Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Raz nad wodą, raz w wodzie, raz w ucieczce przed wodą. Raz na pontonie, raz na katamaranie. W zamkowej baszcie i w zaciszu monasteru. To na bagnach, to w otoczeniu małych pustyń. Na wspólnych ścieżkach z badaczami motyli, rzadkich ptaków, z poszukiwaczami skarbów ukrytych w bursztynie albo zabytków drewnianego budownictwa. W czatowni filmowca i w stadzie żurawi. W te i inne miejsca prowadzi, w takich i wielu innych sytuacjach postawi Was ta książka. Pokaże walkę z wodą, ale i walkę o wodę. Bo Narew to rzeka… narwana. Ale i rzeka narwanych ludzi. Narwanych pozytywnie i twórczo. Rzeka badaczy, artystów, romantyków. Ale też – ludzi wnarwionych, czyli wnerwionych zawsze, gdy próbuje się tę rzekę okiełznać, zamienić w kanał, skazać na wieczną służbę przemysłowi i rolnictwu. Nazwa Narew pochodzi od pradawnego słowa „nur”, oznaczającego dla dawnych plemion… rzekę. Narwanych i wnarwionych, jak autor tej książki.
TOMASZ KŁOSOWSKI
Narew – jedna z najważniejszych rzek północno-wschodniej Polski, miejscami dzika, miejscami zamieniona w kanał, podlaska Amazonia, rzeka piękna, tworząca wiosenne urzekające rozlewiska, aż po horyzont pełne wody… Ostoja ptactwa, przyciągająca jak magnes niepowtarzalnym pięknem miłośników przyrody… Ale czego byśmy o niej nie powiedzieli, to i tak będzie mało. Po co więc pisać o niej książkę?
Wiktor Wołkow, wybitny fotograf przyrody, który przez pięćdziesiąt lat fotografował Podlasie, a Narwi poświęcił niemałą część swojego życia, pytany wielokrotnie o to, po co wydawać albumy, książki o przyrodzie, mawiał: „Co wydrukowane, to ocalone. Przyroda się zmienia, człowiek umiera, a księga zostaje…”.
Wydaje mi się, że to wystarczający powód, by wydawać książki o przyrodzie. Przed Państwem zatem Narew „wydrukowana”, opowieść o niepokornej rzece, i o ludziach i ludzkich losach, zaplątanych we wstęgę jednej z najpiękniejszych rzek północno-wschodniej Polski…
PIOTR BRYSACZ, wydawca
O AUTORZE:
Tomasz Kłosowski (ur. 1949 r.), dziennikarz i fotograf, umknął z cywilizowanego świata, także z uczelnianych ław, w dzikie bagna Biebrzy, by podpatrywać i fotografować przyrodę. Tu zdziczał, ale z czasem zdobyte doświadczenia i wiedza pozwoliły mu wrócić na łono cywilizacji. Zaczął bowiem pisać artykuły, książki o przyrodzie, występować w radiu i telewizji. Prowadził programy, takie jak „Zwierzozbliżenia”, „Naturomania”, „Dzika Polska”, „Tańczący z naturą” czy ostatnio „Gawędy Kłosowskiego”. Jest autorem wielu przyrodniczych albumów i książek, w tym dwóch, wydanych nakładem wydawnictwa Paśny Buriat, napisanych wspólnie z bratem, Grzegorzem Kłosowskim: Bracia mniejsi i więksi. Opowieści o mieszkańcach z krainy Biebrzy i nie tylko (2022) oraz Biebrza. Opowieści o rzece, mokradłach, olsach i grądzikach, leśnych duktach i wspaniałej Carskiej Drodze, a także o życiu zwierząt i biebrzniętych ludzi na bagnie, które wciąga tak, że już nie pójdziesz dalej (2023).
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 352
Rok wydania: 2025
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Gaudeamus. Immatrykulacja. Wreszcie się dostałem. Dadzą indeks w łapę. Wielki dzień, który powinien zadecydować o reszcie życia – a ono dopiero się rozkręca.
I rzeczywiście zadecyduje. Zaczynam go, stojąc na stacji kolejowej w Tłuszczu, gdzie wyrzuciła mnie podmiejska kolej elektryczna. Teraz przesiadka na starą trakcję, jeszcze parowo-spalinową. Tu robię krok w przeszłość. Pakuję się oto do jednego z wagoników, nazywanych przeze mnie musztardówkami. Miały bowiem poprzeczny przekrój jak dawne szklanki musztardówki o ściankach łukowato zagiętych u dołu. Te wagony trochę przypominały powozy. Ich ściany gięły się u dołu do środka, by dać miejsce stopniom, ciągnącym się przez całą długość wagonu i pozwalającym przemieszczać się w czasie jazdy. Dziś takie wagoniki znamy tylko z filmów, wtedy jeszcze snuły się po zapomnianych liniach.
Wnętrze wagonu nie ma już w sobie nic z powozu. Na długiej ławie pod wąskim okienkiem śpi nieogolony gość w roboczych łachach. Chłoporobotnik stacyjny wraca po służbie i paru łykach z musztardówki do domu w którejś z wiosek? Dyskretnie wydobywam z torby enerdowski aparat Praktica PL Nova I – dziś równie zabytkowy jak wagon – by na filmie Fotopan F polskiej produkcji pstryknąć fotkę towarzyszowi podróży. Mały parowóz kociołek, dziś już do obejrzenia tylko w skansenach kolejnictwa, ciągnie mnie do stacji, nomen omen, Dalekie. I jest to dla mnie naprawdę daleka wyprawa, choć dziś jazda samochodem ze stolicy zajęłaby niecałą godzinę.
Opuszczam stację i zewsząd otaczają mnie jednolite bory sosnowe Puszczy Białej. Narasta niepokój. Czy aby w tym wymarzonym dniu, gdy zaczynam być studentem, spełni się też inne marzenie – o skarbie natury, wyśnionym plenerze dla fotografa przyrody? Leśna linia oddziałowa prowadzi prosto jak strzelił w pożądaną stronę. Chyba – bo dzień jest szary, jesienny i mglisty, a to nie ułatwia orientacji w kierunkach świata. Dwa dzięcioły czarne bawią się na pniu sosny w chowanego, co rusz wyglądają jeden na drugiego zza pnia, to znów ganiają się po ciemnej od wilgoci korze i wydają wibrujący trel. Idę żwawo, a w końcu zniecierpliwiony zaczynam biec. Wreszcie daleko w głębi leśnej tryby zaczyna migotać białe światełko, oznaczające koniec lasu i początek otwartej przestrzeni.
Jeszcze ze dwa kilometry tego marszobiegu i oto przed nią staję. Wysoczyzna pokryta lasem się urywa, strome zbocze spływa w dół ku pustej zamglonej przestrzeni. Przez kołderkę mgły przeświecają ciągnące się po horyzont łąki z pasmami rudziejących traw na brzegach rowów. Przez środek pomyka jasna wstęga żwirówki. Patrzę i nie wierzę. Przecież na mapie w opisie Puszczy Białej wyraźnie stało: „na północ rozległe malownicze Pulwy – bagna”!
A może to nie tutaj? Pomyliłem drogę? Mgła, dzień bez słońca. Po głowie kołaczą mi się zapamiętane nazwy wsi z otoczenia poszukiwanego uroczyska: Rząśnik, Wincentowo, Wola Pulewna, Sieczychy… Ruszam po miękkiej, mokrej powierzchni dawno skoszonej łąki. Jakaś wieś naprawdę wyłania się z październikowej szarości wraz z majaczącą na łące postacią chłopa. On mi powie, co to za wiocha.
– A musi to bedo Siecichy! – objaśnia, patrząc trochę podejrzliwie, trochę ze zdziwieniem.
– A Bagno Pulwy to gdzie?
– Pulwy? To musi bedzie ta łąka! – wyrokuje – A pan to pewnie nietutejszy?
– Z Warszawy. A tu jest gdzieś jakieś mokre miejsce, bagno?
– A nie, tu wszędzie tak. – Zatacza ręką koło, patrząc ze zdziwieniem na gościa, który w ten szary, mokry poranek przyjechał tu z odległej stolicy, żeby… zobaczyć bagno. Czyli coś, co szanujący się rolnik mógł wtedy uważać tylko za haniebne świadectwo gospodarczego zacofania swojego regionu.
Pulwy… Już sama nazwa była dla mnie zachęcająca. Te pulwy to pewnie wystające z wody, wielkie jak głowy kępy turzycowe, tworzące rozległą, po horyzont rozciągniętą szachownicę. Na mapie Mazowsza w tym miejscu widniał obły detal o kształcie ludzkiego oka, gęsto zakreskowany na niebiesko. Wydawał się jakimś klejnotem na tle siatki dróg, nazw wiosek, błękitnych linii rzek. Był wyjątkowy. I od południa przylegał do masywu puszczy. Oczyma opętanymi przez żądzę fotograficznego szaleństwa już widziałem te zamaskowane w koronach drzew gniazda bielików, orlików, gadożerów, sokołów wędrownych i jastrzębi, wyprawiających się na te dzikie bagna po łatwo dostępne jadło. A tam widziałem brodzące i zakładające gniazda kuliki, brodźce, bekasy, a może i niebywale rzadkie sowy błotne. Dalej kałuże pełne ptaków, płazów, gadów i wszystkiego, co tylko skrzydlaty drapieżca może upolować. A tymczasem… nad łąkami trzepotało jakieś stadko zbierających się do jesiennej wędrówki czajek – i tyle.
Wracałem już nie na skrzydłach. Smętny i wnerwiony. Tym razem wędrówki nie ożywiły ruchliwe i krzykliwe dzięcioły. Las też wydawał mi się zwykły, drzewa wypielęgnowane, proste – jak w każdym borze rozsiadłym na mazowieckich piaskach. W Dalekiem ukazał mi się tartak, przedtem jakoś niezauważony. I tak jakoś wypadło, że pociąg, który nadjechał, był prowadzony nie starym kociołkiem, ale zieloną spalinówką, ciągnącą wagony w niczym nieprzypominające powozów – zwykłe podmiejskie trumny czy stodoły, jak je nazywano, z uchylanymi oknami i korytarzykiem przez środek, jak w tramwaju. Wróciła codzienność, a wszystko wokół jakby chciało mi uświadomić, że uporczywie szukam czegoś, co już prawie przeminęło.
Ale ten dzień i tak okazał się dniem zaprzysiężenia – choć nie takiego, jakiego należało się spodziewać po dwudziestolatku, który dostał się na uczelnię. Nie złożyłem uroczystego ślubowania. I rzeczywiście ze studiów nic nie wyszło. Zamiast tego ślubowałem sobie, po trosze pod wpływem rozczarowania mazowieckim mokradłem, że zacznie się dla mnie epoka poszukiwania prawdziwych mokradeł, nieuregulowanych rzek, podmokłych lasów i wszystkiego, co jeszcze dzikie.
To zaprowadziło mnie – i moich braci, towarzyszy tych wypraw i mrzonek – w widły Narwi i Biebrzy, do krainy prawdziwych bagien, zalewisk oraz rzecznych meandrów. Tam też po kilku latach poznałem inne Pulwy. To duży obszar narwiańskich zalewisk naprzeciw miejscowości Wizna, które wiosną, przeważnie przykryte wodą, rozbrzmiewają głosami wędrujących gęsi, ptaków siewkowych, żurawi, kaczek i północnych łabędzi krzykliwych. Podczas wiosennych zalewów tamtejsze Pulwy razem z wezbraną rzeką tworzą jedno wielkie lustro wody. A gdy ta opadnie, wśród wynurzonych, zasypanych kwieciem rzeżuchy, firletki czy kosaćca łąk co rusz wędrowcom zastępują drogę wąskie, kręte jeziora – dawne koryta rzeki.
Gdy wpatrywałem się w moje mazowieckie Pulwy na mapie, wydawały mi się czymś tak wyjątkowym, jedynym w swoim rodzaju i zagadkowym, że w ogóle nie kojarzyłem ich z rzeką. Tymczasem bliższe spojrzenie na fizyczną mapę regionu pokazuje, że to nic innego jak resztka dawnego zakola Narwi, dziś oddalona o wiele kilometrów od samej rzeki. Ale z dawnych przekazów wynika, że niegdyś zakole było odnogą rzeki i – z najbliższym otoczeniem – trudnym do przebycia terenem bagiennym, stanowiącym naturalną granicę między Mazowszem a Podlasiem. Jego osuszania podjęto się jeszcze w XIX wieku, kiedy do tej żmudnej pracy sprowadzono niemieckich osadników. Na starym cmentarzu w jednej z tutejszych wiosek można znaleźć omszałe resztki mogił ówczesnych meliorantów.
Na to bagno Pulwy, które tak mnie rozczarowało, nie wyruszyłem nigdy więcej. Wróciłem z tego miejsca wnerwiony. Tym bardziej wessały mnie mokradła podlaskiego – bagiennego – odcinka Narwi, zwłaszcza unikatowe w skali Europy miejsca, gdzie styka się ona z dziką Biebrzą. Mogę rzec, że właśnie wtedy stałem się wnarwiony.
***
Minęło pół wieku i oto okazało się, że Bagno Pulwy ma wśród przyrodników, zwłaszcza mazowieckich, swoich wiernych fanów. Odkryli oni bowiem, że nie jest ono wcale – jak sądziłem, patrząc na nie w smutny dzień jesienny – przyrodniczą pustynią. Gniazdują tam na przykład, anonsowane jeszcze przez dziewiętnastowiecznego ornitologa Władysława Taczanowskiego, kuliki wielkie. Widuje się wilki, a na przelotach stacjonują tam duże stada gęsi. Pulwy doczekały się opracowania pod tytułem Awifauna lęgowa bagna Pulwy1, a wraz z powstaniem sieci Natura 2000 zostały uznane za jedną z ostoi w kategorii SOO (specjalne obszary ochrony siedlisk). A że dziś nie trzeba tam już jechać z przesiadką pociągiem ciągniętym przez parowóz, bo każdy turysta i przyrodnik ma samochód, wyprawa w to miejsce ze stolicy nie zajmuje więcej niż godzinę, nie mówiąc już o podróży z Wyszkowa, Ostrołęki czy Pułtuska. Dlatego ten dawny, zamarły, a potem jeszcze przekształcony fragment Narwi jest często odwiedzany, a nawet popularny.
Tak jest dziś nad całą Narwią. Ta rzeka, choć na różne sposoby nękana i eksploatowana przez ludzi, ma zadziwiającą zdolność zachowywania naturalnych walorów. Rzeka niepokorna, która tym, którzy próbują ją okiełznać i całkiem dosłownie wpuścić w kanał, daje odczuć, że porywają się z motyką na słońce, a za swoje akcje przyjdzie im słono zapłacić. Właśnie dlatego wędrówka wzdłuż jej brzegów – to płaskich i podmokłych, to urwistych, z szerokim widokiem – jest tak ekscytująca i pełna niespodzianek. Można być wnerwionym, ale chyba częściej – urzeczonym.
Czas na wodowanie. Miejsce na pokładzie, jedyne dostępne, zajmuje kapitan i pasażer w jednej osobie, czyli mój brat Grzegorz Kłosowski, obarczony ciężką armatą – obiektywem o ogniskowej 500 milimetrów. Ja wystąpię w roli silnika, a może bardziej holownika ciągnącego nasz wehikuł. Na razie obaj stoimy w płytkiej wodzie ze świadomością, że także w dalszej części rejsu, z dala od brzegu, nie będzie ona wiele głębsza. Chociaż krajobraz zdaje się mówić co innego: bezmiar wód rozpościera się po horyzont, zamknięty prawie zewsząd ledwie widoczną, błękitną wstążką dalekiej puszczy, a tylko od zachodu przęsłami na moście kolejowym linii Czeremcha–Cisówka.
Ale wielka woda rozciąga się jeszcze dalej niż widoczny most, przed tamą spiętrzającą wody Narwi. I naprawdę wielka dopiero się stanie – gdy napełnianie zbiornika zostanie zakończone. Tutaj, przed tamą, dominuje natomiast płycizna, miejscami pokryta pływającą roślinnością typową dla otwartych wód. W te miejsca właśnie się udamy. Ja – ciągnący naszą nadmuchaną łajbę za sznur, Grzesiek – usiłujący wiosłować. Przeważnie na darmo, bo tu lepiej się odpychać nie od wody, ale od twardego dna.
Celu eskapady nie sposób stracić z oczu ani z uszu. Białe skrzydła i połyskujące między nimi czerwone dzioby trzepoczą bowiem nad powierzchnią wody, napełniając powietrze ostrym wrzaskiem. Spowalniamy naszą i tak ślimaczą podróż w oczekiwaniu, aż ptaki się uspokoją, zlustrują nas, intruzów, i zaczną ignorować. Wiemy, że to nastąpi. Rybitwy nie są szczególnie płochliwe, w większości tkwią spokojnie w gniazdach, które pływają na liściach roślin wśród zielonego kożucha rzęsy. Jedne siedzą jeszcze na jajach, ale większość w tych nawodnych kolebkach ma już pisklęta. Skrzydlaci rodzice co rusz podlatują, pikują ku gniazdom i wprost z powietrza podają młodym małe rybki czy owady wodne. Wkrótce zamieniam się, na ile tylko mogę, w kotwicę, a braciszek, celując z grubej optycznej rury, zgarnia fotograficzny plon. Teraz moje zadanie polega na utrzymaniu gumowej krypy w bezruchu, bo lada powiew przesuwa ją, dokąd chce, a optyczny myśliwy nie może ustawić ostrości na żywych modelach, jakich mamy wokół.
Nasi modele – dodajmy od razu – to stworzenia wyjątkowo cenne, bo należące do niebywale rzadkiego gatunku, do niedawna znanego z jednego tylko miejsca w naszym kraju. Od pewnego czasu powiększają zasięg występowania, który obejmuje coraz to nowe wody śródlądowe. Rybitwa jako taka to żadna ornitologiczna sensacja; żyje ich nad naszymi wodami wewnątrz lądu i nad morzem wiele gatunków, przeważnie bardzo do siebie podobnych, także dość pospolitych. Ta, na której spotkanie właśnie się wybraliśmy, też niewiele się od nich różni, więc równie atrakcyjne zdjęcia moglibyśmy uzyskać, zasadziwszy się gdziekolwiek nad większą rzeką czy stawem na pospolitą rybitwę rzeczną. Ale to jest przecież rybitwa białowąsa! Nazwa zdaje się zapowiadać ptasią niezwykłość. Ptak z wąsami?
Bez przesady. Ta szarawa rybitwa ma poniżej czarnej czapki, po bokach części twarzowej, jaśniejsze, łukowate plamy. To takie niby-wąsy. Zresztą w trzcinach, rosnących tu i ówdzie wzdłuż brzegów, żyje ptak z prawdziwymi wąsami: wąsatka. Są one długie, czarne na jasnym tle, zaostrzone, godne dawnego szlachcica. Ale i je natura tylko domalowała tym małym ptaszkom, nie wiedzieć czemu tworząc dwa półksiężyce czarnego pigmentu wśród morza jasnych piórek.
Wszystkie rybitwy to wodne strzały. Spadają z nieba i ostro pikują w wodę. Robią to zwłaszcza samce u progu pory lęgowej, bo chcąc oczarować partnerkę, muszą się przed nią zjawić z rybką w dziobie i skłaniać, by przyjęła ten prezent. Jeśli nie chce – trzeba szukać następnej. Ten dar to odpowiednik naszego pierścionka zaręczynowego. I podobnie jak sam pierścionek jest w istocie bezużyteczny, bo samica sama sobie nałowi ryb, ile zechce. Ale to, podobnie jak pierścionek, dowód sprawności i zaradności przyszłego ojca.
Rybitwy tworzące parę wspólnie opiekują się potomstwem. Na trzech jajach – bo tyle ich składają, jako że łódeczkowaty kształt ciała ptaka może najlepiej okryć i ogrzać trójkę – siedzą zwykle na zmianę. Później na wyścigi karmią młode, które wykluwają się okryte puchem – a nie gołe i wymagające dalszego wysiadywania jak u ptaków wróblowych – niemniej przez pewien czas pozostają jeszcze w kolebce gniazdowej. To właśnie najlepszy czas dla naszych aparatów, bo ptasi rodzice co chwilę zjawiają się ze zdobyczą w dziobie, by karmić pisklęta. Przez cały dzień z chwiejącego się na wodzie pontonu celujemy do równie chwiejnych, unoszących się na wodzie gniazd. Znaczny to trud dla łapiących ostrość oczu i rąk trzymających ciężki długoogniskowy obiektyw.
No ale to przecież – powtórzmy – rybitwa białowąsa! W świecie ornitologów rzadkość, a to zawsze największy atut odnotowanej obserwacji lub zrobionego takiej skrzydlatej istocie zdjęcia. Jakby samo ptasie życie schodziło na drugi plan. My musimy połączyć jedno z drugim: rzadki gatunek wesprzeć atrakcyjnością i dynamiką zdjęć. Będziemy jedynymi, a przynajmniej jednymi z pierwszych w Polsce, którzy pokażą na zdjęciach ten gatunek ptaka. Mamy wszak przełom lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych XX wieku. Zbiornik retencyjny koło Siemianówki w górnym odcinku Narwi dopiero powstał i właśnie jest napełniany wodą, a kolonia rybitw białowąsych na rozrastającym się zalewie stanowi zupełną nowość. O tutejszych gniazdach powiedział nam – zapewniając tym samym pierwszeństwo ich uwiecznienia – niestrudzony ornitolog faunista, a więc człowiek zajmujący się badaniem, gdzie żyją jakie ptaki i ile ich jest, niemający sobie pod tym względem równych Zenek Lewartowski, ptasi rachmistrz i terenowiec.
Nie ma to jak dobry przewodnik. Ale najlepszego mieli chyba w tamtym czasie uczniowie Technikum Leśnego w Białowieży. Nauczyciel botaniki Arkadiusz Szymura nie poprzestawał na roślinach. W wiosenne weekendy zbierał grupę chętnych i ruszał z nimi na podbój tamtejszych mokradeł. Choć z Białowieży nie jest tam daleko, należało zorganizować całą wyprawę. Uczniowie i ich przewodnik jechali lokalnym pociągiem z Hajnówki do Siemianówki. Tam przez całą noc czekali na kolejny pociąg do Cisówki, by przedostać się nasypem i mostem na drugą stronę spiętrzanej rzeki. Innej przeprawy nie było. Blady świt i stukot kół piętrowego wagonu, którego już się dziś nie usłyszy, zmieszany z bulgotaniem cietrzewi. Siedziały przy samym torze albo na pagórkach wystających z mokradeł i tokowały jak najęte – wspomina jeden z uczestników tych wypraw.
Wysypywali się z jednowagonowego, choć piętrowego składu na stacji w Cisówce, zbudowanej niegdyś w tym przygranicznym zakątku w otoczeniu lasów i torfowisk przez samych miejscowych gospodarzy. Młodzi wędrowcy wyruszali stamtąd wszędzie, dokąd dało się dojść, a nie była to łatwa wędrówka, bo gąbka torfowisk, nieco podsuszonych przez melioracje łąk, zaczęła wtedy nasiąkać spiętrzaną w zbiorniku wodą. Potworzyły się nieprzebyte bagniska. Szymura pokazał im pierwsze rybitwy białowąse. „Te wycieczki z Arkiem Szymurą nauczyły mnie więcej niż późniejsze studia leśne”, wspomina pilny uczestnik eskapad, Jarosław Chyra, dziś wydawca i działacz Polskiego Towarzystwa Ochrony Ptaków. Jak wspomina, wkroczenie w obszar odgrodzony z jednej strony rzeką, z drugiej granicą państwa, a z trzeciej zdążającym ku niej torem kolejowym dawało poczucie, że się utknęło w jakiej dziczy bez wyjścia.
„A jeszcze parę lat wcześniej… pięknie tu było”, wspomina z westchnieniem gospodyni z Bondar, wioski położonej niedaleko dzisiejszej tamy spiętrzającej wody Narwi. „Rzeka wiła się wśród łąk pełnych kwiecia. Myślicie, że nam się ta budowa zbiornika podobała?”.
Uroki dawnej Narwi pamięta z pewnością pan Aleksander Kardasz, pochodzący z Nowosadów, wsi położonej jakieś 3 kilometry na północ od brzegów dzisiejszego zbiornika. Tu ukończył cztery klasy podstawówki, w sąsiednich Szymkach jeszcze dwie. Ale dla chłopaka życie w urokliwej, lecz zapadłej wiosce nie było nęcącą perspektywą. Posłany do Białegostoku ukończył technikum wodno-melioracyjne i zaczął pracę przy konserwacji rowów w bagiennej Niecce Gródecko-Michałowskiej. Budowa zbiornika otworzyła przed nim szanse awansu zawodowego. Wkrótce doszedł do stanowiska kierownika nadzoru. On też mógł odpowiedzieć okolicznym mieszkańcom na pytanie, po co zbiornik. Komu miał się przydać? I dlaczego tutaj, na przedpolach Puszczy Białowieskiej, w dziewiczym przygranicznym zakątku?
Ano przede wszystkim dla wyrównania bilansu wodnego tej okolicy, która, wedle ówczesnej wiedzy, doświadczała deficytu wody. Ale zbiornik ten miał być przede wszystkim rezerwuarem wody pitnej dla odległego o około 50 kilometrów Białegostoku, niepołożonego, w przeciwieństwie do większości dużych miast, nad rzeką z prawdziwego zdarzenia, a jedynie nad wątłą Białą. Poza wszystkim inwestycja wpisywała się w gigantomanię schyłku epoki gierkowskiej i jej skłonność do tworzenia postępu dużymi skokami, bez oglądania się na skutki uboczne, a czasem też bez należytego analizowania gospodarczej zasadności zamierzeń.
Plan miał oczywiście kilka potencjalnych wariantów i dziś pan Kardasz uważa, że wybrano niewłaściwy. Jego zdaniem zaporę piętrzącą wodę powinno się ulokować dalej na wschód, w naturalnym przewężeniu narwiańskiego koryta. Zatamowanie spływu wody zawsze sprawia, że jej poziom powyżej tamy podnosi się na znacznej długości, co tworzy tak zwaną cofkę. Przy takim położeniu tamy owa cofka sięgnęłaby już poza granicę kraju, na terytorium dzisiejszej Białorusi, a ówczesnej Białoruskiej SSRR. Czyli prawie do początku biegu Narwi, niedaleko miejsca innej szalonej inwestycji melioracyjnej, jakich wiele zrealizowano na białoruskim Polesiu.
Sięgnijmy więc do źródeł tej dzikiej rzeki.
Narew bierze swój początek wśród bagien zachodniego Polesia, przylegających od wschodu do białoruskiej części Puszczy Białowieskiej. To tu znajdują się między innymi Bagno Dzikie i Dziki Nikor. Tylko to pierwsze jest dziś dzikim bagnem. Drugie padło ofiarą gruntownego osuszenia przy pomocy systemu głębokich rowów. Wpłynęło to na całą Puszczę Białowieską – poziom wód gruntowych się obniżył, co przyczyniło się do szybszego usychania świerków. Miało to także wpływ na obfitość wody w rodzącej się rzece. Białoruscy przyrodnicy zabrali się za odtworzenie Dzikiego Nikora przez ponowne nawodnienie. Zaczynająca tu swój żywot Narew już u źródeł doświadcza tego, co czeka ją na całej długości: rozdarcia między tym, co dzikie i naturalne, a tym, co przekształcone. To znamię odciśnięte na całej rzece, zbyt dużej i ważnej, by ludzie zechcieli ją zostawić w spokoju – co udało się choćby wpadającej do niej na Podlasiu Biebrzy.
Ale w czasie, gdy zbiornik Siemianówka, dziś zwany Jeziorem Siemianowskim, dopiero miał powstać, nikt jeszcze nie myślał o odtwarzaniu bagien. Skoro zaś władze sowieckie chciały je osuszać, nie widziały niczego korzystnego w narwiańskiej cofce, która niechybnie nadciągnęłaby z okolic Siemianówki i podniosła poziom wód w bagiennym gruncie na wschód od granicy. Na nic się zdały negocjacje strony polskiej z sowiecką. Tamę, a tym samym cały zalew, trzeba było przesunąć na zachód. A to oznaczało wyrok dla kilku wsi, których terytoria miały się znaleźć pod wodą…
Jarosław Stocki, dziś nadleśniczy w Nadleśnictwie Browsk w Gruszkach na terenie Puszczy Białowieskiej, pochodzący z nadnarwiańskiej Łuki, przytacza jeszcze jedną okoliczność, która zdecydowała o takim wyborze. Tama usytuowana we wschodniej, bagiennej i płaskiej części doliny, gdzie brzegi są od siebie znacznie oddalone, musiałaby mieć ponad dwa kilometry. A tymczasem dalej na zachód, pod Bondarami, było morenowe przewężenie, rodzaj naturalnej bramy pozwalającej zbudować tamę o długości jedynie 800 metrów. Tam też robiono odwierty dla poznania charakteru gruntu. Wedle obowiązujących procedur powinno się ich wykonać kilka, by liczba próbek z podłoża była reprezentatywna i pozwalała ocenić, czy grunt pod fundamenty budowli jest jednolity. Ale w niektórych miejscach wiertła trafiły na głazy, więc dalej nie wiercono, pobrano za to podwójną liczbę próbek z zaledwie dwóch odwiertów, które miały odpowiednią głębokość. Informacje o głazach, które nie pozwoliły dalej wiercić, zatajono.
Jarosław Stocki pamięta tę historię, bo robotnicy wykonujący odwierty zatrzymali się wtedy w jego rodzinnym domu, widział nawet słoje z pobranymi próbkami. Później się okazało, że źle zbadany grunt doprowadził do częściowego zalania rozpoczętej budowy. Ten fakt potwierdza, że przedsięwzięcie od początku stało na grząskim – nie tylko z powodu bagiennego otoczenia – gruncie. Ale przecież w pobliżu budowy stanęła i przez lata stała tablica z wielkim napisem: „Zbiornik Wodny Siemianówka. Świadectwo okresu przyspieszonego rozwoju Białostocczyzny, symbol realizacji zadań rozwoju gospodarki żywnościowej oraz programu Partii i Państwa, VI 1977”. Dopiero po upadku komuny dyskretnie zamalowano dolną część napisu.
Stocki miał dziewięć lat, gdy jego ojciec, budujący właśnie nową oborę, usłyszał: nie buduj, bo nie wiadomo, czy nie będziecie się musieli stąd wynosić. Nie tylko mieszkańcy Łuki, ale też Bołtryk, Bud i paru innych wiosek usłyszeli, że zostaną wysiedleni. Dość długo nie było jasne, jak i kiedy – niektórzy przez parę lat żyli w niepewności. Dla rodziny Stockich stało się to realne, gdy zawitali do nich robotnicy wykonujący odwierty pod budowę jazu. Potem ruszyły prace ziemne i pejzaż dawnej Narwi z jej przyległościami zaczął odbiegać od tego, co Jarosław znał z dzieciństwa, czyli obrazu rzeki niezbyt szerokiej i głębokiej, ale niepokornej. Żyjącej własnym rytmem. „Bywało, że i trzy razy w roku wylewała. Na wiosnę, na czerwcową świętojankę i jeszcze jesienią. Dziadek mówił na przykład: «Nie będzie jeszcze zimy, bo rzeka nie wylała!»”, wspomina dziś. A zimy bywały ostre. Dziadek pana Jarosława – rocznik 1889 – opowiadał, jak spławiano rzeką pnie sosen. Staczano je z pochyłości stoku na lód i czekano na roztopy. Wtedy wiązano je w tratwy, które przez dwa tygodnie płynęły do Tykocina, a stamtąd – czasem już drogą lądową – w świat. Spławianie zanikło dopiero w okresie międzywojennym. Została po nim nazwa jednej z wsi: Binduga.
Aż stało się najgorsze. Mieli zabrać dobytek i się wynieść. Dokąd chcą. Nie wszyscy chcieli. Wśród nich był wtedy Stocki senior – sołtys Łuki. Skrzyknął grupę tych, którzy nie wyobrażali sobie opuszczenia ojcowizny. I zostali – na dobre i złe. Jak wspomina Jarosław Stocki: „Nie było łatwo. Płacono wprawdzie odszkodowania, a wynoszącym się gwarantowano działki budowlane gdzieś na białostockich Zaściankach albo w niezbyt dalekim Michałowie”.
Owszem, w Michałowie i w rozciągniętych blisko powstającej tamy Bondarach zbudowano osiedle bloków dla ludzi opuszczających wsie. Dla niektórych, młodszych, był to nawet pewien awans. „No nie powiem, byli tacy, co się cieszyli, że zamieszkają w lokalach z łazienką i CO. Ale… Z tych, co zostali na wsi, wielu do dziś żyje, no a ci, co poszli do bloków przeważnie już nie…”, zauważa Stocki.
Bo dla starszych, zakorzenionych w tej ziemi od pokoleń, był to dramat. Nie przesadza się starych drzew. Samo patrzenie, jak rujnowane są ich domy, jak woda zabiera uprawiane przez lata pola, było torturą. Jakie panowały nastroje? W odpowiedzi Jarosław Stocki odczytuje i jednocześnie tłumaczy z języka białoruskiego wiersz miejscowego poety, Teodora Chlabicza:
Nad rzeką, na pagórku, rozciągnęła się Łuka Póki co tam los gorzki Ona tam stoi tylko do czasu Tamte wioski żyją tylko do czasu Nie wiadomo, czy to będzie pięć lat Na Narwi zrobią zaporę Będą wioski wysiedlać Czego tutaj oczekiwać Czekać dwa lata, może rok Trzeba się rozjeżdżać (…) Zatrzymają dużo czystej wody Zrobią z rzeki jezioro Popłyną tędy turyści Ale nie będzie mojej Łuki Od południa las sosnowy, a od północy rzeka Tam stawiają nowe chaty Będzie nowa Łuka Tam będzie dużo nowych domów Nie wiadomo ile póki co A jak się Łuka rozrośnie Zależy od bocianów
Zbiornik pełen łez, Czy słyszysz, jak płacze ziemia – takie i podobne tytuły pojawiły się w mediach. Ten ostatni to tytuł nostalgicznego i zarazem dramatycznego filmu dokumentalnego Tamary Sołoniewicz2.
Po latach łzy obeschły, ale niektórzy ze starszych gospodarzy nigdy nie pogodzili się z losem. Dość szybko też się okazało, że zbiornik nie spełnił pokładanych w nim nadziei. Nie stał się rezerwuarem wody komunalnej dla Białegostoku, nie przyczynił się do poprawy bilansu wodnego w rolnictwie, a w samej dolinie Narwi poniżej zbiornika wręcz pogłębił jej deficyt. Uporczywe zatrzymywanie wody w zbiorniku niemal zlikwidowało wiosenne zalewy, które przedtem zapewniały żyzność łąkom na odcinku wielu kilometrów poniżej zapory. Wydajność zbiornika okazała się zresztą zbyt mała, a twórcy inwestycji jakby zapomnieli o tym, że woda paruje. Naturalne torfowiska w rejonie źródeł i w górnym biegu Narwi, gdzie powstał zbiornik, zatrzymywały wodę i oddawały ją rzece stopniowo, gdy zebrał się jej nadmiar. Zbiornik racjonuje ją wedle reguł ustalonych przez zarządcę, którym dziś są Wody Polskie, a część zatrzymywanej wody traci w wyniku parowania. W płytkiej wodzie pojawiły się zakwity sinic. Nawet dużo poniżej zbiornika ludzie narzekają, że woda nie taka, że błotnista, że ryb mniej.
Pan Kardasz niechętnie mówi o minusach i zawiedzionych nadziejach związanych z obiektem, który był także jego dziełem. Podkreśla, że ta wielka woda ma walory rekreacyjne, przyciąga wędkarzy, wodniaków, a nawet plażowiczów. Białostocczyzna nie ma żadnego naturalnego jeziora, a w regionie płyną tylko górne, jeszcze wątłe biegi rzek. Między innymi z tego względu zbiornik przyjął dumną nazwę Jeziora Siemianowskiego. A jednak w pamięci pana Aleksandra musiał się wyraźnie zapisać obraz przeszłości, dawnych wsi i okrutnego losu wysiedleńców, skoro na emeryturze zaczął zbierać wszelkie pamiątki, fotografie i dokumenty, które ocalały z potopu. Wydał nawet własnym sumptem niskonakładowy album – chyba jedyne wyraźne świadectwo tego minionego świata3.
Jarosław Stocki też gromadzi różne ślady lokalnej historii: albumy, opracowania, mapy. Jego rodzina była zmuszona wybudować nowe gospodarstwo w innym miejscu, podobnie jak ci, którzy wraz z nimi zostali nad rzeką. Tak powstała wieś Nowa Łuka. Gdy zaczęto napełniać zbiornik, woda podeszła pod dawny dom Stockich, wokół zabudowań pływały gęsi, a oni sami odpłynęli, by od podstaw wznieść nowy dom. Jak wspomina pan Jarosław: „Było ciężko, bo przyszły lata dziewięćdziesiąte, zmiana ustroju, wartości pieniądza. Całe odszkodowanie, jakie dostaliśmy, straciło wartość. Ci, co się od razu wynieśli na nowe działki, zdążyli jeszcze kupić materiały i pobudować się po dawnych, niskich cenach, ale my…?”.
Udało się im jednak wybudować dom i Jarosław gospodarował w nim z pomocą rodziców i brata przez trzydzieści lat. Hodował krowy, co dopiero ostatnio zarzucił. Ale że zawsze ciągnęło go do lasu, studiował leśnictwo w Warszawie, a powróciwszy do Nowej Łuki, wiódł podwójne życie zawodowe: pracował w gospodarstwie i w niedalekim nadleśnictwie Browsk z siedzibą w Gruszkach, na północnym skraju Puszczy Białowieskiej. W ten sposób mocno zapuścił korzenie w krainie dzieciństwa. Stopniowo awansował, aż objął stanowisko nadleśniczego. Wciąż jest więc u siebie. Jak deklaruje: „Zbiornik jest mi obcy, to coś sztucznego, od czego mnie odrzuca. Zwłaszcza że przypomina mi trud naszych przenosin i urządzania się na nowo. Nawet na ryby wolę sobie pojechać do Słobódki, wprost nad rzekę, choć do zalewu miałbym bliżej”.
Dziś można powiedzieć, że straty spowodowane tą przemianą były dla niektórych bolesne, a zyski dla całego regionu – wątpliwe, choć jezioro nie jest martwą taflą. Reklamuje się je jako atrakcję, która faktycznie przyciąga latem turystów, na których czekają coraz liczniejsze kwatery agroturystyczne, obiekty sportowe, plaża i duży parking. Ludzkie życie rozkwita, ale w standardowej, banalnej i hedonistycznej formie. I z właściwymi takiemu stanowi rzeczy przypadkami. Jarosław Stocki przyznaje: „Za moich młodych lat w dawnej rzece kąpaliśmy się co dzień po parę razy, ale żeby kto utonął? To byłoby wielkie wydarzenie. A dziś, w zbiorniku? Topielec za topielcem…”.
A co z ptakami? Obraz skrzydlatej fauny zmienił się podobnie jak obraz ludzkiej społeczności. Jak zauważa profesor Przemysław Chylarecki, ornitolog z Muzeum i Instytutu Zoologii PAN w Warszawie: „Dawna tutejsza ptasia fauna, typowa dla torfowisk i dziś stanowiąca rzadkość w związku z ich osuszaniem, została zastąpiona przez tę związaną z otwartą wodą, a więc dużo pospolitszą – kaczki, łabędzie, mewy – jako że otwartych wód w naszym kraju nie brak. Jednak w okresie ptasich wędrówek potrafią tu stacjonować wielkie stada dzikich gęsi, żurawi i innych skrzydlatych podróżników, za którymi podążają ptasiarze, licząc na wyłuskanie ze stad jakichś rzadkości: bernikli, nurów i czego tam jeszcze”4.
Mieści się tu też strefa przejściowa pomiędzy zbiornikiem a położoną powyżej niespiętrzoną rzeką. To obszar bagienny, który przyciągnął nas – mnie i brata – z pontonem i teleobiektywami. Rybitwy białowąse, które dawniej gniazdowały w Polsce tylko nad poleskim stawem Siemień – a więc też akwenem po części sztucznym – znalazły tu nową siedzibę. Dziś ich kolonia liczy wiosną kilkadziesiąt gniazd. Cóż, przyroda nie znosi próżni i próbuje wykorzystać na swój sposób każdy zbudowany przez ludzi obiekt. Najskuteczniej czynią to ruchliwe, bez trudu przemieszczające się ptaki, gotowe podbijać nowe, dogodniejsze tereny. Rybitwy białowąse rozprzestrzeniły się po kraju i dziś są już nad Biebrzą, na Mazurach i Pomorzu.
W pogodny wrześniowy wieczór przybywamy nad wschodni kraniec zbiornika w towarzystwie profesora Ireneusza Ruczyńskiego z Instytutu Biologii Ssaków PAN w Białowieży. W przyrodzie panuje spokój, nie widać i nie słychać ptaków. Przez żelazny most przetacza się pociąg towarowy ciągnięty przez dwa hałaśliwe i dymiące spalonym mazutem gagariny. Łoskot pociągu długo zakłóca wieczorną ciszę, aż wreszcie wszystko milknie. Linia kolejowa przebiegała tędy od dawna – kończyła swoją polską część w Cisówce – ale mostu dawniej nie było. Wątła w tym miejscu Narew grzecznie przesączała swoje wody przepustami pod nitką torów.
Istoty, które chcemy dziś obserwować, możemy namierzyć tylko za pośrednictwem urządzenia przetwarzającego ultradźwięki na odgłosy słyszalne dla ludzkiego ucha. Trudno będzie te istoty wypatrzyć nawet przez instrumenty optyczne. To wszak nietoperze, niekiedy filigranowych odmian, jak karlik, mopek, nocek, borowiaczek… Większość z nich żyje i rozmnaża się w górnym piętrze Puszczy Białowieskiej, w dziuplach najwyższych drzew, i wydaje się nie mieć nic wspólnego z wodą. W ciepłe wieczory nad taflą unoszą się jednak roje owadów, a te maleńkie latające ssaki przybywają tłumnie nad Siemianówkę. Bez trudu pokonują kilkanaście kilometrów z puszcz Białowieskiej, Ladzkiej czy rozciągniętej na północy Knyszyńskiej. Nie brakuje więc takich, którzy nad tą wielką, dawniej nieobecną wodą znajdą coś dla siebie.
Zbiornik zmienił oblicze Narwi na długości dziesiątek kilometrów. Można to poznać dopiero, gdy się wędruje w dół rzeki, w kolejnych uroczyskach, osadach, a nawet miastach. Zmienił Narew nie zawsze na korzyść i nie zawsze zgodnie z wolą jego budowniczych. Jest czymś w rodzaju opaski uciskowej nałożonej rzece już w początkach jej biegu. Choć – trzeba przyznać – nie tylko on wpłynął na oblicze królowej podlaskich rzek. W przeciwnym kierunku, w górę Narwi, od lat siedemdziesiątych postępowała gangrena melioracji: prostowanie, pogłębianie nurtu, osuszanie rowami przyległych mokradeł. Ale już tu, w tafli zalewu, jak w lustrze odbija się twarz całej rzeki – od źródeł do ujścia. Z jej zarysami, bruzdami i bliznami, ze śladami ciosów, które jej zadaliśmy.
Przeplatają się tu gospodarka i dzikość, uwidoczniają wszelkie zmiany, jakich doświadczają polskie niziny i ich wody, dawne formy rolnictwa kontrastują z nowymi, a ludzkie dramaty z powodzeniem i postępem. To rzeka znękana, miejscami ujarzmiona, uwięziona w sztucznym korycie skazanym na erozję denną. Ale mimo wszystko wciąż naturalna i wolna.
Śnieg, wsparty solidnym mrozem, pokrył drzewa, nadnarwiańskie łęgi i dachy. Pobielił i wtopił w otoczenie monastyr w Odrynkach, zamaskował bielą jego cepeliowską świeżość, a przez to upodobnił do wielu okolicznych cerkwi niosących powiew przeszłości. Właściwie tego zamglonego zimowego dnia widać było tylko pozłacane wieżyczki.
Dziewiętnasty stycznia to prawosławne święto Objawienia Pańskiego, zwane też Jordanem lub Świętem Wody. Także tej przepływającej wśród trzcin tuż obok bramy świątyni. Tuż za bramą, nad samą rzeką, ustawiono ołtarz, a poniżej schodków prowadzących z brzegu nad wodę szarzał wycięty w lodzie krzyż. Co rusz braciszkowie, spowici kłębami pary, biegali po skrzypiącym śniegu z naczyniami ciepłej wody – miała ona być przedmiotem obrzędu, a na koniec darem dla przybyłych wiernych. Później będzie tu parowała także zupa, bo zgodnie z wolą założyciela klasztoru, ojca Gabriela, nikt nie ma prawa wyjść głodny.
Pomimo mroźnego wietrzyku przybyło sporo chętnych do udziału w obrzędach. Parking połyskiwał mnóstwem samochodów. Nie wiadomo, czy należały do wiernych, czy do gapiów, dziennikarzy i fotoreporterów. Ci ostatni zajęli już najlepsze miejsca wokół przerębla uformowanego w kształt krzyża. Sam też czym prędzej zająłem pozycję – jak się potem okazało, całkiem dogodną. Urozmaiceniem uroczystości miały być kąpiele morsów. Wszystko jednak zepsuła Siemianówka – znów ta Siemianówka! – spuściwszy dzień wcześniej falę wody ze zbiornika. Zalała ona gruby lód na rzece, po czym z wierzchu zamarzła i stworzyła drugą taflę, oddzieloną teraz od tej dolnej warstwą wody. Przebicie się przez dwie tafle okazało się ponad możliwości organizatorów wydarzenia, a krzyż wycięto tylko w zewnętrznej warstwie.
Za rozłożoną na pozłacanym stojaku świętą księgą przez kłęby pary przeświecała srebrzysta sylwetka terenowej toyoty. Tu zresztą na każdym kroku stare przeplata się z nowym, a sacrum z profanum. Rozpoczęły się obrzędy, których punktem kulminacyjnym miało być zamaczanie przez kapłana niewielkiego krzyża w większym krzyżu, czyli przeręblu. Wycięty fragment grubej tafli stał obok przymarznięty do lodowej pokrywy rzeki. Później wierni cisnęli się do dwóch dużych garów, skąd do plastikowych butelek po napojach, słoików czy menażek zakonnicy nalewali poświęconą wodę. Przypisuje się jej cudowne własności. Ba, podobno reaguje na modlitwę i muzykę, a pod ich wpływem ma zmieniać swoją strukturę fizyczną. Tak twierdzi badaczka z Uniwersytetu Woroneskiego, Irina Kosinowa, według której spokojna muzyka klasyczna – zapewne też cerkiewna – ożywia wodę, a hałaśliwa i zawierająca obraźliwe słowa czyni ją mętną i martwą. Swoim studentom zaleca wręcz, by takiej muzyki nie słuchali, a więc rock, pop czy hip-hop raczej odpadają. Psując w ten sposób wodę, psulibyśmy samych siebie. Bo – jak przypomina Kosinowa – jesteśmy przecież „workami wody”5. Przynajmniej z tym ostatnim stwierdzeniem, biorąc pod uwagę duży udział wody w składzie chemicznym ciała, trudno się nie zgodzić…
Święto Wody – to prastara prawosławna tradycja. Tradycja stara, ale tutejsza cerkiew – nowa. To chyba najświeższej daty prawosławny obiekt sakralny w Polsce. I zarazem jedyny w naszych granicach prawosławny skit, czyli pustelnia. Utworzył ją tu, na wzniesieniu otoczonym niczym fosą zakolem Narwi, archimandryta Gabriel. Przyszedł z klasztoru w Supraślu, bo ponoć typowe życie klasztorne było już dlań zbyt komfortowe i chciał zaznać prawdziwej samotności w warunkach ascezy. Najpierw stał tu skromny budyneczek, właściwie barak odcięty od świata przez wiosenne rozlewiska i zimowe kry. Warunki dla pustelnika – wypada przyznać – idealne. Gabriel odprawiał czasem nabożeństwa, czym podobno naraził się ojczulkom z cerkwi w niedalekiej Narwi, bo część wiernych wolała uczęszczać do Gabriela niż do nich. Okazuje się, że służba niebiosom nie jest wolna od typowo ziemskiej konkurencji.
Gdy po dziewięciu latach spartańskiego życia Gabrielowi się zmarło, samotnia przez pewien czas stała pusta, ale wkrótce przybyło do niej trzech mnichów ze znanego klasztoru w Jabłecznej. Jeden z nich już w poprzednim miejscu pobytu zajmował się fotografowaniem na szklanych płytach przy pomocy wielkiego starego aparatu zaopatrzonego w miech poruszający obiektyw. Postanowiłem, że go kiedyś odwiedzę i przypatrzę się tej niezwykłej robocie. W filmie Romana Wasiluka, w którym pokazano życie mnichów w Jabłecznej, widać, jak mnich prezentuje swoją pracę odwiedzającej klasztor dzieciarni. Mnie jednak wcale nie było łatwo zorganizować takie spotkanie.
Przez lata skit się rozbudował – powstała niewielka, starannie wykończona cerkiew i szereg pomniejszych budynków. Ze wsi Odrynki
można tu dojść długą kładką wiodącą przez zalewiska i moczary. Sporo ludzi ochoczo z niej korzysta, choć niekoniecznie są to wierni.
Z lotu ptaka obiekt wygląda jak ozdobny guzik przyszyty do zielonego krajobrazu pradoliny Narwi i zapięty na pętelkę zakola rzeki. Nie każdy może go zobaczyć, bo na filmowanie z drona trzeba mieć zgodę archimandryty. Klasztor wydaje się czymś obcym i tak też go widzą przyrodnicy, ptasiarze, miłośnicy kresowych moczarów i inni romantycy. Gdyby klasztor był wiekowy, dach pokryty patyną, na strychu zagnieździła się kolonia rzadkich gatunków nietoperzy, a na sąsiednich drzewach założyłyby kolonię czaple lub chociaż bociany – to co innego. Fani dzikiej przyrody wolą to, co stare, wrośnięte w zielone otoczenie, bo to kojarzy im się z oddalającymi się czasami, gdy twory przyrody dominowały nad tworami człowieka. Zresztą monastyr powstał na terenie chronionym – to obszar objęty programem Natura 2000, gdzie nie powinno się wznosić budowli tego typu.
Czy aby prawosławni założyciele uzyskali niezbędne zezwolenia na budowę? Czy nie jest to kolejna budowlana samowolka, na którą lokalne władze przymknęły oko ze względu na radość mieszkańców wynikającą z bliskości świętego miejsca?
Miejsce zostało wybrane przez braci prawosławnych wcale nie przypadkowo. Stała za nim tradycja. To tu wedle dawnych podań książę Wiśniowiecki znalazł cudowną ikonę. W VII wieku przez kilkadziesiąt lat działał tu klasztor Wniebowstąpienia Pańskiego. Gabriel był archimandrytą klasztoru w Supraślu. Władza kościelna chciała go uczynić biskupem gorlickim, ale nie przyjął awansu, gdyż nie chciał się rozstawać z Podlasiem. Został zdegradowany, a wtedy postanowił na dobre zakorzenić się w podlaskiej ziemi. Rozpoczął budowę skitu. Uzyskał aprobatę przełożonych i od 2009 roku mieszkał jak prawdziwy pustelnik – w baraku, hodując pszczoły, uprawiając zioła i zawiadując budową cerkwi oraz jej przyległości, co czynił z dużą pomocą wiernych. Powstały także budynki dla przyszłych zakonników, ale Gabriel nie zajął żadnego z nich. W swym baraku mieszkał aż do śmierci.
Pustkowie ma jednak swoje mankamenty i nawet dobry Bóg nie zawsze jest w stanie przeciwstawić się złu. Skit raz już częściowo spłonął, został też zdewastowany przez wrogich fanatyków. Pożar też nie powstał zapewne w wyniku „zwarcia w instalacji elektrycznej”, bo używany tu prąd pochodzi z agregatu.
Kto nie zamierza pielgrzymować kładką, może dojechać do monastyru żwirową drogą wśród łąk. Skit jest stale udostępniany zwiedzającym, wielka tablica przed bramą informuje, w jakich godzinach można wejść do środka, co wolno, a czego nie. Fotografować i filmować można za zgodą przewodnika, nie wolno latać dronami ani wprowadzać psów, a kobiety powinny zasłonić nogi, dekolt i ramiona.
Tamtego dnia ruszyłem nią na przełomie lata i jesieni. Droga kluczyła wśród wierzbowych zarośli. Liście, rozczesywane przez wiatr, lśniły jak zielonkawe blaszki. Z każdym metrem było coraz bardziej dziko, odludnie, pusto. Dla mnie, przyrodnika, to najbliższe duszy i ciału środowisko. Chyba podobnie się czują mieszkańcy skitu, którego wieżyczki ledwo wystają ponad żółknącą burzę listowia.
U bram świątyni przywitała mnie koparka, a nieopodal, spod wiaty przeznaczonej zapewne dla turystów, leciały w eter nie religijne pieśni, ale soczyste zdania w polsko-łacińskiej mowie, które świętą wodę musiałyby uczynić mętną. To robotnicy budujący w pobliżu przystań dla łodzi ucinali sobie pogawędkę. Za bramą już cisza. Kawałek dalej brodaty mnich skrzętnie zgarniał pierwsze liście, które spadły z drzew. Rzuciłem „szczęść Boże” i spytałem o mnicha fotografa. Napotkany, wpatrując się w ziemię, oświadczył cichym głosem, że tamten jest zajęty. Lekko pochylony, nawet zgarbiony, robił wrażenie kogoś, kto próbuje się zamknąć przed światem w jakiejś niewidzialnej zbroi. Po chwili dodał:
– Poszukamy go, ale jak na niego trafimy, to nie będę mógł go odrywać od zajęć.
Sam oderwał się jednak od swoich i poprowadził mnie wzdłuż szeregu blaszanych baraków, przypominających garaże na podmiejskim blokowisku. Wszystkie były pomalowane na zielono, jak większość tutejszych budynków i budyneczków. Dominowały ciemna zieleń, brąz i złoto.
– A te baraki? – spytałem.
– To szopy na różne narzędzia – poinformował mój przewodnik.
Sporo ich. Mnisi żyją wszak według reguły: modlitwa i praca, praca i modlitwa.
Rezultaty było widać, bo parkowe otoczenie wyglądało na idealnie zadbane, czyste, krzaki były przycięte, a trawa wykoszona. Jakże różniło się ono od typowych podlaskich podwórek, na których toczy się gospodarskie życie. Zakonnik dzwonił pękiem kluczy, otwierając wejście do cerkiewki.
Przed nami otworzyło się przytulne wnętrze wypełnione ikonami, obrazami i sprzętami właściwymi liturgii. Półmrok rozjaśniały złocenia, przez okna wpadało nieco słonecznego blasku. Nie zastaliśmy niestety poszukiwanego mnicha fotografa. Mój przewodnik na chwilę przysiadł. Przez jego duchową zbroję zaczynała przebijać uczynność. Objaśnia, co widzimy.
– No a jak się żyje w pustelni, w ascezie? – spytałem.
– Przyzwyczaiłem się – zapewnił. – Osiemnaście lat w Jabłecznej zrobiło swoje!
Na beznamiętnej twarzy mnicha pojawił się ślad uśmiechu. A może mi się tylko wydawało?
Dowiedziałem się, że zamieszkujący skit ojczulkowie są też przyzwyczajeni do kaprysów rzeki. Czasem odcina ich od świata woda, czasem kra lub rzadki już dziś kopny śnieg, ale zawsze trafi tu ktoś z pomocą. Wiernych coraz więcej, chociaż – jak przyznał mój rozmówca – na mszach zbiera się zwykle nie więcej niż dwadzieścia, trzydzieści osób. Obok cerkwi stoi budyneczek stanowiący – jak usłyszałem – letnią świątynię, ale jak dotąd czynną tylko 14 i 15 września, w dzień tutejszych patronów, świętych Teodozjusza i Antoniego Pieczerskich.
Mój informator początkowo nie chciał się przedstawić, dopiero po dłuższej chwili, jakby ze skrępowaniem, wymówił swoje klasztorne imię: Antoni.
– Nie chcę żadnego rozgłosu! – przyznał cicho, ale z mocą, jakby znów chowając się w swojej zbroi.
Nawet nie proponowałem zdjęć.
Ale jak to jest żyć w pustelni? I czy naprawdę jest ona możliwa w XXI wieku, nawet wśród bezkresu zarastających mokradeł? Czy nie ma się ochoty wyjść do ludzi?
– Nie potrzebujemy wychodzić w świat. To świat do nas przychodzi – zapewnił ojciec Antoni. – Coraz liczniej. Bo jesteśmy otwarci!
Pamiętałem święto Jordanu sprzed dwóch lat. Tęgo zresztą zmarzłem podczas wysłuchiwania modłów.
– Więcej tu było fotopstryków niż wiernych – mówił Antoni. – Ale tak to już teraz jest. Więc przestaliśmy urządzać obchody tego święta. Niech w innych cerkwiach obchodzą. Tutaj zakłóca to spokój.
To jednak nie znaczyło, że mnisi chcą się odciąć od ludzi. Przeciwnie – każdy gość będzie witany przyjaźnie i z chęcią, zapewnił zakonnik, prowadząc mnie pomiędzy budynkami otoczonymi parkiem. Nie spotkaliśmy fotografa.
– Są tu w pobliżu cerkwie – ciągnął ojciec Antoni – bardzo znane. Puchły, Trześcianka, Soce… To się nazywa Kraina Otwartych Okiennic. I co? Te cerkwie poza świętami są zamknięte. My pozostaniemy otwarci.
Dlatego chętnie wróciłem tam późną jesienią. Ojciec Antoni znów zgarniał opadłe liście, ale tym razem na moje spotkanie wyszedł sam ihumen Sofroniusz.
– Kto z nas tu zajmuje się fotografią? – spytał, patrząc na mnie, jakbym urwał się z jednego z rosnących obok świerków. – Wszyscy się zajmujemy! O, proszę – rzekł i otworzył galerię w telefonie komórkowym.
Gdy zapytałem o dawną technikę, na jego twarzy pojawił się lekko ironiczny uśmiech. No a przecież…
Ojciec Sofroniusz na zdjęciach dokumentuje przede wszystkim życie mnichów. To codzienne, przy zwykłej pracy, ale i to świąteczne, przy posłudze w cerkwi. Aparatów ma mnóstwo – i to nie byle jakich: tu piękne drewniane camery obscury do fotografii otworkowej, które sam wykonał, tu aparaty wielkoformatowe, tu małoobrazkowe, średnioobrazkowe, a tu jeszcze udało mu się kupić okazyjnie piękny zabytkowy aparat do fotografii ambrotypowej6.
– czytałem w reportażu Agaty Sawczenko. Ambrotypia to jedna z dawnych technik fotograficznych, polegająca na naświetlaniu szklanych płyt i pozwalająca uzyskać pojedynczy, unikatowy obraz bez możliwości robienia zeń odbitek. Wykonywanie ambrotypii to benedyktyńska robota, więc jakby stworzona dla mnicha w klasztorze. Zresztą w cytowanej wyżej relacji Sofroniusz wyznaje, że robił to „Z potrzeby serca (…). Bo człowiek musi się rozwijać. A żeby się rozwijać, to musi czasem pójść do tyłu. Teraz jest cyfra, Photoshop i koniec. A ja wciąż się cofam i wciąż mam tyle do poznania, jeśli chodzi o stare techniki fotografii”7. To on zajmował się tajemniczą, dziś muzealną techniką fotografii – choć w dalszej części reportażu czytamy, że dawno już jej nie praktykował.
Mnie jednak pokazywał tylko zdjęcia cyfrowe. Może o tamtych chciał już zapomnieć, więc nie przyznawał mi się do nich? Migały mi przed oczyma barwne i – trzeba przyznać – staranne pod względem technicznym i kompozycyjnym obrazki. Może nadal chciał się rozwijać, ale już nie zamierzał się cofać? Na zdjęciach jego towarzysze z klasztoru w scenerii skansenu w Białowieży. Właśnie wrócili z wypadu do Puszczy Białowieskiej, podczas którego zrobił te zdjęcia. Jak to? Pustelnicy jeżdżą na wycieczki krajoznawcze?
– Pustelnia? Jaka to tu pustelnia… – zauważył z wyraźnym rozbawieniem Sofroniusz. – To jest dziś zwyczajny monastyr prawosławny jak inne. Pustelnia to tu była za czasów ojca Gabriela.
Mój klasztorny rozmówca rzeczywiście nie miał w sobie nic z pustelnika. Zdrowa cera, krągła twarz, z lekka drwiący uśmiech nieznikający z wyrazu oczu i kącików ust. Tylko siwiejący zarost upodabniał go do towarzyszy z tej pustelni-nie pustelni.
– My tu wszyscy jesteśmy do siebie podobni – stwierdził.
Nie powiedziałbym… Od pozostałych braciszków, w większości długobrodych, biły jednak jakaś melancholia, jakieś wyciszenie. Ich szef ihumen wyglądał zaś na osobę nie z niebios, a z życia wziętą. Wyluzowany, wesoły, nigdy nie wiadomo, czy kpi, czy o drogę pyta. Postanowiłem już nie poruszać kwestii zabytkowych ambrotypii i spytałem, jak mu się żyje w klasztorze.
– Bardzo dobrze – odpowiedział bez wahania. – Bo na co dzień ludzi nie ma, można mieć własny pokój, swobodę, miejsce na książki, zdjęcia.
Skoro dawna fotografia poszła do szuflady, to może jej miejsce zajęła jakaś inna? Może przyrodnicza? Przecież tyle naturalnych miejsc naokoło.
– Nie, przyroda nas nie interesuje – podkreślił z mocą ihumen. – No tak, zwierzęta tu się widzi. Przychodzą żubry, łosie, jelenie, dzikie ptaki… Kuropatwy to nawet biegały nam po placu – dodał niedbale.
Ale pasję, owszem, ma. To samochody terenowe. Lubi jeździć, umie też przy nich co nieco zrobić. Warsztaty zaaranżowali w zielonych boksach. Na podjeździe stały trzy samochody: terenowy i dwie osobówki.
– Każdy mnich ma swój pojazd? – dopytywałem.
– Nie, jaki swój? Wszystkie są klasztorne! – wyjaśnił z lekkim wyrzutem w głosie.
Ten terenowy na trudne warunki, gdy po roztopach drogi są błotniste i pełne kałuż, a zdarzy się, że i śnieg je zawali.
– My tu przecież nie jesteśmy samowystarczalni – tłumaczył Sofroniusz. – Nawet nasz ogród niewiele przynosi. Ziemia słaba, nawieziona, żeby budynki na podmokłym terenie stanęły. Nie wyżywi nas, trzeba jeździć choćby do sklepu.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
1. P. Wylęgała, A. Batycki, Awifauna lęgowa bagna Pulwy, „Kulon” 2009, nr 14, s. 91–97. [wróć]
2.Czy słyszysz, jak płacze ziemia… (1987), reż. Tamara Sołoniewicz. [wróć]
3. A. Kardasz, Obraz, którego nie ma. Zalew Siemianówka, Stowarzyszenie Storczyk, Narewka–Białystok–Michnówka 2017. [wróć]
4. K. Hanyga, Sztuczne staje się naturalne…, Sprawy Nauki, 25.10.2010, https://www.sprawynauki.edu.pl/archiwum/dzialy-wyd-elektron/307- ochrona-srodowiska/1681‒1509 (dostęp: 25.02.2025). [wróć]
5. A. Radziukiewicz, Poświęciliśmy wodę, „Przegląd Prawosławny” 2021, nr 2(202), https://przegladprawoslawny.pl/2021/01/29/poswiecilismy- wode/ (dostęp: 2.02.2025). [wróć]
6. A.Sawczenko, Prawosławny skit w Odrynkach, czyli droga ojca ihumena Sofroniusza, „Kurier Poranny” 20.04.2022. [wróć]
7. Tamże. [wróć]