Narew. Opowieści o niepokornej rzece - Kłosowski Tomasz - ebook
NOWOŚĆ

Narew. Opowieści o niepokornej rzece ebook

Kłosowski Tomasz

0,0

Opis

Raz nad wodą, raz w wodzie, raz w ucieczce przed wodą. Raz na pontonie, raz na katamaranie. W zamkowej baszcie i w zaciszu monasteru. To na bagnach, to w otoczeniu małych pustyń. Na wspólnych ścieżkach z badaczami motyli, rzadkich ptaków, z poszukiwaczami skarbów ukrytych w bursztynie albo zabytków drewnianego budownictwa. W czatowni filmowca i w stadzie żurawi. W te i inne miejsca prowadzi, w takich i wielu innych sytuacjach postawi Was ta książka. Pokaże walkę z wodą, ale i walkę o wodę. Bo Narew to rzeka… narwana. Ale i rzeka narwanych ludzi. Narwanych pozytywnie i twórczo. Rzeka badaczy, artystów, romantyków. Ale też – ludzi wnarwionych, czyli wnerwionych zawsze, gdy próbuje się tę rzekę okiełznać, zamienić w kanał, skazać na wieczną służbę przemysłowi i rolnictwu. Nazwa Narew pochodzi od pradawnego słowa „nur”, oznaczającego dla dawnych plemion… rzekę. Narwanych i wnarwionych, jak autor tej książki.
TOMASZ KŁOSOWSKI

Narew – jedna z najważniejszych rzek północno-wschodniej Polski, miejscami dzika, miejscami zamieniona w kanał, podlaska Amazonia, rzeka piękna, tworząca wiosenne urzekające rozlewiska, aż po horyzont pełne wody… Ostoja ptactwa, przyciągająca jak magnes niepowtarzalnym pięknem miłośników przyrody… Ale czego byśmy o niej nie powiedzieli, to i tak będzie mało. Po co więc pisać o niej książkę?
Wiktor Wołkow, wybitny fotograf przyrody, który przez pięćdziesiąt lat fotografował Podlasie, a Narwi poświęcił niemałą część swojego życia, pytany wielokrotnie o to, po co wydawać albumy, książki o przyrodzie, mawiał: „Co wydrukowane, to ocalone. Przyroda się zmienia, człowiek umiera, a księga zostaje…”.
Wydaje mi się, że to wystarczający powód, by wydawać książki o przyrodzie. Przed Państwem zatem Narew „wydrukowana”, opowieść o niepokornej rzece, i o ludziach i ludzkich losach, zaplątanych we wstęgę jednej z najpiękniejszych rzek północno-wschodniej Polski…
PIOTR BRYSACZ, wydawca

O AUTORZE:
Tomasz Kłosowski (ur. 1949 r.), dziennikarz i fotograf, umknął z cywilizowanego świata, także z uczelnianych ław, w dzikie bagna Biebrzy, by podpatrywać i fotografować przyrodę. Tu zdziczał, ale z czasem zdobyte doświadczenia i wiedza pozwoliły mu wrócić na łono cywilizacji. Zaczął bowiem pisać artykuły, książki o przyrodzie, występować w radiu i telewizji. Prowadził programy, takie jak „Zwierzozbliżenia”, „Naturomania”, „Dzika Polska”, „Tańczący z naturą” czy ostatnio „Gawędy Kłosowskiego”. Jest autorem wielu przyrodniczych albumów i książek, w tym dwóch, wydanych nakładem wydawnictwa Paśny Buriat, napisanych wspólnie z bratem, Grzegorzem Kłosowskim: Bracia mniejsi i więksi. Opowieści o mieszkańcach z krainy Biebrzy i nie tylko (2022) oraz Biebrza. Opowieści o rzece, mokradłach, olsach i grądzikach, leśnych duktach i wspaniałej Carskiej Drodze, a także o życiu zwierząt i biebrzniętych ludzi na bagnie, które wciąga tak, że już nie pójdziesz dalej (2023).

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 352

Rok wydania: 2025

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Wnarwiony

Gau­de­amus. Imma­try­ku­la­cja. Wresz­cie się dosta­łem. Dadzą indeks w łapę. Wielki dzień, który powi­nien zade­cy­do­wać o resz­cie życia – a ono dopiero się roz­kręca.

I rze­czy­wi­ście zade­cy­duje. Zaczy­nam go, sto­jąc na sta­cji kole­jo­wej w Tłusz­czu, gdzie wyrzu­ciła mnie pod­miej­ska kolej elek­tryczna. Teraz prze­siadka na starą trak­cję, jesz­cze parowo-spa­li­nową. Tu robię krok w prze­szłość. Pakuję się oto do jed­nego z wago­ni­ków, nazy­wa­nych przeze mnie musz­tar­dów­kami. Miały bowiem poprzeczny prze­krój jak dawne szklanki musz­tar­dówki o ścian­kach łuko­wato zagię­tych u dołu. Te wagony tro­chę przy­po­mi­nały powozy. Ich ściany gięły się u dołu do środka, by dać miej­sce stop­niom, cią­gną­cym się przez całą dłu­gość wagonu i pozwa­la­ją­cym prze­miesz­czać się w cza­sie jazdy. Dziś takie wago­niki znamy tylko z fil­mów, wtedy jesz­cze snuły się po zapo­mnia­nych liniach.

W środ­ko­wym biegu Narwi.

Wnę­trze wagonu nie ma już w sobie nic z powozu. Na dłu­giej ławie pod wąskim okien­kiem śpi nie­ogo­lony gość w robo­czych łachach. Chło­po­ro­bot­nik sta­cyjny wraca po służ­bie i paru łykach z musz­tar­dówki do domu w któ­rejś z wio­sek? Dys­kret­nie wydo­by­wam z torby ener­dow­ski apa­rat Prak­tica PL Nova I – dziś rów­nie zabyt­kowy jak wagon – by na fil­mie Foto­pan F pol­skiej pro­duk­cji pstryk­nąć fotkę towa­rzy­szowi podróży. Mały paro­wóz kocio­łek, dziś już do obej­rze­nia tylko w skan­se­nach kolej­nic­twa, cią­gnie mnie do sta­cji, nomen omen, Dale­kie. I jest to dla mnie naprawdę daleka wyprawa, choć dziś jazda samo­cho­dem ze sto­licy zaję­łaby nie­całą godzinę.

Narew poni­żej Tyko­cina.

Opusz­czam sta­cję i zewsząd ota­czają mnie jed­no­lite bory sosnowe Pusz­czy Bia­łej. Nara­sta nie­po­kój. Czy aby w tym wyma­rzo­nym dniu, gdy zaczy­nam być stu­den­tem, spełni się też inne marze­nie – o skar­bie natury, wyśnio­nym ple­ne­rze dla foto­grafa przy­rody? Leśna linia oddzia­łowa pro­wa­dzi pro­sto jak strze­lił w pożą­daną stronę. Chyba – bo dzień jest szary, jesienny i mgli­sty, a to nie uła­twia orien­ta­cji w kie­run­kach świata. Dwa dzię­cioły czarne bawią się na pniu sosny w cho­wa­nego, co rusz wyglą­dają jeden na dru­giego zza pnia, to znów ganiają się po ciem­nej od wil­goci korze i wydają wibru­jący trel. Idę żwawo, a w końcu znie­cier­pli­wiony zaczy­nam biec. Wresz­cie daleko w głębi leśnej tryby zaczyna migo­tać białe świa­tełko, ozna­cza­jące koniec lasu i począ­tek otwar­tej prze­strzeni.

Jesz­cze ze dwa kilo­me­try tego mar­szo­biegu i oto przed nią staję. Wyso­czy­zna pokryta lasem się urywa, strome zbo­cze spływa w dół ku pustej zamglo­nej prze­strzeni. Przez koł­derkę mgły prze­świe­cają cią­gnące się po hory­zont łąki z pasmami rudzie­ją­cych traw na brze­gach rowów. Przez śro­dek pomyka jasna wstęga żwi­rówki. Patrzę i nie wie­rzę. Prze­cież na mapie w opi­sie Pusz­czy Bia­łej wyraź­nie stało: „na pół­noc roz­le­głe malow­ni­cze Pulwy – bagna”!

A może to nie tutaj? Pomy­li­łem drogę? Mgła, dzień bez słońca. Po gło­wie koła­czą mi się zapa­mię­tane nazwy wsi z oto­cze­nia poszu­ki­wa­nego uro­czy­ska: Rzą­śnik, Win­cen­towo, Wola Pulewna, Sie­czy­chy… Ruszam po mięk­kiej, mokrej powierzchni dawno sko­szo­nej łąki. Jakaś wieś naprawdę wyła­nia się z paź­dzier­ni­ko­wej sza­ro­ści wraz z maja­czącą na łące posta­cią chłopa. On mi powie, co to za wio­cha.

– A musi to bedo Sie­ci­chy! – obja­śnia, patrząc tro­chę podejrz­li­wie, tro­chę ze zdzi­wie­niem.

– A Bagno Pulwy to gdzie?

– Pulwy? To musi bedzie ta łąka! – wyro­kuje – A pan to pew­nie nie­tu­tej­szy?

– Z War­szawy. A tu jest gdzieś jakieś mokre miej­sce, bagno?

– A nie, tu wszę­dzie tak. – Zata­cza ręką koło, patrząc ze zdzi­wie­niem na gościa, który w ten szary, mokry pora­nek przy­je­chał tu z odle­głej sto­licy, żeby… zoba­czyć bagno. Czyli coś, co sza­nu­jący się rol­nik mógł wtedy uwa­żać tylko za haniebne świa­dec­two gospo­dar­czego zaco­fa­nia swo­jego regionu.

Pulwy… Już sama nazwa była dla mnie zachę­ca­jąca. Te pulwy to pew­nie wysta­jące z wody, wiel­kie jak głowy kępy turzy­cowe, two­rzące roz­le­głą, po hory­zont roz­cią­gniętą sza­chow­nicę. Na mapie Mazow­sza w tym miej­scu wid­niał obły detal o kształ­cie ludz­kiego oka, gęsto zakre­sko­wany na nie­bie­sko. Wyda­wał się jakimś klej­no­tem na tle siatki dróg, nazw wio­sek, błę­kit­nych linii rzek. Był wyjąt­kowy. I od połu­dnia przy­le­gał do masywu pusz­czy. Oczyma opę­ta­nymi przez żądzę foto­gra­ficz­nego sza­leń­stwa już widzia­łem te zama­sko­wane w koro­nach drzew gniazda bie­li­ków, orli­ków, gado­że­rów, soko­łów wędrow­nych i jastrzębi, wypra­wia­ją­cych się na te dzi­kie bagna po łatwo dostępne jadło. A tam widzia­łem bro­dzące i zakła­da­jące gniazda kuliki, brodźce, bekasy, a może i nie­by­wale rzad­kie sowy błotne. Dalej kałuże pełne pta­ków, pła­zów, gadów i wszyst­kiego, co tylko skrzy­dlaty dra­pieżca może upo­lo­wać. A tym­cza­sem… nad łąkami trze­po­tało jakieś stadko zbie­ra­ją­cych się do jesien­nej wędrówki cza­jek – i tyle.

Wra­ca­łem już nie na skrzy­dłach. Smętny i wner­wiony. Tym razem wędrówki nie oży­wiły ruchliwe i krzy­kliwe dzię­cioły. Las też wyda­wał mi się zwy­kły, drzewa wypie­lę­gno­wane, pro­ste – jak w każ­dym borze roz­sia­dłym na mazo­wiec­kich pia­skach. W Dale­kiem uka­zał mi się tar­tak, przed­tem jakoś nie­zau­wa­żony. I tak jakoś wypa­dło, że pociąg, który nad­je­chał, był pro­wa­dzony nie sta­rym kocioł­kiem, ale zie­loną spa­li­nówką, cią­gnącą wagony w niczym nie­przy­po­mi­na­jące powo­zów – zwy­kłe pod­miej­skie trumny czy sto­doły, jak je nazy­wano, z uchy­la­nymi oknami i kory­ta­rzy­kiem przez śro­dek, jak w tram­waju. Wró­ciła codzien­ność, a wszystko wokół jakby chciało mi uświa­do­mić, że upo­rczy­wie szu­kam cze­goś, co już pra­wie prze­mi­nęło.

Ale ten dzień i tak oka­zał się dniem zaprzy­się­że­nia – choć nie takiego, jakiego nale­żało się spo­dzie­wać po dwu­dzie­sto­latku, który dostał się na uczel­nię. Nie zło­ży­łem uro­czy­stego ślu­bo­wa­nia. I rze­czy­wi­ście ze stu­diów nic nie wyszło. Zamiast tego ślu­bo­wa­łem sobie, po tro­sze pod wpły­wem roz­cza­ro­wa­nia mazo­wiec­kim mokra­dłem, że zacznie się dla mnie epoka poszu­ki­wa­nia praw­dzi­wych mokra­deł, nie­ure­gu­lo­wa­nych rzek, pod­mo­kłych lasów i wszyst­kiego, co jesz­cze dzi­kie.

To zapro­wa­dziło mnie – i moich braci, towa­rzy­szy tych wypraw i mrzo­nek – w widły Narwi i Bie­brzy, do kra­iny praw­dzi­wych bagien, zale­wisk oraz rzecz­nych mean­drów. Tam też po kilku latach pozna­łem inne Pulwy. To duży obszar narwiań­skich zale­wisk naprze­ciw miej­sco­wo­ści Wizna, które wio­sną, prze­waż­nie przy­kryte wodą, roz­brzmie­wają gło­sami wędru­ją­cych gęsi, pta­ków siew­ko­wych, żurawi, kaczek i pół­noc­nych łabę­dzi krzy­kli­wych. Pod­czas wio­sen­nych zale­wów tam­tej­sze Pulwy razem z wez­braną rzeką two­rzą jedno wiel­kie lustro wody. A gdy ta opad­nie, wśród wynu­rzo­nych, zasy­pa­nych kwie­ciem rze­żu­chy, fir­letki czy kosaćca łąk co rusz wędrow­com zastę­pują drogę wąskie, kręte jeziora – dawne koryta rzeki.

Gdy wpa­try­wa­łem się w moje mazo­wiec­kie Pulwy na mapie, wyda­wały mi się czymś tak wyjąt­ko­wym, jedy­nym w swoim rodzaju i zagad­ko­wym, że w ogóle nie koja­rzy­łem ich z rzeką. Tym­cza­sem bliż­sze spoj­rze­nie na fizyczną mapę regionu poka­zuje, że to nic innego jak resztka daw­nego zakola Narwi, dziś odda­lona o wiele kilo­me­trów od samej rzeki. Ale z daw­nych prze­ka­zów wynika, że nie­gdyś zakole było odnogą rzeki i – z naj­bliż­szym oto­cze­niem – trud­nym do prze­by­cia tere­nem bagien­nym, sta­no­wią­cym natu­ralną gra­nicę mię­dzy Mazow­szem a Pod­la­siem. Jego osu­sza­nia pod­jęto się jesz­cze w XIX wieku, kiedy do tej żmud­nej pracy spro­wa­dzono nie­miec­kich osad­ni­ków. Na sta­rym cmen­ta­rzu w jed­nej z tutej­szych wio­sek można zna­leźć omszałe resztki mogił ówcze­snych melio­ran­tów.

Na to bagno Pulwy, które tak mnie roz­cza­ro­wało, nie wyru­szy­łem ni­gdy wię­cej. Wró­ci­łem z tego miej­sca wner­wiony. Tym bar­dziej wessały mnie mokra­dła pod­la­skiego – bagien­nego – odcinka Narwi, zwłasz­cza uni­ka­towe w skali Europy miej­sca, gdzie styka się ona z dziką Bie­brzą. Mogę rzec, że wła­śnie wtedy sta­łem się wnar­wiony.

***

Minęło pół wieku i oto oka­zało się, że Bagno Pulwy ma wśród przy­rod­ni­ków, zwłasz­cza mazo­wiec­kich, swo­ich wier­nych fanów. Odkryli oni bowiem, że nie jest ono wcale – jak sądzi­łem, patrząc na nie w smutny dzień jesienny – przy­rod­ni­czą pusty­nią. Gniaz­dują tam na przy­kład, anon­so­wane jesz­cze przez dzie­więt­na­sto­wiecz­nego orni­to­loga Wła­dy­sława Tacza­now­skiego, kuliki wiel­kie. Widuje się wilki, a na prze­lo­tach sta­cjo­nują tam duże stada gęsi. Pulwy docze­kały się opra­co­wa­nia pod tytu­łem Awi­fauna lęgowa bagna Pulwy1, a wraz z powsta­niem sieci Natura 2000 zostały uznane za jedną z ostoi w kate­go­rii SOO (spe­cjalne obszary ochrony sie­dlisk). A że dziś nie trzeba tam już jechać z prze­siadką pocią­giem cią­gnię­tym przez paro­wóz, bo każdy tury­sta i przy­rod­nik ma samo­chód, wyprawa w to miej­sce ze sto­licy nie zaj­muje wię­cej niż godzinę, nie mówiąc już o podróży z Wyszkowa, Ostro­łęki czy Puł­tu­ska. Dla­tego ten dawny, zamarły, a potem jesz­cze prze­kształ­cony frag­ment Narwi jest czę­sto odwie­dzany, a nawet popu­larny.

Tak jest dziś nad całą Narwią. Ta rzeka, choć na różne spo­soby nękana i eks­plo­ato­wana przez ludzi, ma zadzi­wia­jącą zdol­ność zacho­wy­wa­nia natu­ral­nych walo­rów. Rzeka nie­po­korna, która tym, któ­rzy pró­bują ją okieł­znać i cał­kiem dosłow­nie wpu­ścić w kanał, daje odczuć, że pory­wają się z motyką na słońce, a za swoje akcje przyj­dzie im słono zapła­cić. Wła­śnie dla­tego wędrówka wzdłuż jej brze­gów – to pła­skich i pod­mo­kłych, to urwi­stych, z sze­ro­kim wido­kiem – jest tak eks­cy­tu­jąca i pełna nie­spo­dzia­nek. Można być wner­wio­nym, ale chyba czę­ściej – urze­czo­nym.

Woda, pot i łzy

Czas na wodo­wa­nie. Miej­sce na pokła­dzie, jedyne dostępne, zaj­muje kapi­tan i pasa­żer w jed­nej oso­bie, czyli mój brat Grze­gorz Kło­sow­ski, obar­czony ciężką armatą – obiek­ty­wem o ogni­sko­wej 500 mili­me­trów. Ja wystą­pię w roli sil­nika, a może bar­dziej holow­nika cią­gną­cego nasz wehi­kuł. Na razie obaj sto­imy w płyt­kiej wodzie ze świa­do­mo­ścią, że także w dal­szej czę­ści rejsu, z dala od brzegu, nie będzie ona wiele głęb­sza. Cho­ciaż kra­jo­braz zdaje się mówić co innego: bez­miar wód roz­po­ściera się po hory­zont, zamknięty pra­wie zewsząd led­wie widoczną, błę­kitną wstążką dale­kiej pusz­czy, a tylko od zachodu przę­słami na moście kole­jo­wym linii Cze­rem­cha–Cisówka.

Ale wielka woda roz­ciąga się jesz­cze dalej niż widoczny most, przed tamą spię­trza­jącą wody Narwi. I naprawdę wielka dopiero się sta­nie – gdy napeł­nia­nie zbior­nika zosta­nie zakoń­czone. Tutaj, przed tamą, domi­nuje nato­miast pły­ci­zna, miej­scami pokryta pły­wa­jącą roślin­no­ścią typową dla otwar­tych wód. W te miej­sca wła­śnie się udamy. Ja – cią­gnący naszą nadmu­chaną łajbę za sznur, Grze­siek – usi­łu­jący wio­sło­wać. Prze­waż­nie na darmo, bo tu lepiej się odpy­chać nie od wody, ale od twar­dego dna.

Jezioro Sie­mia­now­skie. Tak dziś wypada nazy­wać zbior­nik reten­cyjny Sie­mia­nówka.
Rybi­twa bia­ło­wąsa.
Para rodzi­ciel­ska rybitw bia­ło­wą­sych – wzo­rem innych gatun­ków rybitw – wspól­nie opie­kuje się potom­stwem.
Wieś Bon­dary, poło­żona w pobliżu tamy zbior­nika, to zle­pek daw­nej wiej­sko­ści, współ­cze­snej nad­wod­nej rekre­acji i śla­dów po wiel­kiej budo­wie.

Celu eska­pady nie spo­sób stra­cić z oczu ani z uszu. Białe skrzy­dła i poły­sku­jące mię­dzy nimi czer­wone dzioby trze­po­czą bowiem nad powierzch­nią wody, napeł­nia­jąc powie­trze ostrym wrza­skiem. Spo­wal­niamy naszą i tak śli­ma­czą podróż w ocze­ki­wa­niu, aż ptaki się uspo­koją, zlu­strują nas, intru­zów, i zaczną igno­ro­wać. Wiemy, że to nastąpi. Rybi­twy nie są szcze­gól­nie pło­chliwe, w więk­szo­ści tkwią spo­koj­nie w gniaz­dach, które pły­wają na liściach roślin wśród zie­lo­nego kożu­cha rzęsy. Jedne sie­dzą jesz­cze na jajach, ale więk­szość w tych nawod­nych koleb­kach ma już pisklęta. Skrzy­dlaci rodzice co rusz pod­la­tują, pikują ku gniaz­dom i wprost z powie­trza podają mło­dym małe rybki czy owady wodne. Wkrótce zamie­niam się, na ile tylko mogę, w kotwicę, a bra­ci­szek, celu­jąc z gru­bej optycz­nej rury, zgar­nia foto­gra­ficzny plon. Teraz moje zada­nie polega na utrzy­ma­niu gumo­wej krypy w bez­ru­chu, bo lada powiew prze­suwa ją, dokąd chce, a optyczny myśliwy nie może usta­wić ostro­ści na żywych mode­lach, jakich mamy wokół.

Nasi modele – dodajmy od razu – to stwo­rze­nia wyjąt­kowo cenne, bo nale­żące do nie­by­wale rzad­kiego gatunku, do nie­dawna zna­nego z jed­nego tylko miej­sca w naszym kraju. Od pew­nego czasu powięk­szają zasięg wystę­po­wa­nia, który obej­muje coraz to nowe wody śród­lą­dowe. Rybi­twa jako taka to żadna orni­to­lo­giczna sen­sa­cja; żyje ich nad naszymi wodami wewnątrz lądu i nad morzem wiele gatun­ków, prze­waż­nie bar­dzo do sie­bie podob­nych, także dość pospo­li­tych. Ta, na któ­rej spo­tka­nie wła­śnie się wybra­li­śmy, też nie­wiele się od nich różni, więc rów­nie atrak­cyjne zdję­cia mogli­by­śmy uzy­skać, zasa­dziw­szy się gdzie­kol­wiek nad więk­szą rzeką czy sta­wem na pospo­litą rybi­twę rzeczną. Ale to jest prze­cież rybi­twa bia­ło­wąsa! Nazwa zdaje się zapo­wia­dać pta­sią nie­zwy­kłość. Ptak z wąsami?

Bez prze­sady. Ta sza­rawa rybi­twa ma poni­żej czar­nej czapki, po bokach czę­ści twa­rzo­wej, jaśniej­sze, łuko­wate plamy. To takie niby-wąsy. Zresztą w trzci­nach, rosną­cych tu i ówdzie wzdłuż brze­gów, żyje ptak z praw­dzi­wymi wąsami: wąsatka. Są one dłu­gie, czarne na jasnym tle, zaostrzone, godne daw­nego szlach­cica. Ale i je natura tylko doma­lo­wała tym małym ptasz­kom, nie wie­dzieć czemu two­rząc dwa pół­księ­życe czar­nego pig­mentu wśród morza jasnych pió­rek.

Wszyst­kie rybi­twy to wodne strzały. Spa­dają z nieba i ostro pikują w wodę. Robią to zwłasz­cza samce u progu pory lęgo­wej, bo chcąc ocza­ro­wać part­nerkę, muszą się przed nią zja­wić z rybką w dzio­bie i skła­niać, by przy­jęła ten pre­zent. Jeśli nie chce – trzeba szu­kać następ­nej. Ten dar to odpo­wied­nik naszego pier­ścionka zarę­czy­no­wego. I podob­nie jak sam pier­ścio­nek jest w isto­cie bez­u­ży­teczny, bo samica sama sobie nałowi ryb, ile zechce. Ale to, podob­nie jak pier­ścio­nek, dowód spraw­no­ści i zarad­no­ści przy­szłego ojca.

Rybi­twy two­rzące parę wspól­nie opie­kują się potom­stwem. Na trzech jajach – bo tyle ich skła­dają, jako że łódecz­ko­waty kształt ciała ptaka może naj­le­piej okryć i ogrzać trójkę – sie­dzą zwy­kle na zmianę. Póź­niej na wyścigi kar­mią młode, które wyklu­wają się okryte puchem – a nie gołe i wyma­ga­jące dal­szego wysia­dy­wa­nia jak u pta­ków wró­blo­wych – nie­mniej przez pewien czas pozo­stają jesz­cze w kolebce gniaz­do­wej. To wła­śnie naj­lep­szy czas dla naszych apa­ra­tów, bo ptasi rodzice co chwilę zja­wiają się ze zdo­by­czą w dzio­bie, by kar­mić pisklęta. Przez cały dzień z chwie­ją­cego się na wodzie pon­tonu celu­jemy do rów­nie chwiej­nych, uno­szą­cych się na wodzie gniazd. Znaczny to trud dla łapią­cych ostrość oczu i rąk trzy­ma­ją­cych ciężki dłu­go­ogni­skowy obiek­tyw.

No ale to prze­cież – powtórzmy – rybi­twa bia­ło­wąsa! W świe­cie orni­to­lo­gów rzad­kość, a to zawsze naj­więk­szy atut odno­to­wa­nej obser­wa­cji lub zro­bio­nego takiej skrzy­dla­tej isto­cie zdję­cia. Jakby samo pta­sie życie scho­dziło na drugi plan. My musimy połą­czyć jedno z dru­gim: rzadki gatu­nek wes­przeć atrak­cyj­no­ścią i dyna­miką zdjęć. Będziemy jedy­nymi, a przy­naj­mniej jed­nymi z pierw­szych w Pol­sce, któ­rzy pokażą na zdję­ciach ten gatu­nek ptaka. Mamy wszak prze­łom lat osiem­dzie­sią­tych i dzie­więć­dzie­sią­tych XX wieku. Zbior­nik reten­cyjny koło Sie­mia­nówki w gór­nym odcinku Narwi dopiero powstał i wła­śnie jest napeł­niany wodą, a kolo­nia rybitw bia­ło­wą­sych na roz­ra­sta­ją­cym się zale­wie sta­nowi zupełną nowość. O tutej­szych gniaz­dach powie­dział nam – zapew­nia­jąc tym samym pierw­szeń­stwo ich uwiecz­nie­nia – nie­stru­dzony orni­to­log fau­ni­sta, a więc czło­wiek zaj­mu­jący się bada­niem, gdzie żyją jakie ptaki i ile ich jest, nie­ma­jący sobie pod tym wzglę­dem rów­nych Zenek Lewar­tow­ski, ptasi rach­mistrz i tere­no­wiec.

Nie ma to jak dobry prze­wod­nik. Ale naj­lep­szego mieli chyba w tam­tym cza­sie ucznio­wie Tech­ni­kum Leśnego w Bia­ło­wieży. Nauczy­ciel bota­niki Arka­diusz Szy­mura nie poprze­sta­wał na rośli­nach. W wio­senne week­endy zbie­rał grupę chęt­nych i ruszał z nimi na pod­bój tam­tej­szych mokra­deł. Choć z Bia­ło­wieży nie jest tam daleko, nale­żało zor­ga­ni­zo­wać całą wyprawę. Ucznio­wie i ich prze­wod­nik jechali lokal­nym pocią­giem z Haj­nówki do Sie­mia­nówki. Tam przez całą noc cze­kali na kolejny pociąg do Cisówki, by prze­do­stać się nasy­pem i mostem na drugą stronę spię­trza­nej rzeki. Innej prze­prawy nie było. Blady świt i stu­kot kół pię­tro­wego wagonu, któ­rego już się dziś nie usły­szy, zmie­szany z bul­go­ta­niem cie­trzewi. Sie­działy przy samym torze albo na pagór­kach wysta­ją­cych z mokra­deł i toko­wały jak najęte – wspo­mina jeden z uczest­ni­ków tych wypraw.

Wysy­py­wali się z jed­no­wa­go­no­wego, choć pię­tro­wego składu na sta­cji w Cisówce, zbu­do­wa­nej nie­gdyś w tym przy­gra­nicz­nym zakątku w oto­cze­niu lasów i tor­fo­wisk przez samych miej­sco­wych gospo­da­rzy. Mło­dzi wędrowcy wyru­szali stam­tąd wszę­dzie, dokąd dało się dojść, a nie była to łatwa wędrówka, bo gąbka tor­fo­wisk, nieco pod­su­szo­nych przez melio­ra­cje łąk, zaczęła wtedy nasią­kać spię­trzaną w zbior­niku wodą. Potwo­rzyły się nie­prze­byte bagni­ska. Szy­mura poka­zał im pierw­sze rybi­twy bia­ło­wąse. „Te wycieczki z Arkiem Szy­murą nauczyły mnie wię­cej niż póź­niej­sze stu­dia leśne”, wspo­mina pilny uczest­nik eska­pad, Jaro­sław Chyra, dziś wydawca i dzia­łacz Pol­skiego Towa­rzy­stwa Ochrony Pta­ków. Jak wspo­mina, wkro­cze­nie w obszar odgro­dzony z jed­nej strony rzeką, z dru­giej gra­nicą pań­stwa, a z trze­ciej zdą­ża­ją­cym ku niej torem kole­jo­wym dawało poczu­cie, że się utknęło w jakiej dzi­czy bez wyj­ścia.

„A jesz­cze parę lat wcze­śniej… pięk­nie tu było”, wspo­mina z wes­tchnie­niem gospo­dyni z Bon­dar, wio­ski poło­żo­nej nie­da­leko dzi­siej­szej tamy spię­trza­ją­cej wody Narwi. „Rzeka wiła się wśród łąk peł­nych kwie­cia. Myśli­cie, że nam się ta budowa zbior­nika podo­bała?”.

Uroki daw­nej Narwi pamięta z pew­no­ścią pan Alek­san­der Kar­dasz, pocho­dzący z Nowo­sa­dów, wsi poło­żo­nej jakieś 3 kilo­me­try na pół­noc od brze­gów dzi­siej­szego zbior­nika. Tu ukoń­czył cztery klasy pod­sta­wówki, w sąsied­nich Szym­kach jesz­cze dwie. Ale dla chło­paka życie w uro­kli­wej, lecz zapa­dłej wio­sce nie było nęcącą per­spek­tywą. Posłany do Bia­łe­go­stoku ukoń­czył tech­ni­kum wodno-melio­ra­cyjne i zaczął pracę przy kon­ser­wa­cji rowów w bagien­nej Niecce Gró­decko-Micha­łow­skiej. Budowa zbior­nika otwo­rzyła przed nim szanse awansu zawo­do­wego. Wkrótce doszedł do sta­no­wi­ska kie­row­nika nad­zoru. On też mógł odpo­wie­dzieć oko­licz­nym miesz­kań­com na pyta­nie, po co zbior­nik. Komu miał się przy­dać? I dla­czego tutaj, na przed­po­lach Pusz­czy Bia­ło­wie­skiej, w dzie­wi­czym przy­gra­nicz­nym zakątku?

Ano przede wszyst­kim dla wyrów­na­nia bilansu wod­nego tej oko­licy, która, wedle ówcze­snej wie­dzy, doświad­czała defi­cytu wody. Ale zbior­nik ten miał być przede wszyst­kim rezer­wu­arem wody pit­nej dla odle­głego o około 50 kilo­me­trów Bia­łe­go­stoku, nie­po­ło­żo­nego, w prze­ci­wień­stwie do więk­szo­ści dużych miast, nad rzeką z praw­dzi­wego zda­rze­nia, a jedy­nie nad wątłą Białą. Poza wszyst­kim inwe­sty­cja wpi­sy­wała się w gigan­to­ma­nię schyłku epoki gier­kow­skiej i jej skłon­ność do two­rze­nia postępu dużymi sko­kami, bez oglą­da­nia się na skutki uboczne, a cza­sem też bez nale­ży­tego ana­li­zo­wa­nia gospo­dar­czej zasad­no­ści zamie­rzeń.

Plan miał oczy­wi­ście kilka poten­cjal­nych warian­tów i dziś pan Kar­dasz uważa, że wybrano nie­wła­ściwy. Jego zda­niem zaporę pię­trzącą wodę powinno się ulo­ko­wać dalej na wschód, w natu­ral­nym prze­wę­że­niu narwiań­skiego koryta. Zata­mo­wa­nie spływu wody zawsze spra­wia, że jej poziom powy­żej tamy pod­nosi się na znacz­nej dłu­go­ści, co two­rzy tak zwaną cofkę. Przy takim poło­że­niu tamy owa cofka się­gnę­łaby już poza gra­nicę kraju, na tery­to­rium dzi­siej­szej Bia­ło­rusi, a ówcze­snej Bia­ło­ru­skiej SSRR. Czyli pra­wie do początku biegu Narwi, nie­da­leko miej­sca innej sza­lo­nej inwe­sty­cji melio­ra­cyj­nej, jakich wiele zre­ali­zo­wano na bia­ło­ru­skim Pole­siu.

Się­gnijmy więc do źró­deł tej dzi­kiej rzeki.

Narew bie­rze swój począ­tek wśród bagien zachod­niego Pole­sia, przy­le­ga­ją­cych od wschodu do bia­ło­ru­skiej czę­ści Pusz­czy Bia­ło­wie­skiej. To tu znaj­dują się mię­dzy innymi Bagno Dzi­kie i Dziki Nikor. Tylko to pierw­sze jest dziś dzi­kim bagnem. Dru­gie padło ofiarą grun­tow­nego osu­sze­nia przy pomocy sys­temu głę­bo­kich rowów. Wpły­nęło to na całą Pusz­czę Bia­ło­wie­ską – poziom wód grun­to­wych się obni­żył, co przy­czy­niło się do szyb­szego usy­cha­nia świer­ków. Miało to także wpływ na obfi­tość wody w rodzą­cej się rzece. Bia­ło­ru­scy przy­rod­nicy zabrali się za odtwo­rze­nie Dzi­kiego Nikora przez ponowne nawod­nie­nie. Zaczy­na­jąca tu swój żywot Narew już u źró­deł doświad­cza tego, co czeka ją na całej dłu­go­ści: roz­dar­cia mię­dzy tym, co dzi­kie i natu­ralne, a tym, co prze­kształ­cone. To zna­mię odci­śnięte na całej rzece, zbyt dużej i waż­nej, by ludzie zechcieli ją zosta­wić w spo­koju – co udało się choćby wpa­da­ją­cej do niej na Pod­la­siu Bie­brzy.

Ale w cza­sie, gdy zbior­nik Sie­mia­nówka, dziś zwany Jezio­rem Sie­mia­now­skim, dopiero miał powstać, nikt jesz­cze nie myślał o odtwa­rza­niu bagien. Skoro zaś wła­dze sowiec­kie chciały je osu­szać, nie widziały niczego korzyst­nego w narwiań­skiej cofce, która nie­chyb­nie nad­cią­gnę­łaby z oko­lic Sie­mia­nówki i pod­nio­sła poziom wód w bagien­nym grun­cie na wschód od gra­nicy. Na nic się zdały nego­cja­cje strony pol­skiej z sowiecką. Tamę, a tym samym cały zalew, trzeba było prze­su­nąć na zachód. A to ozna­czało wyrok dla kilku wsi, któ­rych tery­to­ria miały się zna­leźć pod wodą…

Jaro­sław Stocki, dziś nad­le­śni­czy w Nad­le­śnic­twie Browsk w Grusz­kach na tere­nie Pusz­czy Bia­ło­wie­skiej, pocho­dzący z nad­nar­wiań­skiej Łuki, przy­ta­cza jesz­cze jedną oko­licz­ność, która zde­cy­do­wała o takim wybo­rze. Tama usy­tu­owana we wschod­niej, bagien­nej i pła­skiej czę­ści doliny, gdzie brzegi są od sie­bie znacz­nie odda­lone, musia­łaby mieć ponad dwa kilo­me­try. A tym­cza­sem dalej na zachód, pod Bon­da­rami, było more­nowe prze­wę­że­nie, rodzaj natu­ral­nej bramy pozwa­la­ją­cej zbu­do­wać tamę o dłu­go­ści jedy­nie 800 metrów. Tam też robiono odwierty dla pozna­nia cha­rak­teru gruntu. Wedle obo­wią­zu­ją­cych pro­ce­dur powinno się ich wyko­nać kilka, by liczba pró­bek z pod­łoża była repre­zen­ta­tywna i pozwa­lała oce­nić, czy grunt pod fun­da­menty budowli jest jed­no­lity. Ale w nie­któ­rych miej­scach wier­tła tra­fiły na głazy, więc dalej nie wier­cono, pobrano za to podwójną liczbę pró­bek z zale­d­wie dwóch odwier­tów, które miały odpo­wied­nią głę­bo­kość. Infor­ma­cje o gła­zach, które nie pozwo­liły dalej wier­cić, zata­jono.

Jaro­sław Stocki pamięta tę histo­rię, bo robot­nicy wyko­nu­jący odwierty zatrzy­mali się wtedy w jego rodzin­nym domu, widział nawet słoje z pobra­nymi prób­kami. Póź­niej się oka­zało, że źle zba­dany grunt dopro­wa­dził do czę­ścio­wego zala­nia roz­po­czę­tej budowy. Ten fakt potwier­dza, że przed­się­wzię­cie od początku stało na grzą­skim – nie tylko z powodu bagien­nego oto­cze­nia – grun­cie. Ale prze­cież w pobliżu budowy sta­nęła i przez lata stała tablica z wiel­kim napi­sem: „Zbior­nik Wodny Sie­mia­nówka. Świa­dec­two okresu przy­spie­szo­nego roz­woju Bia­ło­stoc­czy­zny, sym­bol reali­za­cji zadań roz­woju gospo­darki żyw­no­ścio­wej oraz pro­gramu Par­tii i Pań­stwa, VI 1977”. Dopiero po upadku komuny dys­kret­nie zama­lo­wano dolną część napisu.

Stocki miał dzie­więć lat, gdy jego ojciec, budu­jący wła­śnie nową oborę, usły­szał: nie buduj, bo nie wia­domo, czy nie będzie­cie się musieli stąd wyno­sić. Nie tylko miesz­kańcy Łuki, ale też Boł­tryk, Bud i paru innych wio­sek usły­szeli, że zostaną wysie­dleni. Dość długo nie było jasne, jak i kiedy – nie­któ­rzy przez parę lat żyli w nie­pew­no­ści. Dla rodziny Stoc­kich stało się to realne, gdy zawi­tali do nich robot­nicy wyko­nu­jący odwierty pod budowę jazu. Potem ruszyły prace ziemne i pej­zaż daw­nej Narwi z jej przy­le­gło­ściami zaczął odbie­gać od tego, co Jaro­sław znał z dzie­ciń­stwa, czyli obrazu rzeki nie­zbyt sze­ro­kiej i głę­bo­kiej, ale nie­po­kor­nej. Żyją­cej wła­snym ryt­mem. „Bywało, że i trzy razy w roku wyle­wała. Na wio­snę, na czerw­cową świę­to­jankę i jesz­cze jesie­nią. Dzia­dek mówił na przy­kład: «Nie będzie jesz­cze zimy, bo rzeka nie wylała!»”, wspo­mina dziś. A zimy bywały ostre. Dzia­dek pana Jaro­sława – rocz­nik 1889 – opo­wia­dał, jak spła­wiano rzeką pnie sosen. Sta­czano je z pochy­ło­ści stoku na lód i cze­kano na roz­topy. Wtedy wią­zano je w tra­twy, które przez dwa tygo­dnie pły­nęły do Tyko­cina, a stam­tąd – cza­sem już drogą lądową – w świat. Spła­wia­nie zani­kło dopiero w okre­sie mię­dzy­wo­jen­nym. Została po nim nazwa jed­nej z wsi: Bin­duga.

Aż stało się naj­gor­sze. Mieli zabrać doby­tek i się wynieść. Dokąd chcą. Nie wszy­scy chcieli. Wśród nich był wtedy Stocki senior – soł­tys Łuki. Skrzyk­nął grupę tych, któ­rzy nie wyobra­żali sobie opusz­cze­nia ojco­wi­zny. I zostali – na dobre i złe. Jak wspo­mina Jaro­sław Stocki: „Nie było łatwo. Pła­cono wpraw­dzie odszko­do­wa­nia, a wyno­szą­cym się gwa­ran­to­wano działki budow­lane gdzieś na bia­ło­stoc­kich Zaścian­kach albo w nie­zbyt dale­kim Micha­ło­wie”.

Ow­szem, w Micha­ło­wie i w roz­cią­gnię­tych bli­sko powsta­ją­cej tamy Bon­da­rach zbu­do­wano osie­dle blo­ków dla ludzi opusz­cza­ją­cych wsie. Dla nie­któ­rych, młod­szych, był to nawet pewien awans. „No nie powiem, byli tacy, co się cie­szyli, że zamiesz­kają w loka­lach z łazienką i CO. Ale… Z tych, co zostali na wsi, wielu do dziś żyje, no a ci, co poszli do blo­ków prze­waż­nie już nie…”, zauważa Stocki.

Bo dla star­szych, zako­rze­nio­nych w tej ziemi od poko­leń, był to dra­mat. Nie prze­sa­dza się sta­rych drzew. Samo patrze­nie, jak ruj­no­wane są ich domy, jak woda zabiera upra­wiane przez lata pola, było tor­turą. Jakie pano­wały nastroje? W odpo­wie­dzi Jaro­sław Stocki odczy­tuje i jed­no­cze­śnie tłu­ma­czy z języka bia­ło­ru­skiego wiersz miej­sco­wego poety, Teo­dora Chla­bi­cza:

Nad rzeką, na pagórku, roz­cią­gnęła się Łuka Póki co tam los gorzki Ona tam stoi tylko do czasu Tamte wio­ski żyją tylko do czasu Nie wia­domo, czy to będzie pięć lat Na Narwi zro­bią zaporę Będą wio­ski wysie­dlać Czego tutaj ocze­ki­wać Cze­kać dwa lata, może rok Trzeba się roz­jeż­dżać (…) Zatrzy­mają dużo czy­stej wody Zro­bią z rzeki jezioro Popłyną tędy tury­ści Ale nie będzie mojej Łuki Od połu­dnia las sosnowy, a od pół­nocy rzeka Tam sta­wiają nowe chaty Będzie nowa Łuka Tam będzie dużo nowych domów Nie wia­domo ile póki co A jak się Łuka roz­ro­śnie Zależy od bocia­nów

Zbior­nik pełen łez, Czy sły­szysz, jak pła­cze zie­mia – takie i podobne tytuły poja­wiły się w mediach. Ten ostatni to tytuł nostal­gicz­nego i zara­zem dra­ma­tycz­nego filmu doku­men­tal­nego Tamary Soło­nie­wicz2.

Po latach łzy obe­schły, ale nie­któ­rzy ze star­szych gospo­da­rzy ni­gdy nie pogo­dzili się z losem. Dość szybko też się oka­zało, że zbior­nik nie speł­nił pokła­da­nych w nim nadziei. Nie stał się rezer­wu­arem wody komu­nal­nej dla Bia­łe­go­stoku, nie przy­czy­nił się do poprawy bilansu wod­nego w rol­nic­twie, a w samej doli­nie Narwi poni­żej zbior­nika wręcz pogłę­bił jej defi­cyt. Upo­rczywe zatrzy­my­wa­nie wody w zbior­niku nie­mal zli­kwi­do­wało wio­senne zalewy, które przed­tem zapew­niały żyzność łąkom na odcinku wielu kilo­me­trów poni­żej zapory. Wydaj­ność zbior­nika oka­zała się zresztą zbyt mała, a twórcy inwe­sty­cji jakby zapo­mnieli o tym, że woda paruje. Natu­ralne tor­fo­wi­ska w rejo­nie źró­deł i w gór­nym biegu Narwi, gdzie powstał zbior­nik, zatrzy­my­wały wodę i odda­wały ją rzece stop­niowo, gdy zebrał się jej nad­miar. Zbior­nik racjo­nuje ją wedle reguł usta­lo­nych przez zarządcę, któ­rym dziś są Wody Pol­skie, a część zatrzy­my­wa­nej wody traci w wyniku paro­wa­nia. W płyt­kiej wodzie poja­wiły się zakwity sinic. Nawet dużo poni­żej zbior­nika ludzie narze­kają, że woda nie taka, że błot­ni­sta, że ryb mniej.

Tym razem wypa­tru­jemy nad wodami zbior­nika nie pta­ków, ale polu­ją­cych o zmierz­chu nie­to­pe­rzy.

Pan Kar­dasz nie­chęt­nie mówi o minu­sach i zawie­dzio­nych nadzie­jach zwią­za­nych z obiek­tem, który był także jego dzie­łem. Pod­kre­śla, że ta wielka woda ma walory rekre­acyjne, przy­ciąga węd­ka­rzy, wod­nia­ków, a nawet pla­żo­wi­czów. Bia­ło­stoc­czy­zna nie ma żad­nego natu­ral­nego jeziora, a w regio­nie płyną tylko górne, jesz­cze wątłe biegi rzek. Mię­dzy innymi z tego względu zbior­nik przy­jął dumną nazwę Jeziora Sie­mia­now­skiego. A jed­nak w pamięci pana Alek­san­dra musiał się wyraź­nie zapi­sać obraz prze­szło­ści, daw­nych wsi i okrut­nego losu wysie­dleń­ców, skoro na eme­ry­tu­rze zaczął zbie­rać wszel­kie pamiątki, foto­gra­fie i doku­menty, które oca­lały z potopu. Wydał nawet wła­snym sump­tem nisko­na­kła­dowy album – chyba jedyne wyraźne świa­dec­two tego minio­nego świata3.

Jaro­sław Stocki też gro­ma­dzi różne ślady lokal­nej histo­rii: albumy, opra­co­wa­nia, mapy. Jego rodzina była zmu­szona wybu­do­wać nowe gospo­dar­stwo w innym miej­scu, podob­nie jak ci, któ­rzy wraz z nimi zostali nad rzeką. Tak powstała wieś Nowa Łuka. Gdy zaczęto napeł­niać zbior­nik, woda pode­szła pod dawny dom Stoc­kich, wokół zabu­do­wań pły­wały gęsi, a oni sami odpły­nęli, by od pod­staw wznieść nowy dom. Jak wspo­mina pan Jaro­sław: „Było ciężko, bo przy­szły lata dzie­więć­dzie­siąte, zmiana ustroju, war­to­ści pie­nią­dza. Całe odszko­do­wa­nie, jakie dosta­li­śmy, stra­ciło war­tość. Ci, co się od razu wynie­śli na nowe działki, zdą­żyli jesz­cze kupić mate­riały i pobu­do­wać się po daw­nych, niskich cenach, ale my…?”.

Jezioro Sie­mia­now­skie to raj dla cza­pli. Nie tylko pospo­li­tych cza­pli siwych (z pra­wej), ale też obec­nych od czter­dzie­stu lat w Pol­sce cza­pli bia­łych, któ­rym wody tego jaziora wyjąt­kowo służą.

Udało się im jed­nak wybu­do­wać dom i Jaro­sław gospo­da­ro­wał w nim z pomocą rodzi­ców i brata przez trzy­dzie­ści lat. Hodo­wał krowy, co dopiero ostat­nio zarzu­cił. Ale że zawsze cią­gnęło go do lasu, stu­dio­wał leśnic­two w War­sza­wie, a powró­ciw­szy do Nowej Łuki, wiódł podwójne życie zawo­dowe: pra­co­wał w gospo­dar­stwie i w nie­da­le­kim nad­le­śnic­twie Browsk z sie­dzibą w Grusz­kach, na pół­noc­nym skraju Pusz­czy Bia­ło­wie­skiej. W ten spo­sób mocno zapu­ścił korze­nie w kra­inie dzie­ciń­stwa. Stop­niowo awan­so­wał, aż objął sta­no­wi­sko nad­le­śni­czego. Wciąż jest więc u sie­bie. Jak dekla­ruje: „Zbior­nik jest mi obcy, to coś sztucz­nego, od czego mnie odrzuca. Zwłasz­cza że przy­po­mina mi trud naszych prze­no­sin i urzą­dza­nia się na nowo. Nawet na ryby wolę sobie poje­chać do Sło­bódki, wprost nad rzekę, choć do zalewu miał­bym bli­żej”.

Dziś można powie­dzieć, że straty spo­wo­do­wane tą prze­mianą były dla nie­któ­rych bole­sne, a zyski dla całego regionu – wąt­pliwe, choć jezioro nie jest mar­twą taflą. Rekla­muje się je jako atrak­cję, która fak­tycz­nie przy­ciąga latem tury­stów, na któ­rych cze­kają coraz licz­niej­sze kwa­tery agro­tu­ry­styczne, obiekty spor­towe, plaża i duży par­king. Ludz­kie życie roz­kwita, ale w stan­dar­do­wej, banal­nej i hedo­ni­stycz­nej for­mie. I z wła­ści­wymi takiemu sta­nowi rze­czy przy­pad­kami. Jaro­sław Stocki przy­znaje: „Za moich mło­dych lat w daw­nej rzece kąpa­li­śmy się co dzień po parę razy, ale żeby kto uto­nął? To byłoby wiel­kie wyda­rze­nie. A dziś, w zbior­niku? Topie­lec za topiel­cem…”.

A co z pta­kami? Obraz skrzy­dla­tej fauny zmie­nił się podob­nie jak obraz ludz­kiej spo­łecz­no­ści. Jak zauważa pro­fe­sor Prze­my­sław Chy­la­recki, orni­to­log z Muzeum i Insty­tutu Zoo­lo­gii PAN w War­sza­wie: „Dawna tutej­sza pta­sia fauna, typowa dla tor­fo­wisk i dziś sta­no­wiąca rzad­kość w związku z ich osu­sza­niem, została zastą­piona przez tę zwią­zaną z otwartą wodą, a więc dużo pospo­lit­szą – kaczki, łabę­dzie, mewy – jako że otwar­tych wód w naszym kraju nie brak. Jed­nak w okre­sie pta­sich wędró­wek potra­fią tu sta­cjo­no­wać wiel­kie stada dzi­kich gęsi, żurawi i innych skrzy­dla­tych podróż­ni­ków, za któ­rymi podą­żają pta­siarze, licząc na wyłu­ska­nie ze stad jakichś rzad­ko­ści: ber­ni­kli, nurów i czego tam jesz­cze”4.

Mie­ści się tu też strefa przej­ściowa pomię­dzy zbior­ni­kiem a poło­żoną powy­żej nie­spię­trzoną rzeką. To obszar bagienny, który przy­cią­gnął nas – mnie i brata – z pon­to­nem i tele­obiek­ty­wami. Rybi­twy bia­ło­wąse, które daw­niej gniaz­do­wały w Pol­sce tylko nad pole­skim sta­wem Sie­mień – a więc też akwe­nem po czę­ści sztucz­nym – zna­la­zły tu nową sie­dzibę. Dziś ich kolo­nia liczy wio­sną kil­ka­dzie­siąt gniazd. Cóż, przy­roda nie znosi próżni i pró­buje wyko­rzy­stać na swój spo­sób każdy zbu­do­wany przez ludzi obiekt. Naj­sku­tecz­niej czy­nią to ruchliwe, bez trudu prze­miesz­cza­jące się ptaki, gotowe pod­bi­jać nowe, dogod­niej­sze tereny. Rybi­twy bia­ło­wąse roz­prze­strze­niły się po kraju i dziś są już nad Bie­brzą, na Mazu­rach i Pomo­rzu.

W pogodny wrze­śniowy wie­czór przy­by­wamy nad wschodni kra­niec zbior­nika w towa­rzy­stwie pro­fe­sora Ire­ne­usza Ruczyń­skiego z Insty­tutu Bio­lo­gii Ssa­ków PAN w Bia­ło­wieży. W przy­ro­dzie panuje spo­kój, nie widać i nie sły­chać pta­ków. Przez żela­zny most prze­ta­cza się pociąg towa­rowy cią­gnięty przez dwa hała­śliwe i dymiące spa­lo­nym mazu­tem gaga­riny. Łoskot pociągu długo zakłóca wie­czorną ciszę, aż wresz­cie wszystko milk­nie. Linia kole­jowa prze­bie­gała tędy od dawna – koń­czyła swoją pol­ską część w Cisówce – ale mostu daw­niej nie było. Wątła w tym miej­scu Narew grzecz­nie prze­są­czała swoje wody prze­pu­stami pod nitką torów.

Istoty, które chcemy dziś obser­wo­wać, możemy namie­rzyć tylko za pośred­nic­twem urzą­dze­nia prze­twa­rza­ją­cego ultra­dź­więki na odgłosy sły­szalne dla ludz­kiego ucha. Trudno będzie te istoty wypa­trzyć nawet przez instru­menty optyczne. To wszak nie­to­pe­rze, nie­kiedy fili­gra­no­wych odmian, jak kar­lik, mopek, nocek, boro­wia­czek… Więk­szość z nich żyje i roz­mnaża się w gór­nym pię­trze Pusz­czy Bia­ło­wie­skiej, w dziu­plach naj­wyż­szych drzew, i wydaje się nie mieć nic wspól­nego z wodą. W cie­płe wie­czory nad taflą uno­szą się jed­nak roje owa­dów, a te maleń­kie lata­jące ssaki przy­by­wają tłum­nie nad Sie­mia­nówkę. Bez trudu poko­nują kil­ka­na­ście kilo­me­trów z puszcz Bia­ło­wie­skiej, Ladz­kiej czy roz­cią­gnię­tej na pół­nocy Kny­szyń­skiej. Nie bra­kuje więc takich, któ­rzy nad tą wielką, daw­niej nie­obecną wodą znajdą coś dla sie­bie.

Zbior­nik zmie­nił obli­cze Narwi na dłu­go­ści dzie­sią­tek kilo­me­trów. Można to poznać dopiero, gdy się wędruje w dół rzeki, w kolej­nych uro­czy­skach, osa­dach, a nawet mia­stach. Zmie­nił Narew nie zawsze na korzyść i nie zawsze zgod­nie z wolą jego budow­ni­czych. Jest czymś w rodzaju opa­ski uci­sko­wej nało­żo­nej rzece już w począt­kach jej biegu. Choć – trzeba przy­znać – nie tylko on wpły­nął na obli­cze kró­lo­wej pod­la­skich rzek. W prze­ciw­nym kie­runku, w górę Narwi, od lat sie­dem­dzie­sią­tych postę­po­wała gan­grena melio­ra­cji: pro­sto­wa­nie, pogłę­bia­nie nurtu, osu­sza­nie rowami przy­le­głych mokra­deł. Ale już tu, w tafli zalewu, jak w lustrze odbija się twarz całej rzeki – od źró­deł do ujścia. Z jej zary­sami, bruz­dami i bli­znami, ze śla­dami cio­sów, które jej zada­li­śmy.

Prze­pla­tają się tu gospo­darka i dzi­kość, uwi­docz­niają wszel­kie zmiany, jakich doświad­czają pol­skie niziny i ich wody, dawne formy rol­nic­twa kon­tra­stują z nowymi, a ludz­kie dra­maty z powo­dze­niem i postę­pem. To rzeka znę­kana, miej­scami ujarz­miona, uwię­ziona w sztucz­nym kory­cie ska­za­nym na ero­zję denną. Ale mimo wszystko wciąż natu­ralna i wolna.

Jaka tam pustelnia

Śnieg, wsparty solid­nym mro­zem, pokrył drzewa, nad­nar­wiań­skie łęgi i dachy. Pobie­lił i wto­pił w oto­cze­nie mona­styr w Odryn­kach, zama­sko­wał bielą jego cepe­liow­ską świe­żość, a przez to upodob­nił do wielu oko­licz­nych cer­kwi nio­są­cych powiew prze­szło­ści. Wła­ści­wie tego zamglo­nego zimo­wego dnia widać było tylko pozła­cane wie­życzki.

Dzie­więt­na­sty stycz­nia to pra­wo­sławne święto Obja­wie­nia Pań­skiego, zwane też Jor­da­nem lub Świę­tem Wody. Także tej prze­pły­wa­ją­cej wśród trzcin tuż obok bramy świą­tyni. Tuż za bramą, nad samą rzeką, usta­wiono ołtarz, a poni­żej schod­ków pro­wa­dzą­cych z brzegu nad wodę sza­rzał wycięty w lodzie krzyż. Co rusz bra­cisz­ko­wie, spo­wici kłę­bami pary, bie­gali po skrzy­pią­cym śniegu z naczy­niami cie­płej wody – miała ona być przed­mio­tem obrzędu, a na koniec darem dla przy­by­łych wier­nych. Póź­niej będzie tu paro­wała także zupa, bo zgod­nie z wolą zało­ży­ciela klasz­toru, ojca Gabriela, nikt nie ma prawa wyjść głodny.

Do pra­wo­sław­nego skitu w Odryn­kach można dojść na pie­chotę kładką (z pra­wej) albo doje­chać drogą, zaczy­na­jącą się we wsi przy… studni, opa­trzo­nej ostrze­gaw­czym zna­kiem odbla­sko­wym.

Pomimo mroź­nego wie­trzyku przy­było sporo chęt­nych do udziału w obrzę­dach. Par­king poły­ski­wał mnó­stwem samo­cho­dów. Nie wia­domo, czy nale­żały do wier­nych, czy do gapiów, dzien­ni­ka­rzy i foto­re­por­te­rów. Ci ostatni zajęli już naj­lep­sze miej­sca wokół prze­rę­bla ufor­mo­wa­nego w kształt krzyża. Sam też czym prę­dzej zają­łem pozy­cję – jak się potem oka­zało, cał­kiem dogodną. Uroz­ma­ice­niem uro­czy­sto­ści miały być kąpiele mor­sów. Wszystko jed­nak zepsuła Sie­mia­nówka – znów ta Sie­mia­nówka! – spu­ściw­szy dzień wcze­śniej falę wody ze zbior­nika. Zalała ona gruby lód na rzece, po czym z wierz­chu zamar­zła i stwo­rzyła drugą taflę, oddzie­loną teraz od tej dol­nej war­stwą wody. Prze­bi­cie się przez dwie tafle oka­zało się ponad moż­li­wo­ści orga­ni­za­to­rów wyda­rze­nia, a krzyż wycięto tylko w zewnętrz­nej war­stwie.

Obchody stycz­nio­wego święta wody w 2020 roku.

Za roz­ło­żoną na pozła­ca­nym sto­jaku świętą księgą przez kłęby pary prze­świe­cała sre­brzy­sta syl­wetka tere­no­wej toyoty. Tu zresztą na każ­dym kroku stare prze­plata się z nowym, a sacrum z pro­fa­num. Roz­po­częły się obrzędy, któ­rych punk­tem kul­mi­na­cyj­nym miało być zama­cza­nie przez kapłana nie­wiel­kiego krzyża w więk­szym krzyżu, czyli prze­rę­blu. Wycięty frag­ment gru­bej tafli stał obok przy­mar­z­nięty do lodo­wej pokrywy rzeki. Póź­niej wierni cisnęli się do dwóch dużych garów, skąd do pla­sti­ko­wych bute­lek po napo­jach, sło­ików czy mena­żek zakon­nicy nale­wali poświę­coną wodę. Przy­pi­suje się jej cudowne wła­sno­ści. Ba, podobno reaguje na modli­twę i muzykę, a pod ich wpły­wem ma zmie­niać swoją struk­turę fizyczną. Tak twier­dzi badaczka z Uni­wer­sy­tetu Woro­ne­skiego, Irina Kosi­nowa, według któ­rej spo­kojna muzyka kla­syczna – zapewne też cer­kiewna – oży­wia wodę, a hała­śliwa i zawie­ra­jąca obraź­liwe słowa czyni ją mętną i mar­twą. Swoim stu­den­tom zaleca wręcz, by takiej muzyki nie słu­chali, a więc rock, pop czy hip-hop raczej odpa­dają. Psu­jąc w ten spo­sób wodę, psu­li­by­śmy samych sie­bie. Bo – jak przy­po­mina Kosi­nowa – jeste­śmy prze­cież „wor­kami wody”5. Przy­naj­mniej z tym ostat­nim stwier­dze­niem, bio­rąc pod uwagę duży udział wody w skła­dzie che­micz­nym ciała, trudno się nie zgo­dzić…

Święto Wody – to pra­stara pra­wo­sławna tra­dy­cja. Tra­dy­cja stara, ale tutej­sza cer­kiew – nowa. To chyba naj­śwież­szej daty pra­wo­sławny obiekt sakralny w Pol­sce. I zara­zem jedyny w naszych gra­ni­cach pra­wo­sławny skit, czyli pustel­nia. Utwo­rzył ją tu, na wznie­sie­niu oto­czo­nym niczym fosą zako­lem Narwi, archi­man­dryta Gabriel. Przy­szedł z klasz­toru w Supra­ślu, bo ponoć typowe życie klasz­torne było już dlań zbyt kom­for­towe i chciał zaznać praw­dzi­wej samot­no­ści w warun­kach ascezy. Naj­pierw stał tu skromny budy­ne­czek, wła­ści­wie barak odcięty od świata przez wio­senne roz­le­wi­ska i zimowe kry. Warunki dla pustel­nika – wypada przy­znać – ide­alne. Gabriel odpra­wiał cza­sem nabo­żeń­stwa, czym podobno nara­ził się ojczul­kom z cer­kwi w nie­da­le­kiej Narwi, bo część wier­nych wolała uczęsz­czać do Gabriela niż do nich. Oka­zuje się, że służba nie­bio­som nie jest wolna od typowo ziem­skiej kon­ku­ren­cji.

Gdy po dzie­wię­ciu latach spar­tań­skiego życia Gabrie­lowi się zmarło, samot­nia przez pewien czas stała pusta, ale wkrótce przy­było do niej trzech mni­chów ze zna­nego klasz­toru w Jabłecz­nej. Jeden z nich już w poprzed­nim miej­scu pobytu zaj­mo­wał się foto­gra­fo­wa­niem na szkla­nych pły­tach przy pomocy wiel­kiego sta­rego apa­ratu zaopa­trzo­nego w miech poru­sza­jący obiek­tyw. Posta­no­wi­łem, że go kie­dyś odwie­dzę i przy­pa­trzę się tej nie­zwy­kłej robo­cie. W fil­mie Romana Wasi­luka, w któ­rym poka­zano życie mni­chów w Jabłecz­nej, widać, jak mnich pre­zen­tuje swoją pracę odwie­dza­ją­cej klasz­tor dzie­ciarni. Mnie jed­nak wcale nie było łatwo zor­ga­ni­zo­wać takie spo­tka­nie.

Przez lata skit się roz­bu­do­wał – powstała nie­wielka, sta­ran­nie wykoń­czona cer­kiew i sze­reg pomniej­szych budyn­ków. Ze wsi Odrynki

można tu dojść długą kładką wio­dącą przez zale­wi­ska i moczary. Sporo ludzi ocho­czo z niej korzy­sta, choć nie­ko­niecz­nie są to wierni.

Z lotu ptaka obiekt wygląda jak ozdobny guzik przy­szyty do zie­lo­nego kra­jo­brazu pra­do­liny Narwi i zapięty na pętelkę zakola rzeki. Nie każdy może go zoba­czyć, bo na fil­mo­wa­nie z drona trzeba mieć zgodę archi­man­dryty. Klasz­tor wydaje się czymś obcym i tak też go widzą przy­rod­nicy, pta­sia­rze, miło­śnicy kre­so­wych mocza­rów i inni roman­tycy. Gdyby klasz­tor był wie­kowy, dach pokryty patyną, na stry­chu zagnieź­dziła się kolo­nia rzad­kich gatun­ków nie­to­pe­rzy, a na sąsied­nich drze­wach zało­ży­łyby kolo­nię cza­ple lub cho­ciaż bociany – to co innego. Fani dzi­kiej przy­rody wolą to, co stare, wro­śnięte w zie­lone oto­cze­nie, bo to koja­rzy im się z odda­la­ją­cymi się cza­sami, gdy twory przy­rody domi­no­wały nad two­rami czło­wieka. Zresztą mona­styr powstał na tere­nie chro­nio­nym – to obszar objęty pro­gra­mem Natura 2000, gdzie nie powinno się wzno­sić budowli tego typu.

Czy aby pra­wo­sławni zało­ży­ciele uzy­skali nie­zbędne zezwo­le­nia na budowę? Czy nie jest to kolejna budow­lana samo­wolka, na którą lokalne wła­dze przy­mknęły oko ze względu na radość miesz­kań­ców wyni­ka­jącą z bli­sko­ści świę­tego miej­sca?

Miej­sce zostało wybrane przez braci pra­wo­sław­nych wcale nie przy­pad­kowo. Stała za nim tra­dy­cja. To tu wedle daw­nych podań książę Wiśnio­wiecki zna­lazł cudowną ikonę. W VII wieku przez kil­ka­dzie­siąt lat dzia­łał tu klasz­tor Wnie­bo­wstą­pie­nia Pań­skiego. Gabriel był archi­man­drytą klasz­toru w Supra­ślu. Wła­dza kościelna chciała go uczy­nić bisku­pem gor­lic­kim, ale nie przy­jął awansu, gdyż nie chciał się roz­sta­wać z Pod­la­siem. Został zde­gra­do­wany, a wtedy posta­no­wił na dobre zako­rze­nić się w pod­la­skiej ziemi. Roz­po­czął budowę skitu. Uzy­skał apro­batę prze­ło­żo­nych i od 2009 roku miesz­kał jak praw­dziwy pustel­nik – w baraku, hodu­jąc psz­czoły, upra­wia­jąc zioła i zawia­du­jąc budową cer­kwi oraz jej przy­le­gło­ści, co czy­nił z dużą pomocą wier­nych. Powstały także budynki dla przy­szłych zakon­ni­ków, ale Gabriel nie zajął żad­nego z nich. W swym baraku miesz­kał aż do śmierci.

Pust­ko­wie ma jed­nak swoje man­ka­menty i nawet dobry Bóg nie zawsze jest w sta­nie prze­ciw­sta­wić się złu. Skit raz już czę­ściowo spło­nął, został też zde­wa­sto­wany przez wro­gich fana­ty­ków. Pożar też nie powstał zapewne w wyniku „zwar­cia w insta­la­cji elek­trycz­nej”, bo uży­wany tu prąd pocho­dzi z agre­gatu.

Kto nie zamie­rza piel­grzy­mo­wać kładką, może doje­chać do mona­styru żwi­rową drogą wśród łąk. Skit jest stale udo­stęp­niany zwie­dza­ją­cym, wielka tablica przed bramą infor­muje, w jakich godzi­nach można wejść do środka, co wolno, a czego nie. Foto­gra­fo­wać i fil­mo­wać można za zgodą prze­wod­nika, nie wolno latać dro­nami ani wpro­wa­dzać psów, a kobiety powinny zasło­nić nogi, dekolt i ramiona.

Tam­tego dnia ruszy­łem nią na prze­ło­mie lata i jesieni. Droga klu­czyła wśród wierz­bo­wych zaro­śli. Liście, roz­cze­sy­wane przez wiatr, lśniły jak zie­lon­kawe blaszki. Z każ­dym metrem było coraz bar­dziej dziko, odlud­nie, pusto. Dla mnie, przy­rod­nika, to naj­bliż­sze duszy i ciału śro­do­wi­sko. Chyba podob­nie się czują miesz­kańcy skitu, któ­rego wie­życzki ledwo wystają ponad żółk­nącą burzę listo­wia.

U bram świą­tyni przy­wi­tała mnie koparka, a nie­opo­dal, spod wiaty prze­zna­czo­nej zapewne dla tury­stów, leciały w eter nie reli­gijne pie­śni, ale soczy­ste zda­nia w pol­sko-łaciń­skiej mowie, które świętą wodę musia­łyby uczy­nić mętną. To robot­nicy budu­jący w pobliżu przy­stań dla łodzi uci­nali sobie poga­wędkę. Za bramą już cisza. Kawa­łek dalej bro­daty mnich skrzęt­nie zgar­niał pierw­sze liście, które spa­dły z drzew. Rzu­ci­łem „szczęść Boże” i spy­ta­łem o mni­cha foto­grafa. Napo­tkany, wpa­tru­jąc się w zie­mię, oświad­czył cichym gło­sem, że tam­ten jest zajęty. Lekko pochy­lony, nawet zgar­biony, robił wra­że­nie kogoś, kto pró­buje się zamknąć przed świa­tem w jakiejś nie­wi­dzial­nej zbroi. Po chwili dodał:

– Poszu­kamy go, ale jak na niego tra­fimy, to nie będę mógł go odry­wać od zajęć.

Sam ode­rwał się jed­nak od swo­ich i popro­wa­dził mnie wzdłuż sze­regu bla­sza­nych bara­ków, przy­po­mi­na­ją­cych garaże na pod­miej­skim blo­ko­wi­sku. Wszyst­kie były poma­lo­wane na zie­lono, jak więk­szość tutej­szych budyn­ków i budy­necz­ków. Domi­no­wały ciemna zie­leń, brąz i złoto.

– A te baraki? – spy­ta­łem.

– To szopy na różne narzę­dzia – poin­for­mo­wał mój prze­wod­nik.

Sporo ich. Mnisi żyją wszak według reguły: modli­twa i praca, praca i modli­twa.

Rezul­taty było widać, bo par­kowe oto­cze­nie wyglą­dało na ide­al­nie zadbane, czy­ste, krzaki były przy­cięte, a trawa wyko­szona. Jakże róż­niło się ono od typo­wych pod­la­skich podwó­rek, na któ­rych toczy się gospo­dar­skie życie. Zakon­nik dzwo­nił pękiem klu­czy, otwie­ra­jąc wej­ście do cer­kiewki.

Przed nami otwo­rzyło się przy­tulne wnę­trze wypeł­nione iko­nami, obra­zami i sprzę­tami wła­ści­wymi litur­gii. Pół­mrok roz­ja­śniały zło­ce­nia, przez okna wpa­dało nieco sło­necz­nego bla­sku. Nie zasta­li­śmy nie­stety poszu­ki­wa­nego mni­cha foto­grafa. Mój prze­wod­nik na chwilę przy­siadł. Przez jego duchową zbroję zaczy­nała prze­bi­jać uczyn­ność. Obja­śnia, co widzimy.

– No a jak się żyje w pustelni, w asce­zie? – spy­ta­łem.

– Przy­zwy­cza­iłem się – zapew­nił. – Osiem­na­ście lat w Jabłecz­nej zro­biło swoje!

Na bez­na­mięt­nej twa­rzy mni­cha poja­wił się ślad uśmie­chu. A może mi się tylko wyda­wało?

Dowie­dzia­łem się, że zamiesz­ku­jący skit ojczul­ko­wie są też przy­zwy­cza­jeni do kapry­sów rzeki. Cza­sem odcina ich od świata woda, cza­sem kra lub rzadki już dziś kopny śnieg, ale zawsze trafi tu ktoś z pomocą. Wier­nych coraz wię­cej, cho­ciaż – jak przy­znał mój roz­mówca – na mszach zbiera się zwy­kle nie wię­cej niż dwa­dzie­ścia, trzy­dzie­ści osób. Obok cer­kwi stoi budy­ne­czek sta­no­wiący – jak usły­sza­łem – let­nią świą­ty­nię, ale jak dotąd czynną tylko 14 i 15 wrze­śnia, w dzień tutej­szych patro­nów, świę­tych Teo­do­zju­sza i Anto­niego Pie­czer­skich.

Mój infor­ma­tor począt­kowo nie chciał się przed­sta­wić, dopiero po dłuż­szej chwili, jakby ze skrę­po­wa­niem, wymó­wił swoje klasz­torne imię: Antoni.

– Nie chcę żad­nego roz­głosu! – przy­znał cicho, ale z mocą, jakby znów cho­wa­jąc się w swo­jej zbroi.

Nawet nie pro­po­no­wa­łem zdjęć.

Ale jak to jest żyć w pustelni? I czy naprawdę jest ona moż­liwa w XXI wieku, nawet wśród bez­kresu zara­sta­ją­cych mokra­deł? Czy nie ma się ochoty wyjść do ludzi?

– Nie potrze­bu­jemy wycho­dzić w świat. To świat do nas przy­cho­dzi – zapew­nił ojciec Antoni. – Coraz licz­niej. Bo jeste­śmy otwarci!

Pamię­ta­łem święto Jor­danu sprzed dwóch lat. Tęgo zresztą zmar­z­łem pod­czas wysłu­chi­wa­nia modłów.

– Wię­cej tu było fotop­stry­ków niż wier­nych – mówił Antoni. – Ale tak to już teraz jest. Więc prze­sta­li­śmy urzą­dzać obchody tego święta. Niech w innych cer­kwiach obcho­dzą. Tutaj zakłóca to spo­kój.

To jed­nak nie zna­czyło, że mnisi chcą się odciąć od ludzi. Prze­ciw­nie – każdy gość będzie witany przy­jaź­nie i z chę­cią, zapew­nił zakon­nik, pro­wa­dząc mnie pomię­dzy budyn­kami oto­czo­nymi par­kiem. Nie spo­tka­li­śmy foto­grafa.

– Są tu w pobliżu cer­kwie – cią­gnął ojciec Antoni – bar­dzo znane. Puchły, Trze­ścianka, Soce… To się nazywa Kra­ina Otwar­tych Okien­nic. I co? Te cer­kwie poza świę­tami są zamknięte. My pozo­sta­niemy otwarci.

Dla­tego chęt­nie wró­ci­łem tam późną jesie­nią. Ojciec Antoni znów zgar­niał opa­dłe liście, ale tym razem na moje spo­tka­nie wyszedł sam ihu­men Sofro­niusz.

– Kto z nas tu zaj­muje się foto­gra­fią? – spy­tał, patrząc na mnie, jak­bym urwał się z jed­nego z rosną­cych obok świer­ków. – Wszy­scy się zaj­mujemy! O, pro­szę – rzekł i otwo­rzył gale­rię w tele­fo­nie komór­ko­wym.

Gdy zapy­ta­łem o dawną tech­nikę, na jego twa­rzy poja­wił się lekko iro­niczny uśmiech. No a prze­cież…

Ojciec Sofro­niusz na zdję­ciach doku­men­tuje przede wszyst­kim życie mni­chów. To codzienne, przy zwy­kłej pracy, ale i to świą­teczne, przy posłu­dze w cer­kwi. Apa­ra­tów ma mnó­stwo – i to nie byle jakich: tu piękne drew­niane camery obscury do foto­gra­fii otwor­ko­wej, które sam wyko­nał, tu apa­raty wiel­ko­for­ma­towe, tu mało­obraz­kowe, śred­nio­obraz­kowe, a tu jesz­cze udało mu się kupić oka­zyj­nie piękny zabyt­kowy apa­rat do foto­gra­fii ambro­ty­po­wej6.

– czy­ta­łem w repor­tażu Agaty Saw­czenko. Ambro­ty­pia to jedna z daw­nych tech­nik foto­gra­ficz­nych, pole­ga­jąca na naświe­tla­niu szkla­nych płyt i pozwa­la­jąca uzy­skać poje­dyn­czy, uni­ka­towy obraz bez moż­li­wo­ści robie­nia zeń odbi­tek. Wyko­ny­wa­nie ambro­ty­pii to bene­dyk­tyń­ska robota, więc jakby stwo­rzona dla mni­cha w klasz­to­rze. Zresztą w cyto­wa­nej wyżej rela­cji Sofro­niusz wyznaje, że robił to „Z potrzeby serca (…). Bo czło­wiek musi się roz­wi­jać. A żeby się roz­wi­jać, to musi cza­sem pójść do tyłu. Teraz jest cyfra, Pho­to­shop i koniec. A ja wciąż się cofam i wciąż mam tyle do pozna­nia, jeśli cho­dzi o stare tech­niki foto­gra­fii”7. To on zaj­mo­wał się tajem­ni­czą, dziś muze­alną tech­niką foto­gra­fii – choć w dal­szej czę­ści repor­tażu czy­tamy, że dawno już jej nie prak­ty­ko­wał.

Mnie jed­nak poka­zy­wał tylko zdję­cia cyfrowe. Może o tam­tych chciał już zapo­mnieć, więc nie przy­zna­wał mi się do nich? Migały mi przed oczyma barwne i – trzeba przy­znać – sta­ranne pod wzglę­dem tech­nicz­nym i kom­po­zy­cyj­nym obrazki. Może na­dal chciał się roz­wi­jać, ale już nie zamie­rzał się cofać? Na zdję­ciach jego towa­rzy­sze z klasz­toru w sce­ne­rii skan­senu w Bia­ło­wieży. Wła­śnie wró­cili z wypadu do Pusz­czy Bia­ło­wie­skiej, pod­czas któ­rego zro­bił te zdję­cia. Jak to? Pustel­nicy jeż­dżą na wycieczki kra­jo­znaw­cze?

Wnę­trze cer­kiewki.
Wierni zaopa­trują się w poświę­coną wodę, któ­rej przy­pi­suje się nie­zwy­kłe wła­ści­wo­ści.

– Pustel­nia? Jaka to tu pustel­nia… – zauwa­żył z wyraź­nym roz­ba­wie­niem Sofro­niusz. – To jest dziś zwy­czajny mona­styr pra­wo­sławny jak inne. Pustel­nia to tu była za cza­sów ojca Gabriela.

Mój klasz­torny roz­mówca rze­czy­wi­ście nie miał w sobie nic z pustel­nika. Zdrowa cera, krą­gła twarz, z lekka drwiący uśmiech nie­zni­ka­jący z wyrazu oczu i kąci­ków ust. Tylko siwie­jący zarost upo­dab­niał go do towa­rzy­szy z tej pustelni-nie pustelni.

– My tu wszy­scy jeste­śmy do sie­bie podobni – stwier­dził.

Nie powie­dział­bym… Od pozo­sta­łych bra­cisz­ków, w więk­szo­ści dłu­go­bro­dych, biły jed­nak jakaś melan­cho­lia, jakieś wyci­sze­nie. Ich szef ihu­men wyglą­dał zaś na osobę nie z nie­bios, a z życia wziętą. Wylu­zo­wany, wesoły, ni­gdy nie wia­domo, czy kpi, czy o drogę pyta. Posta­no­wi­łem już nie poru­szać kwe­stii zabyt­ko­wych ambro­ty­pii i spy­ta­łem, jak mu się żyje w klasz­to­rze.

– Bar­dzo dobrze – odpo­wie­dział bez waha­nia. – Bo na co dzień ludzi nie ma, można mieć wła­sny pokój, swo­bodę, miej­sce na książki, zdję­cia.

Skoro dawna foto­gra­fia poszła do szu­flady, to może jej miej­sce zajęła jakaś inna? Może przy­rod­ni­cza? Prze­cież tyle natu­ral­nych miejsc naokoło.

– Nie, przy­roda nas nie inte­re­suje – pod­kre­ślił z mocą ihu­men. – No tak, zwie­rzęta tu się widzi. Przy­cho­dzą żubry, łosie, jele­nie, dzi­kie ptaki… Kuro­pa­twy to nawet bie­gały nam po placu – dodał nie­dbale.

Ale pasję, ow­szem, ma. To samo­chody tere­nowe. Lubi jeź­dzić, umie też przy nich co nieco zro­bić. Warsz­taty zaaran­żo­wali w zie­lo­nych bok­sach. Na pod­jeź­dzie stały trzy samo­chody: tere­nowy i dwie oso­bówki.

– Każdy mnich ma swój pojazd? – dopy­ty­wa­łem.

– Nie, jaki swój? Wszyst­kie są klasz­torne! – wyja­śnił z lek­kim wyrzu­tem w gło­sie.

Ten tere­nowy na trudne warunki, gdy po roz­to­pach drogi są błot­ni­ste i pełne kałuż, a zda­rzy się, że i śnieg je zawali.

– My tu prze­cież nie jeste­śmy samo­wy­star­czalni – tłu­ma­czył Sofro­niusz. – Nawet nasz ogród nie­wiele przy­nosi. Zie­mia słaba, nawie­ziona, żeby budynki na pod­mo­kłym tere­nie sta­nęły. Nie wyżywi nas, trzeba jeź­dzić choćby do sklepu.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

1. P. Wylę­gała, A. Batycki, Awi­fauna lęgowa bagna Pulwy, „Kulon” 2009, nr 14, s. 91–97. [wróć]

2.Czy sły­szysz, jak pła­cze zie­mia… (1987), reż. Tamara Soło­nie­wicz. [wróć]

3. A. Kar­dasz, Obraz, któ­rego nie ma. Zalew Sie­mia­nówka, Sto­wa­rzy­sze­nie Stor­czyk, Narewka–Bia­ły­stok–Mich­nówka 2017. [wróć]

4. K. Hanyga, Sztuczne staje się natu­ralne…, Sprawy Nauki, 25.10.2010, https://www.spra­wy­nauki.edu.pl/archi­wum/dzialy-wyd-elek­tron/307- ochrona-sro­do­wi­ska/1681‒1509 (dostęp: 25.02.2025). [wróć]

5. A. Radziu­kie­wicz, Poświę­ci­li­śmy wodę, „Prze­gląd Pra­wo­sławny” 2021, nr 2(202), https://prze­glad­pra­wo­slawny.pl/2021/01/29/poswie­ci­li­smy- wode/ (dostęp: 2.02.2025). [wróć]

6. A.Saw­czenko, Pra­wo­sławny skit w Odryn­kach, czyli droga ojca ihu­mena Sofro­niu­sza, „Kurier Poranny” 20.04.2022. [wróć]

7. Tamże. [wróć]