Nicki Pedersen. Życie na pełnym gazie. Autobiografia - Nicki Pedersen,Poul Ferdinand - ebook

Nicki Pedersen. Życie na pełnym gazie. Autobiografia ebook

Nicki Pedersen, Poul Ferdinand

0,0

21 osób interesuje się tą książką

Opis

„Za wszystkie rzeczy zapłaciłem swoim ciałem. Jak dziwka”

Jest jednym z największych zawodników w historii speedwaya. Siedem tytułów mistrza świata, niezapomniane zwycięstwa, szarże, które przeszły do legendy, i momenty, które na zawsze zapadły w pamięć kibiców. Ale tej strony życia Nickiego Pedersena fani żużla nie mieli jeszcze okazji poznać.

Do teraz.

Uzależnienie od hazardu, przez które stracił ponad półtora miliona złotych. Nieokiełznane żądze, które spowodowały, że zdradzał swoją partnerkę ze striptizerką z Polski. Postawienie rezydencji na wyspie za blisko 15 milionów złotych, wynajem mieszkania w Monako za 12 tysięcy euro miesięcznie, luksusowe życie w Dubaju i inne szaleństwa.

Brutalnie szczera, obdarta z tematów tabu – ta książka to bliskie spotkanie z człowiekiem, który szczerze i samokrytycznie opowiada o swoim życiu na pełnym gazie. Od ostrej rywalizacji między braćmi na stacji benzynowej w Brenderup aż po największe sukcesy, które kosztowały go oparzenia trzeciego stopnia i ponad 30 złamań kości.

Pedersen pisze tak, jak żyje: bez hamulców. Właśnie dlatego tę autobiografię czyta się jednym tchem.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 484

Rok wydania: 2025

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Prolog

Powtórka biegu

5 czerwca 2022, Grudziądz, Polska

Budzę się w łóżku hotelowym natychmiast po usłyszeniu alarmu w telefonie. Nigdy nie śpię szczególnie głęboko w trakcie południowej drzemki przed meczem, ale taka mała regeneracja stanowi ważną część rytuału. Przed wyruszeniem na wojnę na torze muszę znaleźć swój rytm. Wyskakuję z łóżka, biorę szybki prysznic i się ubieram. Już czas.

Na dole zauważam jednego z moich mechaników, Michała, który czeka na parkingu przed Hotelem Rad, należącym do głównego grudziądzkiego sponsora, dzięki czemu podczas pobytów w mieście mogę nocować za darmo. Michał przyjechał pewnie już jakiś czas temu, bo dobrze wie, że lepiej się po mnie nie spóźniać. Szczególnie w dniu zawodów, kiedy wszystko musi iść jak po sznurku. Po moim sznurku.

Witamy się, ale poza tym jazda sprinterem na stadion przebiega raczej w milczeniu. Michał siedzi z przodu za kierownicą, a ja zajmuję miejsce z tyłu, w kabinie wyposażonej w lodówkę i monitor, i przeglądam telefon. Piszę o czymś z Nataschą i posilam się zabraną z hotelu sałatką z makaronem i kurczakiem. Moje myśli krążą już jednak wokół tego, co mnie czeka. W żużlu nigdy nie wiadomo, gdzie zakończy się dzień: na podium czy na izbie przyjęć. Puchar albo szpital, jak my to mówimy. Dzięki przygotowaniom można jednak zwiększyć swoje szanse. Myślę więc o torze i o naszych dzisiejszych przeciwnikach, czyli zawodnikach z Leszna.

W duńskiej lidze szło mi w ostatnim czasie bardzo dobrze, chociaż jeszcze nie doszedłem całkiem do siebie po upadku w Slangerup dwa tygodnie temu. Mam cztery złamane żebra i przebite płuco. Wszystko to nie zagoiło się do końca, co odczuwam przy każdym oddechu, a kiedy kicham albo kaszlę, ból jest nie do zniesienia.

Jednak nie pierwszy raz będę jeździł z niewyleczonym ciałem. Wręcz przeciwnie, większość wyścigów w karierze odbyłem z mniej lub bardziej poważnymi kontuzjami ukrytymi pod kombinezonem. Takie są reguły gry. Żużel nie jest dla mięczaków. Jeździmy kilka razy w tygodniu i nawet największe gwiazdy są wynagradzane wyłącznie za zdobyte punkty. Jeśli więc nie zaciśniemy zębów, na konto nie wpłyną żadne pieniądze.

W Grudziądzu jest piękna, cicha i słoneczna niedziela. Za kilka godzin mniej więcej co dziesiąty mieszkaniec miasta pojawi się na stadionie żużlowym, ubrany w żółte i niebieskie barwy tutejszego klubu. W Polsce żużel jest czymś więcej niż sportem prowincjonalnym. To poważna sprawa, a atmosfera na trybunach przypomina mecze piłki nożnej ze śpiewami kibiców, fajerwerkami i policyjnymi oddziałami prewencji. Walczymy o honor miasta jak rycerze zakonu krzyżackiego, którzy niegdyś bronili Grudziądza.

Dla niektórych to walka na śmierć i życie. Przede wszystkim dla nas, zawodników, ponieważ podejmujemy ryzyko dla pieniędzy i adrenaliny, ale podobnie postrzegają to najzagorzalsi fani. Dlatego nie będzie chyba błędem stwierdzenie, że najbliższy sąsiad stadionu, wielki cmentarz miejski, pasuje do krajobrazu. Przypomina, że na podjeżdżających do taśmy startowej śmiałków czyhać może śmierć.

Końcowa część toru przebiega obok niekończących się rzędów grobów z jednej strony i sklepików z wiecznie kolorowymi plastikowymi bukietami kwiatów z drugiej.

Na mnie jednak cmentarz nie robi aż takiego wrażenia, żebym myślał o niebezpieczeństwie. Po pierwsze przejeżdżałem obok niego już tak wiele razy, że prawie go nie zauważam. A po drugie nie dałoby się pracować w tym zawodzie, gdyby nieustannie myślało się o zagrożeniach. Trzeba zapomnieć o wypadkach z przeszłości i skupić się na chwili obecnej. Na tym, co się widzi tu i teraz.

Skończyłem 45 lat i jestem zawodowcem od 21. roku życia, więc wiele już przeżyłem. Zdobyłem siedem tytułów mistrza świata*, co przypłaciłem około trzydziestoma złamaniami kości. Kupiłem dom i jego wyposażenie, opłaciłem wakacje w Dubaju i Monako. Wszystko to kosztem swojego ciała. Jak prostytutka. Każdy milion na koncie to jedna rana na ciele, odczuwam ból, który być może nigdy już nie ustąpi. Większość ludzi przeszłaby już na emeryturę, ale nie ja.

Wciąż mam coś do zaoferowania. Nadal są wyścigi do wygrania i pieniądze do zarobienia. Będę jeździł tak długo, jak pozwoli mi na to ciało, i o ile w dalszym ciągu będę dość szybki, żeby interes przynosił zysk. Dlatego odsuwam myśli o żebrach, płucu i złym samopoczuciu, gdy wjeżdżamy przez szarą metalową bramę na stadion.

Skinieniem głowy witam się z przepuszczającymi nas ochroniarzami. W parku maszyn panuje już gwar, mimo że do rozpoczęcia zawodów pozostały trzy godziny. Przed meczem lubię mieć spokój. Nie mam ochoty na grzeczności i gadkę, że wszyscy jesteśmy dobrymi kumplami, skoro niedługo będziemy jeździć na złamanie karku przeciwko sobie, żeby zdobyć punkty i pieniądze. Ale w żużlu wszyscy się znają, więc z wieloma ludźmi trzeba się przywitać i podać im rękę. Większość naturalnie zabiega o kontakt ze mną. Jestem tu jedynym trzykrotnym indywidualnym mistrzem świata, więc chociaż w parku maszyn roi się od mechaników, zawodników i klubowych oficjeli w drużynowych barwach, osób funkcyjnych ubranych na czarno i ekip telewizyjnych z Canal+ w szarych kamizelkach, to i tak nie zdołam wmieszać się w tłum.

W każdy weekend odbywa się ten sam cyrk, choć dziś nie jest tak jak zazwyczaj. Nie potrafię tego dokładnie określić. Panuje dziwna atmosfera. Zwłaszcza w parku maszyn tworzy się strasznie nieprzyjemny nastrój.

Przeważnie udaję się do mojego boksu, który zarówno dla mnie, jak i dla drużyny jest oazą wytchnienia od otaczającego zgiełku. Mój drugi mechanik, Jack, skręca już sprzęt, ale nie ma w tym nic szczególnego. Wszystko wygląda tak, jak zawsze. Narzędzia, części zamienne i oczywiście kalendarz z dziewczynami od Frimodta Pedersena. Nie znoszę bałaganu, więc wszystko leży tu na swoim miejscu i jest czysto. Dwa silniki, nazwane imionami moich córek, Mikkeline i Liva, są już zamontowane do motocykli, widzę jednak, że niestety nie zaznam dziś spokoju.

Moje kontuzje stanowią pożywkę dla mediów, więc dziennikarze chcą przeprowadzić ze mną wywiady. Nie lubię tego. Jestem typem człowieka, który woli zająć się robotą, niż prowadzić rozmowy. Czuję się spięty, gdy mam opowiadać o samo­poczuciu albo o tym, jak zamierzam zrobić to czy tamto. Mówienie nigdy nie należało do moich mocnych stron. Poza tym najpierw działam, a dopiero potem analizuję.

Ale nie mam wyjścia. Obowiązuje mnie kontrakt i kontakty z dziennikarzami to część mojej pracy. Uważam jednak, że niektóre sprawy zbyt drążą, przez co ja także zaczynam się nad nimi zastanawiać. Na przykład to, czy jestem gotowy i jak bardzo doskwierają mi żebra i płuco. Nie tego teraz mi potrzeba, dlatego czuję wzrastającą we mnie irytację.

Na szczęście w ostatnią środę ścigałem się w Vojens, więc wiem, że mogę siedzieć na motocyklu bez odczuwania bólu. Nie potrafię jednak otrząsnąć się ze złych emocji. To wkurzające, że nie mogę po prostu odmówić zgody na przeprowadzenie cholernego wywiadu. Wydaje im się, że o każdej kwestii powinienem mieć swoje zdanie. A ja uruchamiam wtedy myśli, które do niczego nie są mi potrzebne. Zwłaszcza teraz. Nie sądzę, żeby kontuzje mi przeszkadzały, jednak oni są strasznie zaabsorbowani tym, czy jestem cały i zdrowy. Zasypują mnie pytaniami, które według mnie są zupełnie zbędne. Udowodniłem przecież w Vojens, że jestem gotów, a teraz przyjechałem tutaj, żeby jeździć z kolegami z drużyny.

Wreszcie rozmowy dobiegają końca, ale narzucające się wrażenie, że dzisiaj coś jest nie tak, tylko wzrasta. To diabelnie nieprzyjemne, ale przecież nie można się wycofać i pojechać do domu z powodu jakichś mętnych przeczuć. Poza tym dostałbym wypowiedzenie i mógłbym stracić status gwiazdy. Polskie kluby są bezwzględne, chcą wyników za swoje pieniądze.

Sytuacji nie polepszają też dzieciaki jednego z mechaników, które biegają po parku maszyn. Zwykle są miłe i mi nie przeszkadzają, kiedy przychodzą z wizytą, ale niech do ciężkiej cholery tak nie latają, gdy jestem już przebrany. Wkurza mnie to niesamowicie.

W końcu przychodzi czas na prezentację. Wiozą nas samochodem ciężarowym po torze, żebyśmy mogli pomachać do ośmiu tysięcy ludzi wypełniających trybuny. Kibice gości siedzą w sektorze za barierkami, przy których stoją liczni ochroniarze. Jeździłem kiedyś dla Leszna, więc przyjmują mnie pozytywnie. To jednak nic w porównaniu z przyjęciem przez naszych najzagorzalszych fanów, którzy zgodnie z tradycją wypełniają sektor na wyjściu z drugiego łuku. To tam powiewają banery z trupimi czaszkami, dudnią bębny i rozbrzmiewają okrzyki młynowych, którzy przez skrzeczące megafony wykrzykują hasła wzywające do walki i intonują przyśpiewki na naszą cześć. Nasze zwycięstwo wiele dla nich znaczy, dlatego bez oporów przeznaczają sporą część swoich zarobków na oglądanie meczów. Bywają fantastycznym wsparciem, ale mogą też stać się bezlitośni, gdy uznają, że ich zawodzimy. Dostawali niejednokrotnie zakazy wstępu za odpalanie rac i wszczynanie bójek, ale przeważnie potrafią tworzyć dobrą atmosferę.

Pomiędzy tymi dwiema grupami fanów rośnie olbrzymi, rzucający cień dąb. Miejscowi powiadają, że ponosi on winę za upadki na drugim łuku. Ponoć przyciąga pechowych zawodników, ale to tylko przesąd i pijacka gadanina.

Jadę w trzecim biegu. Na ekranie telewizorów, zamontowanych w boksie każdego zawodnika, widać przebieg zawodów. Ja jednak z reguły skupiam się na sobie, nie zwracam uwagi na rzeczy, które mogłyby mnie rozpraszać.

Przed startem odprawiam mnóstwo rytuałów. Chociaż odbyłem tysiące biegów, to za każdym razem, gdy mam wyjść na tor, odczuwam takie samo podniecenie. Z upływem lat to napięcie się nie zmniejsza. Wręcz przeciwnie.

Najpierw przymierzam gogle, co trochę trwa. Potem przychodzi kolej na ochraniacz krocza. Ludziom się wydaje, że bawię się przyrodzeniem, ale tak nie jest. To po prostu konieczność. Następnie reguluję sprzęgło i sprawdzam wyłącznik zapłonu, do którego przywiązany jest sznur owinięty na drugim końcu wokół nadgarstka, więc gdy spadam z motocykla, silnik automatycznie gaśnie. Takie rutynowe czynności wywołują jednak też irytację, wskutek czego mogą wyglądać na nerwicę natręctw, ale ja naprawdę mam sporo rzeczy do ogarnięcia. Kiedy coś raz zagra, wtedy powtarzam to w nieskończoność i wprowadzam do rytuału. A jeśli coś nie gra, wówczas trzeba wymyślić coś innego, no i w głowie powstaje mętlik.

Najpierw zakładam kołnierz ochronny tak, żeby było wygodnie. Potem rękawice, które skrupulatnie zapinam. W końcu nakładam kask, dobrze go mocując. Ponownie przymierzam gogle. Następnie wsiadam na motocykl z prawej strony i przyczepiam wyłącznik zapłonu. Nie z lewej. To się już sprawdziło. Znowu grzebię przy sprzęgle, patrzę, czy na pewno jest dobrze ustawione. Czy manetka gazu chodzi jak trzeba? Sprawdzam jeszcze paliwo, po czym jestem gotów do wyjazdu na tor.

Zajmuję drugie pole pomiędzy dwoma zawodnikami Leszna, Januszem Kołodziejem i Piotrem Pawlickim. Ostatnie pole należy do kolegi z drużyny, Norberta Krakowiaka. Kiedy taśma się podnosi, ruszam wręcz celująco. Starty zawsze były moją najmocniejszą stroną. Puszczam sprzęgło idealnie i pędzę naprzód. Bieg zostaje jednak przerwany. Czerwona flaga, bo Pawlicki wyłożył się na pierwszym łuku. Jestem cholernie wściekły, bo tak dobrze zacząłem. Pada decyzja powtórki biegu ze wszystkimi czterema zawodnikami, mimo że Pawlicki nie powinien już startować, bo zajechał Krakowiakowi drogę.

Na tor wbiegają mechanicy, żeby się upewnić, czy maszyna jest gotowa do powtórki.

Taśma unosi się po raz drugi, a ja partaczę start i jestem za resztą, ale na drugim łuku zajmuję już trzecią pozycję. Stresuję się, bo czuję, że motocykl strasznie wibruje, i muszę walczyć z całych sił, żeby nie wypaść z toru. Podczas drugiego okrążenia Pawlicki wyprzedza mnie na pierwszym łuku, ale kompletnie traci kontrolę nad maszyną i mnie szturcha. Mój motocykl się prostuje i z prędkością 120 albo 130 kilometrów na godzinę pędzę prosto na bandę.

Co za gówno, myślę, po czym unoszę się w powietrzu i wpadam w płot. Podczas upadku zdążam jeszcze, bo tak trzeba, odepchnąć motocykl od siebie, ale ten uderza w dmuchaną bandę, która odbija ważącą 80 kilogramów maszynę prosto na mnie. Publiczność wydaje okrzyk przerażenia, ale pod kaskiem ledwo mogę cokolwiek usłyszeć.

Chwilę później leżę już na brzuchu i staram się odwrócić. Jestem przyzwyczajony do bólu, ale tym razem mam do czynienia z czymś poważniejszym. O rany, co za ból w okolicach biodra i miednicy! Zdarza się, że przy uderzeniu w klatkę piersiową nie można złapać oddechu. Ale teraz oddycham normalnie. Znowu próbuję się odwrócić, ale nie jestem w stanie nawet się poruszyć.

Nie poddaję się i siłą woli chcę uczynić to, co niemożliwe, jednak moje ciało w ogóle nie reaguje. Widzę, jak pochylają się nade mną mechanicy, lekarz i sanitariusze. Jest też Thomas, mój kumpel z dzieciństwa i jednocześnie szef mechaników, który dzisiaj pomaga mojemu duńskiemu koledze z drużyny, Frederikowi Jakobsenowi.

W oczach Thomasa zauważam zaniepokojenie. Domyślam się, że jest źle. Nie wiem jednak z czym. Ktoś mówi, że jest dziura. Aha, więc jestem czymś zraniony. Mam nadzieję, że chodzi o tępy przedmiot. Niestety nie mam takiego szczęścia. W biodrze tkwi ośmiocentymetrowa śruba mocująca łańcuch z mojego motocykla, która wciąż przyczepiona jest do maszyny. Gdy usiłują odciągnąć ode mnie pojazd, ciągną także mnie.

– Czekajcie, czekajcie! – krzyczę.

Kiedy w końcu oddzielają moje ciało od motocykla, z rany wydobywa się nieprzyjemny, pluskający dźwięk.

Odnosiłem już poważne kontuzje kręgów szyjnych i kręgosłupa, dlatego okropnie niepokoję się tym, że nie mogę się ruszać. „Fuck, fuck, fuck”. Mam nadzieję, że to tylko porażenie nerwów i że właśnie dlatego nie mogę zmienić pozycji. Odczuwam jednak przerażający ból. Chyba najsilniejszy w życiu. Naprawdę żywię nadzieję, że to jedynie uszkodzenie nerwów.

Thomas stoi obok mnie i stara się pomóc na tyle, na ile jest w stanie. W ogóle gromadzi się wokół mnie mnóstwo ludzi. Lekarz jest wyraźnie przejęty i zbliża się ze strzykawką, mającą uśmierzyć ból.

– Pain, pain – mówi, wskazując na igłę.

– No shot! – wrzeszczę do niego. – No fucking shot!

Nie chcę, do diabła, żadnego zastrzyku, bo muszę czuć, co się dzieje z ciałem. Jeżeli to coś poważnego, chcę pozostać w pełnym kontakcie. Teraz nie mam zielonego pojęcia, co się dzieje. Thomas mnie zna i wie, jak zazwyczaj reaguję. A jednak on też przeżywa szok.

– Jesteś nienormalny – beszta mnie. – Czujesz najsilniejszy ból w życiu i odmawiasz zastrzyku?

Taki już jednak jestem, nie mogę zareagować inaczej w tej sytuacji. To zwyczajny instynkt samozachowawczy, nie chcę być niczym szpikowany, zanim się nie dowiem, co mi dolega. Dużo już przeszedłem i upadki to w zasadzie rutyna, ale tym razem naprawdę się martwię. W tej chwili nie czuję jednak strachu, chociaż nie mogę się poruszać.

Przychodzą sanitariusze, podnoszą mnie i kładą w takiej samej pozycji na nosze. Następnie jedziemy karetką do szpitala. Po przyjeździe proszę swoich mechaników o filmowanie wszystkich ekranów, bo chcę przesłać informacje Lisie, która przebywa w Danii. Od lat jest moją fizjoterapeutką i bardzo zaufaną osobą. W stu procentach polegam na jej opinii.

Polscy lekarze twierdzą, że kość udowa wbiła się w miednicę, która jest złamana w dwóch miejscach. Niedobrze. Bardzo niedobrze. Wysyłam zdjęcia do szpitala w Horsens, do mojego duńskiego lekarza Petera Sudera, który przegląda je i prosi, by unieruchomić nogę. Pisze, że jeśli kość udowa tkwi w biodrze i zamyka dopływ krwi, sytuacja jest niezwykle niebezpieczna. Jeśli nie zostanie wyciągnięta, może powstać zgorzel, a wtedy noga obumrze w ciągu doby.

Trochę zaczynamy się sprzeczać, ponieważ polski personel twierdzi, że nic więcej w tej chwili nie są w stanie zrobić, i zamierzają zawieźć mnie na salę. Ja upieram się, żeby kość wyciągnęli, więc ustępują i przygotowują się do znieczulenia miejscowego.

– Chyba nie chcecie znieczulić mnie tylko miejscowo? – syczę przez zęby.

Miałem kiedyś złamaną kość ramienną i wiem, że przy poważnej kontuzji napinają mi się ścięgna i mięśnie. Nie zdołają wyciągnąć kości, jeśli nie zastosują znieczulenia ogólnego.

W końcu ulegają, wysyłają mnie do krainy snów i zajmują się kością udową. Po wybudzeniu leżę unieruchomiony. Informują mnie, że wszystko jest w porządku.

Kwestią czasu pozostaje jednak, kiedy będę na tyle stabilny, bym mógł zostać przetransportowany do Danii. Wysyłam zdjęcie do Nataschy, która przebywa w naszym mieszkaniu w Marbelli, gdzie miała urządzić przyjęcie urodzinowe dla Livy. Po odłożeniu telefonu zaczynam odczuwać dojmujący głód.

Odleciałem o wpół do piątej. Teraz jest wpół do jedenastej i dotąd nic nie jadłem. Proszę mechanika Jacka, żeby coś dla mnie znalazł, ale pielęgniarka oświadcza, że jedzenie podaje się o ósmej rano i o szóstej wieczorem. Po piętnastu minutach wraca jednak z porcją makaronu z kurczakiem w plastikowym pudełku. Dokładnie tego mi było trzeba.

Trzy dni później dowiaduję się, że posiłek otrzymałem od dyżurującej wieczorem opiekunki medycznej. To naprawdę miłe z jej strony. Nie do wiary. Coś takiego przywraca radość życia i dostarcza świeżą energię. Niesamowite, że istnieją tacy ludzie. Przecież ona też musi coś zjeść, żeby móc opiekować się pacjentami. To miłe uczucie warte jest więcej niż pieniądze. Obiecuję sobie, że jak dojdę do siebie, zrobię coś dla niej i jej rodziny.

Podczas pierwszej nocy biodro zaczyna mocno puchnąć. W miejscu, gdzie utkwiła śruba, utworzył się duży bąbel. A więc wdało się zakażenie. Pomimo zaszycia ran mam wewnętrzne krwawienie. Należy pozbyć się krwi, dlatego lekarz rozcina opuchliznę.

Dwie pielęgniarki przyglądają się medykowi, który zaczyna naciskać na bąbel. Gniecie coraz mocniej, aż z rany wydobywa się czerwona maź gęsta jak majonez i po chwili zamienia się w ciecz. Potem wytryska strumień krwi, trafiając w pielęgniarki, które odwracają twarze. Pod fartuchami noszą własne ubrania. Jedna ma na sobie niebieski T-shirt, a druga sweter robiony na drutach. Obie zostają opryskane, co wygląda makabrycznie. A ja leżę i myślę: „Co tu się, u licha, dzieje?”.

Pomimo paskudnego widoku cieszę się, że lekarz mi pomaga. Widzę, że to niezwykle ważne. Nie patrzę teraz w przyszłość, bo i po co. Jeśli nie przeżyję, nie ma sensu myśleć o dniu jutrzejszym. Nie wiadomo, czy w ogóle nadejdzie. Trzeba się skupić na tym, co się dzieje tu i teraz, a nie martwić się o jutro.

Z rany ciągle coś wycieka, więc przychodzą do mnie kilkukrotnie w nocy i zmieniają pościel. Muszą mnie przekręcać, żeby wyciągnąć zakrwawione prześcieradła. Zastanawiam się, czy taka utrata krwi nie świadczy o zbliżającej się śmierci. Moich mechaników już nie ma, dlatego porozumiewamy się mieszaniną języka migowego, polskiego, duńskiego i angielskiego.

W grudziądzkim szpitalu leżę unieruchomiony przez pięć dni. Zachowuję w tym czasie spokój, ale przyjmuję dużo leków. Znacznie więcej niż w Danii, ponieważ są mi podawane w postaci kroplówek, a nie tabletek.

Chociaż dzięki morfinie nie odczuwam bólu, ciężko jest leżeć w łóżku przez pięć dni bez możliwości poruszania się. Przez cały ten czas z nikim właściwie się nie spotykam. Raz w odwiedziny przychodzi prezes GKM-u. Łącznie z klubu widzę tylko dwie osoby. Natomiast moi mechanicy zjawiają się każdego przedpołudnia, przynosząc mi pieczywo i konfitury. Robią mi kanapki i napełniają bidon sokiem.

Leżę od niedzieli do czwartku. Chciałbym wreszcie wrócić do domu, więc dzwonię do Sørena z Danmarks Motor Union, by się dowiedzieć, jakie przysługują mi prawa i co pokrywa ubezpieczenie. Przebywająca w Hiszpanii Natascha szacuje, że transport prywatnym samolotem będzie kosztować 130 tysięcy koron.

Søren mówi, że skontaktował się z towarzystwem ubezpieczeniowym, w którym mam polisę. Ich siedziba mieści się w Anglii, ale nie odbierają telefonu.

– Dzwoń dalej – odpowiadam mu.

Jestem niecierpliwy i nie znoszę czekać, a już szczególnie na polskim szpitalnym łóżku. W końcu sam przejmuję inicjatywę, bo inaczej zwariuję od leżenia, mimo że dzięki lekom czuję się znośnie. Wiem, że nie wypuszczą mnie od razu, tylko dopiero wtedy, kiedy uznają, że mój stan zdrowia na to pozwala.

Kontaktuję się z towarzystwem ubezpieczeniowym w Anglii, które mnie informuje, że szpital ma po prostu przesłać dokumentację z poniesionymi kosztami. Ale w polskich szpitalach tak to niestety nie działa. Ustalamy więc, że zadzwonię do nich, gdy znajdę lekarza mówiącego po angielsku. Oni natomiast poszukają lekarza lub pielęgniarki, by także móc ocenić stan mojego zdrowia.

Zgodnie z umową lekarz ma się pojawić następnego dnia o godzinie dziesiątej w celu ustalenia z ubezpieczycielem kosztów leczenia. Nareszcie coś zaczyna się dziać, chociaż lekarz niczego nie obiecuje, bo muszą mi jeszcze zrobić transfuzję krwi. Po wypadku straciłem jej przecież prawie półtora litra.

Po przepompowaniu krwi personel szpitala stwierdza, że podróż nie stanowi zagrożenia. Dostaję komunikat:

– Dobrze, teraz mogą pana zabrać.

W towarzystwie ubezpieczeniowym nie rozumieją, dlaczego nie mogę jechać tego samego dnia, ale są mili i pomocni. Organizują lot specjalnym helikopterem, którym zostanę przetransportowany na lotnisko w Bydgoszczy. Jestem im wdzięczny za pomoc, ponieważ podróż samochodem między miastami trwa godzinę, co, biorąc pod uwagę dziurawe polskie drogi, nie byłoby dobrym pomysłem ani w ocenie lekarzy, ani mojej.

W śmigłowcu wkładają mnie do czegoś, co przypomina pozbawiony powietrza ponton, w którym leżę ściśnięty i nie mogę się poruszać. W Bydgoszczy czekają na mnie dziennikarze telewizyjni, którzy od zarządu lotniska otrzymali pozwolenie na filmowanie.

Na szczęście wywiad nie trwa długo i przenoszę się z helikoptera do prywatnego niemieckiego samolotu, w którym spotykam niemiecką lekarkę, pielęgniarkę i dwóch niemieckich pilotów. Wszelkie koszty pokrywa ubezpieczenie.

Lecą ze mną do Odense, gdzie czeka ambulans, mający zawieźć mnie do szpitala. W tej chwili nie mam pojęcia, co ze mną będzie. Czy trzeba będzie wstawić nowe biodro albo czy ciało w ogóle będzie jeszcze posłuszne. Nie mam jednak zamiaru się poddawać i przejść na emeryturę. Nie myślę o tym ani przez sekundę. Interesuje mnie wyłącznie wyzdrowienie i powrót do jazdy motocyklem. Chcę być panem swojego losu. Zbyt daleko zaszedłem i zbyt dużo poświęciłem, żeby teraz dawać za wygraną.

To tylko jeszcze jedna powtórka biegu.

* Na siedem tytułów mistrza świata, które Nicki Pedersen zdobył w swojej karierze, składają się trzy tytuły indywidualnego mistrza świata oraz cztery tytuły drużynowego mistrza świata, wywalczone wraz z reprezentacją Danii (przyp. red.).

Rozdział 1 Olej i kawa

Nie pamiętam tego jesiennego dnia w 1979 roku, ale ani mój tata, ani mama nie zapomną go nigdy. Mam zaledwie dwa i pół roku. Wciąż mieszkamy na stacji Shell, którą rodzice dzierżawią, na Rugårdsvej w Brenderup na Fionii, skąd pochodzą znane przyczepy. Ojciec od wielu lat marzył, by wejść o szczebel wyżej na drabinie kariery i prowadzić sprzedaż samochodów. Tej jesieni pojawia się szansa, ponieważ zostaje autoryzowanym sprzedawcą aut marki Citroën.

Gdy dociera pierwsza dostawa francuskich samochodów, w rodzinnej firmie Pedersenów o nazwie P Automobiler panuje szczególne ożywienie. Wszyscy dorośli mają zajęte głowy, dlatego nikt nie zwraca uwagi na małego chłopca, który z założoną pieluchą i jasnymi, sięgającymi do ramion włosami samotnie paraduje pomiędzy nowymi autami. Nawet wtedy, kiedy trzeba je przewieźć do sali wystawowej przed końcem pracy.

Mama twierdzi, że z bratem zawsze mieliśmy bzika na punkcie silników – i coś musi w tym być. Obaj podziwiamy wspaniałe, nowe pojazdy. Nagle brat traci mnie z zasięgu wzroku. Kiedy rodzice opowiadają o tym dniu, nie mają zielonego pojęcia, jak mi się udało niepostrzeżenie otworzyć drzwi nowiutkiego citroëna dual 6 i wdrapać na przedni fotel. Model ten włącza się jednym naciśnięciem przycisku zapłonu. Przypuszczalnie wypróbowuję wszystkie guziki i samochód w końcu reaguje. Jeśli dorośli zapomnieli o mnie na chwilę, to szybko sobie przypominają, ponieważ silnik nagle się uruchamia, a za kierownicą siedzi dwuletni Nicki. Pojazd rusza, a po kilku metrach zatrzymuje się na żywopłocie, co jednak wystarcza, by rodzice doznali szoku.

Tata wpada w gwałtowny gniew, choć z pewnością odczuwa ulgę, że ani mnie, ani samochodowi nic się nie stało. Mogło się to skończyć znacznie gorzej. Chwyta mnie za ramię i prowadzi do warsztatu, który normalnie jest dla dzieci zamkniętą krainą, po czym oddala się, żeby ostrożnie wjechać autami do sali wystawowej. Jego pomocnik, Jørgen, zostaje w warsztacie, bo tego dnia nikt już nie chce przeżywać niespodzianek. To znaczy, że mądrzeją.

Ja natomiast z zaciekawieniem przyglądam się wyposażeniu. Z jakiegoś powodu moją uwagę przyciąga montażownica, kolosalna maszyna do ściągania i nakładania opon na felgi. W późniejszych latach będą wyposażane w osłony, żeby nikomu nic się nie stało, ale tamtego dnia mam pełny dostęp do wszystkich niebezpiecznych części. Moje rączki są wprawdzie małe, ale sięgam prawą do haków, a lewą naciskam dolny przycisk, który je uruchamia. Mimo że maszyna jest wyłączona, najwyraźniej wciąż w hydraulice pozostaje trochę powietrza.

Do taty dociera dźwięk kompresora montażownicy. Na chwilę zapanowuje kompletna cisza, a potem rozlega się przeraźliwy dziecięcy wrzask. Ojciec przybiega co tchu i widzi, jak krew tryska z mojej prawej dłoni, której brakuje prawie całych dwóch palców – wskazującego i środkowego. Podnosi mnie i owija chusteczką ranę, podczas gdy Jørgen stara się wydobyć z maszyny dwa kawałki palców. Udaje mu się, ale są usmarowane czarnym, klejącym olejem. Ze znajdującego się obok biura wybiega mama i na nasz widok doznaje potwornego szoku.

Ktoś – chyba ojciec – wpada na pewien pomysł i tonem znawcy zwraca się rozkazująco do mamy:

– Włóż je do ust!

– Chyba nie mówisz poważnie! – odpowiada mama, ale słucha polecenia i wkłada dwa brudne paluszki do ust, bo może uda się je uratować.

Z zakrwawionymi palcami dwuletniego dziecka na języku czas ciągnie się pewnie w nieskończoność. Ale Falck jest na miejscu po 20 minutach.

– Gdzie są palce? – pyta ratownik.

Gdy dowiaduje się, że mama trzyma je w ustach, zaczyna się robić poważnie.

– Nie, nie, one muszą leżeć w chłodzie – wyjaśnia, po czym wydaje polecenie: – Przynieście kostki lodu!

Nareszcie mama może je wypluć.

Rodzice jadą za karetką pędzącą w kierunku Middelfart. Na miejscu dowiadują się, że przyszycie palców będzie trwać bardzo długo.

– Równie dobrze mogą państwo czekać w domu – proponuje ktoś z personelu.

Wracają więc do domu, ale ledwo przechodzą przez próg, gdy dzwoni telefon ze szpitala.

Okazuje się, że ucięte kawałki są małe i tak zniszczone, że nie da się ich uratować. Oznacza to, że dwa z moich palców będą krótsze o trzy centymetry, jednak lekarze postanawiają oskrobać trochę końcówki kostek, żeby naciągnąć na nie skórę. Mają nadzieję, że dzięki takiemu zabiegowi dłoń stanie się bardziej sprawna. Ta część operacji szczęśliwie kończy się powodzeniem.

To pierwszy, ale na pewno nie ostatni raz, kiedy zostaję poddany ogólnej narkozie. Ale dwa nieszczęścia i środki nasenne to za mało, żeby zwalić mnie z nóg. Gdy przyjeżdżają po mnie rodzice, już nie wyleguję się w łóżku, tylko bawię się czerwonym wózkiem dla lalek. O wielkim bandażu całkiem już zapomniałem, a z nowej dłoni jestem po prostu dumny. Mama wciąż pamięta chwilę zdejmowania opatrunku.

Siedzę zadowolony z siebie na ramieniu babci, pokazując jej rękę z brakującymi palcami. A kiedy kładę na jej plecy dłoń z trzema całymi palcami i dwiema połówkami, wyglądają jak uśmiechnięte usta. Jak smiley. Nie wiem, czy mama się uśmiecha, ale raczej wątpię. Jest wycieńczona. Od tamtego dnia nie może patrzeć na krew, gdy zdarza nam się zranienie. Tamto zdarzenie na zawsze pozostanie w jej pamięci. Wciąż powtarza, że dopiero po trzech miesiącach pozbyła się okropnego smaku oleju i odciętych palców.

W tamtym okresie mama ma w zwyczaju ubierać mnie jak dziewczynkę. Jestem zastępczą córką. Zawsze marzyła o urodzeniu dziewczynki, a wychowuje dwóch niesfornych chłopaków. Już w ciąży z Ronnim, który jest trzy lata starszy ode mnie, ma nadzieję na córkę. Wygląda tak, jakby nosiła w brzuchu piłkę nożną. Nie wykonuje się wówczas USG, ale wszystkie doświadczone kobiety są zgodne:

– Będzie chłopak.

Ku jej rozczarowaniu mają rację. Gdy jest w ciąży ze mną, brzuch ponownie wygląda jak piłka nożna, więc wie, co się święci.

Zawód z powodu następnego chłopca jest tak duży, że nie chce mnie w ogóle widzieć przez kilka pierwszych dni po urodzeniu. Nie potrafi się przemóc. Potem niechęć jej przechodzi, ale w zastępstwie pozwala, żeby rosły mi długie włosy, z których zawiązuje koński ogon albo plecie warkocze. Zakłada mi także czerwone lub różowe ubrania. Przemiana jest niemal totalna. Dzieje się tak do trzeciego roku życia. Najwyraźniej inaczej nie potrafi. Tata miesza się dopiero, kiedy księgarz pyta go:

– A co dla małej panienki?

Po powrocie do domu ostrym tonem zwraca się do mamy:

– Koniec z tym, trzeba ściąć mu włosy!

Kilka lat później na świat przychodzi nasza siostrzyczka, Michelle. Kiedy mama chodzi z nią w ciąży, jest przerażona, ponieważ brzuch znowu przypomina piłkę nożną.

– Z trzema sobie nie poradzę – żali się tacie.

Na szczęście okazuje się, że jej marzenie się spełnia.

Mój dziadek od strony mamy prowadzi sklep na Østergade. Chociaż babcia nie pracuje, to mama zajmuje się młodszymi od niej o sześć i dziesięć lat braćmi. Szybko uczy się więc stawać na własnych nogach. Mieszkają dokładnie naprzeciw mleczarni i kiedy mama kończy czternaście lat, wozi mleko powozem konnym. Niezależnie od pogody mleko należy dostarczyć, tak samo jak pocztę, dlatego stara Lotte i moja mama wiozą je nawet w śnieżycę. Nigdy nie wyjeżdża z rodzicami na wakacje, bo trzeba pilnować interesu. Handlują odzieżą, ale wyłącznie męską. W przeciwieństwie do mnie, spędzającego pierwsze lata życia ubrany jak dziewczynka, mama dorasta, nosząc tylko chłopięce rzeczy.

Interes nie przynosi specjalnie dużych zysków. Jeśli w ogóle mama dostaje jakieś prezenty gwiazdkowe, to są to miękkie paczuszki z męskimi dżinsami ze sklepu. Nigdy nie odczuwa braku spodni czy wełnianych swetrów. Od tamtego czasu nienawidzi wełny. Odróżnia się wprawdzie od swoich rówieśników, ale zapewnia, że jej to nie przeszkadza. Teraz jednak rewanżuje się za tamten okres. Zawsze chodzi ubrana bardzo kobieco, niektórzy powiedzieliby pewnie, że wręcz wyzywająco. Często sama szyje sobie ubrania i nigdy nie wydaje pieniędzy na drogie ciuchy. Zwraca jednak na siebie uwagę. Później mówi się, że mężczyźni w Brenderup często wodzą za nią wzrokiem, gdy chodzi w obcisłych bluzkach z głębokimi dekoltami. To rzadkość wśród lokalnych kobiet, ale dla mojego taty też nie jest to całkiem normalne, bo robi się wtedy zazdrosny.

U nas w domu wszystko kręci się wokół interesu i ciężkiej pracy. Tata i mama, Preben i Vibeke, harują od wczesnego rana do późnego wieczoru przez sześć dni w tygodniu. Mama zajmuje się stacją paliw i sklepikiem, a ponadto robi jedzenie, pranie i wykonuje pozostałe domowe czynności, natomiast tata naprawia samochody. Nocami zaś prowadzą taksówkę. Jeżdżą w piątki, soboty i niedziele, a czasami, kiedy my leżymy już w łóżkach, także w pozostałe dni. Nie przestają nawet po przeprowadzce ze stacji do domu z czerwonej cegły na Solbakkevej, położonego zaraz obok nowego warsztatu ojca.

Podczas gdy mama zachowuje w pamięci smak oleju, ja kojarzę dzieciństwo z całkiem innym smakiem, a mianowicie kawy z mlekiem i cukrem. Kiedy budzę się rano, idę do znajdującego się zaraz obok warsztatu taty, gdzie czeka termos z gorącą kawą. Mama przygotowuje mleko i podaje dwie duże kromki wiejskiego chleba z masłem i nutellą. Składam chleb i moczę go w kawie. Chłonie płyn tak bardzo, że w kubku zostaje tylko jedna czwarta. Gdy czterolatek zjada dwie kromki chleba z nutellą oraz pije kawę z kofeiną i cukrem, to nic dziwnego, że robi się z niego hiperaktywny gagatek.

Jako młody chłopak faktycznie mam w tyłku motorek. Zresztą tak samo jak mój brat Ronni. Nasi rodzice pracują w domu, dlatego nie chodzimy ani do żłobka, ani do przedszkola. Według nich nie ma takiej potrzeby i nie musimy uczęszczać do żadnej placówki. Ja sam tylko przez jeden dzień przebywam w przedszkolu, gdzie jakiś chłopak mnie opluwa. Nie pamiętam, czy odpłacam mu tym samym, ale nie jest to wykluczone. Potem domagam się, żeby zadzwonili po mamę. W ten sposób zamykam rozdział pod tytułem przedszkole.

W domu możemy bawić się tak, jak się nam żywnie podoba. Bez nadzoru dorosłych. Trwa to aż do pójścia do zerówki. Jednak od czwartego do szóstego roku życia piję kawę z uczniami w warsztacie, bawię się albo sprawiam kłopoty. Nieszczęśliwych wypadków wcale nie jest mało. W warsztacie stoją butelki z napojami gazowanymi i zmywaczami do hamulców. Myślę, że to zielona oranżada, ale okazuje się, że płyn jest żrący jak aceton. Poza tym bieganie po warsztacie pomiędzy czeladnikami i uczniami sprawia, że cały jestem w siniakach. Z czasem bardzo dobrze zaznajamiam się z miejscowym lekarzem, Andersem Munckiem.

Mamy małą łazienkę, w której stoi wanienka z siedziskiem. To do niej wpycha nas mama, gdy mamy się umyć. Pewnego wieczoru staję na znajdującej się obok muszli klozetowej i chcę wskoczyć do wanny. Manewr mi się jednak nie udaje, przewracam się i uderzam głową o kant kabiny prysznicowej. Oczywiście trzeba udać się do lekarza. Ale mama była już tam tego dnia z Ronnim, któremu coś wbiło się w ciało.

Innym razem udaje mi się wepchnąć sobie kredę do nosa, która nie daje się wyjąć. Ponownie odwiedzamy więc doktora Muncka, który ją usuwa, ale gdy wychodzimy z gabinetu, mama pyta mnie, dlaczego zrobiłem coś tak głupiego.

– Ja zrobiłem tylko tak – odpowiadam i znowu wkładam kredę do nosa.

Nic dziwnego, że na twarzy mamy widać zmęczenie. Kiedy indziej wbijam sobie w pośladek nóż do steków po jakimś niefartownym wygłupie, a innym razem połykam szpilkę i dostaję radę, żeby zjeść dwa kilo gotowanych porów, ponieważ to najlepszy domowy sposób na ochronę jelit. Nie ma co mówić, mama i lekarz mają pełne ręce roboty.

Przeważnie właśnie ona chodzi ze mną do doktora Muncka. Tata pracuje i zarabia pieniądze. Interesy zawsze są najważniejsze. Rodzice nie harują tylko wtedy, kiedy śpią, a my, dzieci, bawimy się same. Uważają najwyraźniej, że skoro są w domu albo w warsztacie, to nie ma powodu, żebyśmy my przebywali gdzie indziej. Tak naprawdę jednak na co dzień nie spotykamy się z tatą zbyt często. W pewnym momencie zaczyna nawet brać udział w jazdach testowych i zdarza się mu naprawiać samochody rajdowe do czwartej rano. Ale to za dużo nawet dla niego, jeśli trzeba się zajmować jednocześnie sklepem motoryzacyjnym.

Pewnego razu mama chce zrobić coś dla siebie i zapisuje się na kurs ceramiczny, co skutkuje przejęciem przez tatę odpowiedzialności za przygotowywanie posiłków. Złości się wtedy, bo musi opuszczać warsztat, a to oznacza utratę dodatkowego zarobku, ale jestem głodny, więc ojciec nie ma wyjścia. W kuchni na niczym się nie zna, ale smaruje pszenny chleb nutellą, a więc w zasadzie jedzenie nie powinno różnić się od przygotowanego przez mamę rano. Tak jednak nie jest, bo zamiast masła tata używa margaryny, a tego nie da się przełknąć. Nie chcę jeść, ale ojcu nie sposób odmówić, więc zmuszam się do przełykania tego ohydztwa. Chleb z margaryną zbija mi się w ustach w kluchę, która nie chce przecisnąć się dalej. To jego ostatni raz w roli opiekuna dzieci. Pieluchę też zmieniał tylko raz u Ronniego. Od tamtego czasu, gdy zachodzi taka potrzeba, wiezie nas do swojej mamy.

Ojciec dorastał u boku mojej babci na gospodarstwie w Varbjerg niedaleko Brenderup. Majątek pochodzi z XVIII wieku i składa się z trzech budynków oraz trzech czy czterech hektarów ziemi. To dokładnie tyle, ile wystarcza na przeżycie. Dziadek się ulatnia, gdy tata ma 12 lat, do tego czasu jednak dzierżawi salon fryzjerski w Båring. Dziadkom nie układa się zbyt dobrze. W miasteczku oprócz fryzjera interes prowadzą także sklepikarz, rzeźnik i miotlarz. Zaczynają spotykać się na zapleczu sklepu, gdzie w spokoju popijają piwo. Dziadek coraz częściej wraca do domu podpity. W końcu babcia ma tego dość i go wyrzuca. Od tego momentu ojca wychowuje samotna matka, co w tamtym czasie należy do rzadkości, chociaż babcia też dorastała bez ojca. Kiedy prababcia się starzeje, gospodarstwo prowadzi już tylko babcia, zatrudniając się jednocześnie po sąsiedzku u ogrodnika oraz w przedsiębiorstwie Frigodan, gdzie w chłodni kroi warzywa. Część ziemi wynajmuje rolnikowi z większym areałem i jakoś wszystko się kręci.

Nie wiem, czy koledzy z klasy patrzą na ojca krzywo, ale trochę się od nich różni. W małej wiejskiej szkole jako jedyny wychowywany jest tylko przez matkę, gdyż cała reszta żyje w normalnych rodzinach. W szkole ponadpodstawowej jest tak samo. Ojciec pochodzi z najbiedniejszego domu spośród uczniów. W każdym razie tak uważa. Przed zakupem kuchenki posiłki przygotowuje się u niego w domu na piecu. Nie ma tam też łazienki, dlatego myją się w zlewie. Babcia zawsze jednak wygląda schludnie, mimo że jej ubranie ma 40 lat. Nie przypominam sobie, by kiedyś kupiła sobie nowe. Sama ścina sobie włosy i nosi na głowie pewien rodzaj turbanu. Nigdy nie miała też prawdziwej toalety. Obok kaloryfera stoi po prostu wiadro, do którego się sika. Gdy u nich jestem, z jakiegoś powodu uważam, że znacznie fajniej się sika na kaloryfer, z którego mocz spływa do wiadra. Nocą ogrzewanie otwarte jest do oporu, więc smród jest nie do zniesienia, ale my z bratem w nim śpimy. Nigdy nie zapomnę tego odoru.

Pracowitość taty bierze się też chyba z tego, że jesteśmy spokrewnieni z dobrze sytuowaną rodziną, a mianowicie Illumami, pochodzącymi z wyspy Illum w pobliżu Fåborga. Kopenhaski dom towarowy otwiera stryj babci. Wokół jej gospodarstwa swoje posiadłości mają również inni członkowie rodziny Illumów. Latem z wizytą na Fionię przyjeżdżają zaś eleganccy goście z Kopenhagi.

– Illumowie jadą – mówi za każdym razem prababcia.

Stać ich na takie rzeczy, których tata nawet nie widział. Któregoś roku przyjeżdżają na nowiutkich motocyklach BSA z przyczepami bocznymi, w których siedzą żony. Innego lata zjawiają się w volkswagenach, z których jeden to kamper. Odpoczywają w nim i popijają kawę. Rodzinie ojca nic z ich przyjazdów nie skapuje, ponieważ odwiedzają rodzinne strony wyłącznie z przyczyn sentymentalnych.

Babcia jest ostatnim członkiem rodu na gospodarstwie. Mieszka na nim sama od chwili, gdy wyprowadza się tata. Dożywa 92 lat i nigdy nie korzysta z usług domów opieki. Kiedy dorastam, lubię przebywać u niej w odwiedzinach, mimo że reprezentuje starą szkołę, według której nie okazuje się uczuć. Jeśli kiedyś wykonała ciepły gest wobec taty, to on tego nie pamięta i nie zachowuje się tak również w stosunku do swoich dzieci. Jest bardzo stanowczy. Kiedy czasem nas beszta, tak się go boję, że prawie robię w majtki.

Wygląda groźnie, ale nigdy nas nie bije. Nie ma sensu o nic go prosić, bo i tak odmówi. Jeśli poproszę o szklankę mleka, z góry znam odpowiedź. Dlatego z prośbami zwracamy się do mamy, która zawsze daje nam to, czego sobie życzymy. Potem natychmiast znikamy, a jej się obrywa za to, że nam ulega. Nie przypominam sobie, żebym kiedyś jako chłopiec rozmawiał z tatą. Pamiętam natomiast dziwne uczucie strachu przed nim. Otóż nie boję się tego, że mogę dostać od niego w skórę, tylko tego, że rozzłoszczę go na resztę dnia. Nie zaznał w swoim ciężkim dzieciństwie ojcowskich uczuć, dlatego stara się o rodzinę tak, jak potrafi, czyli zapewniając jej byt. Z własnym ojcem miał właściwie niewiele wspólnego. Nie raz słyszałem, jak pytał:

– A gdzie był wtedy mój tata?

Ciężko pracuje, aby jego dzieci, w przeciwieństwie do niego samego, miały zapewniony byt. Później niejednokrotnie mogę do niego przyjść i pożyczyć tysiąc koron w potrzebie. Ale zanim mogę pożyczyć następny, muszę zwrócić pierwszy.

U nas w domu nie ma cackania się, ale dla mnie nie jest to ani dziwne, ani uciążliwe. Tylko takie życie znam. Jeśli ktoś zachowuje się jak idiota, natychmiast się o tym dowiaduje. Dotyczy to także nas, nawet gdy jesteśmy mali. Często słyszymy takie epitety jak „bałwan” albo „głupek”, który „niczego nie rozumie”. Tata szczególnie się irytuje, gdy komuś z talerza zlatuje jedzenie. Nie potrafi ścierpieć jego widoku na podłodze i burczy:

– Jak jesz, prosiaku?

Mama w takim wypadku da najwyżej klapsa, a jeżeli jest naprawdę wściekła, to mocnego szturchańca. Osobiście nie widzę w tym nic złego. Może dlatego, że nie znam niczego innego.

Do przedszkola wprawdzie nie uczęszczamy, ale bawimy się za to z całą gromadą innych dzieci. Większość z nich twierdzi, że u nas w domu jest super, bo prawie wszystko uchodzi nam na sucho. Dom prowadzi mama, która chętnie gości naszych kolegów. Częstuje ich także jedzeniem. Mówią wtedy, że u nas wszystko wolno, ale mama nie podziela ich zdania, gdyż jedna zasada jest święta. Trzeba mianowicie zdejmować buty. Jeśli nie stoją przed drzwiami wejściowymi, wpada w szał.

Jeden z naszych kolegów, Mads, pochodzi z typowego domu z lat 70., gdzie przygotowuje się posiłki z dużą ilością warzyw. Chociaż jest trochę starszy, uwielbia przychodzić do nas, bo wszystko jest dokładnie odwrotnie. Na przykład podoba mu się nasz ogródek, ponieważ u nich rosną tylko kwiaty, a u nas spotkać można różne figurki i zwierzęta z plastiku. Imponują mu rzeczy, które wolno nam robić, a których jemu się zabrania, takie jak dzikie zabawy, gdy do siebie strzelamy albo wyruszamy na wymyślone przygody. Tymczasem jego rodzice nie są specjalnie zachwyceni naszymi wizytami. Uważają, że więcej nas na ścianach niż na podłodze. Jesteśmy dla nich po prostu nieokrzesani. Z pewnością odczuwają ulgę, kiedy wyprowadzamy się z Brenderup, a Mads znajduje do zabawy nowych przyjaciół.

W Brenderup wszyscy znają rodzinę Pedersenów. Przede wszystkim z żywego temperamentu, drogich samochodów oraz wystawnego życia. W dzieciństwie nie brakuje nam niczego. Gdy rodzice czegoś pragną, wówczas to kupują. Nam także. Z jednej strony nie przejmujemy się kompletnie tym, co myślą o nas inni. Spływa to po nas jak po kaczce, jak mówi mama. Ale z drugiej strony ważne jest, żeby to nam powodziło się lepiej. Zarówno dla nas samych, jak i dla reszty świata, jeśli mam być całkiem szczery. Niektórzy koledzy mówią dzisiaj, że w dzieciństwie mieszkaliśmy jak w „amerykańskim domu”, gdzie niczego nie brakowało. Owszem, jako jedni z pierwszych montujemy na dachu dużą antenę satelitarną, a w łazience mamy jacuzzi. Takie szczegóły nie uchodzą uwadze sąsiadów.

Z pewnością znajdą się tacy, według których zadzieramy nosa. Zazdrość to ludzka rzecz. W Danii nie powinno się wynosić ponad innych, obowiązuje prawo Jante, a Brenderup to mała miejscowość. Wszyscy się znają i nawzajem obgadują. Gdy moja rodzina trzyma się z dala od reszty, oznacza to, że czuje się lepsza. W pewnym sensie uznać to można za słuszne, bo uczymy się tego w domu, gdzie mniemanie o innych nie jest najwyższe. Jeśli ludzie wyglądają inaczej, bo są na przykład grubi, wówczas pewne jest jak amen w pacierzu, że prędzej czy później spotkają się z uszczypliwą uwagą. Któregoś dnia pojawia się u taty klient w spodniach do joggingu. Ojciec informuje go więc, że takiego łachmyty nie obsłuży. W takim stroju kupować samochód? Co to ma być? Tak, na pewno są tacy, których denerwujemy, ale cóż, tacy właśnie jesteśmy. Take it or leave it, jak mówi mama. Sytuacja wygląda tak jednak przede wszystkim dlatego, że rodzice nie znajdują po prostu czasu na koleżeńskie spotkania.

Nie przesadzają także z wyjazdami. Raz w roku poświęcają na wakacje najwyżej osiem albo dziesięć dni. Kiedy mam cztery czy pięć lat, odwożą mnie do babci od strony taty, a następnie wyjeżdżają z moim bratem do Włoch. Pamiętam wyraźnie, jak dzwonią na jej telefon z tarczą numeryczną. Mówią do mnie, że brat jest u babci od strony mamy, a ja im na to, żeby w takim razie kupili mu prezent, ponieważ według mnie to smutne, że tam trafił. Ale on jest przecież we Włoszech. Wówczas natychmiast uruchamiają samochód i wracają do domu. Nie potrafią zrozumieć, że jedyną kwestią, która mnie martwi, jest Ronni, pluskający się w najlepsze w basenie. Nie chcieli zabrać mnie ze sobą, bo uważali, że nie będę miał z wyjazdu żadnej korzyści. Sprawa wywołuje u nich tak olbrzymie wyrzuty sumienia, że wakacje są kompletnie nieudane.

Moja troska o Ronniego nie wynika wcale stąd, że nie lubię przebywać u dziadków od strony mamy. Tam się po prostu sporo pije. Gdy przyjeżdżamy z wizytą, na stole zawsze stoi alkohol. Tata uważa, że stawiają go za dużo. Nie wygląda to aż tak, żebyśmy jako dzieci chowali się ze strachu pod stołem. Ale bierzemy przecież czynny udział w życiu dorosłych. W starych albumach mamy i taty znaleźć można zdjęcia z imprez, widać na nich kilka par. W obecności dzieci w najlepsze trwają libacje. Nie podoba mi się coś takiego. Ogólnie rzecz biorąc, przeżywam dużo różnych rzeczy już w młodym wieku. My również jesteśmy na zdjęciach, a rodzice wcale ich nie ukrywają. Kiedy wracamy od dziadków, wkładają nas, twardo już śpiących, do bagażnika. Dzisiaj nikt by już tak nie zrobił.

Kiedy zaczynamy chodzić do szkoły, rodzice mogą trochę odetchnąć. Pierwszą rzeczą, jaką zapamiętuję z zerówki, jest ładna młoda praktykantka, która dopiero co ukończyła liceum. Udaje mi się sprawić, że siedzi obok mnie. Ani nie jestem szczególnie dobrym uczniem, ani nie mam zwracającej uwagę urody, ale potrafię wypowiadać bystre komentarze. Z klasy do klasy przechodzę dzięki błyskotliwości, bo podczas kartkówek korzystam przeważnie ze ściąg. Z tego powodu nie idzie mi zbyt dobrze z czytaniem, ale nikt mi nie dokucza, ponieważ zawsze wiem, jak się odgryźć. Przypuszczam, że niejednokrotnie działam nauczycielom na nerwy, jednak nie sądzę, żeby na poważnie mieli mnie dosyć.

Dorte nazywa mnie bajerantem, który potrafi wykaraskać się z każdej sytuacji. To moja najlepsza przyjaciółka ze szkoły, więc nie jest raczej całkiem obiektywna. Nie przeczę, że chociaż czasami jestem krnąbrny i wywołuję rwetes w klasie, to prawie wszystko uchodzi mi płazem. Zdarza się, że dostaję reprymendy, ale innym kolegom obrywa się bardziej. Gdy nauczyciele nie zwracają na mnie uwagi, nie potrafię usiedzieć na krześle. Na lekcji niemieckiego nauczycielka nie wytrzymuje:

– Wyjdź z klasy, Nicki! – oznajmia Lisbeth, nasza pani od niemieckiego, i zamyka za mną drzwi.

Jestem nabuzowany energią i wpadam na genialny pomysł. Wychodzę na podwórko szkolne, biorę swój rower i wracam z nim do budynku. Czekając przed drzwiami klasy, wyobrażam sobie wszystkich kolegów i koleżanki, jak siedzą w środku i gapią się na tablicę. Wkrótce otwierają się drzwi i wszyscy zwracają wzrok na mnie, bo wjeżdżam rowerem do sali z olbrzymim uśmiechem na twarzy. Nikt nie może się powstrzymać i cała klasa wybucha gromkim śmiechem. Naturalnie poza Lisbeth, która najpierw się wścieka.

– Co ty wyprawiasz, Nicki? – pyta.

W końcu jednak również ona nie wytrzymuje i śmieje się jak reszta.

Wiem, że większość rzeczy uchodzi mi na sucho. Chociaż moi rodzice są dość surowi, to nie interesują się tak bardzo tym, co się dzieje w szkole. W przeciwieństwie do kolegów nie przejmuję się, gdy nauczyciele grożą, że zadzwonią do rodziców.

– 441120, proszę bardzo! – mówię za każdym razem.

Mam świadomość, że nie wyciągną żadnych konsekwencji. Rodzice są zajęci pracą, więc jeśli coś zbroję, to i tak nic mi nie zrobią. Z odrabianiem lekcji jest tak samo.

Ze stacji paliw wyprowadzamy się, gdy rodzice kupują dom na Solbakkevej. Mama siedzi w nim nad rachunkami, a tata pracuje w warsztacie. Od obliczeń mama odchodzi tylko wtedy, gdy przygotowuje jedzenie.

– O, jest mama! – wołamy na jej widok.

Wtedy siadamy do lekcji. Ale skoro ona ich nie kontroluje, to mamy niewiele do roboty. Rodziców zajęcia szkolne nie interesują. Mamy też totalny luz, jeśli chodzi o zadania domowe. Kiedy zdarzy im się w ogóle zapytać, odpowiadam, że nic nie było zadane.

Wydaje mi się, że przez cały okres mojej nauki rodzice odwiedzają szkołę tylko raz. W siódmej klasie wystawiamy przedstawienie Królewna Śnieżka i siedmiu krasnoludków. Śnieżkę gra Dorte. Musi pocałować księcia i dlatego wolno jej wybrać kogoś do tej roli. Wciąż jest jednak w wieku, w którym się wydaje, że chłopcy są wstrętni, ale ze mną dobrze się zna, więc wybór pada na mnie. Tego właśnie dnia budynek szkolny odwiedzają wreszcie moi rodzice, żeby obejrzeć sztukę. Wszyscy to zauważają, ponieważ podczas wywiadówek albo konsultacji rodzicielskich ich krzesła stoją puste.

Ogólnie można stwierdzić, że nie okazują tej instytucji zbyt wiele szacunku. Mój tata ma nawet swoje zdanie na temat starych kolegów ze szkoły, którzy zostali nauczycielami:

– Jak się nic nie potrafi, można zawsze zostać nauczycielem. Rodzice prowadzili ich do szkoły, gdy byli mali, i potem donikąd już nie poszli.

Także dziś ojciec nie pojmuje tego, że moja siostra uczęszcza na spotkania w szkole, w której uczą się jej dzieci.

W czwartej klasie dzieje się coś, co sprawia, że chodzę do szkoły z większą chęcią. Uczniem równoległej klasy jest mianowicie Thomas, który bardzo szybko staje się moim kumplem i gramy na przerwach w piłkę nożną. Jest trochę wyższy ode mnie i ma brązowe oczy, dzięki czemu podoba się dziewczynom. Niczego się nie boi, więc doskonale się rozumiemy. Koleżeństwo w błyskawicznym tempie zamienia się w przyjaźń i bardzo często spędzamy popołudnia u mnie w domu.

Czasami zaglądam też do niego, ale tam niestety nie ma kochanej mamusi, która nie przejmuje się odrabianiem lekcji. Jego rodzice pilnują, żeby robił, co trzeba. Dlatego gdy on poci się nad zadaniami, ja krążę po głównej ulicy na tylnym kole damskiego roweru, który od kogoś kupiłem. Czasami jeżdżę długo, bo on nie dostanie wolnego, aż wszystkiego nie odrobi. Pewnego dnia udaje mi się przejechać całe miasto na jednym kole, witając się ze wszystkimi spotkanymi ludźmi. Z czasem nasza przyjaźń staje się coraz bardziej zażyła. W ciągu następnych 15 lat jesteśmy praktycznie nierozłączni, prawie jak bracia. Z reguły ja jestem z przodu, a on z tyłu jako niezachwiane wsparcie.

Knallertkongen – Et liv uden bremser

Copyright © Nicki Pedersen 2025

Copyright © by Poul Ferdinand 2025

Copyright © for the Polish translation by Marek Hammermeister 2025

Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo SQN 2025

The translation of this work has been supported by the Danish Arts Foundation

Redakcja – Sandra Popławska

Redakcja merytoryczna – Wojciech Koerber

Korekta – Nicola Chwist, Maciej Cierniewski

Opracowanie typograficzne i skład – Martyna Gierlicka

Okładka – Paweł Szczepanik / BookOne.pl

Fotografia na IV stronie okładki – Joe Giddens / PA Images via Getty Images

All rights reserved. Wszelkie prawa zastrzeżone.

Książka ani żadna jej część nie może być przedrukowywana ani w jakikolwiek inny sposób reprodukowana czy powielana mechanicznie, fotooptycznie, zapisywana elektronicznie lub magnetycznie, ani odczytywana w środkach publicznego przekazu bez pisemnej zgody wydawcy

Drogi Czytelniku,

niniejsza książka jest owocem pracy m.in. autora, zespołu redakcyjnego i grafików.

Prosimy, abyś uszanował ich zaangażowanie, wysiłek i czas. Nie udostępniaj jej innym, również w postaci e-booka, a cytując fragmenty, nie zmieniaj ich treści. Podawaj źródło ich pochodzenia oraz, w wypadku książek obcych, także nazwisko tłumacza.

Dziękujemy!

Ekipa Wydawnictwa SQN

Wydanie I, Kraków 2025

ISBN mobi: 9788384060179

ISBN epub: 9788384060186

Wydawnictwo SQN pragnie podziękować wszystkim, którzy wnieśli swój czas, energię i zaangażowanie w przygotowanie niniejszej książki:

Produkcja: Kamil Misiek, Joanna Pelc, Joanna Mika, Grzegorz Krzymianowski, Natalia Patorska, Katarzyna Kotynia

Design i grafika: Paweł Szczepanik, Marcin Karaś, Julia Siuda, Zuzanna Pieczyńska

Promocja: Aleksandra Parzyszek, Piotr Stokłosa, Łukasz Szreniawa, Małgorzata Folwarska, Marta Sobczyk-Ziębińska, Natalia Nowak, Magdalena Ignaciuk-Rakowska, Martyna Całusińska, Aleksandra Doligalska

Sprzedaż: Tomasz Nowiński, Małgorzata Pokrywka, Patrycja Talaga

E-commerce i IT: Tomasz Wójcik, Szymon Hagno, Marta Tabiś, Marcin Mendelski, Jan Maślanka, Anna Rasiewicz

Administracja: Monika Czekaj, Anna Bosowiec

finanse: Karolina Żak

Zarząd: Przemysław Romański, Łukasz Kuśnierz, Michał Rędziak

www.wsqn.pl

www.sqnstore.pl

www.labotiga.pl

Spis treści

Okładka

Strony tytułowe

Prolog

Rozdział 1 Olej i kawa

Strona redakcyjna

Punkty orientacyjne