NAMIĘTNOŚCI MARII MAŁGORZATY - Lisa Samson - ebook + książka

NAMIĘTNOŚCI MARII MAŁGORZATY ebook

Lisa Samson

0,0

Opis

Maria Małgorzata Fischer uczy się w szkole klasztornej na małej wyspie przy Chesapeake Bay. Poznaje tam Jude'a Kellera, syna latarnika. Przystojny, wspaniały chłopak bardzo jej się podoba. Nagle jednak znika. Po latach powraca jako zgorzkniały, schorowany człowiek. Przygotowująca się do służby Bogu Maria Małgorzata otrzymuje sygnał, by porzucić swe zamiary i zaopiekować się dawnym adoratorem. Decyzja o opuszczeniu zgromadzenia może wydawać się szokująca, ale niewielu wie, iż życie kobiety toczy się pod wpływem spotkań z Największym Przyjacielem.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 410

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Lisa Samson

NAMIĘTNOŚCI MARII MAŁGORZATY

Przekład: Jacek Bielas

Wydawnictwo WAM

Kraków

Tytuł oryginału

THE PASSION OF MARY-MARGARET

©  2009 by Lisa Samson

All Rights Reserved. This Licensed Work published under license

Polish edition © 2013 Wydawnictwo WAM

Redakcja Zofia Palowska

Korekta Maria Armata

Projekt okładki ChapterOne

fot. © konradbak-fotolia.com, © MarFot-fotolia.com

Logo serii Sebastian Stachowski

Łamanie Jacek Zaryczny

Przygotowanie ebooka: Piotr Druciarek

ISBN 978-83-277-0450-4

WYDAWNICTWO WAM

ul. Kopernika 26 • 31-501 Kraków

tel. 12 62 93 200 • faks 12 42 95 003

e-mail: [email protected]

www.wydawnictwowam.pl

DZIAŁ HANDLOWY

tel. 12 62 93 254-255 • faks 12 62 93 496

e-mail: [email protected]

KSIĘGARNIA WYSYŁKOWA

tel. 12 62 93 260, 12 62 93 446-447

faks 12 62 93 261

e.wydawnictwowam.pl

Dla Debory Leigh

Z miłością, modlitwą i nadzieją,

gdy wkraczasz w ten ekscytujący nowy

etap swojego życia. Czuję się taka poruszona,

widząc, jak piękną stałaś się kobietą.

Kocham cię

Twoja Ciotka Pszczoła

Uwagi Autorki:

1. Namiętności Marii Małgorzaty nie stanowią parafrazy Księgi Ozeasza i nie zostały napisane z tą myślą.

2. Określenie osoba duchowna stosowane jest tutaj czasami jako rzeczownik. „Osobą duchowną” jest ksiądz, brat lub siostra zakonna, którzy są związani ślubami zakonnymi lub którzy zostali wyświęceni.

3. W niektórych krajach spotyka się siostry, które nie są, w ścisłym tego słowa znaczeniu, siostrami zakonnymi. Siostra zakonna żyje w obrębie murów konwentu lub zakonu.

Znalezione pod

oknem przez

siostrę Bernadettę,

Fresnell, kwiecień 2025

Październik 2000

Droga Anielu!

Ileż to już lat minęło i do czegóż to doszło. Przeżyłaś mnie. Wiedziałam, że tak się stanie, i wiedziałam, że to ty właśnie znajdziesz te zapiski w mojej szafce na bieliznę. Że też Marii Franciszce musiał przyjść do głowy pomysł, abyśmy zapisywały nasze życie na pamiątkę dla tych, które po nas przyjdą. Jest to równie zrozumiałe, jak i kłopotliwe. Sądzę, że anonimowość w Bożej posłudze to rzecz zasadnicza dla pobożnego życia, pozwolę więc, aby te notatki ujrzały światło dzienne dopiero po moim odejściu. Przypuszczam jednak, że Maria Franciszka ma słuszność na dłuższą metę. Mamy tu o czym opowiadać i jest to część historii nowych sióstr. Wszystkie należymy do siebie nawzajem, nie znaczy to jednak, że wszystko muszą o mnie wiedzieć, kiedy jeszcze tutaj jestem. Dziewczyna ma prawo zatrzymać coś dla siebie. Obiecuję jednak, pomimo swojego nastawienia, opowiedzieć o wszystkim z taką miłością i życzliwością, na jaką tylko mnie stać! (Krótko mówiąc, wyświadczam ci przysługę). Możesz zatem odetchnąć z pewną ulgą, moja przyjaciółko.

Piszę dla tych, które po nas przyjdą, aby wiedziały, że czasami Bóg powołuje nas do tego, czego możemy nie pojąć nigdy, a czasami do tego, czego sens zrozumieć możemy natychmiast. Zazwyczaj jedno i drugie występuje po trochu razem, jeżeli żyje się wystarczająco długo i rozwija umiejętność rozpoznawania Bożych śladów. Zaprawdę, niezbadane są ścieżki, którymi kroczy świętość.

Uwielbiałam służyć Bogu razem z tobą. Cieszę się dobrym zdrowiem, pisząc teraz te wspomnienia – po siedemdziesiątce – i oczekując przybycia siostry Pascal, która ma się tutaj znaleźć za kilka miesięcy z wielkim rezerwuarem młodości i werwy – czym z wszystkimi z nas będzie się mogła nieco podzielić – i zaczynam się zastanawiać nad słowami Marii Franciszki. Może prawdą jest, że da się przekazać nieco z tego, czego się nauczyliśmy, nawet po naszym odejściu. Choć zaprawdę nigdy nie czułam się zbyt mądra, to przynajmniej próbowałam coś pojąć. Nawet jednak w takich chwilach mój mózg czasami opierał się niczym przemądrzały uczniak, chociaż ciało wyrywało się do działania. Jezus zawsze prowadził, mimo że nie jest zbyt ostrożnym kierowcą. Tak naprawdę, jeśli chcesz wiedzieć, bierze ostre zakręty z setką na liczniku. Ale że to Bóg, zawsze zakładałam, iż zna się na prowadzeniu lepiej ode mnie. Owszem, wystawiałam się na cięte uwagi z twojej strony. Licz się ze słowami, młoda panienko. Nie jestem ślamazarą, po prostu jestem ostrożna. I chciałabym ci przypomnieć, że nie jestem jedną z tych, którym odebrano prawo jazdy w wieku lat dwudziestu. Moja Anielu, było wesoło, nieprawdaż?

Byłaś moją przyjaciółką, moją towarzyszką oraz moją siostrą w wierze i w Panu przez tak długi czas. No i ile lodów razem zjadłyśmy, ileż bałaganu narobiłyśmy w kuchni, chichrając się jak głupie z tekstów w radiowym The Tonight Show. Wiedziona egoizmem, mam nadzieję, że za mną tęsknisz. Nie jesteś jednak ode mnie wiele młodsza; zakładam, że niedługo cię zobaczę.

Zawsze kochająca

Maria Małgorzata Fischer, SSND

PS. Nie sądzisz, że moje teksty mogą kogokolwiek obrazić, prawda? Zauważ, że pominęłam fragment, kiedy ty, Józef i ja wybraliśmy się na Arubę. Nikt nie musi o tym wiedzieć, zapewniam cię!

Dedykuję ten niewielki zbiorek swoich bazgrołów Siostrom Szkolnym

de Notre Dame, które przyjdą tu po mnie. Niech Bóg będzie z wami.

Modlę się za was i nie przestanę, aż do chwili, kiedy spotkamy się twarzą w twarz.

Maria Małgorzata Fischer, SSND,

Abbeyville, Wyspa Szarańczy, Maryland, październik 2000

DROGIE SIOSTRY, kiedy w końcu zdecydowałam się na opowiedzenie tej historii, dowiecie się, że moje serce pełne jest miłości, pomimo że nic nie poszło zgodnie z planem. Mogłabym wam powiedzieć, że Bóg chadza swoimi drogami, a nie naszymi, ale prawdopodobnie już o tym wiecie. I mogłabym wam powiedzieć, że Jego łaska przybiera formy, których nie mogłybyśmy sobie nawet wyobrazić, więc jeśli nie jesteście w stanie postawić się w sytuacji, w jakiej się znajdowałam przez ostatnich siedemdziesiąt lat, nie będziecie także mogły doświadczyć łaski, której ja doświadczyłam. Łaska, której Bóg udziela każdej osobie, jest przeznaczona tylko dla niej i chociaż czasami pokrywa się częściowo z łaską dla innych, niczym fale tej zatoki, na brzegu której teraz siedzę, w przeważającej mierze jej suma i istota oraz kombinacja darów są tak niepowtarzalne jak my sami.

Rozpocznę więc tę historię od jej początku, od tej nocy, kiedy moja matka poczęła mnie w chwili zła, chwili, o której trudno byłoby powiedzieć, że nie miała w niej udziału wola Boża, chociaż znaleźliby się skorzy do dyskusji nad tą szczególną tezą teologiczną. Mają do tego prawo, a ja nie mam już w sobie dostatecznie wiele doktrynalnej żarliwości, aby dyskutować na takie tematy. Niech tak będzie. To, co ktoś inny sądzi lub co ja o tym sądzę, niekoniecznie oznacza, że to prawda. Bóg jest, jaki jest, a nasze myśli nie zmienią Go tak czy inaczej. Jeżeli posiada się choć krztę rozumu, to myśl ta przynosi spokój – tak jest w moim przypadku.

Moja matka, Maria Małgorzata Pierwsza, jak nazywała ją babcia, zaczęła nosić mnie w swoim łonie, kiedy młody seminarzysta posiadł ją wbrew jej woli pod murami Fortu McHenry. Była nauczycielką w drugiej klasie w West Baltimore i przez większość wieczorów po pracy przemierzała Fort Avenue w kierunku fortu o kształcie pięcioramiennej gwiazdy, w którym rozpoczęła się bitwa o Baltimore w 1814 roku – czerwony blask rac, wybuchające w powietrzu pociski i tak dalej; oraz brytyjskie fregaty płynące w górę rzeki Patapsco z Francisem Scottem Keyem na pokładzie, kreślącym słowa, które stały się naszym narodowym hymnem.

Seminarzysta ów wiedział o, jak nazywała to moja ciotka Elfi, „wieczornych przechadzkach” matki i czasami towarzyszył jej w świetle gazowych latarni, w miejskim półmroku, z rękami splecionymi z tyłu – tak przynajmniej go sobie wyobrażam – zgięty nieco do przodu i słuchający być może jej opowieści o uczniach, a może o innych siostrach zakonnych, ponieważ złożyła właśnie śluby wieczyste w Zgromadzeniu Sióstr Szkolnych de Notre Dame. Być może opowiadała o rodzicach swoich uczniów lub o tym, jak lubiła słuchać wieczornych audycji radiowych w ciasnym mieszkanku, które dzieliła ze swoją przyjaciółką, współsiostrą i koleżanką Loretą; o tym, jak ich szkoła starała się znaleźć środki, aby zapewnić dzieciom przynajmniej jeden dobry posiłek dziennie, zważywszy na to, jak wielu z ich rodziców utraciło pracę po krachu na Wall Street.

Nie wiem, co mój ojciec jej odpowiadał, ale zawsze się nad tym zastanawiałam. Zapewne została zaskoczona, ponieważ babcia mówiła, że mama była bystra i dobrze znała się na ludziach. Musiał ją jakoś omamić. Z opowieści babci wynikało, że był seminarzystą w pobliskiej parafii Krzyża Świętego. Może nawet słyszał, jak się spowiadała. Nie żeby w jej wyznaniach było coś szokującego. Babcia mówiła, że mama nie sprawiała jej wiele kłopotów.

Może podczas ich spaceru słońce odbijało promienie od fasad budynków, zamieniając złoty odcień kamieni i cegieł na szkarłatny, niebo mieniło się kolorem fuksji i fioletu, jakby delikatny szal powiewał zza chmur. Być może kobaltowa noc wsiąkała w ich ubrania podczas chłodnych miesięcy, pogłębiając czerń ich płaszczy, wysysając barwę z ich szali i charakter z zarysu postaci, zanim zmaterializowali się w świetle latarni.

Pewnego wieczoru wstąpiło w niego jakieś zło i wszedł w nią, w rezultacie czego powstałam ja. Czy opowiedziała mi o tym babcia? Jeżeli tak, to na pewno nie posłużyła się taką terminologią. Mój wiek wymagał bardziej subtelnego, niejasnego słownictwa, może opowieści o rodzaju spraw, które tylko mężowie i żony powinni czynić, nie będąc do tego przymuszonymi przez kogoś innego. Nie potrafię sobie dokładnie przypomnieć, kiedy do tego doszłam, ale wydaje mi się, jakbym zawsze o tym wiedziała i nadnaturalnie rozumiała. Może usłyszałam jakąś rozmowę. Nie wiem. To, że moja matka jako siostra zakonna zaszła w niechcianą ciążę, zupełnie zaburzyło porządek przeznaczenia. Kiedy miałam lat trzynaście, doszłam do wniosku, że mogę jakoś ułożyć to wszystko w całość, może usprawiedliwić swoją egzystencję, podejmując pochodnię, która zgasła w rezultacie moich narodzin.

I tak już jest źle, kiedy ktoś rodzi się w wyniku grzechu popełnionego za obopólną zgodą dwojga dorosłych. Ja jednak narodziłam się w konsekwencji połączenia agresji i kontroli, w rezultacie czynu jednej osoby, która zdominowała drugą w przekonaniu, że jej prawo do tego, aby brać, jest ważniejsze od jej prawa do dawania. Powiedzieć: „człowiek zamierza czynić zło, ale Bóg zamienia je w dobro”, to olbrzymi skok do przodu. A jednocześnie obwinianie Go za kłamstwa żony pewnego egipskiego arystokraty, której nie udało się nakłonić Józefa do swoich niezbyt subtelnych seksualnych propozycji, oraz za egoistyczne roztargnienie starosty weselnego jest czymś nieco innym niż obarczanie Go całkowitą odpowiedzialnością za gwałt. Trzeba gdzieś postawić granicę, w przeciwnym razie okaże się niedługo, że Ted Bundy naprawdę nie mógł się powstrzymać i że ten terrorysta, o którym się ostatnio mówi, Osama Bin Jakiś Tam, naprawdę uczestniczy w Bożej misji, i kto wie, do czego może to doprowadzić. Ten rodzaj teologii nikomu nie powinien przypaść do gustu, czy pochodzi się z Genewy, czy z Rzymu, może więc posiadam jednak więcej doktrynalnego zapału, niż sądziłam jeszcze dziesięć minut temu! Niech Bóg ma mnie w swojej opiece. Przypuszczam, że po siedemdziesiątce zrobiłam się nieco zadufana. Wybaczcie zatem, siostry, starej kobiecie, że czasami przynudza. Żebyście jednak nie sądziły, że siedemdziesiątka to znowu tak dużo. W rzeczy samej nie.

Moja matka powróciła do domu na Wyspie Szarańczy, aby w odpowiednich warunkach donosić ciążę, przechadzając się wzdłuż wybrzeża i modląc w tutejszej kaplicy Świętej Marii, i czując pomiędzy siostrami jak w rodzinie. Dom mojej babki znajdował się na tej samej ulicy co szkoła. Całymi godzinami modliła się na klęczniku, spędzając więcej czasu na kolanach w kościele niż w domu. Ciotka Elfi zapewne dołączała do niej często, ponieważ ciotka Elfi wiedziała, że trwanie przy kimś to najważniejszy sposób niesienia mu pomocy.

Babcia mówiła, że matka przesiadywała każdego wieczoru na Bethlehem Point i wpatrywała się w wody Chesapeake, ze wzrokiem przykutym do latarni morskiej wspartej na rozłożystej podstawie wyrastającej z brzegu. I płakała. Babka nie prosiła jej o wyjaśnienia czy zwierzenia. Była Niemką w drugim pokoleniu. Jej chłód nie zdążył jeszcze przeminąć.

Wyobrażam sobie Marię Małgorzatę Pierwszą czerpiącą nadzieję z tego wirującego światła latarni na wybrzeżu, tak jak ja zawsze to robiłam. Myślę sobie wtedy, że istnieje ktoś, kto jest w stanie ostrzegać nas przed niebezpieczeństwem, i jeżeli znajdziemy się w jakiejś okropnej sytuacji, osoba ta wsiądzie do szalupy i przypłynie nam na ratunek. Trudno jest oderwać wzrok od przeszywającego białego promienia, kiedy siedzi się tutaj w ciemną noc.

Wszyscy chcemy zostać uratowani i wypatrujemy ratunku w najbardziej szalonych miejscach, nieprawdaż? Wszyscy pragniemy zostać odnalezieni.

Maria Małgorzata Pierwsza siadywała pod tym samym drzewem, pod którym ja teraz siedzę. To jeden z powodów, dlaczego zawsze tutaj trafiam. Posplatane korzenie wyrastają spod ziemi, w idealny sposób tkając dla mnie fotel, a lipcowymi lub sierpniowymi popołudniami baldachim z liści chroni nieco przed słonecznym upałem. Tyle że kiedy siadywała tutaj moja matka, drzewo było jeszcze młode, więcej było w nim nadziei niż mądrości.

Poczęta w grzechu, urodzona w smutku, przyszłam na ten świat w strumieniu krwi, który nie ustał, kiedy znalazłam się w rękach mojej babki. Po jakimś kwadransie wiedziała, iż krwawienie samo nie ustąpi: moja matka umierała. Ciotka Elfi sprowadziła doktora Spanyera, który wyjąkał boleśnie, że zanim dostarczą matkę do sz-sz-pitala, zmuszeni dotrzeć do głównego lądu łodzią, a następnie przebyć dwugodzinną drogę do Salisbury, ona u-u-mrze. Biedny doktor zmarł rok później w drodze do tego samego miejsca, do którego nie mogła dotrzeć moja matka, ponieważ jego żona nie chciała pogodzić się z myślą, że się wykrwawi – jego syn znalazł ojca leżącego obok kosiarki do trawy. Tak się jednak stało. Po pogrzebie wyniosła się z wyspy.

Mieszkańcy Wyspy Szarańczy stanowili w tamtym czasie twardy, sękaty typ ludzi, ponieważ każdy w głębi ducha wiedział, iż jeżeli przydarzy się mu coś dramatycznego, a szpital oddalony jest o dwie godziny drogi, nie pozostanie mu nic innego, jak tylko umrzeć. Jeżeli musiało się to skończyć śmiercią, cóż, im prędzej, tym lepiej, więc niech Bóg da, aby było to coś spektakularnego i szybkiego: upadek z dachu na głowę, silny zawał lub wylew, pogruchotanie czaszki młotem pneumatycznym. Wypadek podczas koszenia trawy. Krwawienie poporodowe.

Ciotka Elfi wymknęła się na deszcz i sprowadziła ojca Tomasza, naszego proboszcza. Ze łzami w oczach, ponieważ był on spowiednikiem matki, namaścił jej czoło, oczy, uszy, nos, usta, dłonie oraz stopy i wypowiedział słowa ostatniej posługi, pierwszą modlitwę, która dobiegła do moich uszu. Ciotka Elfi opowiadała, że następnie uniósł mnie i powiedział: „Ostatni element układanki w odkupieniu Marii Małgorzaty”.

Nadal nie wiem, co by to miało znaczyć. Nie mogę powiedzieć, aby moje życie było całkowicie wytłumaczalne i że nie przychodzi mi do głowy mnóstwo pytań. Z Bożą wolą odpowiedzi poznam, zanim umrę.

Babka nadała mi imię Maria Małgorzata w tej samej chwili, kiedy odeszła moja matka. Zawsze podobał mi się ten łącznik, pełniący jakby rolę pomostu pomiędzy moją matką a mną, subtelnego, milczącego „i tak dalej, i tak dalej”. I jest to mój własny łącznik.

Gdyby moja matka żyła, zapewne nie pisałabym teraz w tym notatniku. Zamierzała oddać mnie do adopcji, chcąc, abym miała zarówno matkę, jak i ojca, i powrócić do zakonu, pracy nauczycielskiej, najprawdopodobniej zostawić całą tę traumę jak najdalej za sobą. A ja bym jej nie obwiniała. Babka mówiła oczywiście, że zawsze zamierzała wychować mnie w tym małym mieszkanku z jednym łóżkiem i zbyt dużą liczbą prostych krzeseł, że nigdy nie pozwoliłaby mi odejść do innej rodziny, kiedy nasza była dobra i w pełni zdolna do wychowania dziecka. I ja mogę jej tylko wierzyć, jako że nigdy nie oddała mnie nikomu innemu.

Najważniejsi aktorzy w tym moralitecie już odeszli: Józef, moja matka, babka i ciotka Elfi, Brister, Petra, pan Keller, a nawet LaBella. Wyłączając Jana, Geralda oraz Hattie i mnie samą. Chociaż właściwie, jeżeli to czytasz, ja także już nie żyję. Zakładam, że seminarzysta gwałciciel także już odszedł z tego świata. Nigdy się nie dowiedziałam, co się z nim stało. Komu z nas wystarczyłoby hartu ducha, aby angażować się w takie poszukiwania? Nie znam nawet jego imienia i nie wiem, czy ktokolwiek dowiedział się o popełnionym przez niego przestępstwie, czy też skrył się w ramionach Kościoła.

A czy odnalazł azyl w ramionach Chrystusa? Czy zapragnął przebaczenia? Czy stał się, być może, kimś lepszym?

Widzicie? Pytania. Nigdy nie znajdą odpowiedzi. Najprawdopodobniej czekałam zbyt długo. Pewnie od dawna spoczywa w grobie. Jestem już stara!

Cóż, ciotka Elfi mówiła, że dusza mojej matki wstąpiła we mnie, kiedy powietrze wokół nas przeszyła błyskawica. Babka powiedziała, że jest szalona. Byłyśmy katoliczkami, nie wierzyłyśmy w takie rzeczy. Jasne przecież, że dusza wstąpiła w dziecko na długo przedtem, zanim się urodziło, więc żeby się uprzejmie zamknęła i pomogła jej umyć ciało jedynej córki oraz zmyć krew.

Krew, którą oddała za mnie. Owszem, boleśnie doświadczam tej symboliki.

Ciotka Elfi zakasała rękawy, przywdziała fartuch i odgarnęła do tyłu swoje długie, siwe włosy. Z miłością ścierała każdą plamę różowopąsowej krwi, pozostawiając warkocz rdzawej czerwieni wzdłuż ud mojej matki, zanim wytarła ją do czysta. Ciotka Elfi poruszała się w delikatny, czuły sposób, nie przekraczając zbytnio granicy szeptu.

Moja matka była, swoją drogą, efektem nieostrożności mojej dwudziestoośmioletniej, choć wciąż jeszcze niezamężnej, babki i pewnego turysty z Belgii, który pojawił się na wyspie. Niezrażony jej kwadratową szczęką, co jeszcze mniej zrozumiałe, uznał jej koniowatą, germańską twarz za atrakcyjną. Seks pojawiał się więc i znikał w żeńskiej linii naszej rodziny jako coś niespełnionego, z czego jednak Wszechmogący był jakoś w stanie ostatecznie utkać dobro.

Cóż, ciotka Elfi nigdy nie pozwoliła sobie na takie zachowanie, wystarczyło jednak jedno spojrzenie, aby uświadomić sobie, że ktoś musiał nieźle namieszać jej w głowie.

Później tamtego wrześniowego popołudnia 1930 roku, kiedy niebo przejaśniało, a pomarańczowe słońce odpędziło padający deszcz, mężczyźni i kobiety ruszyli do domów od strony doku, ze swoich łodzi rybackich albo fabryki konserw na zachodnim krańcu naszej wyspy. Całe góry konserw każdego dnia opuszczały Wyspę Szarańczy. Ostrygi z Opactwa. Firma wykorzystywała mnicha w swoim logo, pomimo iż wielu wyspiarzy było metodystami. Jak można sobie wyobrazić, piątek stanowił najlepszy dzień na handel, co nie umknęło uwagi nawet najbardziej metodycznym z metodystów. Czasami przechodziłam obok masywnego betonowego budynku i zaglądałam przez brudne okno, przyglądając się, jak dłonie robotników śmigające niczym płocie wyłuskiwały aksamitną, cenną zawartość z twardych, prehistorycznych skorup. Za rogiem sterta muszli rosła z każdym dniem, spychana coraz dalej i stopniowo wapniejąca.

Mężczyźni owi oraz kobiety mijali nas, nieświadomi dramatu, przepychając się wzdłuż Main Street przed fasadą naszego domu. Nie wiedzieli, że dzwon ze Szkoły Zakonnej Świętej Maryi, który zazwyczaj wzywał dziewczęta na obiad, wygrywał teraz podzwonne dla siostry Marii Małgorzaty, a także sygnał nowego życia, dowód na to, jak powiedział kiedyś ktoś mądry, że Bóg pragnie, aby rasa ludzka trwała. Ich myśli biegły ku poprzednim dniom, kiedy to któreś z ich rodziców lub rodzeństwa albo dzieci odeszło albo przyszło na ten świat. Zawsze pamiętamy dni, kiedy coś się zaczyna lub kończy.

A podczas kiedy te dwie kobiety obmywały zakrwawione nogi i blade, kruche ramiona mojej matki – jej zdjęcia ukazują piękne, falujące, ciemne włosy i ciemne oczy – ja leżałam opatulona na łóżku, wpatrując się w sufit. Tak mówiła mi ciotka Elfi. Nie płakałam, aż do chwili kiedy ojciec Tomasz powrócił, aby pocieszyć nas w smutku, i wziął mnie w swoje delikatne ramiona, płacząc razem ze mną. Był z tych wrażliwych aż do śmierci.

Miałam dwa dni, kiedy ojciec Tomasz, starsi członkowie naszej parafii oraz nasza rodzina, składająca się z babki, ciotki i mnie, powierzyliśmy moją matkę ziemi na cmentarzu kościoła pod wezwaniem Świętego Franciszka. Po czym wszyscy wkroczyli od razu do środka kościoła, stanęli obok prostej, kamiennej chrzcielnicy i zostałam ochrzczona w imię Ojca i Syna, i Ducha Świętego. Siostra Tadea, o której opowiem więcej później, w tamtym czasie jedna ze starszych uczennic, mówiła, że przyglądając się temu z kąta kościoła, usłyszała głos Ducha Świętego, który kazał jej modlić się za mnie każdego dnia. I tak robiła.

Później ciotka Elfi zaniosła mnie na Bethlehem Point, dokładnie w to miejsce, gdzie teraz siedzę, pod to samo drzewo, i trzymała mnie przy zachodzącym słońcu zamiast mojej matki. Wróciła do domu ze mną na rękach, nakarmiła butelką i położyła w łóżeczku, w którym spałam przez całą noc. Wyczerpane, obie z babką zasługiwały na ten promyczek łaski. Nigdy nie przysparzałam im kłopotu.

A ZATEM, siostry, myślę, że opowiem wam, co tu się u nas dzieje w obecnych czasach, kiedy spisuję tę historię. W ten sposób, jeżeli wydarzy się coś ważnego, wszystko zostanie zanotowane i nie będę musiała drapać się w głowę, aby umiejscowić w czasie jakąś informację. Bez większych problemów mogę wam opowiedzieć, co stało się czterdzieści lat temu, ale wydarzenia z zeszłego tygodnia lokują się gdzieś pomiędzy wzorem na pole trójkąta równoramiennego a imieniem głównej bohaterki Śniadania u Tiffany’ego. Czy w ten sposób piekę dwie pieczenie na jednym ogniu, czy przelewam z pustego w próżne? Same to osądźcie.

Dzisiejszego dnia siostra Aniela (imię otrzymane po urodzeniu Angelika) rozłożyła niebiesko-zielony leżak i usiadła obok mnie. Trzymamy się razem już od dłuższego czasu. Klon mojej matki przybrał piękny pomarańczowo-czerwony kolor. Klony robią się na jesień dość pyszałkowate.

– Co tam trzymasz na kolanach? – wskazała na notatnik otwarty akurat na fragmencie, który teraz czytacie, z długopisem spoczywającym pośrodku.

– Zapisuję pewne wspomnienia.

Usiadła na leżaku, wyciągnęła nogi przed siebie i splotła dłonie na brzuchu.

– Maria Franciszka zajęła się moją sprawą. Muszę chyba zacząć działać.

Przytaknęłam. W czasie swojej posługi siostry szkolnej zdarzyło się już Anieli być otoczoną przez stado dzikich psów w szkole na dalekiej Alasce, ściganą przez rewolucjonistów w Ameryce Południowej oraz piknikować we Francji z grupą bogatych uczennic. Została nawet aresztowana jako członkini organizacji Szkoły Obu Ameryk, ale to nie miało akurat nic wspólnego z naszym zakonem. Aniela zdradza skłonności do przesady, kiedy ma za dużo czasu. Uczyła w ośmiu różnych szkołach, teraz wylądowałyśmy razem tutaj u Świętej Maryi. Wiodła życie, jakie wydawało mi się, że ja będę wiodła. (Prawda, Anielu? Tak, widzę, jak wywracasz teraz oczami).

Poprawiła sobie oparcie leżaka, wyciągając się nieco.

– Parę minut temu zajrzałam do Geralda i Hattie – odezwała się.

– Jak się miewa Gerald? – zatrzasnęłam notatnik i wsunęłam go do torby.

– Nie za dobrze. Hattie tak się martwi jego stanem, że musieli podać jej łagodny środek uspokajający. Powiedziała mi jednak, że Gerald chce ci coś powiedzieć i żebyś się do nich wybrała. – Aniela pochyliła się do przodu i szepnęła, chociaż w pobliżu nie było nikogo. – Powiedziała, że w dłuższej perspektywie to ci się nie spodoba. Dowiedziałam się tylko, że chodzi o twoją matkę.

– Moją matkę?

Spoglądałam na starą latarnię morską widniejącą na południowym brzegu zatoki. Hattie i Gerald mieszkali tam od lat, ostatni latarnicy w Chesapeake Bay. Jeżeli to czytacie, to mam nadzieję, że mieliście już okazję, lub będziecie mieli, zachwycić się tymi wodami, tak jak ja zawsze się nimi zachwycałam. Są dla mnie jak matka, są domem, do którego zawsze w końcu wracałam. Józef pewnie by oszalał, gdyby tam mieszkał przez wszystkie te lata, jak jego starszy brat Gerald; życie na wyspie i tak uczyniło go wystarczająco szalonym.

A tak przy okazji, to także historia Józefa. Nie można zrozumieć mojej bez wysłuchania jego.

Światło obracało się wewnątrz plastykowych soczewek. Imponujące soczewki Fresnela, artystycznie, wspaniale wycięte ze szkła, zostały roztrzaskane wiele lat wcześniej kijem baseballowym trzymanym przez Józefa. Dusza Józefa gotowała się i gotowała, wrząc od gniewu, który wzbierał w nim na długo przedtem, zanim jego matka opuściła latarnię i zabrała go z sobą. Nie chcę jednak zbytnio wybiegać naprzód. Józefa i mnie łączą sprawy matczyne. Najprawdopodobniej zbliżyły nas do siebie. Niestety, wówczas Józef wolał koncentrować się na łaskach, których, jak uważał, mu odmówiono.

– Biedny Gerald, ostatni z Kellerów. – Zamachałam do Glena Keeseya, przepływającego obok w swoim „Sunfishu”. Glen odmachał i uniósł w górę książkę, mój egzemplarz Sinobrodego. Pomiędzy marcem a listopadem Glen żegluje na Hathaway Island, małą, niezamieszkaną, bagienną wysepkę kilometr na wschód od latarni, gdzie może opalać się na golasa. Wpada do nas także raz na jakiś czas na szklaneczkę wina i oglądamy zachód słońca.

– Taa. Wszyscy odeszli poza Geraldem. – Skinęła Aniela, zdejmując z włosów spinkę i umieszczając ją z powrotem na swoim miejscu, zmieniając jednak cały układ fryzury. Kostki na jej dłoniach zrobiły się guzowate, ale zawsze utrzymywała ładne paznokcie. Jest zadbana. Twarda, ale zadbana. Rzadko widywałam ją bez makijażu, a jej buty, chociaż wygodne, nigdy nie były skromne. – To koniec pewnej epoki, Mario.

Wszystkie siostry mówią na mnie Maria. Maria Małgorzata brzmi zbyt bogato.

Także spojrzała w stronę latarni, budowli wydającej się nieco tracić na całej tej automatyce, która działała w jej wnętrzu. Ciotka Elfi zwykła mawiać, że ludzie idealizują większość budowli, ożywiają je. Bez nas jaki byłby ich sens? Jeżeli uważasz, że się mylę, to wyobraź sobie tylko, że nikt już nie odwiedza wieży Eiffla. I dlaczego ruiny budzą w nas pragnienie zamieszkania w nich?

– Ileż to żywotów uratował pan Keller. Trudno uwierzyć, że nikogo tam nie ma – wskazałam na latarnię.

– Jestem pewna, że duchowi pana Kellera udało się jakoś tam powrócić. Myślę, że latarnia morska była jedyną rzeczą, którą naprawdę w życiu ukochał – odchrząknęła.

Aniela i ja różniłyśmy się w sprawie tego, co powinien był zrobić pan Keller, kiedy jego żona, matka Józefa, zaczęła cierpieć na klaustrofobię. Ja uważam, że nie mógł się domyślić, co naprawdę się działo. Ona twierdzi, że każdy mężczyzna wart tego określenia powinien zauważyć, że coś jest nie tak, że w głębi duszy musiał jakoś wiedzieć, iż coś strasznie złego dzieje się z jego żoną.

– Zajrzę do Hattie. – Wstałam i naciągnęłam paski torebki na ramię, starając się odpędzić od siebie ciemne myśli.

– Przydałoby się. Potrzebuje cię.

Złożyłam zatem swój leżak i skierowałam się przez październikową, długą, wyschłą trawę w kierunku miejscowego Domu Opieki Świętej Maryi. Po śmierci babki na atak serca trafiłam tam w wieku ośmiu lat. Wtedy była to szkoła przyzakonna; ciotka Elfi wyruszyła do klasztoru w Tybecie, z nadzieją że tam będą bardziej wyrozumiali dla jej dziwacznego synkretyzmu religijnego i pragnąc znaleźć coś na kształt Shangri La, o czym nigdy nie przestawała mówić po przeczytaniu Zagubionego horyzontu. Nie zaskoczyło mnie to, choć wiedziałam, jak bardzo mnie kocha. I pomimo iż wiedziałam też, że moja babka troszczyła się o ciotkę Elfi równie serdecznie jak o mnie samą.

Minęłam wejście do starej apteki – teraz kafejki internetowej – gdzie po raz pierwszy spotkałam się z Józefem, i spojrzałam wstecz na latarnię morską Bethlehem Point, a ponieważ poczułam, że przyszedł na to odpowiedni czas, pomodliłam się za tych, którzy mieszkali kiedyś w jej murach.

Zrobiło się późno i czas już na sen.

JEST WCZESNY poranek, a ja nie mogę spać. Być może nie chce mi się po prostu pisać, bo wiem, jak bardzo mnie to pochłonie.

A zatem, siostry, pozwólcie, że opowiem wam o miejscu, gdzie się znalazłyście, jeżeli jeszcze tego nie wiecie. Wyspa Szarańczy została naniesiona na mapę ręką kapitana Johna Smitha około roku 1608, kiedy przemierzał Chesapeake Bay. Jej kształt przypomina raczej kurczaka niż szarańczę, jednakże kiedy się na niej znalazł, zamieszkiwały ją roje owadów. Może nie było ich znacznie więcej niż obecnie, nie wiem, zaryzykowałabym jednak tezę, iż obecnie jeszcze więcej grążyc – kaczek nurkujących, kaczek białogardłych, gęsi oraz łabędzi – wybrało sobie wyspę na swój dom, nie wspominając już o burżujach z Waszyngtonu wykupujących działki na wybrzeżu na swoje letnie dacze tak wielkie, że mógłby tam zamieszkać cały samolot uchodźców. Jedna z nich ma turkusowy kolor! Z żółtymi okiennicami. Gdyby wolno mi było zauważyć, to nie jesteśmy na Karaibach.

Znajdujemy się na północ od Tangier, na wyspie, której część mieszkańców nadal mówi z elżbietańskim akcentem. Raczej nie tych młodych, w dobie telewizji i gier wideo. Zauważyłam, że spora część młodszej generacji posługuje się, jak określa to Aniela, „akcentem typu sitcom”. W mieszaninie zarozumiałości oraz infantylizmu wszystko brzmi jak pytanie o potwierdzenie.

Miaseczko Abbeyville, Maryland, założone zostało w połowie siedemnastego wieku przez krewnego George’a Calverta, który otrzymał od Karola Pierwszego pozwolenie na wydawanie aktów lokacyjnych. Krewnym tym był benedyktyński opat ojciec Jerome Calvert, który założył klasztor po swoim przybyciu z Irlandii, chociaż z urodzenia był Anglikiem. Podążyli za nim wkrótce inni osadnicy i miasteczko zyskało nazwę Carringtown z powodów mi nieznanych, jednakże nazwa Abbeyville, czyli Opactwa, używana zwyczajowo, przyjęła się na początku osiemnastego wieku. Po stu dwudziestu pięciu latach klasztor spotkał los wszystkich ziemskich rzeczy i pozostało tam tylko dwóch mnichów, którzy do tego, jak głosi plotka, nie mogli się nawzajem znieść. Legenda mówi, że brat Paweł wykopał sobie w ziemi dziurę i wiódł życie pustelnicze, potem na kolejnych ponad sto lat przejęły to miejsce siostry karmelitanki. One także podążyły drogą benedyktynów, tyle że nie zakopywały się w ziemi ani nie popadły w swary, a w roku 1887 objęły to miejsce w posiadanie Siostry Szkolne z Notre Dame i rozpoczęły działalność Przyklasztornej Szkoły dla Dziewcząt pod wezwaniem Świętej Maryi. Miasteczko przeżyło boom w czasie wojen ostrygowych i siostry poświęciły się niesieniu kaganka oświaty dzieciom marynarzy, pracowników fabryki konserw rybnych oraz paru rolników, których rodziny żyły tu od ładnych paruset lat. Od czasu do czasu jakieś dziecko z Baltimore lub Doker, Delaware, którego rodzice musieli pozbyć się w bezpieczny dla niego sposób z powodów dobrych czy złych, także spędzało swoje dzieciństwo z siostrami.

Podczas mojego dziewięcioletniego pobytu tutaj dzieckiem takim była siostra Aniela, moja najlepsza przyjaciółka. Jej matka i ojciec przenosili się z miejsca na miejsce z teatrzykiem wodewilowym i przysyłali jej przeurocze pocztówki oraz listy ze swoich podróży.

Odgraża się teraz, że zacznie spisywać swoje wspomnienia, ale uwierzę dopiero wtedy, kiedy zobaczę to na własne oczy. Uczyła przedmiotów ścisłych. Tak przy okazji, to ja uczyłam plastyki oraz angielskiego. Uczyłam angielskiego, aby móc uczyć plastyki. To tak jak uczyć historii, aby zostać nauczycielem wuefu.

Mniej więcej około roku 1900 uruchomiono połączenie promowe ze stałym lądem i w 1925 roku pojawiło się na wyspie pierwsze auto. Ludzie nadal rzadko używają tutaj samochodów; wyspa zajmuje obszar jedynie tysiąca akrów. Niektórzy dojeżdżają nimi do Salisbury, by kupić rzeczy, których nie można dostać na miejscu. My, siostry, mamy małą hondę civic.

Kiedy dołączyłam do Zakonu Świętej Maryi po śmierci babki, z okna naszego dormitorium miałam widok na osadzoną na platformie latarnię morską, zbudowaną w 1862 roku. Jej żelazne nogi sięgały błotnistego dna zatoki, dochodząc do trzydziestu metrów wysokości i podtrzymując biały, ośmiokątny budynek z czterema mansardowymi oknami na drugim poziomie. Wyrastając z wody niczym strażnik, potrzebowałaby jeszcze olbrzymich ramion skrzyżowanych odważnie w połowie swojej wysokości, aby dopełnić analogii.

Patrzę na jej zdjęcie z dawnych lat. Kiedy byłam dzieckiem, okiennice miały kolor szkarłatny, ale Hattie pomalowała je na granatowo, gdy przeprowadziła się tam po wyjściu za mąż za Geralda. Myślę, że zdjęcie pochodzi z późnych lat osiemdziesiątych dziewiętnastego wieku. Po każdej stronie budowli zrzucono wielkie głazy, aby przełamywały krę i by uniknąć w ten sposób uszkodzenia wsporników. Widać na tej fotografii małą łódkę zawieszoną u podstawy latarni. Gerald także zawieszał w ten sposób łódź. Znajdował się tam również system podnośników, dzięki któremu wciągali do budynku ciężkie przedmioty. W 1965 roku Hattie zakupiła nową chłodziarkę i ulokowanie jej w kuchni okazało się niełatwym zadaniem. Ale udało się. Trzeba wiedzieć, że nikt nie odważyłby się zadzierać z Hattie. Jak mawia siostra Maria Franciszka, jest to „kawał baby!”. I ma rację. Siostra Maria Franciszka mieszkała razem ze mną i Anielą przez dziesięć lat.

Wyobrażałam sobie, jak musiało wyglądać mieszkanie tam, pośród szarych wód Chesapeake, stojąc na werandzie ciągnącej się wokół budynku. Czy Józef spoglądał czasami na Bethlehem Point nieco na zachód od naszej szkoły i widział mnie stojącą na brzegu, małą jak kropka dziewczynkę patrzącą ponad wodę? Dziewczynkę pod drzewem.

Po raz pierwszy zauważyłam go, jak wiosłował po zatoce, a jego wiosła wnikały w wodę z płynną precyzją. Bóg mi świadkiem, że pływał tak prawie codziennie.

Józef Keller oraz jego rodzice dopływali do naszego miasteczka dwa razy w miesiącu. Po raz pierwszy zobaczyłam go z bliska o wpół do dziewiątej w niedzielny majowy poranek, kiedy właśnie skończyła się msza u Świętego Franciszka. Wychodziłyśmy z kościoła w dwurzędzie, ubrane w błękitne niedzielne sukienki. Starsze dziewczęta, o majestatycznych kształtach, wysokie i wyciągnięte jak struny, prowadziły resztę z nas; przedszkolaczki podskakujące niczym koniki polne szły na końcu procesji. Byłam wtedy w czwartej klasie.

Józef siedział na schodkach apteki. Ponad jego głową znajdował się zawieszony na drzwiach kalendarz, na zdjęciu widniało Najświętsze Serce Pana Jezusa, nabrzmiałe, silne serce z koroną wspaniałych płomieni, serce, które pragnie dusz, a jednocześnie otoczone cierniami mówiącymi nam, że On nadal doświadcza naszych niedoskonałości. I tak właśnie jest, siostry, tak właśnie jest.

Józef nie był jednak zbytnio religijny. Właściwie ani trochę. Takie obrazki mogłyby Józefa tylko wystraszyć, jak to się dzieje w przypadku wielu innych ludzi, którzy nie znają stojącej za nimi historii. Ileż razy mówił mi, że uważał nas za bandę wierzących w zabobony, w przeróżne bzdury. On wierzył w przyjemność, prostą i łatwą, a Bóg, jak sądził, nie chciał, aby ludzie doświadczali czegokolwiek w tym rodzaju.

– Czy pomimo to wierzysz w Boga? – zapytałam go.

– Oczywiście. Mieszka się w domu otoczonym wodą, sztormy, ptactwo i w ogóle, wiadomo, że jest jakaś siła, której nikt nie da rady wytłumaczyć, nawet jakby się nie wiem jak starał. Myślę tylko, że Bogu ta siła podoba się trochę za bardzo.

Powiedział mi to, kiedy miałam piętnaście lat i nie wiedziałam, co mogłabym na to odpowiedzieć. W jaki sposób niewinna dziewczyna mogłaby powiedzieć doświadczonemu chłopakowi, że absolutnie kocha Chrystusa, Syna Boga, tak aby ten się nie zjeżył?

Nawet teraz brzmi to nieco dziwacznie, ale to prawda. Mam nadzieję, że te z was, które to teraz czytają, poświęciwszy całe swoje życie, aby Mu służyć, czują tak samo. Po pewnym czasie bywa to nieco łatwiejsze, chociaż wiele wyzwań staje na drodze.

I oczywiście, mając wówczas tyle lat, nie byłam w stanie opisać tego, jak Bóg używa swojej mocy na rzecz miłości i dobra oraz dla naszej korzyści, ponieważ, niestety, obrona moich przekonań nigdy nie przychodziła mi łatwo. Dziesięć minut po zakończeniu rozmowy, no cóż, tak jest, przychodzą mi do głowy wszystkie właściwie odpowiedzi. Jak sądzę, w ten sposób Bóg powstrzymuje mnie przed wyjściem na idiotkę.

Po tym, jak Józef powiedział, że jestem zabobonna, mówił dalej, przypominając mi o wyprawach krzyżowych, hiszpańskiej inkwizycji, Krwawej Mary, a ponieważ był bystrzejszy, niż to ujawniał, i przekradał się do biblioteki, kiedy nikt nie widział, opowiadał też o każdym papieżu, który folgował homoseksualnym skłonnościom, odbywał heteroseksualne stosunki, płodził dzieci lub był w jakikolwiek inny sposób draniem. Nie wspominając już o alkoholikach.

O tak. Jeżeli należy się do Kościoła, jest się wystawionym na najgorsze. Na szczęście jednak Bóg powołuje grzeszników, a nie prawych, i nasza historia pełna jest tych pierwszych, jak powie wam każdy proboszcz.

Józef ze schodka, na którym siedział, podpierając kolanem szczupłe, acz umięśnione ramię, zagwizdał na nas – w soczysty, pożądliwy sposób, który uniósł nasze sukienki niczym niechciany wiatr znad zatoki, zmuszając do spojrzenia w jego stronę. Zobaczyłby pewnie standardową bieliznę, którą wszystkie nosiłyśmy zgodnie z zasadami ubioru – były one równie surowe jak nasze sukienki. Nawet jako czwartoklasistka odczułam ukłucie winy, a jednocześnie i nieco podniecenia.

Tego samego wieczoru zapytałam siostrę Tadeę, podając jej kubki, które ustawiała w rzędzie na półce:

– Czy naprawdę o to w tym chodzi?

Gwizd ów odnosił się po części, jak sądzę, także do siostry Tadei.

– Tak. O to. Dla tych z nas, śmiertelnych, którzy odczuwają tego rodzaju rzeczy. – Odgarnęła z czoła brązowy lok. Starała się nie podkreślać swojej atrakcyjności. Bóg jedyny wie, że próbowała, ale nawet habit nie był w stanie ukryć jej piękna i apetycznych zaokrągleń. Wszystkie jej współczułyśmy.

– Dlaczego to tak wygląda?

– Większość z nas stworzona została do posiadania dzieci. Chłopcy tacy jak Józef uświadamiają to sobie nieco wcześniej, niż trzeba. – Zeszła ze stołka, podtrzymując swój jasnoszary habit i odsłaniając, jak można się było spodziewać, ładnie zarysowaną kostkę, której piękna nie zdołał zakryć nawet toporny półbut. – W jego przypadku to nie żadne zaskoczenie – odezwała się pod nosem. Siostra Tadea zawsze wypowiadała swoje opinie niewyraźnie, pozostawiając słuchaczowi decyzję, czy potrzebuje dalszych wyjaśnień. Ja zawsze potrzebowałam.

– Co masz na myśli?

Podała mi miotłę, jej długi kij wpasował się łagodnie w moją dłoń. Bardzo lubiłam zamiatać nią podłogę jadalni, zgarniając długimi frędzelkami okruchy i kłaki. Strząsanie ich na trawę było nawet jeszcze milsze, chyba że wiatr zwiewał je wprost na mnie.

– Gdyby został w latarni morskiej ze swoim ojcem, jego życie byłoby inne. Ale zamieszkał z matką i tym poławiaczem ostryg – zamachała ręką.

Jakby to wszystko wyjaśniało. Jednak co by to miało wyjaśniać, nie miałam pojęcia. Dziewięcioletnie dziecko, jeśli nie było Józefem Kellerem, nie wiedziało nic o takich sprawach, inaczej niż dzisiejsze dzieci. Uświadamiałam sobie jednak, że miało to coś wspólnego z kobietami i czymś miłym oraz tym, że oba te słowa nigdy nie występowały razem w domu poławiacza ostryg, małym bungalowie z żółtej cegły znajdującym się na obrzeżach miasteczka w pobliżu zakładu przetwórczego. Uznałam, że kiedyś poznam więcej szczegółów na ten temat. Nie żebym nie miała jeszcze wówczas jakiegokolwiek udziału w dojrzewaniu. Tyle tylko że w innych obszarach. Wiedziałam już coś na temat gwałtu, bycia nieślubnym dzieckiem, dotknęła mnie utrata matki oraz wszystkich bliskich, których znałam i kochałam. A do tego, siostry, rozmawiałam już także twarzą w twarz z Chrystusem. O czym nikt nie wiedział. Właściwie to piszę o tym po raz pierwszy, wcześniej nie wspomniałam nikomu ani słowem. Nawet mojej drogiej przyjaciółce Anieli. Wybacz mi, moja kochana, jeżeli to czytasz. O niektórych sprawach postanawia się nie mówić nawet najbliższemu przyjacielowi.

Od tego momentu będziecie musiały powstrzymać się od niedowierzania lub pogłębić swoją wiedzę na temat chrześcijańskich mistyków, cieszących się niezwykłymi kontaktami z Chrystusem, chociaż opisy tych, o których czytałam, nie przypominają moich własnych przeżyć. Mistykom nieźle się dostało od moich protestanckich braci i sióstr, którzy uważają, iż to demony odpowiedzialne są za ich, mistyków, wgląd w niebiańską rzeczywistość, jakby niebo musiało pozostawać poza zasięgiem naszego wszechświata i obie te istności nigdy nie mogły zachodzić jedna na drugą. Powiedzmy tylko, że nie zgadzam się z takim poglądem, i na tym sprawę tę zakończmy. Chociaż indywidualne historie życia mistyków różnią się od siebie, o wszystkich można powiedzieć jedno: wszystko poświęcili Panu.

Większość uczyniła to z wyboru i dlatego zostali świętymi. Niektórzy, cóż, czy wolno mi tak powiedzieć? A co tam, powiem, najprawdopodobniej i tak już nie żyję. Niektórzy sprawiali wrażenie nieco zaburzonych psychicznie. Bóg jednak odnajduje swoje dzieci nawet w takim stanie, nieprawdaż? Jak mógłby się temu oprzeć? Czyż miłość nie przemierza wszechświata od jednego krańca do drugiego?

Ja w żadnym wypadku świętą nie jestem. Nie natraficie już na historie opisujące świętą anoreksję albo niewidzialne obrączki lub stygmaty. Żadnych samookaleczeń w akcie pokuty, na szczęście całe to cięcie się i przypalanie wyszło z mody wiele, wiele lat temu. Na szczęście także nie musimy rozumieć świętych, aby odczuwać wobec nich życzliwość i wdzięczność. Zachowali wiarę, którą obecnie znamy. Wzięli, by tak rzec, sprawy w swoje ręce. Mam tylko nadzieję, że pokolenia, które po nas przyjdą, zachowają o nas pamięć jako o kontynuatorach, jakkolwiek mogą nie zgadzać się z naszym podejściem do różnych spraw. Chociaż może tak nie będzie. Kto to może wiedzieć?

Zostałam zaproszona do tego królestwa ukrytej świętości i kiedy ją ujrzałam, w wieku lat siedmiu, mogłam albo czule ją przygarnąć, albo odgonić kopniakiem, jak ojczym Józefa kopał ich psa. Chciałabym, aby to był żart lub przynajmniej oklepana figura retoryczna. On jednak naprawdę i często kopał Sparka, mieszańca spaniela i golden retrievera, który wyruszał z Józefem na przejażdżki łódką. Wspomnienie odgłosu jego fałd na pysku, które furkotały niczym ptasie skrzydła, jeszcze teraz mnie rozśmiesza.

Zdecydowałam się zagłębić w duchowość, ponieważ już w tym wieku wiedziałam, że potrzebuję czegoś więcej. Więcej niż powrotów po szkole do pustego mieszkania. Więcej niż mojej zmęczonej babki i zmęczonej ciotki, które wracały do domu po całodziennej harówce w fabryce przetwórstwa ostryg i krabów. Więcej niż butów, które uwierały mnie w stopy. Łatwiejsze wydawało mi się wprowadzenie Boga do tych żałosnych okoliczności mojego życia niż żądanie miłej, całościowej odmiany. Może i przychodziła mi do głowy myśl, że będzie to zbyt trudne dla Boga. Wyznaję, że czasami nadal wydaje mi się, iż niektóre sprawy są dla Boga nazbyt trudne. Naprawdę, w głębi duszy tak myślę. Na szczęście jednak dusza moja jest jeszcze głębsza. Niestety, schodzenie tak głęboko do tej studni boli jak diabli, ponieważ wiemy, że Bóg może coś zrobić, ale nie robi, a po uświadomieniu sobie tego faktu nie mamy już zbyt wielu opcji wyboru, choć żadna z nich nie staje się przez to łatwiejsza.

A zatem. Rozmowa z Bogiem twarzą w twarz.

W Środę Popielcową roku 1937 poszłam do kościoła pod wezwaniem Świętego Franciszka na mszę o siedemnastej. Nie musiałam – tamtego dnia uczestniczyłyśmy już we mszy w szkole, i nie było takiego obowiązku. Już jednak w tym wieku uznałam, że Wielki Post to coś dla mnie. Od momentu poczęcia moje życie przybrało ciemne barwy, czemu by nie poświęcić czterdziestu dni na uczczenie tej okoliczności? Nawet jeżeli w takim wieku nie potrzebowałam tak naprawdę odbywać pokuty, to może jednak mogłabym to zrobić za mojego ojca, kleryka gwałciciela, który zapewne zrujnował także swoje życie tamtego wieczoru nieopodal Fortu McHenry.

Wówczas jeszcze nie wypowiedziałam głośno tych myśli, poskładałam je jedynie w całość, z czasem próbując odpowiedzieć sobie na pytanie, dlaczego Jezus przychodzi owej nocy pośród popiołu. Nie czułam szczególnego smutku albo samotności, siedząc w świątyni i słysząc, że z popiołu powstałam i do niego powrócę. Wyobraziłam sobie czerwoną krew zamieniającą się w piasek i zamierającą w moich żyłach.

Wszyscy po raz pierwszy stajemy w obliczu swojej moralności, a mój termin wyznaczony został na Środę Popielcową. Owszem, miałam niewiele lat, ale przesiąknięta byłam śmiercią, zostałam ukształtowana w łonie martwej kobiety.

Chciałam zrezygnować z czegoś na czas Postu, ale nie mogłam wymyślić nic konkretnego. Siedząc na drewnianej ławce, ze spuszczonymi nogami, myślałam sobie o swoich ulubionych rzeczach. Cukierki, lody, zabawki, to co większość siedmioletnich dzieci lubi najbardziej, i tak nie stanowiły integralnej części mojego życia, jako że babka nie miała pieniędzy na rzeczy, z których dziecko mogłoby zrezygnować. A zatem rezygnacja z nich byłaby czymś głupim, tak jak z naszyjników z korali lub wypraw na łódkach. Z zabawy na boisku lub biegania z innymi dzieciakami podobnie. Miałam w szkole problemy, zwłaszcza z matematyką. Każdego wieczoru siadywałam przy kuchennym stole, próbując uporać się z jakimś problemem, pełna wdzięczności dla szalonej ciotki Elfi, która nie miała nic przeciwko temu, aby przerabiać ze mną raz po raz to samo zadanie. Nie miałam zbyt dużo czasu na zabawę, ale ciotka Elfi stanowiła źródło uciechy, dzięki sposobowi, w jaki robiła budyń o ósmej wieczorem, pozwalając mi się opychać, albo jak z kartki papieru potrafiła wyczarować najzabawniejsze zwierzaki, kwiaty i drzewa. Nikt wówczas nie miał telewizora i nikt nie spędzał wolnego czasu w restauracjach. Nie pijałam kawy lub piwa ani nie paliłam papierosów.

Kochałam Jezusa.

Gdybyście miały, siostry, zrozumieć mnie tylko pod jednym względem, wybrałabym to: kochałam Jezusa. Nie wstydziłam się do tego przyznać. Jeżeli wypadam przy tym ckliwie lub banalnie, to trudno. On jeden, z wszystkich, którzy stąpali po ziemi, był moją matką, moim ojcem, moim mężem, moim pocieszycielem, moim najlepszym i szczerym przyjacielem.

– Ale jak miałabym z Ciebie zrezygnować? – wyszeptałam w swoim sercu, odczuwając smutek dziecka, które miało otrzymać rower, a dostało pudełko kredek.

Ojciec Tomasz, młody mężczyzna o twarzy anioła, z czupryną przedwcześnie posiwiałych włosów, uczynił popiołem czarny znak krzyża na moim czole i powiedział:

– Z prochu powstałaś i w proch się obrócisz! – Następnie położył swoją szlachetną, białą dłoń na mojej głowie, pochylił się i wyszeptał mi do ucha: – Niech Wszechmogący Bóg udziela ci wszelkich łask Ducha Świętego, Mario Małgorzato.

Spojrzałam w jego oczy i ujrzałam miłość. Nie tylko miłość ojca Tomasza, ale miłość Pana Jezusa. Ojciec Tomasz rozpłynął się, rozpłynęli się pozostali ludzie, drewniane ławki, kamienne mury i kościelne nawy, płomienie świec i rozpłynął się nawet rzeźbiony ołtarz, a ja ciągle widziałam tylko te oczy, kiedyś błękitne, teraz wypłowiałe niczym Jerozolima, i usłyszałam głos:

– Nie rezygnuj ze mnie, Mario Małgorzato. Ty jesteś moją córką i zawsze będę się tobą opiekował. Jesteś moją oblubienicą i zawsze będę cię kochał, i trzymał w pobliżu serca. Jesteś moim przyjacielem i zawsze będę kroczył u twojego boku. Jestem twój.

Zamrugałam, a ojciec Tomasz uśmiechnął się, cofnął rękę i zwrócił się do kolejnej osoby. Chwila ta zajaśniała niczym Gwiazda Polarna. Moja matka nie dopełniła swojego powołania, a Jezus uczynił mnie swoją oblubienicą. Mogło być tylko jedno powołanie. Kiedy siostra zakonna dopełnia ślubów wieczystych, nakłada obrączkę, co oznacza, że zostaje teraz poślubiona Jezusowi. Tego momentu, kiedy chłodne złoto wsunie się na mój palec, wyczekiwałam każdego dnia. Tak jak wiele dziewczynek wyczekuje, aby pewnego dnia zostać żonami i mamami, ja marzyłam, aby zostać siostrą zakonną. Tamtej Środy Popielcowej postanowiłam, leżąc samotnie w swoim łóżku, że tylko tak może wyglądać moje życie.

Gdybym wam powiedziała, że doświadczałam ciemnych nocy duszy, skłamałabym. Przed większością ludzi Jezus skrywa się od czasu do czasu. Ale mnie nigdy nic takiego się nie przydarzyło. Był wierny danemu słowu, zawsze opiekując się tą patykowatą, rudą sierotą, zawsze trzymając mnie przy swoim sercu. Czułam jego bicie w każdym momencie świadomości.

Nie żeby nigdy niczego ode mnie nie chciał. Co to, to nie. W ten sposób moja droga z Jezusem u boku stała się wspinaczką pod górę.

WCZORAJ PO KOLACJI siostra Aniela i ja usiadłyśmy przy łóżkach Hattie i Geralda. St. Mary Village zajmuje się świadczeniem różnych form pomocy, od prowadzenia mieszkań dla osób samodzielnych po hospicjum. Słyszałam, że to teraz niezły biznes, kiedy owoce wyżu demograficznego zbliżają się do wieku emerytalnego. Jak już mówiłam, kiedyś była tu szkoła przyzakonna, ale liczba uczniów spadła, więc zakon wynajmuje część bazy lokalowej firmie, która zajmuje się podobnymi przedsięwzięciami. Jesteśmy tutaj, aby służyć im poradą duchową, jako opiekunki społeczne oraz te, które „wskazują kierunek”. Ja prowadzę lekcje plastyki i rękodzielnictwa. Aniela zajmuje się opieką medyczną nad pacjentami wraz z siostrą Marią Franciszką, która jest prawdziwą licencjonowaną opiekunką społeczną, oraz siostrą Blanką, pełniącą rolę kapelana, kierownika duchowego i ogólnie osoby odpowiedzialnej za modlitwy oraz intencje. W miarę możliwości, ma się rozumieć. Wszystkie robimy, co możemy, na tych frontach. Czasami nasze obowiązki mieszają się i łączą.

Pokój Hattie i Geralda stanowił kiedyś północną część pracowni przyrodniczej, co wyjaśnia, dlaczego Aniela tak często tam przebywa. To była kiedyś jej klasa.

Ja trzymałam dłoń Geralda, ona dłoń Hattie. Prowadząca szkołę matka przełożona mówiła nam kiedyś, że wybór życia zakonnego zapobiega procesom starzenia się, jeśli chodzi o tak zwane sprawy kobiece. I spojrzała wtedy na nas znacząco spod swej cienkiej, wywiniętej brwi.

Wtedy się z tego śmiałyśmy, teraz popatrzyłam jednak na dłoń Hattie wtuloną w dłoń Anieli i zamiast pięciu lat różnicy według kalendarza na oko widać było, że jest przynajmniej piętnaście lat starsza.

Podobnie jak w przypadku Geralda i mnie samej. Gerald, jak już wspomniałam, był ostatnim z latarników i najstarszym z braci Józefa – starszym od niego o dwanaście lat. Ścisnęłam jego dłoń, układając kilka brązowych plamek stanowiących oznakę starzenia się w wijącą się linię, która biegła wzdłuż ścięgien na grzbiecie jego smukłej, pokrytej pożółkłą skórą dłoni. Gerald był ulubieńcem pań, tak jak jego brat. Wystarczyło jednak, aby raz spojrzał na Hattie w dniu swojego powrotu na wyspę z Japonii i każda inna kobieta na ziemi mogła już równie dobrze wychodzić sobie za mąż albo umierać.

– Geraldzie – szepnęłam. – Geraldzie?

Otworzył oczy zaszłe mgłą choroby. Widziałam takie oczy, właśnie takie, wiele lat wcześniej, u mojej prababki.

– Maria Małgorzata.

– Jak się czujesz?

Jego uśmiech odsłonił sztuczną szczękę osadzoną nieco zbyt nisko. Wypowiadane przez niego słowa brzmiały trochę jak klikanie.

– Do kitu.

– Nie musisz teraz nosić tej szczęki.

– Pewnie że nie.

Cóż, być może zachowało się jeszcze w nim nieco z próżności rodziny Kellerów. Obaj ci chłopcy powinni się znaleźć na srebrnym ekranie, oceniając po wyglądzie.

Ten pomarszczony mężczyzna z przerzedzonymi włosami oplatającymi czaszkę niczym jedwabne nici chodził kiedyś z trzema dziewczynami naraz. Miss Piątkowej Nocy, Miss Sobotniej Nocy i Miss Niedzielnej Nocy. A teraz leżał na łóżku. Skurczony. Z szyją wykrzywioną jak u skrzypka.

– Tobie to dobrze.

– Moja Hattie śpi?

– Tak.

– Też powinnaś spróbować tych lekarstw.

Zaśmiałam się.

Na łóżku obok nas usiadł Jezus.

– Hattie będzie pierwsza – szepnął. – Tylko nie mów nikomu.

– Dobrze. A to ci niespodzianka.

– Co zatem zrobisz, kiedy dojdziesz do siebie, Geraldzie? Pojedziesz na safari? Odwiedzisz biegun północny?

– Co to, to nie! Żadnej dziczy ani zimna. Chciałbym jednak jeszcze raz powiosłować do latarni.

– Zabiorę cię.

– Pozwolisz mu raz jeszcze popłynąć do latarni? – zapytałam Jezusa. – Sama chciałabym tam kiedyś wrócić.

– Ach! – jęknęła Hattie poprzez wywołany lekami sen.

Spojrzałam w stronę Jezusa, kiedy się odezwał.

– Właściwie, Mario Małgorzato, ty także odejdziesz przed Geraldem.

– Czy stanie się to wkrótce?

– Powiedzmy, że w odpowiednim czasie. Zobaczysz, jak bardzo spodoba ci się miejsce, które przygotowałem.

– Nie mogę się już doczekać.

Moje serce pełne było miłości, a kiedy odpłynął, pozostała woń lilii.

Gerald zasnął, jego sztuczna szczęka ześlizgnęła się i oparła na dolnych zębach. Lekkie chrapanie poruszało jego wargami.

Klepnęłam Anielę w nogę.

– Za godzinę rozpoczynam lekcję garncarstwa.

– Idź, Mario Małgorzato. Posiedzę tutaj z nimi. Aha, dziś rano przyszedł do ciebie list od Jana.

Hattie, która była kiedyś, jak określiła to ciotka Elfi, „kobiecym herosem”, leżała na wznak na swoim łóżku, zapadając się w sobie coraz bardziej każdego dnia. Wyglądała, jakby miała się wkrótce zrównać z poziomem łóżka, poza drobną, błyszczącą, czerwoną twarzą nad kołdrą, ze skórą wygładzoną pod wpływem nadmiaru ciała obwisłego pod dolną szczęką. Jej włosy, nadal pokryte jaskraworudą farbą, którą zastosowała trzy dni wcześniej Aniela – śmiały się przy tym jak uczennice – rozsypały się teraz na poduszce i wyglądały jak plamy krwi. Pochyliłam się i pocałowałam ją w policzek pokryty dość odważną ilością różu. Och, Hattie. Trzymaj się.

Zaglądając do wielu pokoi w korytarzu i pozdrawiając ich mieszkańców albo słysząc ciche chrapanie, skierowałam się do naszego domku, po czym wspięłam po schodkach do swojego pokoju. I chociaż to prawda, że rozmawiam z Chrystusem wszędzie, że widzę Go w oczach każdego, kogo do mnie posyła, abym go uczyła i kochała, uwielbiam spotykać się z Nim i pozostałymi osobami Bożymi właśnie tutaj w moim pokoju. Zapaliłam świece, klęknęłam na klęczniku, który zrobiłam sobie z wyrzuconego przez morze drewna, uniosłam różaniec oraz wzrok w kierunku krucyfiksu i wyobraziłam sobie Hattie oraz Geralda i wszystkich tych, do których zajrzałam, a także dziewczyny w naszej szkole cierpiące niezauważalny dla innych ból i zaczęłam modlić się o Bożą łaskę.

Dla Jego bolesnej męki miej miłosierdzie dla nas i całego świata.

Jezus nigdy nie spotykał się ze mną w mojej prywatnej kaplicy, jak to robił gdzie indziej. Tak znajdowałam się na równi z resztą ludu Bożego. I chociaż z jakichś powodów postanowił towarzyszyć mi w domu opieki, w miejscach, gdzie przebywają chorzy – samotni, umierający – w mojej kaplicy wyglądało to inaczej. I właśnie tutaj umrę. Wiem o tym, ponieważ prosiłam Go, aby zabrał mnie dokładnie w tym miejscu. Powiedział, że nie ma nic przeciwko.

– Chcę klęczeć, kiedy umrę – poprosiłam później w półmroku pokoju Hattie i Geralda.

– Niech zatem tak się stanie.

– Panie, zmiłuj się.

– Chryste, zmiłuj się.

– Panie, zmiłuj się.

KIEDY NAPRAWDĘ spotkałam Józefa po raz pierwszy, miałam dziewięć lat; on miał jedenaście. Oczywiście widywałam go wcześniej, jak wiosłował w zatoce, lub wpatrywałam się w jego latawce, które puszczał z tarasu latarni morskiej. Potrafił wyprawiać z nimi niesamowite rzeczy – pętle, pikowania i korkociągi! Wtedy już na dobre opuścił latarnię, mieszkając wraz z matką Petrą oraz swoim ojczymem Bristerem Purnellem, niesławnym poławiaczem ostryg, którego siostra Tadea tak bardzo nie aprobowała.

Józef był najpiękniejszą ludzką istotą, jaką kiedykolwiek widziałam, poza siostrą Tadeą. Jako że rozpoczęłam swoje życie w brzydocie, piękno do mnie przemawia tak jak i Józef. Kiedy wystawał nieopodal dziedzińca naszej szkoły na rozstawionych nogach, ze skrzyżowanymi na piersiach rękami, przyciągał mnie do siebie. Jego skóra o odcieniu kości słoniowej opaliła się w słońcu tamtego lata, ostatniego lata, kiedy baraszkował na tarasie latarni morskiej, z oczami koloru czystej akwamaryny skierowanymi w stronę horyzontu. Słońce szczodrze głaskało jego jasnobrązowe loki. Jego mięśnie, rozwinięte już w postaci smukłych linii od całego tego wiosłowania i pływania, które uprawiał w zatoce, mieniły się wraz z oddechem, co jeszcze podkreślało jego sylwetkę niczym świetlista zbroja. Przyciągał mnie do siebie, nie tak jak przyciąga kochanek, lecz jak róża zaprasza malarza, aby podszedł bliżej. Należy jednak uważać na kolce. Bo w miarę jak Józef był coraz piękniejszy na zewnątrz, stając się mężczyzną, wewnątrz ciernie wnikały w niewidzialną materię jego duszy, strzępiąc ją, kalecząc i zmieniając. Szatan lubi takie działanie, pozostawiając jedynie tyle, aby mamić nas, że nic się nie zmieniło, podczas gdy tak naprawdę nic nie jest takie jak wcześniej. Cóż, prawie nic. Nie jest w stanie zetrzeć odcisku Bożego wizerunku. Nie wiem, czy nawet sam Bóg potrafi to zrobić lub dlaczego miałby chcieć, gdyby potrafił.

Tamtego ranka sylwetka Józefa promieniowała wyzywająco, kiedy po zakończeniu obowiązków w kuchni pośpieszyłam do pokoju, aby zabrać swoje podręczniki.

Podeszłam do niego, odrzucając do tyłu swój rudy warkocz, z sercem dudniącym mi w piersi, jakby chciało z niej wyskoczyć.

– Z bliska wyglądają równie ładnie – powiedział.

– Co? – Nie żebym nie podejrzewała, o co chodzi.

– Twoje włosy. Widziałem je z tarasu latarni. To ty jesteś tą dziewczyną, która czasami chodzi na spacery, zgadza się?

Skinęłam głową.

– No więc, ładne są. Jak byście nie musiały chodzić do kościoła w tych głupich kapeluszach, to mógłbym się im lepiej przyjrzeć.

– Dzięki. Podobają mi się te latawce, które puszczasz.

– Sam je robię.

– Nigdy jeszcze nie puszczałam latawca.

– To łatwe. Jak masz na imię?

– Maria Małgorzata.

– Dwa imiona naraz.

– Uhm.

– Ja mam na imię Józef.

– Wiem.

– A skąd to wiesz? – Zmrużył oczy.

– Od siostry Tadei. Mówi, że nie mieszkasz już w latarni morskiej i że masz starszego brata, który wyruszył walczyć na wojnie.

– Ja jestem najmłodszy. – Oparł dłonie na ogrodzeniu.

– A ja jestem jedynaczką.

– To... też jesteś najmłodsza.

Pokiwałam głową.

– Byłeś wczoraj na paradzie z okazji Dnia Pracy?

– Nie. Brister mówi, że niby po co. Siedzieliśmy nad wodą i piliśmy piwo.

Och. W jego wieku?

– Dużo wiosłujesz. Co?

Wzruszył ramionami.

– Mogę wejść na dziedziniec?

– Nie. Chłopcom nie wolno. Przynajmniej tak mi się wydaje.

– I tak już muszę iść do szkoły. Cześć. – Odepchnął się od płotu i podniósł książki spięte razem gumką.

Patrzyłam za nim w kierunku apteki, zastanawiając się, jak by to było usiąść i napić się oranżady z tak piękną różą.

– Chcesz się spotkać po szkole? – Podrapał się w bok, a krata jego koszuli otarła się o jego miękką skórę, odsłaniając opalony fragment nad biodrem.

– Po szkole mam inne obowiązki.

– A potem?

Nie mogłam zrozumieć, dlaczego ktoś tak piękny chciał przebywać ze mną. On był jednym z Kellerów, a ja mieszkałam w szkole przyzakonnej prowadzonej dobroczynnie. Ja emanowałam niewinnością i zależnością; on emanował zmysłowością i wolnością. Nawet w jego wieku. Siostra Tadea mówiła, że niektórzy chłopcy po prostu tak mają.

– Tylko na trochę.

– Dobra.

Poszedł w stronę Szkoły Podstawowej na Wyspie Szarańczy. Rozległ się dzwonek i pobiegłam do klasy. Siostra Tadea dotknęła mojego ramienia, zanim usiadłam w ławce.

– Możesz wyjść ze mną na korytarz?

Podążyłam za nią. Pochyliła się za drzwiami.

– Czy ten, z którym rozmawiałaś, to był chłopak od Kellerów?

Pokiwałam głową.

– Czego chciał?

– Chce się ze mną spotkać pod apteką po szkole.

– A ty chcesz?

– Tak, proszę siostry. – Nigdy nie potrafiłam kłamać przed siostrą Tadeą, była taka miła.

– Cóż, potrzebuję nowej szczoteczki do zębów, gdybyś chciała tam ze mną pójść.

– Tak, proszę siostry. Dziękuję.

Józef już czekał, wyciągnięty na schodach, opierając się na łokciach, w blasku słońca niczym w świetle scenicznego reflektora i nasiąkał nim poprzez membrany komórek swego ciała. Skrzywił się na siostrę Tadeę, która musnęła jego jasnobrązowe loki i kołysząc się, weszła do sklepu.

– Ch...... zakonnice – powiedział.

– Ona nie jest zakonnicą, jest siostrą zakonną. Zakonnice przebywają w klasztorach.

– To szkoła zakonna, nie?

– No, tak. Niektóre z nich mieszkają w klasztorze, ale siostra Tadea nie.

– Niezła laska. Nawet w tym habicie.

Wywróciłam oczami. A on zaśmiał się, ukazując idealne białe zęby.

Ja także się zaśmiałam.

– Poszła kupić sobie szczoteczkę do zębów – szepnęłam.

Zareagował szeptem.

– Czy to... jakaś tajemnica? Że zakonnice myją zęby?

– Nie. Ja... nie wiem, dlaczego szepnęłam.

– Nie szeptaj w moim towarzystwie, Mario Małgorzato. Niełatwo mnie zaszokować.

– Ile masz lat?

– Jedenaście.

– Ja dziewięć.

– Wiem. Ale w środku jesteś starsza. Tak jak ja.

– Skąd wiesz?

– Bo ja wiem. Po prostu wiem. – Wzruszył ramionami.

– Masz. Właśnie kupiłem. Coś mi się wydaje, że wrona zaraz wyjdzie. – Sięgnął do kieszeni i wyjął miętówkę.

– Dzięki.

– Muszę spadać. Brister chce, żebym z nim dzisiaj wypłynął, a jak się spóźnię, to mi da nieźle popalić.

– Bije cię? – Pamiętam falę wzburzenia, która przetoczyła się z mojej głowy do serca.

– Taa, ale to laluś. Nic mi nie będzie. – Przekrzywił głowę na bok. – Mogę zdzierżyć wszystko, na co go stać.

Obok mnie usiadł Jezus.

– Nie daj się zwieść jego słowom, moja droga. Brister rani jego serce równie mocno co plecy. Dzieje się tam znacznie więcej, niż jesteś sobie teraz w stanie wyobrazić.

– Czy kochasz również Józefa?

– O, tak.

– Cóż, miło było. – Józef zeskoczył ze schodka i pobiegł ulicą krokiem pełnym gracji i wigoru. Nie widziałam go aż do świąt Bożego Narodzenia. Jezus towarzyszył mnie i siostrze Tadei do jadalni. Pamiętam, że tamtego dnia miałyśmy na kolację smażone ostrygi.

Może i nie były z łodzi Bristera Purnella, ale udawałam, że są.

ANIELA, BLANKA, MARIA FRANCISZKA i ja zasiadłyśmy wczoraj wieczorem do kolacji. Nie mieszkamy już w szkole, odkąd powstał ośrodek opieki. Mieszkamy obok. W domu tym od lat mieszkał pan Johnson Bray wraz ze swoją żoną Reginą oraz ich ośmiorgiem dzieci, które dorosły i wyjechały, zanim ukończyłam szkołę. Pan Bray był pierwszą osobą, która pokazała mi właściwe proporcje w rysunku sylwetki ludzkiej i wytłumaczyła teorie kolorów, posiłkując się otaczającą naturą. Byłam jedyną dziewczyną, która mieszkała w szkole przez cały rok. Tęsknię za nim bardziej, niż jestem to w stanie wyrazić. Z zawodu był krawcem, który co niedziela gotował wyśmienite obiady. Siostry pozwalały mi stołować się u nich przez całe lato.

Domek Brayów jest obecnie świadkiem prostych posiłków: przez większość czasu fasola i ryż. Maria Franciszka gotuje w poniedziałki wielki gar i jemy to przez cały tydzień. Pracowała na misji w Meksyku i lubi wspominać ludzi, których tam spotkała, jemy zatem takie same potrawy jak oni. W niedzielę Blanka przygotowuje pieczyste, a w sobotę ja piekę chleb, pięć bochenków dla nas, pięć na wydanie. Aniela chodzi na zakupy. Zabroniliśmy jej gotować, kiedy wprowadziła się do naszego domu po powrocie na Wyspę Szarańczy, kończąc ze swoim życiem nomadki, starzejąc się, ale nadal dobrze się trzymając. Nie jest tu łatwo komuś, kogo kości stają się kruche, ale duch pozostaje żwawy. Wszystkie mieszkamy jednak tutaj razem i zawsze tak będzie, aż do czasu, kiedy Aniela, która według każdej z nas opuści to miejsce jako ostatnia, nie wyjedzie do naszego domu zakonnego w Baltimore. Mamy miłe miejsce opieki dla wszystkich sióstr na emeryturze. To dobry zakon.

Po życiu pełnym wrażeń dom zakonny nie będzie złym miejscem. Każdy, kto sądzi, że bycie siostrą zakonną to nudna robota, pewnie nie poznał żadnej z nas. W sumie odwiedziłyśmy wszystkie kontynenty, nawet Antarktydę. Blanka odwiedziła swojego brata, który pełnił tam służbę. Spędziła spory kawał życia na Ukrainie, w Chinach i na Węgrzech. Ja głównie byłam tutaj, chociaż pojechałam do Afryki kilka lat temu, aby odwiedzić mojego syna Jana i służyć razem z nim. Maria Franciszka pełniła posługę w Ameryce Środkowej, Meksyku, Południowej Afryce.

Jeżeli Jezus przychodzi do nich tak, jak przychodzi do mnie, nie mówią o tym więcej niż ja. Wiem bowiem, że dzień, w którym bym o tym powiedziała, byłby ostatnim dniem jego pojawiania się. Nie musi mi o tym mówić, po prostu to wiem.

Aniela okrasiła mój ryż czubatą łyżką czarnej fasoli. Sięgnęłyśmy po serwetki i ułożyłyśmy je sobie na kolanach niczym damy, którymi uczono nas być przez wszystkie tamte lata, kiedy Święta Maryja spełniała także w pewnej mierze rolę szkoły przygotowującej do życia w wielkim świecie. Proste obrączki na palcach lewej dłoni mieniły się złotem w elektrycznym świetle. Blanka, która mierzy około półtora metra i której zawsze jakoś udawało się wyglądać na piętnastolatkę, chociaż jej włosy są siwe, a skóra pomarszczona od uczenia w słońcu, nazywa nas Bożym Haremem. I przewraca oczami, jak to powie. Za każdym razem.

Przeżegnałyśmy się i odmówiłyśmy modlitwę. A moje serce pełne było miłości dla moich sióstr. Nastraszyłam wszystkie w tamtym 1958 roku, kiedy znowu pojawił się Józef. Aniela sądziła, że już nigdy nie sprowadzi mnie z powrotem. I były takie chwile, kiedy myślałam, że ma rację. W niektóre dni wydawało się po prostu, że to nie ma znaczenia. W inne odczuwałam taką tęsknotę za życiem u Świętej Maryi, że zaczynałam się zastanawiać, czy moje serce nie jest tylko bezładną kupą mięsa. Przepraszam cię, Anielu, wiem, że wzdrygasz się na taki język. Ale najlepiej tu pasuje.

– Amen.

Jezus nie musiał się wówczas ukazywać, ponieważ uśmiechał się do mnie oczami kobiet wokoło. Moich przyjaciółek. Moich koleżanek. Prawdziwie moich sióstr.

Pociągnęłam za wyłącznik lampy nocnej przy moim łóżku w pokoju, który dzieliłam z Anielą. Spała już, ale nie przeszkadza jej światło ani skrobanie mojego pióra, kiedy piszę w tym notatniku. Mój Boże, ale się dzisiaj rozpisałam. Nadszedł czas, kiedy Aniela zasypia już po teleturnieju! O innych programach nie ma mowy. Jutro sobota i musimy doprowadzić miejsce do porządku po pełnym zajęć tygodniu. Blanka i Maria Franciszka porządnie wypucują dom. Aniela zrobi zakupy i pozałatwia wszystko, co się da. Ja upiekę chleb, skoszę trawę ostatni raz o tej porze roku i zadbam o kwietniki przed zimą. I wezmę się w końcu za te cebulki, które od tylu lat wegetują w szopie.

Józef kupił je dla mnie w 1964 roku.

Ciekawa jestem, czy zakwitną. Wątpię, ale ostatnio dużo o nim myślałam. Niektórzy mówią, że zostajemy oczyszczeni z naszych grzechów tutaj na ziemi; inni twierdzą, że istnieje inna rzeczywistość. Jeśli chodzi o Józefa, to mam nadzieję i modlę się, aby prawdą okazało się to drugie. Zasługuje na to, zważywszy, jak umarł.

Aniela wspomniała o liście od Jana. Oto on:

Droga Siostro Mamo!

Każdego dnia myślę, jak tam sobie radzicie, ty i reszta, na tej wyspie. Czy siostrze Blance przeszło już zapalenie oskrzeli? Jak się miewa ojciec Marii Franciszki? Co u wujka Geralda i cioci Hattie? Twój list szedł do mnie dość długo, niestety, co wyjaśnia moją opóźnioną odpowiedź. Mam nadzieję, że się nie martwiłaś.

W Big Bend wszystko idzie dobrze. Centrala Kościoła w Stanach stworzyła ostatnio ośrodek, w którym sieroty mogą codziennie jeść posiłki. Zaoferowaliśmy, że poprowadzimy lekcje dwa razy w tygodniu dla tych dzieci, których nie stać na czesne, a one się zgodziły. Nadal będę prowadził przychodnię, podczas gdy bracia Łukasz i Amos będą uczyć w szkole podstawowych przedmiotów: matematyki, przyrody, angielskiego, czytania zarówno w języku suazi, jak i po angielsku. Religii oczywiście.

Potrzeby medyczne są w Suazi coraz większe, jak możesz sobie wyobrazić. Wpadłem wczoraj na misjonarza od zielonoświątkowców, który mówi, że kiedy tutaj przybył piętnaście lat temu, odprowadzał jeden pogrzeb na tydzień. Teraz prowadzi wiele w ciągu jednego dnia z powodu HIV/AIDS. Chociaż według bliskich nikt na AIDS nie umiera.

Potrzebujemy więcej leków antyretrowirusowych, ale nie starcza pieniędzy. Robimy, co się da, przy środkach, które otrzymujemy. Nawet za tak niewiele, ile jesteśmy w stanie zrobić, mieszkańcy Suazi są nam bardzo wdzięczni. Ale ciebie pewnie to nie dziwi.

Będę musiał wrócić na jakiś czas do praktyki w Stanach, aby nie stracić licencji. Będę pracował na Hopkins, mam więc nadzieję, że będę mógł pobyć trochę z tobą. Po tak długim czasie na tej spalonej równinie potrzebuję waszych kojących deszczy.

Kochający

Ojciec Syn

Niedawno wzięłam do ręki książkę Poznanie świętego protestanckiego pastora Aidena Wilsona Tozera. Wybrał prosty ubiór zamiast krawata i garnituru i padł przed Panem na twarz. Rozdał większość swoich ziemskich dóbr, aby nakarmić biednych i pomóc innym. Gdybym to ja decydowała, kogo wynieść na ołtarze, byłby to on. Poznałam Tozera przez wspomnianego już wcześniej Johnsona Braya, osobę, za którą będę dojmująco tęskniła aż do momentu śmierci.

Pan Bray szył gotowe garnitury, zanim jeszcze takie garnitury weszły do powszechnego użytku. Był człowiekiem, który wyprzedzał swoje czasy. Odwiedzałam go w jego warsztacie krawieckim, pochylonego nad maszyną do szycia, tego olbrzymiego, majestatycznego Murzyna z dłońmi tak wielkimi, że zawsze zadziwiało mnie, jak mógł wykonywać tego rodzaju pracę. Jego warsztat wyglądał tak, jakby ktoś wysadził w powietrze pasmanterię: guziki, nożyce, materiały, szpulki nici w takim nieładzie walały się na każdym wolnym kawałku przestrzeni. Nie pozwalał swojej żonie, która pod tym względem stanowiła jego przeciwieństwo, nawet na krok wstępować za próg. Była mu za to wdzięczna.

Czasami, kiedy zabierał się za ręczną część robót, obszywając i fastrygując, zazwyczaj późnymi wieczorami, siadywałam wraz z nim.

– Wchodź, MM!

I znajdowałam go, jak siedział na starym krześle z tkanym oparciem, a jego obrzmiałe stopy rozpychały brzegi kapci spoczywających na otomanie. Trzymając w swoich wielkich palcach malutką igłę, pocił się zazwyczaj w świetle lampy, ponieważ kiedy rozmawiałam z panem Brayem, miałam właśnie letnie wakacje i siostry nie zawsze wiedziały, co ze mną zrobić.

Pociliśmy się więc razem, on bardziej ode mnie, a kiedy on szył, ja szkicowałam. Zazwyczaj jego lub Józefa. Albo Jezusa. Ale nikomu nigdy ich nie pokazywałam. Trzymałam rysunki w osobnej teczce.

– Jak się dzisiaj miewasz, siostro Mario Małgorzato? – pytał zawsze. Był pierwszą osobą, która mnie tak nazywała.

– Dobrze, panie Bray. Gorąco.

– Wiem coś o tym.

– Dla kogo ten garnitur?

Był rok 1942, a ja miałam dziesięć lat.

– Dla pana Clarka Gable’a.

– Nie!

– O, tak. Tak, tak.

– Jak go pan poznał?

– Cóż, to bardzo interesująca historia.

Pan Bray wymawiał to słowo z akcentem na ostatnią sylabę.

Pani Bray, piękna kobieta o uroku gołąbka, zawsze częstowała mnie lemoniadą, a ja zawsze korzystałam z okazji, ponieważ nie żałowała cukru. Była równie smukła i giętka co jej mąż masywny i ciężki. Nosiła się na żółto przez co najmniej siedemdziesiąt pięć procent czasu, a jej głos zawsze brzmiał tak, jakby znajdowała się w kościele.

– Ach, ten Johnson i jego historie – zachichotała.

Skinął głową.

– Ale zrobiło się późno i powinnaś być już w łóżku, nieprawdaż?

– Nie. Wszyscy już poszli spać. Mam wolne przynajmniej do komplety.

Śmiał się i śmiał. A potem zaprowadził mnie do swojego warsztatu. Tamtej nocy opowiedział mi historię o tym, jak sam pan Clark Gable odwiedził pana Braya właśnie w Abbeyville! Jejku, ten człowiek to umiał snuć opowieści. Syreny i cuda, i po prostu czysta przyjemność. Był jednym z tych ludzi, których się podejrzewa, że są aniołami. Pani Bray także.

– Opowiada pan lepiej niż ciocia Elfi – powiedziałam. – O ile ciocia wszystkiego nie zmyślała.

– Na pewno była mistyczką. – Dotknął palcem swojego nosa.

– Tak mi mówiła.

– Nie, nie. Myślę, że naprawdę nią była. Co innego z jej twierdzeniem, że jest inkarnacją Katarzyny z Sieny, cóż, to rzeczywiście wydaje się trochę naciągane, zważywszy na fakt, że Katarzyna jest świętą. Co powiedziałaby na to teologia, MM?

– Święci to ludzie, którzy według Kościoła doświadczają wglądu w wieczne szczęście.

– Niebo?

– Tak, proszę pana. Dlatego wydaje się to zupełną głupotą, żeby święty ulegał reinkarnacji.

– Nadal wydaje mi się, że odnalazła Boga w taki sposób, który dany jest tylko niewielu, jak sądzę. Bóg spotyka się z ludźmi w najdziwniejszych miejscach.

Kilka lat później dowiedziałam się, że ciotka Elfi została jako niemowlę upuszczona na głowę.

– Wracając do Clarka Gable’a. Czy z bliska naprawdę jest taki przystojny? – zapytałam.

– Kto?

– Clark Gable.