kolacja tu będzie kosztować tydzień mojego budżetu na jedzenie.

Dobrze, że Mela czasem gotuje. Może uda mi się żywić resztkami jej obiadów do następnego piątku. Albo energią słoneczną – Stachursky’emu ponoć się udaje.

Gdy kelner przychodzi, zamawiam drugą najtańszą rzecz z karty. Nie chcę zamawiać tej najtańszej, żeby nie wyjść na biedaka lub jeszcze gorzej – skąpca. Xavier ewidentnie nie ma takich rozterek. Zamawia przystawkę, danie główne, deser i karafkę wina.

Nie mam pojęcia, gdzie on to wszystko zmieści, typ jest chudszy od mleka, które piję. I od mojego portfela, a to już spory wyczyn.

– Co u ciebie, moja droga? Nie widzieliśmy się od ukończenia szkoły. To aż pięć lat, tyle musiało się zmienić! Opowiedz mi wszystko, wujcio słucha.

Dużo mnie kosztuje, żeby nie przewrócić oczami. Nie tyle, co kolacja Xaviera, ale nadal dużo. Jak można być aż tak pretensjonalnym?

– Nie wiem, czy aż tyle się zmieniło. Nie dostałam nominacji do Oscara, nie zgarnęłam stada Złotych Lwów, nie dostałam nawet porządnego angażu.

– Nieprawda. Miałaś bardzo ładny epizod w „Ojcu Mateuszu”.

– Jako martwe ciało.

– I podobno chcieli cię wziąć do „Tańca z Gwiazdami”.

– Każdego już biorą. Podobno ostatnio złożyli propozycję kosmetyczce Blanki Lipińskiej.

– Nie przesadzaj, kochanieńka. Na pewno z czegoś jesteś dumna.

Hmm, tego nie byłabym taka pewna. Jasne, jestem zadowolona z wielu rzeczy – z tego, jak blisko jestem ze swoją rodziną, że zawsze kasuję bilet w tramwaju, nawet jeśli jadę tylko jeden przystanek. Z tego, ile filmów udało mi się zobaczyć w zeszłym roku (238). Ale żeby być dumna?

– Chyba z mojej pracy z dziećmi – mówię, bo taka jest prawda.

W zeszłym roku z najstarszą grupą wystawiliśmy „Szklaną menażerię” i no, to było coś. Główna aktorka dostała się potem do szkoły aktorskiej w Łodzi. Nadal mamy kontakt. Jeśli jest coś, co sprawia, że czuję się choć trochę wartościowa, to właśnie świadomość, że pięknie udało mi się oszlifować diament, jakim jest Hania – zaraz później dostała się z pierwszego miejsca do łódzkiej filmówki.

Czasem myślę, że powinnam porzucić mrzonki o wielkiej scenie i po prostu poświęcić się dydaktyce.

Jeśli ten spektakl nie wypali, tak właśnie zrobię, postanawiam.

– Kształtujesz młode umysły. To piękne. A jak twoje życie uczuciowe?

O nie, teraz to dowalił jak w „The Room”. Biorę łyk wina, żeby zyskać na czasie. Zastanawiam się, jak powiedzieć, że moje życie uczuciowe jest martwe jak Elvis, i jednocześnie zachować godność. W moim przypadku „skupiam się na karierze” odpada, bo ta jest chyba bardziej martwa niż Elvis i moje życie uczuciowe razem wzięte.

– Kiedyś umawiałaś się z Maksem, ale to chyba skończone, prawda?

Wino, które właśnie połykałam, staje mi w gardle. Krztuszę się w stylu wczesnej gruźlicy, a para obok patrzy na nas z niesmakiem.

– Ja i Maks? Chyba sobie żartujesz?! – Z winem w krtani brzmię jak stara menelica.

– Nie spotykaliście się?

– Miałabym się spotykać z tym bufonem z kwadratem zamiast szczęki? Po moim trupie. Typ jest gogusiem z szarymi komórkami, które da się policzyć na palcach jednej ręki. To znaczy ja mogę policzyć, nie wiem, czy on da radę.

Może trochę przesadzam. Z tego, co pamiętam, Maks, pomimo twarzy osiłka, nie był głupi. Czytał nawet więcej niż ja, cytował Kanta i znał trzy języki obce. I to byłoby na tyle. Poza tym przeglądał się w każdej sklepowej witrynie czy łyżeczce, w lśniącej trumnie własnego ojca też by się pewnie przejrzał.

Z jakiegoś powodu Xavier rumieni się i szybko zmienia temat. Zaczyna mówić o swoich sukcesach i nie przestaje aż do końca wieczoru.

Słucham go jednym uchem. Moje myśli wędrują do czasów studenckich, kiedy byliśmy z Maksem na jednym roku. Od tego czasu minęło pięć lat, a ja nadal muszę studzić krew na samą myśl o tym, co się wtedy wydarzyło. Te wspomnienia są jak żywe i wracają do mnie za każdym razem, gdy widzę jego głupio wykrzywioną twarz reklamującą kolejny film o kobietach, mężczyznach czy też psach mafii.

Ze swoimi dwoma metrami wzrostu i ramionami jak trzy szafy z Ikei mój kolega z roku szybko stał się ulubieńcem reżysera. Gra chyba we wszystkich jego hitach. Oraz w kilku komediach romantycznych z białym plakatem i Karolakiem. Jest zaangażowany w tyle produkcji, że czasami czuję, jak jego niebieskozielone oczy śledzą mnie z każdego budynku w Warszawie. Doskonale spożytkował ostatnie pięć lat. Dobrze, że Superman nie może być Polakiem, bo z jego muskulaturą, szczęką i idealnie równym przedziałkiem dostałby tę rolę bez mrugnięcia okiem, a wtedy już nawet za granicą nie uciekłabym od jego wymuskanej, wyprasowanej w Photoshopie facjaty, co – jeśli chcecie znać moje zdanie – łamałoby wszystkie prawa człowieka, łącznie z konwencją genewską.

Następnego dnia jedziemy z Melą do domu rodziców na rodzinną kolację.

Mama i tata naciskają, żebyśmy odwiedzali ich przynajmniej raz w tygodniu. Chyba mają syndrom opuszczonego gniazda.

To musi być dziwne, przez tyle lat mieć szóstkę dzieci w domu i nagle zostać samemu. Ciekawe, czy zaczęli robić coś ekscentrycznego, na przykład chodzić nago po mieszkaniu albo uprawiać tantryczną jogę.

– Zgarniamy kogoś po drodze? – pytam Meli, szukając na jej playliście czegoś, co nie będzie pochodziło z musicalu na Broadwayu lub noworocznego koncertu w Wiedniu.

– Pola prosiła, żeby po nią wstąpić.

– Karol jej nie podrzuci? – pytam zaskoczona.

– Karol jest w Indonezji. Pisze reportaż o jakiejś lekkoatletce bez nogi.

Ten to ma życie. Dopiero co wrócił z Iranu, a już siedzi w Indonezji.

– A co z Klimkiem, Lilą i Leną?

– Klimek ma dzisiaj dyżur, nie będzie go. A Lila powiedziała, że złapie ubera prosto z pracy.

– Lila pracuje w niedzielę?

– Cisną nadgodziny.

Jakim cudem Mela to wszystko wie? Naprawdę czyta te wszystkie wiadomości na rodzinnym czacie? I czy ja jestem wyrodna i niewdzięczna, jeśli tego nie robię?

– Okej, a Lena będzie?

– Kto wie. To raczej ty powinnaś wiedzieć, co się u niej dzieje.

Prawda. Ze wszystkich sióstr z Leną jestem najbliżej. Jesteśmy w podobnym wieku i obie mamy artystyczne dusze. Z tym że Lena jest malarką. I to naprawdę dobrą. Przed trzydziestką miała swoją retrospektywę w Zachęcie. Tymczasem ja… no nic, mam nadzieję, że rodzice podadzą wino do obiadu.

Zatrzymujemy się przy jednym z kabackich apartamentowców, z którego z rozwianym włosem wybiega moja młodsza siostra Pola. Jej piegowata twarz jest uśmiechnięta, ale ciemne oczy rażą mnie nietypowym dla nich smutkiem.

Patrzę pytająco na Melę, ale ona kręci przecząco głową – uniwersalny znak, że mam odpuścić. Jasna sprawa, i tak nie mam teraz na to siły.

– Zakład, ile zwierząt mają teraz nasi rodzice? – pyta Pola, wskakując na tylne siedzenie.

– Za dużo – mówię. – Czy wygrałam pralkę?

– Nie ma czegoś takiego jak za dużo zwierząt – odpowiada Pola, gdy ruszamy. – Zwierzęta to czysta miłość.

Jest jeszcze młoda, myślę, nie wie, że za dużo miłości też nie jest dobre.

Podjeżdżamy pod nasz dom rodzinny, a ja czuję ten dziwny miks nostalgii i stresu, który od niedawna towarzyszy mi za każdym razem, gdy tu jestem. To miejsce – położone pod Warszawą, otoczone naturą i ciszą, która, gdy tylko przekroczy się próg, zmienia się w rozmowy, szczekanie psów i muzykę – zawsze było moim azylem. Noszę je zawsze ze sobą – ślady gliny na meblach, okruszki po ciastkach na dywanie, świeże kwiaty w ręcznie robionych wazonach. Kocham ten dom, a jednak coś mi rośnie w gardle za każdym razem, kiedy muszę tu wrócić.

Mela łapie mnie za rękę i pyta, czy wszystko w porządku. Kiwam głową i wysiadam z samochodu.

Zanim zdążę dotrzeć do drzwi, słyszę tętent psich łap, które chwilę później powalają mnie na ziemię. Rozbestwione mordki zlizują mi makijaż z twarzy, domagając się całej miłości, którą mam w sobie, ale gdy tylko próbuję je pogłaskać – uciekają, jakby sobie przypomniały, z kim mają do czynienia.

Moja miłość do zwierząt jest jak każda w moim życiu – nieodwzajemniona.

Lena wychodzi z domu i uśmiechając się szeroko, pomaga mi wstać.

– Musisz przestać zwozić tu wszystkie zwierzęta, jakie wpadną ci w ręce – mówię, otrzepując się z ziemi.

– Rodzice muszą nas kimś zastąpić – odpowiada mi.

– My żyjemy! A nawet gdyby nie, to nas była tylko szóstka! Tutaj zaczyna się robić minizoo.

– Zamieniamy jedną arkę Noego na drugą – mówi mama, jakby w odpowiedzi na moje myśli. – A kotów mamy już pięć.

Nigdy nie wyjdę z zachwytu nad urodą naszej mamy. Wszyscy jesteśmy do niej trochę podobni – niektórzy odziedziczyli po niej ciemne loki, inni pełne usta, każde z nas ma piegi. Ale nikt w naszej rodzinie nie jest tak niezaprzeczalnie piękny jak ona.

Ubrana w białą koszulę i dżinsowe ogrodniczki, prowadzi nas do środka, gdzie tata i Pola nakrywają do stołu, próbując uratować nasz obiad przed zgrają wygłodniałych psów. W rękach trzyma naręcze zboża, stając się personifikacją nadchodzącego lata.

– Florencja! Florentyna! Fauna i Flora! – woła tata, przytulając mnie. Pachnie domem: farbą, drewnem, iglakami.

Uśmiecham się. Jego obecność zawsze mnie uspokaja.

On i moja mama to dwie bardzo odmienne energie, które jednak idealnie się uzupełniają. Tata jest spokojnym i ciepłym światłem słonecznym, a mama nieprzewidywalnie zmienną energią wiatru. Jeśli nadal, pomimo wszystkich nieudanych związków, wierzę w miłość, to właśnie dzięki moim rodzicom.

Upewniam się w tym za każdym razem, kiedy mama wkracza do domu, a tata patrzy na nią, jakby widział ją pierwszy raz w życiu. Jakby schodziła w zwolnionym tempie po krętych schodach w komedii romantycznej, z ckliwą muzyką w tle.

– Jaka szkoda, że nie ma Klimka, byłaby cała rodzina w komplecie – mówi mama, a jej oczy robią się smutne. – Nie pamiętam, kiedy ostatnio widzieliśmy się całą ósemką… Nie mówiąc o tym, że Karola to nie widzieliśmy chyba dwa lata…

Pola, która nalewa zupę do talerzy, ściąga brwi.

– Był na kolacji wigilijnej, mamo.

– To było cztery miesiące temu! Prawie pięć!

– Cztery miesiące to nie dwa lata, mamuś. – Jasna cera mojej siostry robi się jeszcze bledsza pod drogą mleczną piegów.

– Mamo, chodź, pomóż mi nakryć do stołu. Chciałabym zjeść z tych talerzy, które skończyłaś szkliwić miesiąc temu. Tych z niebieskim wzorem – mówi Mela, zgarniając po drodze wdzięczny uśmiech Poli.

Odrywam wzrok od naszego trójnogiego psa Kikutka, który goni się po całej kuchni z kotem, i dołączam do rodziny w jadalni. Naprawdę, ktoś tym zwierzętom chyba dosypuje amfetaminy do karmy.

W jadalni każdy ma własne krzesło. Takie, które sam wybrał, które w jakiś sposób pasowało do niego, pozwalając jednocześ­nie odróżnić się od reszty. Stoją pstrokato wokół stołu giganta powstałego z trzech płyt tektonicznych starych blatów. Tata zbił je w jeden jadalniany kontynent tuż przed szesnastymi urodzinami Meli. Mówiliśmy mu, że jest za duży, że aż takiego nie potrzebujemy, ale on odpowiedział, że chce, aby przy tym stole zawsze było miejsce dla wszystkich – dla naszych chłopaków, dziewczyn, przyjaciół.

To właśnie są moi rodzice i kierująca nimi polityka otwartego domu. W dzieciństwie pilnowali, aby nie zabrakło świeżej pościeli dla tych, którzy wpadli z wizytą, a do tablicy korkowej były przyczepione wszystkie restrykcje dietetyczne krewnych i znajomych królika, każdego z naszego stada. Dobrze wiem, że gdybym teraz otworzyła szafkę, znalazłabym w niej najnowszą partię ciastek owsianych z kawałkami czekolady; mama piecze je co dwa dni, mimo że żadne z nas już tu nie mieszka i nie ma ich kto przejadać.

Siadam na krześle z obiciem w czerwone maki. To klasyczne z lakierowanego drewna obok mnie należy do Meli. Na jej kolanach grzecznie leży pies, ten sam, który przed chwilą próbował oskubać naszego kota. Moja siostra ma kojący wpływ na zwierzęta, którym brakuje piątej klepki.

Mama nakłada wszystkim szalone porcje i nie obchodzi jej, że takich posiłków nie wyzeruje nawet zawodnik sumo.

– Mamo, muszę być na diecie do nowej roli – tłumaczę, próbując pozbyć się z talerza przynajmniej połowy jadalnego masywu górskiego, Kilimandżaro wegetariańskiej zapiekanki, który zasłania mi twarz siedzącej naprzeciwko mnie Poli.

– O ile nie grasz anorektyczki albo więźniarki wojennej, nie musisz – odpowiada mama.

– Nie gram też kobiety w ciąży – odcinam się.

– W co dzisiaj gramy? – pyta tata, zupełnie ignorując nasze próby odchudzenia talerzy.

– Może w „największy obciach”? – rzuca Lena.

– Tylko nie „największy obciach” – odpowiada Mela.

– Mówisz tak, bo nigdy w to nie wygrywasz!

– Wybacz, że moje życie nie przypomina festiwalu żenady. Zagrajmy w „fałszywe przysłowia”.

– Nuuudyyy! – wołamy razem z Leną.

– To może w „kiedy ostatnio”? – proponuje Pola i żadne z nas nie wyraża sprzeciwu.

– Tylko jeszcze włączę obiadową playlistę numer dwadzieścia osiem.

Lena i ja wymieniamy porozumiewawcze spojrzenia. Od kiedy moi rodzice odkryli Spotify i opcję tworzenia dzielonych playlist, każde z nas przed obiadem musi dorzucić przynajmniej trzy piosenki. A potem siedzimy przy stole, jak te dzieciaki z „Madeline”, póki składanka się nie skończy, co czasami trochę zajmuje. Klimek wrzucił kiedyś dla żartu „The Rise and Fall of Bossanova Section 4”, która trwa dwieście czterdzieści minut. Siedzieliśmy przy stole, aż się ściemniło.

Tym razem też nie będzie łatwo – razem z Leną uwielbiamy wrzucać do playlisty muzykę, która doprowadza innych do szału.

– Ja zacznę – mówi mama i odwraca się do Lili, która siedzi po jej prawej na swoim zniszczałym krześle z jedną dosztukowaną nogą.

– Kiedy ostatnio śmiałaś się tak bardzo, że bolał cię brzuch?

– Jakiś tydzień temu. Antek z zespołu wyjechał na urlop, więc podmieniliśmy wszystkie zdjęcia jego dzieci na biurku na zdjęcia Karolaka. Jego mina… bezcenna.

– Wymienił je z powrotem? – pytam.

– Nie. Teraz jego biurko to ołtarzyk najlepszego aktora w historii polskiej kinematografii.

– Nawet gwiazdy porno nie mają seksowniejszej szparki – wtrąca Lena.

– Udam, że tego nie słyszałam – mówi mama, ale widzę w jej oczach, że trochę ją to rozbawiło.

Lila odwraca się do Poli.

– Kiedy ostatnio się z kimś pokłóciłaś?

Pola marszczy czoło.

– Nie wiem… nie przypominam sobie.

– Znasz zasady, siostro, musisz odpowiedzieć albo nie będzie deseru – mówi Lila tonem nieznoszącym sprzeciwu. Jest projektantką gier komputerowych, więc nawet głupią zabawę obiadową traktuje śmiertelnie poważnie. Żadnych obejść, żadnych ulg – zasady to zasady.

Pola wydyma usta w podkówkę. Doskonale wie, że się nie wymiga.

– Chyba z Karolem. Wyjechał do Indonezji i zostawił brudne kubki w swoim pokoju. Jak tam weszłam, była na nich warstwa pleśni. Napisałam mu, co o tym myślę. Chyba można to uznać za kłótnię…

– Znając ciebie, na końcu go jeszcze przeprosiłaś.

Pola rumieni się lekko i nic nie mówi. Zaczyna robić przełęcz w swojej zapiekance.

– Jak on się trzyma w ogóle? – pyta Lena.

– Raczej dobrze… biorąc pod uwagę sytuację.

Karol niedawno musiał oddać dziadka, z którym mieszkał, do domu opieki, bo demencja pochłonęła już większość mózgu staruszka. Z tego, co wiem, chłopak nie może dojść do siebie. Zmienił się nie do poznania. Dni, kiedy wraca od dziadka, który go nie poznaje, są szczególnie trudne. A biedna Pola znosi je z cierpliwością Penelopy.

– Kiedy ostatnio przesadziłaś z alkoholem? – pyta wyraźnie zmieszana Lenę.

Patrzę na Polę ze współczuciem. Temat Karola zawsze był dla niej drażliwy, teraz jest jeszcze gorzej. Naprawdę jej współczuję, nieszczęśliwa miłość to suka o stalowych szczękach. Łapie z całych sił i nie puszcza, chociaż boli.

Lena z typową dla siebie gracją przejmuje konwersację.

– Słabe pytanie, siostro. Dobrze wiesz, że nie piję od czasu, gdy najebałam się winem na własnym wernisażu i narzygałam na buty tego kolekcjonera z Australii. Skubaniec i tak kupił wtedy trzy obrazy. Chory pojeb, teraz na pewno się do nich masturbuje.

– Jeeezuuu, co to za jazgot? – pyta Mela, gdy playlista przełącza się na kolejną piosenkę. Tłumię śmiech udawanym atakiem kaszlu.

– Żaden jazgot, moja droga, tylko Die Antwoord, ostatnio dobrze mi się do nich maluje – mówi Lena i zaczyna coś, co jest albo tańcem, albo atakiem apopleksji. Dwa psy podnoszą się spod stołu i dołączają do niej, ujadając dziko.

– Kiedy ostatnio byłaś z siebie dumna? – rzuca i nie przerywając swojego tańca, wskakuje na krzesło i wymachuje rękoma.

To pytanie jest skierowane w moją stronę.

– Wczoraj! Kiedy dostałam tę rolę!

– Właśnie, Flo! Gratuluję! – woła mama, podnosząc kieliszek z winem.

Wznosimy toast, a ja zastanawiam się, o co zapytać Melę, która patrzy na Lenę trochę jak na cyrkową atrakcję, a trochę jak na ekshibicjonistkę w parku.

– Kiedy ostatni raz umarłaś ze wstydu? – decyduję się na dość łagodną szpilkę.

– Kiedy sobie przypomniałam, że jesteś moją siostrą – odpowiada Mela, nadal nie odrywając wzroku od Leny. – Ewentualnie teraz.

Lena zeskakuje z krzesła i robi w powietrzu krzywy piruet, prezentując Meli swoje dwa środkowe palce.

– Nie liczy się! – woła w rytm melodii.

– To chyba nigdy. Wstyd jest zbędną emocją.

– Wyczuwam blef! – wtrąca Lila.

– Dobrze, dobrze. Ostatnio na padlu uderzyłam się własną rakietą w twarz i prawie zemdlałam. To było upokarzające.

– Pewnie i tak wygrałaś ten mecz – mówię pod nosem.

– Oczywiście, że tak, to właśnie był rozstrzygający gem, ale i tak było mi głupio. Taki brak koordynacji nie jest w moim stylu.

Jakim cudem my w ogóle jesteśmy spokrewnione? To jest niemożliwe, któraś z nas musi być adoptowana i sądząc po sportowym zacięciu reszty mojego rodzeństwa, to raczej nie ja.

– Tato, kiedy ostatnio zrobiłeś coś dla siebie? – Mela kontynuuje grę.

– Cały czas coś robię. Powoli kończę odrestaurowywać ten motocykl. Po obiedzie wam pokażę. Jutro muszę pojechać po specjalną farbę i to będzie już ostatnia prosta.

Tata ma niezdrową obsesję na punkcie rzeczy z pchlich targów. Parafrazując kultową pastę o ojcu wędkarzu: mój stary to fanatyk staroci.

– Będzie się dało na nim jeździć?

– Oczywiście, że tak. Razem z Leonem planujemy podróż do Prowansji.

– Leon też ma motocykl?

– Kupił miesiąc temu dziką bestię. Dwa razy większą od mojej.

– Kryzys wieku średniego – wtrąca mama, całując tatę w policzek.

– No już, już moja droga, w moim życiu nie ma nic średniego, włącznie z wiekiem. Lepiej powiedz, kiedy ostatnio zasnęłaś podczas oglądania filmu.

– Wcale nie spałam! Zamknęłam tylko na chwilę oczy.

– Twoja chwila trwała od pierwszej reklamy po napisy końcowe. A to był film na Polsacie, jedna reklama trwa dwie dekady.

– To nie moja wina, że wybrałeś taką nudę.

– „Terminator” nie jest nudny! To ty nie doceniasz jego kunsztu.

– Mężczyzna cofa się w czasie, aby zapłodnić kobietę, w której zdjęciu się zakochał. Naprawdę uważasz, że to dobry pomysł na scenariusz filmu?

To trochę potrwa, więc nurkuję w swoją potrawkę jarzynową.

Gdy tata i mama kończą się sprzeczać o ocenę geniuszu filmu ze Schwarzeneggerem, gramy jeszcze kilka rund, a potem, ku wielkiemu rozczarowaniu rodziców, zaczynamy się zbierać.

– Musicie kiedyś zostać na noc. Tęsknimy za wami. Regularnie ścieramy kurze w waszych nietkniętych zębem czasu pokojach.

– Oj, mamo, nie mów tak, bo będę się czuła winna – odpowiadam.

– Masz w sobie tyle wina, że już powinnaś się tak czuć – dodaje Mela, wkładając górę resztek do bagażnika.

Robię zbolałą minę. Komediantka od siedmiu boleści. Chyba powinnam ją zapisać na jakiś standapowy wieczór.

Rano wstaję z lekkim bólem głowy. Tak już jest, gdy organizm dobija powoli do trzydziestki – dwie lampki wina do obiadu, potem jeszcze dwie w mieszkaniu i rano czujesz się jak zwłoki. Dzięki, organizmie, rozumiem, że gwarancja się właśnie skończyła.

Patrzę na zegar w telefonie i wiem, że Xavier mnie zabije. Albo gorzej: wyrzuci mnie ze sztuki. Jedną ręką biorę prysznic, drugą myję zęby. Gdybym miała trzecią, rozczesałabym nią włosy albo się pomalowała. Niestety, resztki makijażu z wczoraj będą musiały wystarczyć.

Nalewam kawę do kubka podróżnego i… Jasna cholera! Oczywiście, potykam się o tego przeklętego kota! Połowa zawartości ląduje na mojej koszuli, ale trudno, nie mam czasu się przebrać. Może nikt nie zauważy. Najwyżej powiem, że to nowa moda. Albo że oszczędzam wodę, piorąc rzadziej. Obiecuję sobie znaleźć w końcu najbliższego taksydermistę, po czym wsiadam do samochodu i ruszam w trasę.

Warszawa wita mnie deszczem i korkami. Zaczynam się pocić. Nienawidzę się spóźniać. Wybija mnie to z rytmu. Mam wrażenie, że nie da się jednocześnie spóźnić i zrobić dobrego wrażenia.

Do teatru docieram dosłownie na styk. Desperacko szukam miejsca parkingowego. Widzę jedno i właśnie dziękuję wszystkim bogom z imienia i nazwiska za ich cenny dar, kiedy jakiś palant z piskiem opon wchodzi w wiraż i zajeżdża mi drogę.

Trąbię na niego wściekle i wyklinam od najgorszych, używając każdego brzydkiego słowa, jakiego nauczyła mnie Lena. Oczywiście, że ten dupek w samochodzie dwa razy droższym od mojego życia, zajmuje moje wymodlone miejsce parkingowe. Ono było moje. MO-JE! Już je praktycznie polizałam, dałam na zapowiedzi i wpisałam do testamentu.

Chcę wysiąść i poprzebijać opony temu złodziejowi miejsc, ale nie mam na to czasu. Parkuję dwie ulice dalej, muszę jeszcze znaleźć parkomat. Mój telefon brzęczy jak naćpana pszczoła, ale nie odbieram – wiem, że to Xavier.

Gdy spocona, przemoczona i spóźniona o dwadzieścia minut dobiegam do budynku, mam serdecznie dość. Chciałabym, żeby moje życie było jedną z gier Lili. Zapauzowałabym, wyszłabym do menu głównego i zaczęła ten dzień jeszcze raz. Zamiast tego biorę głęboki wdech i wchodzę do środka.

Xavier patrzy na mnie jak na kota, który zrzygał się na dywan.

– Hola, Flora! Co jest? Wyglądasz jak coś, co przykleja się do butów freegan, gdy nurkują w śmietnikach.

– Zaspałam – odpowiadam. – Ale widzę, że mojego nowego kolegi jeszcze nie ma, więc chyba bez tragedii.

– Tak się składa, że już jest. Po prostu miał dość czekania na ciebie, więc poszedł zamówić nam kawę.

No świetnie, zrobię cudowne pierwsze wrażenie. Spóźniona, niedomyta, z brudną koszulą i sianem na głowie. Trudno, taką Psyche sobie wybrali, to taką mają. Dlaczego urodziłam się sobą i jak to odwołać? Gdzie składa się reklamacje w tej sprawie? Wymienia wadliwe egzemplarze osobowości?

– Przepraszam, byłabym o czasie, gdyby nie to, że jakiś dupek zajął moje miejsce parkingowe – mówię zrezygnowana.

– Wymówki, wymówki, młyn na puste główki. Może spróbuj doprowadzić się do porządku?

– Może powiesz mi w końcu, kto będzie moim partnerem?

Xavier stanowczo kręci głową.

– Gdybyś się nie spóźniła, to już byś wiedziała.

– No weź, nie bądź taki. Obiecuję nie być wybredna. Ostatnim razem, gdy u ciebie grałam, moim partnerem był Maks Stankiewicz. Gorzej przecież nie bę… Kurwa mać! – wyrywa się z moich ust, kiedy dokładnie w tym momencie, z trzema kubkami ze Starbucksa w rękach, wchodzi do sali oczywiście, oczykurwawiście, nie kto inny jak Maks Stankiewicz.

Ja pierdolę, trzeba było dać się zjeść kotu Meli.

 

 

 

Maks wchodzi do pokoju, a mnie szlag trafia. Mam kilka słów w głowie, wszystkie niecenzuralne. Nawet nie wiem, od którego zacząć. Myślę, że klasyczne KURWA MAĆ wystarczy na start. Potem możemy być bardziej kreatywni, ale najpierw KURWA MAĆ!!!

Maks uśmiecha się jak gdyby nigdy nic. Jak gdyby właśnie grał w reklamie pasty do zębów. Jak gdybym go nie przeklinała przez ostatnie pięć lat w myślach.

Posyłam Xavierowi spojrzenie wyjęte prosto z „Gry o tron”. Zadarł ze złą dziewczyną, wypudrowany zdrajca z charakterystycznym wąsikiem.

– Hej, Flora – mówi Maks, zupełnie ignorując moje powitanie składające się ze słów wyjętych prosto z rynsztoka. – Kupiłem ci kawę. Mrożone americano z dodatkowym cukrem, prawda?

– Dzięki, mam swoją – odpowiadam przez zaciśnięte zęby.

– Taaak, właśnie widzę, ale pomyślałem, że przyda ci się taka, która nie znajduje się na twojej koszuli – odpowiada, podchodząc do mnie i wciskając mi kubek w dłonie.

Nie trawię go. Nienawidzę. Mam ochotę rozszarpać na strzępy, pozszywać krzywo jak potwora Frankensteina, a następnie rozszarpać znowu. Zamiast tego, zupełnie wyłączając rozsądne myślenie, oblewam go mrożoną kawą, którą właśnie mnie uraczył.

– Proszę. Teraz jesteśmy do pary – mówię.

I wychodzę z sali, zanim ktoś zauważy, że mam łzy w oczach.

Wszystko, co wydarzyło się pięć lat temu, uderza mnie jak policzek. Muszę się uspokoić. Natychmiast dojść do siebie i wrócić z podniesionym czołem. Jeszcze tego brakuje, aby Xavier uznał mnie za niestabilną emocjonalnie.

Znajduję łazienkę i myję twarz zimną wodą. Wyglądam strasznie. Mam czerwone plamy złości na szyi i przekrwione oczy. Wczorajszy makijaż spływa mi z rzęs czarnymi drobinkami. Jestem chodzącym obrazem nędzy i rozpaczy. W encyklopedii znajdziecie mnie i pod „N”, i pod „R”. Zobacz również: „porażka człowieka”.

Przeczesuję grzywkę palcami, a potrzeba zapalenia papierosa rozkwita we mnie jak kwiat lotosu w filmikach medytacyjnych. Nie wiem, skąd ta ochota, bo nigdy nie paliłam, ale po prostu wydaje mi się, że mogłoby mi to pomóc. Albo butelka wina. Chociaż nie wiem, czy w całej winnicy Pana jest wystarczająco dużo wina, aby mnie uspokoić.

Mój telefon brzęczy wiadomością.

„Jak już skończysz odgrywać diwę to wróć, nie mamy całego dnia. X.”

O święci pańscy. Tego już za wiele. Dzwonię do Leny. Odbiera po pierwszym sygnale.

– Co tam, młoda? – pyta, przekrzykując jakieś dzikie techno, które leci u niej w tle.

– Hmm, od czego by tu zacząć… W nocy kot Meli próbował mi odgryźć ucho, zaspałam na próbę, jakiś bałwan buchnął mi moje miejsce parkingowe, więc musiałam biec na próbę w najgorszym deszczu świata. Wody w butach mam tyle, że Noe spokojnie mógłby sobie w nich żeglować swoją arką, no i w końcu: w obsadzie mojego najnowszego spektaklu jest Maks Stankiewicz. Więc w sumie nic takiego, szafa gra, proszę nie wysyłać posiłków, mamy się świetnie, generale.

– Co? Ten butny, wyprężony kutas z botoksem w mózgu gra w twoim spektaklu?

– Jest moim Erosem.

– Albo wężem Midgardu! Nie ma już w gdzie grać? Polacy przestali kręcić te wszystkie Psy Wojny, Sfory Wilków i Watahy Ratlerów, czy jak?

– Co ja mam zrobić, Len?

– Nie wiem, ja obrzezałabym go tępym nożem i nakarmiła jego własnym napletem.

– Lena!

– Co? Oko za oko, ząb za ząb. Zbierze, co zasiał[1]. Ale wiem, ty jesteś bardziej cywilizowana.

Patrzę na swoje odbicie w lustrze. Milczę.

– No już, już. Wybacz, ostatnio jestem spermosceptyczna i mam alergię na samców. I chyba jakąś chorobę weneryczną… – mówi Lena.

– To nie czas na to!

– Wiem, sorki. Przemoc nie jest wyborem. Masz dwa wyjścia: być szarą myszką w jego wężowej paszczy i wycofać się z tej sztuki albo wziąć się w garść, pokazać, na co cię stać, niech sobie sam żre ten swój ogon. Oślep go swoim talentem i zajebistością!

– Wątpię, żeby mój talent świecił, a co dopiero oślepiał…

– Daj spokój, młoda. Jesteś jebaną Betelgezą, świecisz świat­łem tysiąca słońc. Pokaż mu to.

– Nie wiem jak. A Betelgeza podobno zgasła.

– Nie zgasła, tylko na chwilę straciła swój blask. Bądź sobą, Koperniku. Zobaczysz, będzie zbierał swoją kwadratową szczękę z podłogi. A teraz przestań się mazać, popraw cycki i idź świecić.

– Cyckami?

– Talentem, bałwanie! Czy jest na to jakiś feminatyw? Bałwanica? Bałwanka?

– Jesteś nienormalna. Kocham cię – mówię.

– Bałwanówna?! – woła Lena, zanim przerywam połączenie.

Wychodzę z łazienki i wracam do sali uzbrojona w resztki poczucia własnej wartości. Maks znowu się do mnie uśmiecha, trochę chyba mniej szczerze, chociaż równie szeroko.

Przypatruję się mu podejrzliwie. Wygląda lepiej niż na billboardach. Ma gęsty zarost, którego się po nim nie spodziewałam, a jego oczy są bardziej zielone niż niebieskie. I jeszcze te jego bicepsy. Jaki on jest napakowany – sam w pojedynkę poniósłby lokomotywę Tuwima. I pewnie rzepkę Brzechwy też by wyciągnął jedną ręką bez pomocy rodziny.

– Dobrze cię widzieć – mówi do mnie. – Przyniosłem ci nową kawę, ale proszę, nie oblewaj mnie więcej. Nie chce mi się tam iść po raz trzeci. Baristka uzna, że ją podrywam.

– Co ty tu robisz? – pytam go.

– Gram.

– Dlaczego?

– Bo jestem aktorem?

– Nie jesteś. Może kiedyś byłeś. Teraz jesteś kupą mięśni ze spluwą w głupawych filmach akcji. Nie jesteś aktorem. Nie interesuje cię teatr. Czemu tu jesteś? – ponawiam pytanie, zanim zdrowy rozsądek lub dobre wychowanie zdążą mnie powstrzymać.

Koniec z miłą Florą. Maks po raz pierwszy przestaje się uśmiechać. Wzdryga się lekko, a jego nonszalancka postawa spada jak źle przyklejony plakat.

– Interesuje mnie teatr. I jestem aktorem. Chcę to wreszcie wszystkim pokazać. Byłbym wdzięczny, gdybyś mi tego nie utrudniała.

– Ja też – syczy Xavier, mordując mnie wzrokiem.

Proszę bardzo, niech morduje. Wolę umrzeć, niż grać z Maksem Stankiewiczem w jednej sztuce. Już raz popełniłam ten błąd.

– To co, zaczynamy? – pyta mnie Maks.

Całe moje ciało chce odmówić. Ale to może zmienić moje życie. Potrzebuję, żeby ktoś mnie wreszcie zauważył, dał mi szansę. Muszę udowodnić sobie, mojej rodzinie, całemu światu, że stać mnie na coś więcej niż udawanie trupa w serialu o księdzu. Byłam najlepszą studentką na roku. Dostałam główną rolę w spektaklu dyplomowym. Ciężko pracowałam i zasłużyłam na wielką karierę.

Kiwam głową i wyciągam tekst z torebki.

– Miejmy to już za sobą – mówię.

Po dwóch najdłuższych godzinach mojego życia kończymy. Marzę o kąpieli i pizzy z ananasem. Z ananasem – tak bardzo jest ze mną źle.

Co gorsza, Xavier oświadczył nam, że oczekuje nas jutro w tym samym składzie, w tym samym miejscu, ale z zupełnie innym nastawieniem.

– Jakbym szukał drewna, tobym poszedł do lasu – mówi.

Zbieram swoje rzeczy i wychodzę, prosto na największą ulewę tego roku. Ktoś wziął wielki nóż i rozpruł brzuch nieba, wylewając wszystkie bebechy prosto na nasze głowy.

– Podrzucić cię? – pyta Maks, wybiegając za mną.

W przeciwieństwie do mnie ma na sobie kurtkę przeciwdeszczową.

– Mój samochód jest tutaj – mówi Maks, wskazując placem na ten paskudny, obsceniczny, sportowy wóz, który zajął moje miejsce parkingowe.

– Wolałabym jechać na jednym koniu ze Stalinem. Dzięki.

– Dobra, Aniu, rozbiłaś już tabliczkę na mojej głowie, czego chcesz więcej?

– Mam na imię Flora – mówię, mrużąc oczy z wściekłości.

– Wiem, jak masz na imię. Studiowaliśmy razem przez pięć lat. Robiłem nawiązanie.

– Co?

– No przepraszam za nazwanie cię marchewką czy cokolwiek zrobiłem, co sprawiło, że masz mnie za wcielenie szatana.

„Ania z Zielonego Wzgórza”. Jasne.

– Naprawdę nie wiesz, o co… zresztą nieważne. Nie mam na to siły. Nie muszę mieć. Widzimy się jutro. Cześć.

– Hej, porozmawiajmy! – woła za mną. – To nie może tak wyglądać! Gramy w spektaklu. To nie „House of Cards”.

Ale ja już oddalam się, pływając kraulem w kałużach chodnika.

Ignorując rzęsisty deszcz, który rozpustnie zakrada mi się do dekoltu i butów, zapraszam An na spacer. To najbliższa mi osoba z okołoaktorskiego światka, jedyna, która może zrozumieć moje dylematy.

Przechadzamy się parkiem Szczęśliwickim, moim ulubionym zielonym miejscem w Warszawie – nawet w szarych strugach wody wygląda urokliwie. Kiedyś mieszkałam w okolicy i spędzałam godziny, siedząc na ławce, gapiąc się na jeziorko i ucząc się tekstów na pamięć. Byłam wtedy tak bardzo pewna swojego sukcesu pewnością ludzi, którzy całe życie żyli w tęczowej bańce mydlanej. Unosiłam się nad ziemią przekonana, że chęci i talent wystarczą, aby spełnić marzenia. Nie zastanawiałam się, co zrobię, jak mi się nie uda. Bo niby czemu miałoby mi się nie udać?

Dopiero z perspektywy czasu widzę, jaka byłam beztroska. Nawet nie wiem, kiedy się to zmieniło – przy pierwszej, drugiej czy trzeciej porażce? Co zabiło tę pewność siebie – przegrane walki na polu zawodowym czy prywatnym? Patrzenie na sukcesy Meli, Lili czy Leny? Sama chciałabym to wiedzieć.

An robią zdjęcia wiewiórce, która ucieka przed nimi w dzikich podskokach, a ja siadam na ławce.

– Myślę, że wie, że nie macie w tej ręce orzechów i jedyne, czym ją możecie nakarmić, to złudzenia – mówię do nich, gdy po raz kolejny bezskutecznie próbują się zbliżyć do posiadaczki bujnej, rudej kity.

– W końcu ją oswoimy, jak w „Małym Księciu” – odpowiadają An, odwracając się do mnie.

Jedną ręką trzymają przypominający meduzę parasol, drugą wkładają ręce w kieszeń garnituru i przez chwilę wyglądają trochę jak Keaton (Buster lub Diane) – niebinarna, ponadczasowa piękność.

– Powiesz mi w końcu, co się stało?

Szukam odpowiedzi butem w żwirku przed ławką.

– Zastanawialiście się kiedyś, czy aktorstwo to na pewno dobry wybór? – pytam.

– Nigdy.

– Pomimo tego, że macie już trzydzieści osiem lat i nie osiąg­nęliście sukcesu.

An łapią się teatralnie za serce.

– Tak krzywdzić nasze uczucia i to na trzeźwo i przed zachodem słońca?

– Wiecie, o co mi chodzi…

– Nie, Florcia, nie wiem. Robimy to, co kochamy. I to codziennie. Wiesz, jakie to rzadkie? Mieć pracę, która sprawia, że świecisz od środka? Taką, która nie tylko wyciąga cię z łóżka, ale jeszcze sprawia, że unosisz się nad ziemią, szczerząc się do przechodniów jak Joker Burtona?

Kręcę głową.

– Nie obchodzi nas, ile zarabiamy ani kto i w jakiej liczbie przychodzi oglądać nasze spektakle. Tworzymy choreografię. Żyjemy sztuką i ze sztuki i naprawdę w nosie mamy to, czy ktoś ma nas za osobę sukcesu, czy za nieudacznika.

– Kiedy staliście się tacy mądrzy? – pytam.

– Jakoś miesiąc po narodzinach dziecka mózg wykształca się na tyle, że zaczyna rozróżniać kolory. I świat przestaje być czarno-biały. Pewnie wtedy. A ty co? Nagle zwątpiłaś w wybraną przez siebie drogę? Dostałaś ciekawą rolę, a zamiast kręcić piruety szczęścia na Księżycu, mazgaisz się jak jakiś mięczak.

– Nie wiem, czy dam radę. W sztuce gra ktoś, kto mnie nie lubi. I kogo ja bardzo nie lubię. Ktoś, kto mnie beznadziejnie potraktował kilka lat temu.

– I co, masz zamiar znowu dać się skrzywdzić? Jak ktoś zabiera nam jedno ciastko, to zamiast zostawiać mu całą paczkę, lepiej ugryźć go w rękę.

Uśmiecham się lekko.

– Serio, Flora, nie daj sobie zabrać ciastek. Szczególnie tych, które sama w pocie czoła upiekłaś ze składników z własnego ogrodu. To są twoje ciastka. Tylko twoje. Zechcesz się podzielić, to super, ale nie daj ich sobie zabrać.

– Macie rację. Dzięki, An. Naprawdę dzięki. Jak ja wam się odwdzięczę?

– Proste. Jak już będziesz sławna i ważna, wkręć nas do jakiegoś swojego projektu. Może i kochamy to, co robimy, ale nie obrazilibyśmy się, gdyby szły za tym pieniądze pozwalające kupić coś więcej niż gumę turbo w szkolnym sklepiku.

Wiewiórka w końcu podchodzi do An i wskakuje im na ramię.

– Widzisz? Udało nam się ją oswoić. Jak zawsze wystarczyła cierpliwość i wyczucie odpowiedniego momentu. O kurwa! Ona nas ugryzła!!! Rude zawsze zdradzieckie i złośliwe!!! Wynoś się, ty farbowany szczurze!!!

– Pewnie zabraliście jej metaforyczne ciasteczka! – wołam, zwijając się ze śmiechu.

Patrzę, jak An zrzucają z siebie krwiożerczą wiewiórkę i dziękują niebiosom, że udało mi się to nagrać. Kiedy An zostaną gwiazdą, wrzucę ten filmik na YouTube’a i będę żyła z wyświetleń.

Druga próba nie idzie dużo lepiej. Pomimo że tym razem się nie spóźniłam, uczesałam i włożyłam czystą, ba, nawet wyprasowaną koszulę, a czytając kwestię, dałam z siebie wszystko, Xavier wygląda, jakby się zastanawiał, kogo chce bardziej zabić – mnie czy siebie.

– Dość tego. Cokolwiek się między wami dzieje, musicie to naprawić. I to natychmiast. Nie po to kończyłem Akademię Teatralną, aby zajmować się dwójką dzieci. Proszę natychmiast wyrosnąć z pieluch i załatwić to jak dorośli ludzie. Kończmy tę żałosną namiastkę próby! Ja idę na masaż kryształami, muszę się jakoś uspokoić po tym wszystkim, co mi zafundowaliście przez te trzy godziny, a wy… nie wiem, czy musicie się pobić, pogłaskać po głowie czy pogzić, ale liczę, że zrobicie, co należy, aby chemia między wami wróciła. I była porządną chemią organiczną, nie tą toksyną, która z was się ulatnia. Kiedyś powietrze między wami było tak gęste, że dało się je kroić nożem, a teraz jest rzadsze niż włosy na klacie mojego byłego chłopaka. Naprawcie to. Nie obchodzi mnie jak. Możecie iść nawet na terapię dla par albo na ayahuascę, byleby to coś dało. Żegnam.

Zarzuca sobie szalik na szyję i wychodzi, szeleszcząc swoją welurową peleryną, która upodabnia go do ucznia Hogwartu.

– Jeśli o mnie chodzi, to jestem okej z każdą z tych opcji – mówi Maks, mrugając obleśnie.

Zostajemy sami w sali prób. Staram się nie patrzeć na Maksa i jego uśmiechniętą gębę. Na cholerę on się tyle uśmiecha? Myśli, że mnie zbajeruje? Nie tym razem, drogi panie, nie tym razem. Nie jestem już tą Florą co kiedyś.

Mam ochotę przywalić piąchą w te idealnie nieidealne zęby. Może mu się poprzestawiają w równą linię. Albo w alfabet. Swoją drogą, Maks to chyba jedyny ze znanych mi aktorów, który nie zdecydował się na ortodoncję zębów (ja swoje zadrutowałam przy pierwszej okazji) – wydaje się zupełnie zaprzyjaźniony ze swoimi przydługimi, króliczymi jedynkami, biorąc pod uwagę, jak często je suszy. Drażni mnie jego pewność siebie.

– To co robimy?

– Nie ma żadnego „my” – odpowiadam, mając dość tego, jak się we mnie wgapia.

Uśmiech Maksa znika, zastępuje go grymas złości.

– Słuchaj, Flora, twoje foszki może i by były urocze, gdyby nasze zatrudnienie nie wisiało na włosku. Nie wiem, jak tobie, ale mnie zależy na tej robocie.

Wzdycham. Tym razem, niestety, ten nadęty kabotyn ma rację.

– Mnie też zależy.

Maks trochę się rozluźnia.

– No i super, wreszcie mamy coś wspólnego.

– Śniadanie u Tiffany’ego.

Maks wygląda, jakbym nagle zaczęła mówić w obcym języku.

– Co?

– Była taka piosenka… nieważne.

– Jesteś głodna?

– Nie o to mi chodziło…

Chociaż faktycznie, nie zdążyłam zjeść śniadania. Do mojego żołądka też chyba dociera ten fakt, bo odgłosem trąb anielskich, oznajmia światu, że czas na obiad.

– Dalej lubisz naleśniki? Chodź, znam dobre miejsce.

Nie czeka, aż mu odpowiem, po prostu rusza do przodu, jakby był pewien, że pobiegnę za nim. Czy tak jest zwykle? Czy ludzie za nim ganiają? Robią wszystko, co im każe? Pewnie tak, w końcu jest gwiazdą.

Nie mam wyjścia. Muszę się zgodzić, inaczej Xavier wypatroszy mnie jak wigilijnego karpia, a na moje miejsce zatrudni Julię Wieniawę. Ale niech ktoś zapisze w annałach, że zostałam zabrana na te naleśniki wbrew mej woli.

– Jak nie będzie mi smakować… – mówię, podnosząc ręce w geście kapitulacji.

– Zaufaj mi.

Wybucham pustym śmiechem. To chyba najgłupsze, co mógł powiedzieć. Znam przypowieść o żabie i skorpionie. Wiem dobrze, jak się kończy. Może i musimy przepłynąć razem tę rzekę, ale ja na pewno nie dam się ukąsić.

– Dobra, zbierajmy się – mówię, zerkając na Maksa. Dopiero teraz zauważam bliznę na jego policzku i głęboką zmarszczkę między brwiami. Zniknęły wszelkie ślady chłopięcości, które pamiętam ze studiów: nie ma łagodnych łuków, są tylko ostre krawędzie i kąty. Skorpioniątko stało się dorosłym skorpionem. Co pewnie oznacza, że potrafi dotkliwiej żądlić.

– Czyli co? Zaczynamy od początku?

Słyszę w jego głosie nadzieję, co tylko bardziej mnie wkurza.

– Zaczynamy od naleśników. Prowadź – mówię najbardziej szorstkim tonem, na jaki mnie stać. Słowo „prowadź” okazuje się tutaj dość prorocze: knajpa jest na Ochocie, więc musimy jechać jego furą. Tym szpanerskim, zbyt drogim, zbyt sportowym samochodem, który na nic się zdaje na polskich drogach, gdzie nie rozpędzisz się powyżej 140 km/h, a i to tylko po to, żeby stracić koło na jakiejś dziurze.

– Po co ci w ogóle taki wóz? – pytam, wsiadając do środka.

– Żeby wyrywać blachary, to chyba oczywiste. A poza tym mam z nimi podpisany kontrakt.

Oczywiście że ma. On na pewno nie musi mieszkać u starszej siostry. Ani jeść suchych płatków kukurydzianych pod koniec miesiąca, udając, że jest chomikiem wtryniającym trociny.

– Szczerze mówiąc, mimo że fura jest pierwszej klasy, czasem trochę żałuję, że się na to zgodziłem. Łatwiej się wtopić w tłum, gdy ma się jakiś rozsądny wóz. Tylko czy wtedy mógłbym zrobić to? – mówi i otwiera dach samochodu.

Czy można umrzeć z zażenowania? Albo chociaż wylądować na intensywnej terapii? Bo naprawdę mam wrażenie, że właśnie zażyłam toksyczną dawkę żenady, która zabija mnie od środka. Uderzam dłonią w czoło z taką siłą, że chyba dostaję wstrząsu mózgu.

Bez pytania mianuję się didżejem tej imprezy i włączam Spotify.

– Nie mów, że nie zależy ci na rozpoznawalności – mówię, wybierając jeden z moich ulubionych kawałków.

– A ty, że lubisz Taylor Swift.

– Rozpoznajesz po jednej nutce? „Jaka to melodia” też już do ciebie dzwoniła?

– Wygrałem odcinek charytatywny – odpowiada Maks, wyjeżdżając z parkingu. – A Taylor Swift lubię, chociaż dziwi mnie, że ty też. Przecież gardzisz komercją.

– To, że gardzę tobą, nie znaczy, że gardzę komercją – odcinam się, zanim zdążę się pohamować.

Trafiam w dziesiątkę – Maks spuszcza wzrok i marszczy brwi, a na jego twarzy pojawia się cień. Chyba trochę przesadziłam…

Pomimo Taylor śpiewającej o złamanym sercu w samochodzie robi się bardzo cicho.

– Wracając do tej rozpoznawalności… – mówię, bo czuję się nieco winna. – Nie wierzę, że jej nie lubisz. Lubisz Taylor Swift, a nie lubisz rozpoznawalności?

– To uwierz. Nienawidzę jej.

– To czemu zostałeś gwiazdą?

– Zostałem aktorem, a nie gwiazdą.

– Nie. Zostałeś gwiazdą. Ja zostałam aktorką. I uwierz mi, w życiu rozpoznały mnie trzy osoby, w tym jedna myślała, że jestem Olgą Frycz, więc chyba jednak się nie liczy.

Maks robi zbyt ostry skręt w prawo. Prawie uderzam głową o szybę. Jego długie palce bębnią w kierownicę, a twarz czerwienieje, jakby gotował się od środka.

– Znowu mi zarzucasz, że nie umiem grać. Mogłabyś przestać. Robisz to od ponad pięciu lat.

Co?!

– Co?!

Nie mam pojęcia, o czym teraz mówi. Tak, mam go za materialistę, typa, który się sprzedał i przez to nigdy nie zagrał w dobrym filmie. Ale nawet ja, pomimo swoich uprzedzeń, potrafię przyznać, że kiedy chce i kiedy dostanie dobry materiał, Maks Stankiewicz jest naprawdę niezłym aktorem. Jednym z lepszych w tym kraju.

Kiedyś, na wyjeździe studenckim na Mazury, stojąc na pomoście, recytował jeden z sonetów Nerudy. Ten z fragmentem „tak blisko, że twa ręka na mej piersi jest moja”[2]. Zachodzące słońce oświetlało go niczym reflektor, jezioro stało się sceną, a ja przez te pięć minut zamarłam w bezgranicznym zachwycie. Patrzył mi prosto w oczy, a każde słowo wychodzące z jego ust nabierało tego jedynego, właściwego kształtu. Myślę o tym momencie regularnie. Nikt wcześniej i nikt później nie dotknął mnie w ten sposób. Tamtego wieczoru Maks ujął cały sens aktorstwa w dłonie i położył przede mną jak kwiat.

Oczywiście mu tego nie powiem, wciąż go przecież nienawidzę, ale też nie mogę tego tak zostawić. Jesteśmy w jednej obsadzie, musimy się jakoś dogadywać.

– Nie uważam, że nie umiesz grać.

– Uważasz.

Boże, czemu on jest taki trudny?

Nabieram powietrza w płuca.

– Chyba wiem, co uważam.

– A ja wiem, co słyszałem.

– Kiedy?