Napiętnowany - Marek Wójcik - ebook + książka

Napiętnowany ebook

Marek Wójcik

0,0

Opis

Uznany sportowiec przyłapany na dopingu!
Co z jego złotym medalem olimpijskim? Czy będzie miało to wpływ na jego rodzinę i dalszą karierę?

Napiętnowany” to opowieść prowadzona z perspektywy olimpijczyka uwikłanego w trudną sytuację moralną. Sam opowiada o swoim życiu i o tym, co się naprawdę dla niego liczy. Czy będzie umiał poradzić sobie ze statusem osoby napiętnowanej?

Książka porusza problem dopingu w sporcie, ale jest również portretem psychologicznym sportowca, który pragnie wieść normalne życie. Ciekawa narracja będąca zapisem myśli głównego bohatera, jego nadzieje, rozterki, przemiana – to wszystko skłania, żeby sięgnąć po tę nietypową na polskim rynku pozycję.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 105

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




 

 

CZĘŚĆ 1

 

Wspominam ją, bo mam do podjęcia trudną decyzję. Zawsze pomagała mi w trudnych chwilach, nie mówiąc jednak dokładnie, co robić, a dodając mi otuchy i po prostu będąc przy moim boku.

Uprawiała pływanie w czasach, gdy sport był prawdziwą alternatywą spędzania czasu wolnego. Zdobyła medale mistrzostw Polski, choć bez złota, z tego, co mi wiadomo. Pochodzimy z małego miasteczka i jedyny basen, jaki tam był, doczekał się całego pokolenia pływaków. Na arenie międzynarodowej się nie liczyli. Cóż, zimą basen zamieniał się w lodowisko i trzeba było zaprzestać treningów przynajmniej do marca. Za to od przełomu marca i kwietnia hartowała się Marzanna jak stal. Tak naprawdę na imię ma Danuta. Moja matka, najwybitniejszy sportowiec w rodzinie do czasu, aż pojawiłem się ja. Ja nie powinienem być jednak brany pod uwagę.

Ojciec też uprawiał sport, grywając w piłkę ręczną w szkole. Wtedy wszyscy coś uprawiali, ojciec jednak sukcesów sportowych nie osiągnął. Natura obdarzyła go za to zmysłem organizacyjnym i szczególnym talentem do wyszukiwania ludzi, którzy coś znaczą i utrzymywania z nimi przyjacielskich stosunków. Ten dryg do podtrzymywania zażyłości z ważniakami należy chyba przypisać, bo ja wiem, powściągliwości jego języka. Ojciec nigdy nie śpieszył się z ocenami, przynajmniej nie poza rodzinnym gronem, i gdy miał coś powiedzieć, odnosiłem wrażenie, że ma już kilka wersji przerobionych i na końcu języka tę najstosowniejszą na daną okazję. Zresztą ciągle taki jest, nic a nic się nie zmienił. Dzięki, a może raczej przez konszachty z działaczami związkowymi musieliśmy się wyprowadzić do miasta wojewódzkiego, gdy ojciec otrzymał długo oczekiwany (przez niego, ale nie przez nas) awans. Potem nie raz mi powtarzał, jakie to miałem szczęście dzięki jego układom. Ostatnio chyba nieco zmienił zdanie, szczególnie jeśli idzie o moje szczęście. Prawda, że dla matki zawsze był dobry. Ona mówiła, że zapracowała na jego szacunek, ale nie jestem pewien, co miała na myśli. Z pewnością jego błyskotliwa kariera była tylko bladym, subiektywnym odbiciem bardziej wymiernej matczynej kariery sportowej. W końcu znajomości nie mierzy się stoperem czy centymetrami. W każdym razie ojciec załatwił dla mnie wstęp na basen i matula nauczyła mnie porządnie pływać. W efekcie pływałem i pływam znacznie lepiej niż moi nietrenujący pływania rówieśnicy. Nie pamiętam dokładnie, ile razy tam byliśmy, ale efektem końcowym jest to, iż opanowałem cztery pływackie style, choć klasyczny i motylek pozostawiają „technicznie” wiele do życzenia. Nauczyła mnie pływać, ale nie pchała w tym kierunku. W ogóle była osobą skromną i nie wspominała, szczególnie w obecności ojca, kariery zawodniczej. Krótko po moich dwunastych urodzinach pojawił się w szkole nauczyciel entuzjasta i rodzice uznali, iż klasa sportowa będzie dobrym uzupełnieniem mojej ścieżki edukacyjnej. Tak oto pierwszy raz wyszedłem na bieżnię, założyłem pierwsze kolce, które dzieliłem z kolegami o tym samym numerze stopy (i jedną wielkostopą koleżanką Beatą, przezywaliśmy ją Yeti i bardzo ją to wkurzało). Wkrótce okazało się, że mam predyspozycje do biegów długich i przełajów. W trakcie mojego dorastania – chociaż obiektywnie te same dystanse (600–1500 m) – okazało się, że skarlały do kategorii biegów średniodystansowych i tak już pozostało. Dobrze, bo lubiłem urozmaicenie w treningu. Monotonne wybiegania przeplatane treningiem ogólnym i szybkością, a na wyższym poziomie treningiem siłowym. Ojciec czasem, gdy nie był zajęty, przychodził na szkolne zawody, ale to matka była i jest moim najwierniejszym kibicem. Dlatego też jej zadedykowałem moje największe zwycięstwo. Tu też zaczęły się moje kłopoty. Jakieś doniesienia do prasy o „nieczystych sztuczkach”, a potem wpadka kolegi z grupy doprowadziły do ponownego zbadania próbek krwi. Resztę już wiecie. Siedzę zasępiony i składam ręce do Boga, pytając matulę, co ona by zrobiła na moim miejscu. Wiem jednak doskonale, że nigdy nie znalazłaby się na mym miejscu. Za to na pewno, stojąc przy mnie jak ten anioł stróż, ulżyłaby mej doli. Zresztą teraz jest pewnie jeszcze lepszym strażnikiem duszy niż dawniej. Już ponad pięć lat, jak zeszła z tego świata.

Zdecydowałem się przyznać. Poszedłem za radą, bo człowiek potrzebuje czasem wsparcia, choć rady te często podszyte są zawiścią i niekompetencją, to mimo wszystko są łącznikiem pomiędzy indywidualnościami. Przyznam się więc do tego, co jest nie do obrony, a co i tak zostanie udowodnione, gdy otworzą próbkę B. Reszta okryta będzie zasłoną milczenia. Stracę ten tytuł, ale tych kilkunastu minut, gdy cały świat miał sens i każde trywialne zdarzenie prowadziło prostą drogą do mojego sukcesu, już mi nie odbiorą. Po prostu już na to za późno. Nie będę musiał się niczego wypierać, a oni zgodnie z umową nie będą drążyć przeszłości. Moja matka nie może przy mnie być – i co by pomyślała? Że nikt nie jest idealny, ja to wiem najlepiej.

Grekowi wpadnie w ręce znienacka medal, przypuszczalnie już się go spodziewa. Zresztą Mikos zasługuje na niego swoją pocieszną osobowością. Zawsze był w centrum imprez, zawsze zagubiony gdzieś po czwartej nad ranem, lecz na igrzyska przygotował formę jak należy. Nawet spać chodził o przyzwoitej porze i podobno sam, ale tylko do finałowego biegu. Teraz przekona się, że warto było wyrzec się tych kilku przyjemności. To poniekąd normalne w życiu, nienormalne w sporcie, iż największe osiągnięcia widzimy z perspektywy czasu. Nagrodami nie są puchary czy wypchane konto bankowe, ale zdolność do wyrzeczeń i ponadludzkiego wysiłku, o którym normalne jednostki nie mają pojęcia. Mikos wie dobrze, jak to jest i zasłużył na nagrodę. Ciekawe, co się z nim teraz dzieje? Największym przegranym nie będę ja, ale pochodzący z Ruandy reprezentant Kenii Emil K. Murowany faworyt, który wkrótce po igrzyskach olimpijskich zrezygnował z nieznanych powodów, otrzyma to, co obstawiali bukmacherzy. Zarówno dla niego, jak i dla nich i wszystkich obstawiających, jest już jednak za późno. Po tylu latach co najwyżej będzie mógł go oddać w zastaw albo gapić się bezsensownie w trofeum powieszone na tęczowej wstędze. Nie dane mu będzie ujrzeć błysków tysięcy fleszy. Czy w ogóle będzie zdolny się cieszyć? Wątpię; co to za tytuł, wygrany, siedząc na kanapie czy zmywając gary w luksusowej restauracji? Może zresztą się oszukuję, ale tak naprawdę to nie chciałbym być w jego skórze. To ja jestem prawdziwym zwycięzcą i dopiero, gdy ostatni naoczni świadkowie wymrą, on nim będzie zapisany na kartach historii, pośmiertnie.

No, nic. Czas już przestać się zadręczać. Gdy już się zdecydowało, trzeba rzutem na taśmę przerwać wszelkie spekulacje, które pojawiły się w mediach.

Dzisiaj spotkałem trenera kadry. S. (zgodnie z niepisaną umową żadnych nazwisk) był bardzo oficjalny i traktował zdawkowo moje wszelkie pytania. Nie mogłem się powstrzymać, by zapytać go, co się stało, iż z opiekuna, który przejmował się najdrobniejszymi szczegółami życia podopiecznych, przedzierzgnął się w zdystansowanego znajomego. Dałeś się złapać, odpowiedział mi. Co prawda, to prawda. Ale to było 11 lat temu!

Trenowałem w WKS-ie już ładnych parę lat i mogłem poszczycić się kilkoma dobrymi wynikami. Nawet wysyłano mnie na zgrupowania kadry juniorów. Kadra B, czyli zaplecze dla najlepszych. Szczupły, o długim swobodnym kroku wyglądałem przy moich kolegach jak młodzik, a nie rówieśnik. Wpadłem w oko jednemu trenerowi – kładłem to na karb plotek, iż jest homoseksualistą – który, zdawało się, poświęcał mi więcej czasu niż kolegom. Nieobrobiony klejnot, mawiał. To ja. I starałem się, by się nie zbliżał zanadto, więc wszystkie instrukcje wypełniałem bez zarzutu. Młody człowiek był naiwny. Gdy wróciłem z obozu, okazało się, że mój trener Eryk G. (w tym wypadku nazwisko powinno być dumne z siebie), który należał do grona zapaleńców pamiętających chyba jeszcze czasy, kiedy dinozaury stąpały po lekkoatletycznej bieżni, myśli o przejściu na emeryturę. Była jakaś umowa, której byłem przedmiotem, ale nie podmiotem, że przejmie mnie Sławek. Tak kazał się nazywać i przypominał nam starszego kumpla z podwórka. Ułożył nowy program treningowy, mający zapewnić „wielkie postępy” i zabraliśmy się do roboty. Pracować trzeba było ciężko, ale mając w perspektywie medale mistrzostw kraju, motywacja była zapewniona. – Daj mi dwa lata – zażądał tonem, w którym było zapewnienie przyszłych zwycięstw. Dałem mu. I wcześniej trenowaliśmy ciężko, ale to dopiero teraz nasz (mój i moich kolegów z grupy) potencjał miał się uwidocznić. Po roku byłem już najlepszy, prześcigając wychowanków Sławka z dłuższym stażem. Trener zaprosił moich rodziców na kolację i ojciec skwapliwie skorzystał. Sławek roztoczył przed nimi obraz moich zwycięstw i ojciec uwierzył w niego jak w zbawiciela, nie omieszkując wspomnieć, ile to mu zawdzięczam. „Mu”, czyli komu? Jemu i jemu, oczywiście. Symptomatyczne, iż matka nie wspomniała nawet o kolacji. Musiałem się dopytywać. – Śpij! Wierzę w ciebie – rzekła niewinnie.

Niedługo potem trener zaprosił i mnie na obiad, żeby pogadać. Cieszyłem się na samą myśl darmowego posiłku w kasynie, jedzenie było wyśmienite. Nawet pamiętam, że zamówiłem eskalopki, lecz już mi się tak dobrze nie kojarzą. Po obiedzie zaproponował, że odwiezie mnie do domu, co było bardzo miłym gestem z jego strony. W aucie nie mógł powstrzymać się przed gadaniem, co stanowiło kontrast z jego zachowaniem w czasie posiłku, kiedy to był milczący. – Przy jedzeniu się nie gada – mawiała matula. Teraz więc, po skończonym posiłku, mógł dać upust fantazji. Zapytał mnie, czy wiem jak dochodzi się do wyników. Wiem, ciężką pracą. Ale nie tylko. Czym jeszcze? Odpowiednim zapleczem. Zaplecze mieliśmy niby dobre: gabinet odnowy biologicznej, sauna, masażysta. Ale jest jeszcze coś. Co? Nie domyślam się? Nie. Jaki niedomyślny jestem. Odpowiednie wspomaganie farmakologiczne. Odżywki. Tak, ale jeszcze coś w formie tabletek i zastrzyków. To nie jest zabronione?! Jaki naiwny, jaki niewinny jestem. Mam talent, niepośledni talent, ale bez tego nie ma mowy o sukcesie. Przegoniłem innych kolegów, gdyż oni wcześniej się rozwinęli, używając lub nie dodatkowego wspomagania. Akceleracja, powiedział. Mam potencjał (oni nie) i stopniowo mogę dojść do wielkich rezultatów, tu wymienił kilka powszechnie znanych z mediów nazwisk, ale wspomaganie jest niezbędne. Zresztą wszyscy to robią. Działa to tak: trenowałeś już tyle lat, ile? W moim wypadku 7. I nie masz szans, bo inni korzystają z dodatkowego wspomagania. Doping? Co też za terminologia! Pomoc fizjologiczna odpowiadała mu bardziej. Zatrzymał samochód. Popatrz. Patrzyłem i widziałem ciemność – on mi ją rozjaśnił. Nie wystarczy łykać i leżeć na kanapie. Trzeba jeszcze ciężej pracować. Jeszcze ciężej niż teraz? No, właśnie. I środki te pomagają znosić większe obciążenia i zregenerować się organizmowi. Przemyśl to. Przemyślałem. Nie podejmuj pochopnej decyzji. Nie podjąłem. A jeśli… A jeśli nie wezmę, wyrzuci mnie trener (w tym wypadku „Sławku” nie przeszło mi przez gardło). Nie wyrzuci. Ale nastąpi stagnacja wyników, zatrzymamy się gdzieś koło 1:50.00, może 1:48.00, jeśli dobrze pójdzie. To znaczy, że mogę być szybszy? Oczywiście. I jeśli się nie zdecyduję, nie zdobędę medali mistrzostw kraju? Może i zdobędziesz, ale ciebie stać na znacznie więcej. Tu stanęła mi przed oczyma ceremonia wręczenia medali olimpijskich, którą widziałem ledwie przed rokiem. Wzruszające. Każdy marzy, że będzie mistrzem: świata, olimpijskim, rekordzistą świata, kraju. Realnie patrząc, nie widziałem się jednak poza mistrzostwami kraju, może na jakimś międzynarodowym mityngu drugiej kategorii. To dlatego, że szanse są nierówne… i nie wolno zmarnować takiego talentu. Wszystko w moich rękach, a raczej w głowie. Jakie to niesprawiedliwe. Taki jest świat, czy nam się to podoba, czy nie. A rodzice wiedzą? Już jesteś dorosły. To prawda, ledwo co. To znaczy, że oni wszyscy? To znaczy. Ale system kontroli? Sam je przechodziłem. Są na nie sposoby. Ale przecież łapią dopingowiczów. Tylko niektórych, otworzył okno (elektrycznie otwierane szyby) i doszły nas dźwięki ulicy, jakaś para rozmawiała podekscytowanymi głosami, zamknął okno na wszelki wypadek. Więc łapią tylko niewielu. Boisz się? Nie. Tak naprawdę poczułem obawę, że zawsze będę pod obstrzałem, pod ciśnieniem i chociaż wszyscy biorą, to nie wszyscy wiedzą. Nie jestem tchórzem, nie boję się, zapewniłem siebie. No, to idę. To idź. Zobaczymy się na treningu. Ile mam czasu? Czas nie jest ograniczony. – Im szybciej się zdecydujesz – dodał po pauzie – tym szybciej zobaczysz rezultaty. Do widzenia, poszedłem, żegnając się ze złudzeniami.

Pojechałem do rodzinnej miejscowości, żeby przemyśleć. Basen, na którym trenowała kiedyś matka, był opuszczony przez lata, przy słupku startowym zakorzeniła się brzózka, chaszcze zarastały brzegi. Siąpiło, to moja dusza płakała nad sobą. Nie ma się co rozczulać, trzeba podjąć decyzję i iść jak czołg do przodu. W niecce basenu deszczówka po kostki, na płytkiej wodzie zadomowiły się algi i para krzyżówek. Basen był nawadniany wodą z pobliskiego rozlewiska-kąpieliska utworzonego przez ziemną zaporę wyłożoną betonowymi płytami niczym wielkimi kafelkami. Przypomniał mi się głos pana Sławomira. Z daleka rozpoznałbym jego grzmienie. Jak burza poprzez stadion: „teraz przyśpiesz!”. Jego donośność była na pewno przydatna w tym zawodzie, nie wiedziałem tylko, czy była wrodzoną cechą, czy doszedł do tego treningiem, czy też musiał stosować wspomaganie. Śpiewacy, piosenkarze to mają szczęście! Nikt nie bada, czy są pod wpływem środków dopingujących, liczy się dzieło. Artyści. Nigdy nie spodziewałbym się, że mogę im czegoś zazdrościć, a jednak.

A jednak już zdecydowałem. Nie chciałem zawieść ojca, dla matki i tak zawsze byłem w porządku, ale przede wszystkim nie chciałem porzucić pragnienia bycia lepszym od innych, a zwłaszcza od siebie; siebie sprzed lat, jednego sezonu, każdego kolejnego sezonu. Uzależnienie od samodoskonalenia to specyficzny rodzaj narkotyku i w tym wypadku wymierny. Tylko matka zauważyła, że coś się zmieniło. Ten jej uśmiech dodawał mi otuchy, pamiętam go jak dodawał mi skrzydeł, gdy wydawało się, że wypluwam płuca. Nie, nie tylko ona. Pan Sławomir zauważył, że zmieniła się forma, w jakiej się do niego zwracałem. Nic sobie z tego nie robił, bylebym wypełniał ściśle wskazówki, a wyniki przyjdą. Ten to idzie jak czołg przez życie. Zrobię z ciebie mistrza. Już zrobił mistrza z jednego z moich starszych kolegów, który w roku olimpijskim przeszedł na sportową emeryturę. Do niedawna nie zdawałem sobie sprawy z tego, co się z tym wiązało, ale mniejsza o to. Postęp był zastanawiający. Z 1:54.60 na 1:48.36. Wygrałem, dosłownie, wszystkie biegi sezonu, włączając w to starty z seniorami. Na krajowe mistrzostwa mnie jeszcze nie puścił. – Zaczekaj, głód zwycięstw jest najlepszym dopingiem. – Jeszcze nie byłem gotowy. Za rok już będę.

Na