Największy skarb - Hanna Cygler - ebook + audiobook

Największy skarb ebook i audiobook

Hanna Cygler

4,7

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Opowieść o afrykańskiej podróży, w trakcie której wszystko może się wydarzyć.

Joy Makeba odbywa staż w redakcji miejscowej gazety i marzy o karierze dziennikarki. Przepustką do nowego etapu w jej życiu ma być podróż po najdalszych zakątkach Afryki, wraz z przyjacielem z Polski. Nie spodziewa się, że romantyczna wycieczka zamieni się w pełną napięcia wyprawę, podczas której będzie mogła rozwiązać kryminalną zagadkę, uratuje komuś życie i odkryje, co ma dla niej największe znacznie.
Historia ukazująca niezwykłe ludzkie losy, w której wątki polskie i afrykańskie przeplatają się, tworząc fascynującą opowieść.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 348

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 7 godz. 41 min

Lektor: Katarzyna Kukuła

Oceny
4,7 (6 ocen)
4
2
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Ficunio

Dobrze spędzony czas

Bardzo przyjemna obyczajówka! 😏 kontrast między pięknem Afryki a niebezpiecznymi sytuacjami opisanymi w książce jest zdumiewający!
00
Lost70

Nie oderwiesz się od lektury

Rewelacyjna książka, jestem zachwycona
00

Popularność




Co­py­ri­ght © by Hanna Cy­gler, 2024 Co­py­ri­ght © by Wy­daw­nic­two Luna, im­print Wy­daw­nic­twa Mar­gi­nesy, 2024
Re­dak­torka pro­wa­dząca: MARTA JAM­RÓ­GIE­WICZ
Re­dak­cja: ITA TU­RO­WICZ
Ko­rekta: IRENA PIE­CHA / e-DY­TOR, ALEK­SAN­DRA MAR­CZUK
Pro­jekt okładki i stron ty­tu­ło­wych: DA­WID GRZE­LAK
Zdję­cia na okładce: sło­nie: © Jo­anna Czo­gala / Tre­vil­lion Ima­ges, ko­bieta: © Mag­da­lena Rus­socka / Tre­vil­lion Ima­ges, sa­wanna: ale­xey­_se­afa­rer / Fre­epik
Ko­or­dy­na­torka pro­duk­cji: PAU­LINA KU­REK
Skład i ła­ma­nie: JS Stu­dio
Wszyst­kie przed­sta­wione w książce osoby i zda­rze­nia są fik­cyjne (na­wet te praw­dziwe), a ich po­do­bień­stwo do rze­czy­wi­stych osób i zda­rzeń jest cał­ko­wi­cie przy­pad­kowe.
War­szawa 2024 Wy­da­nie pierw­sze
ISBN 978-83-67996-51-8
Wy­daw­nic­two Luna Im­print Wy­daw­nic­twa Mar­gi­nesy Sp. z o.o. ul. Mie­ro­sław­skiego 11a 01-527 War­szawawww.wy­daw­nic­two­luna.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

PRO­LOG

Obu­dził go ka­ra­luch ma­sze­ru­jący po twa­rzy. Słodki po­smak snu za­kłó­cony taką ohydą. Ze­rwał się z po­sła­nia, strzą­snął in­sekta ze zło­ścią i za­dep­tał na miej­scu. Tak bar­dzo się zde­ner­wo­wał, że po­czuł, jak na­gle wali mu serce. Zu­peł­nie stra­cił ochotę na sen, ale prze­cież nie mu­siał się ni­g­dzie spie­szyć. Jego zmiana za­czy­nała się do­piero za dwie go­dziny. Nie mógł jed­nak wy­trzy­mać w klitce na za­ple­czu rzeźni, w któ­rej no­co­wał. Okrop­nie tam śmier­działo, cho­ciaż nie to było naj­strasz­niej­sze. To od­głosy wy­da­wane przez zwie­rzęta pro­wa­dzone do ubojni były dla niego nie do znie­sie­nia. Tylko co miał ro­bić? Sie­dzieć na ze­wnątrz? Tu za­wsze krę­ciło się zbyt wielu lu­dzi. I to z ko­lei oni ga­pili się na niego. Wciąż był obcy, mimo iż przy­był tu po­nad rok temu.

To już po­nad rok? Spoj­rzał na swoje palce o po­pę­ka­nej skó­rze, które za­wsze po­ma­gały mu w li­cze­niu. Rze­czy­wi­ście. Był tu na­wet dłu­żej. Matka umarła zimą, więc mi­nął rok.

Mimo to za­ry­zy­ko­wał i wy­szedł się przejść po czer­wo­nej piasz­czy­stej dro­dze pro­wa­dzą­cej do­ni­kąd.

– Zejdź mi z drogi, ty wstrętny ba­cho­rze. Cią­gle się o cie­bie po­ty­kam.

Ko­biecy głos. Tak do­no­śny, że mo­men­tal­nie się za­trzy­mał i in­stynk­tow­nie za­sło­nił głowę. Tak jakby te słowa były skie­ro­wane do niego. W tej sa­mej chwili przed jego no­gami prze­mknął dzie­ciak. Nie mógł mieć wię­cej niż pięć lat. Za­sła­niał ręką twarz, tak jakby zgar­niał z niej smarki.

Przy­sta­nął i przez chwilę stra­cił orien­ta­cję, co ma ro­bić da­lej. Za­wsze tak się działo, kiedy sły­szał wy­so­kie dźwięki. Za­krył rę­kami uszy.

Dzie­ciak znik­nął w krza­kach, ale za to po­ja­wiła się ko­bieta.

– Ale do­kąd to! Masz mi prze­cież po­ma­gać! Wra­caj na­tych­miast! Bo jak nie, to cię obe­drę ze skóry! – wrzesz­czała.

Zo­ba­czył, że trzyma w rę­kach kij. Była spo­cona i wście­kła. Na jego wi­dok jej twarz jesz­cze bar­dziej wy­krzy­wiła się ze zło­ści. Zwłasz­cza gdy usły­szała, jak ją ci­cho po­zdra­wia. Nie od­po­wie­działa, tylko ude­rzyła ki­jem o pień drzewa. Pew­nie, żeby go wy­stra­szyć.

Zro­bił więc to, co za­wsze. Po­zwo­lił, by gar­dłowy okrzyk wy­do­był się z jego krtani i za­czął się trząść. Chyba na­prawdę się bał. Lu­dzie byli nie­prze­wi­dy­walni.

Udało mu się. Jego za­cho­wa­nie roz­ba­wiło ko­bietę. Oparła ręce na roz­ło­ży­stych bio­drach i ro­ze­śmiała się gło­śno.

– De­bil! – rzu­ciła do niego i wy­co­fała się do domu.

Prze­stał się trząść w tej sa­mej chwili, gdy znik­nęła, a po­tem skrę­cił w stronę rzeki.

Od nie­dawna nie była już cał­kiem wy­schnięta. Nad­cho­dziła wielka woda po desz­czach. Pew­nie nie­długo bę­dzie zbyt nie­bez­piecz­nie, żeby tam cho­dzić. Wrócą kro­ko­dyle.

Nie po­wi­nien od­da­lać się od wio­ski. Jesz­cze go ktoś za­trzyma i nie zdąży na czas, by wró­cić do pracy. Nie na­rze­kał na nią. Był za nią wdzięczny. Oczy­wi­ście wu­jowi, bo on go tam przy­pro­wa­dził. Ten jed­nak wcale nie chciał jego wdzięcz­no­ści. Od­wra­cał twarz wy­krzy­wioną nie­chę­cią, uda­jąc, że go nie wi­dzi.

Któ­re­goś dnia, kiedy przy­niósł mu na­zbie­rane owoce ma­ruli, wuj wpadł w szał i kop­nął mi­skę, roz­sy­pu­jąc wszystko przed chatą.

– Za­bie­raj to i się wy­noś. Nie po­trze­bu­jesz mi nic przy­no­sić. By­le­bym cię tu­taj nie wi­dział.

To było mar­no­traw­stwo. Matka nie by­łaby z tego za­do­wo­lona. Jak można wy­rzu­cać coś, co można zjeść? W gó­rach trzeba było so­bie ra­dzić. Wszystko mo­gło się przy­dać. Nie to, co tu­taj, w tej ni­zin­nej wio­sce.

Na­gle usły­szał trzask ga­łęzi. Po­chy­lił się, by znik­nąć w tra­wie. Jego słuch i wzrok nie były już tak do­bre jak przed­tem. Wciąż nie mógł się z tym po­go­dzić. Trwało więc chwilę, za­nim się zo­rien­to­wał, że nic mu nie grozi.

To był ten sam chło­piec, któ­rego przed chwilą go­niła matka. Stał przy błot­ni­stym ko­ry­cie rzeki i grze­bał w nim ki­jem. Obok niego w bu­rej po­dar­tej su­kience sie­działa dziew­czynka.

Dzieci coś do sie­bie mó­wiły, co ja­kiś czas par­ska­jąc śmie­chem. Nie sły­szał ich słów, ale nie mógł ode­rwać od nich wzroku. Byli tacy mło­dzi i nie­winni. Chciał się na­paść ich wi­do­kiem, za­trzy­mać ob­raz na dłu­żej.

Roz­su­nął wy­so­kie trawy, żeby le­piej wi­dzieć. Coś mu ta scena przy­po­mi­nała. Ta dziew­czynka, ten śmiech. Czy kie­dyś coś ta­kiego już się wy­da­rzyło? Po­trzą­snął głową, po­ru­sza­jąc trawy, co za­nie­po­ko­iło dzieci.

– To tylko ja! – Pod­niósł się z ziemi.

Był pe­wien, że na jego wi­dok uciekną z krzy­kiem. Wi­dział wy­raź­nie, jak spoj­rzały po so­bie, za­sta­na­wia­jąc się pew­nie, co ro­bić.

– Po­ba­wisz się z nami? – spy­tała dziew­czynka po chwili.

Ski­nął głową i się uśmiech­nął. Ktoś wresz­cie pra­gnął jego to­wa­rzy­stwa. Ru­szył więc na spo­tka­nie.

ROZ­DZIAŁ I

Joy

Pre­to­ria, Po­łu­dniowa Afryka, paź­dzier­nik 2019

Wkła­da­łam lap­topa do torby, za­mie­rza­jąc jak naj­szyb­ciej opu­ścić bu­dy­nek, gdy na­gle po­czu­łam, że ktoś mi się uważ­nie przy­pa­truje.

– Masz chwilę?

Pod­nio­słam głowę i zo­ba­czy­łam Da­nelle, sze­fową do spraw wia­do­mo­ści lo­kal­nych i moją opie­kunkę.

– Chwilę? – po­wtó­rzy­łam nie­wy­raź­nie. Bar­dzo się spie­szy­łam, ale nie mo­głam zdra­dzić tego Da­nelle. Jej mu­sia­łam słu­chać. Była tu dla mnie naj­waż­niej­sza i to od niej za­le­żała przy­szłość.

– Wiem, że nie bę­dzie cię przez naj­bliż­szy mie­siąc, ale mamy za mało lu­dzi – wes­tchnęła, dmu­cha­jąc w ja­sną grzywkę.

Nic dziw­nego, tego dnia stara kli­ma­ty­za­cja, nad­szarp­nięta cią­głymi prze­rwami w do­sta­wie prądu, pra­co­wała na pół gwizdka. A na dwo­rze było dzi­siaj dwa­dzie­ścia osiem stopni.

Da­nelle wy­glą­dała na zmę­czoną. Wy­raź­nie wi­dzia­łam błę­kitne cie­nie pod jej oczami. Ostat­nie wy­da­rze­nia w kraju nie dały wy­po­cząć żad­nemu z dzien­ni­ka­rzy. Nikt jed­nak nie za­mie­niłby się na spo­koj­niej­sze czasy.

– Do­kąd mam iść? – spy­ta­łam, sta­ra­jąc się na­są­czyć głos en­tu­zja­zmem, któ­rego w tej chwili nie czu­łam. Wie­dzia­łam, że jej od­po­wiedź może mi ze­psuć cały dzień.

– Nie te­raz. Ju­tro. Ty i Mzamo pój­dzie­cie po­roz­ma­wiać z uchodź­cami w Bro­okly­nie. Po­win­ni­śmy mieć wię­cej ma­te­ria­łów, a więk­szość re­por­te­rów jest w te­re­nie. Mogę na cie­bie li­czyć?

– Ja­sne! – Wy­prę­ży­łam dum­nie pierś jak do or­deru.

Tego się nie spo­dzie­wa­łam. Mo­głam przy­pusz­czać, że Da­nelle ze­chce, że­bym zro­biła ja­kieś ksero albo za­pa­rzyła kawę dla go­ści. Bo to aku­rat było moje główne za­ję­cie w „So­uth Africa Da­ily”, od kiedy w lipcu roz­po­czę­łam ka­rierę sta­żystki. A tu na­gle praw­dziwy ma­te­riał pra­sowy? I to w te­ma­cie dnia!

– A Mzamo już wie?

– Dzwo­ni­łam do niego. Ode­zwie się do cie­bie. – W tej sa­mej chwili usły­sza­łam od­głos nad­cho­dzą­cego ese­mesa. – To pew­nie on. Zbierz­cie in­for­ma­cje, skąd ci lu­dzie są i o co im cho­dzi, i wy­ślij­cie do działu spraw lo­kal­nych. Tam z tego zro­bią ar­ty­kuł.

– A nie mo­gła­bym go sama na­pi­sać? – spy­ta­łam.

– Ty? Naj­pierw zdaj ma­turę. – Da­nelle ro­ze­śmiała się, a ja w jej gło­sie do­sły­sza­łam praw­dziwe okru­cień­stwo. – Ale cie­szę się, że je­steś tak en­tu­zja­styczna. – Po czym od­wró­ciła się na pię­cie i ru­szyła do swo­jego za­gra­co­nego biurka.

– Ma­tura nie­ba­wem – mruk­nę­łam, ale już tego nie sły­szała. A może wcale nie chciała sły­szeć.

Pod­nio­słam te­le­fon, żeby od­czy­tać wia­do­mość od Mzamo. Bez kon­sul­ta­cji ze mną wy­zna­czył mi już go­dzinę spo­tka­nia. Jak­bym była jego pod­władną. Nie będę się z nim kłó­cić, po­sta­no­wi­łam. Zwy­czaj­nie nie mam na to czasu! Od­pi­sa­łam i ze­szłam z dru­giego pię­tra brudną klatką scho­dową, nie­wiele róż­niącą się od tej stra­szą­cej w moim domu. Bu­dy­nek znaj­do­wał się w cen­trum mia­sta, w związku z tym samo oto­cze­nie nie na­le­żało do naj­pięk­niej­szych. Na każ­dym kroku można było po­tknąć się o bez­dom­nych lub że­bra­ków. Czy­stość też szwan­ko­wała, cho­ciaż mu­szę po­wie­dzieć, że po mo­jej wi­zy­cie w Lon­dy­nie albo ob­ni­żyły mi się stan­dardy, albo na­sze wła­dze miej­skie za­częły bar­dziej dbać o po­rządki.

„So­uth Africa Da­ily” była nową ga­zetą, która nie mo­gła so­bie po­zwo­lić na prze­in­we­sto­wa­nie w sie­dzibę. Nie dla nas no­wo­cze­sny biu­ro­wiec. Ale to zda­rzy się już nie­długo, sze­fo­wie obie­cy­wali nam tak prze­ko­nu­jąco, jakby mieli na oku bo­ga­tego spon­sora.

By­łam ostat­nią osobą, która by na­rze­kała na wa­runki pracy. Tro­chę prze­sa­dzi­łam z tą na­zwą. Praca? Prze­cież przez pół roku nie mia­łam do­stać za nią zła­ma­nego randa. Był to więc bez­płatny staż, ale sam fakt, że zna­la­złam się w gro­nie pię­ciu przy­ję­tych z kon­kursu osób, uzna­łam za nie­sa­mo­wity suk­ces. Ja­koś nie wie­rzy­łam, że to za­sługa mo­jego tek­stu o prze­mocy wo­bec ko­biet. Bar­dziej po­dej­rze­wa­łam ojca, że to jego sprawka, ale on uda­wał ta­kie nie­wi­niątko, że stra­ci­łam pew­ność. Na­dal jed­nak wy­da­wało mi się dziwne, że tak szybko zna­la­złam się u progu ka­riery, o ja­kiej do tej pory mo­głam je­dy­nie po­ma­rzyć.

Pew­nie na te ma­rze­nia miała wpływ moja matka, He­len, która była dzien­ni­karką w An­glii, a po­tem przy­je­chała oba­lać apar­theid do RPA. Nie wiem, czy uwa­ża­łaby „So­uth Africa Da­ily” za ga­zetę wy­star­cza­jąco le­wi­cową, ale nie dbam o to. Matka nie żyła od paru lat, a ja mu­sia­łam ra­dzić so­bie sama. Od­po­wia­da­łam rów­nież za dwie ma­ło­let­nie sio­stry.

Kiedy tylko o nich po­my­śla­łam, na­tych­miast za­czę­łam tę­sk­nić za mo­imi sied­mio­let­nimi mą­dra­lami. Zbyt długo ich nie wi­dzia­łam, więc od razu zro­biło mi się smutno. Od wielu mie­sięcy prze­by­wały u sio­stry swo­jego ojca koło Tza­neen w pro­win­cji Lim­popo i tam cho­dziły do szkoły. Oczy­wi­ście sta­ra­łam się jak naj­czę­ściej je od­wie­dzać, ale to nie było to samo, jak wtedy, gdy miesz­ka­ły­śmy ra­zem.

– I co w tym dziw­nego, że są z ludźmi, któ­rzy je ko­chają – po­wie­działa moja są­siadka Thando, kiedy za­czę­łam jej się uża­lać nad roz­łąką. – Moja Sindi też miesz­kała u babci.

Ja­sne, a po­tem w wieku pięt­na­stu lat za­szła w ciążę! Nie­do­cze­ka­nie. To ja je­stem główną opie­kunką mo­ich sióstr i ja je wy­cho­wuję. Wy­sła­łam je do Lim­popo tylko po to, że­bym mo­gła uzu­peł­nić wy­kształ­ce­nie. Przez cho­robę mamy mu­sia­łam odejść ze szkoły. Te­raz w ciągu pół roku ukoń­czy­łam dwa kursy uzu­peł­nia­jące, zro­bi­łam prawo jazdy, a za po­nad trzy ty­go­dnie za­mie­rza­łam zdać ma­turę. Kiedy mi się to uda, znów za­miesz­kamy wszyst­kie ra­zem.

Wpraw­dzie nie mia­łam wąt­pli­wo­ści, że ciotka Owe­thu i jej mąż są do­sko­na­łymi opie­ku­nami, ale nie by­łam prze­ko­nana, czy wiej­ska szkoła speł­nia od­po­wied­nie stan­dardy.

– Joy, prze­stań hi­ste­ry­zo­wać – uspo­ka­jała mnie Owe­thu. – Ile razy mam ci po­wta­rzać, że nie ma u nas ta­kich la­tryn. Twoje sio­stry są w szkole bez­pieczne.

O to też się mar­twi­łam. I nie mów­cie mi, że prze­sa­dzam. Bo jak można być spo­kojną, czy­ta­jąc na­główki ga­zet o wy­pad­kach w wiej­skich la­try­nach, w któ­rych to­pią się ucznio­wie. Po pro­stu ja­kiś kosz­mar!

No do­brze, to prze­staję się mar­twić. Poza tym nad­cho­dzi ko­niec roku szkol­nego, więc na po­czątku grud­nia bliź­niaczki będą już ra­zem ze mną. A po­tem...

Na przy­szłość mia­łam tak dużo po­my­słów, że można do­stać za­wrotu głowy. I to była za­sad­ni­cza róż­nica mię­dzy po­przed­nim ro­kiem a bie­żą­cym 2019. Wów­czas nie stać mnie było na żadne plany, mo­głam so­bie naj­wy­żej po­ma­rzyć.

Wiele się jed­nak zmie­niło od tego czasu. O nie­któ­rych spra­wach nie chcę wspo­mi­nać, bo są zbyt bo­le­sne. Ale naj­waż­niej­sze, że udało mi się od­na­leźć bar­dzo ważną osobę. Moją bab­cię.

I to ona spra­wiła, że go­dzinę póź­niej sta­nę­łam oko w oko z agen­tem nie­ru­cho­mo­ści.

– Joy Ma­keba, prawda? – upew­nił się nieco zwa­li­sty męż­czy­zna, za­nim uści­snął mi rękę.

Pierw­szy raz wi­dzie­li­śmy się twa­rzą w twarz. Wy­glą­dał na mocno zdzi­wio­nego.

– To z twoją bab­cią roz­ma­wia­łem wczo­raj na Sky­pie? – Wciąż nie był pe­wien mo­jej toż­sa­mo­ści. Tro­chę mu się nie dzi­wię, bo moja bab­cia jest białą An­gielką o srebr­nych wło­sach. A ja czarna, i to mocno czarna. No cóż, nie­spo­dzianki zda­rzają się w każ­dej ro­dzi­nie, prawda? Ale pan Paul Be­ster po­wi­nien wie­dzieć, w ja­kim kraju żyje. Nie­wąt­pli­wie w kraju o du­żej róż­no­rod­no­ści et­nicz­nej!

– Ow­szem. Bab­cia ma do mnie pełne za­ufa­nie.

Od­po­wie­dzia­łam pew­nym to­nem, ale mia­łam stra­cha. Bo co bę­dzie, jak źle wy­biorę i jak zmar­nuję pie­nią­dze Anny Joy? I czy słusz­nie ro­bię, nie pro­sząc o radę ani brata, ani ojca? Jest to świa­dec­two mo­jej głu­poty czy nad­mier­nej am­bi­cji, czy jed­nak, jak o tym my­śla­łam, roz­trop­no­ści?

Mój oj­ciec roz­wiódł się z He­len, kiedy mia­łam sześć lat, i do nie­dawna nie utrzy­my­wał ze mną żad­nego kon­taktu. Ostat­nio jed­nak so­bie o mnie przy­po­mniał. A wła­ści­wie nie sam, bo to ja pierw­sza się do niego zwró­ci­łam o po­moc. Po­mógł mi, rze­czy­wi­ście, ale od tego czasu nie je­stem w sta­nie się od niego uwol­nić. Im wię­cej ma pro­ble­mów oso­bi­stych, tym bar­dziej pró­buje nad­ra­biać lata roz­łąki i udo­wad­niać, jak bar­dzo mu na mnie za­leży. Ja­koś trudno mi w to uwie­rzyć. Od razu przy­po­mi­nają mi się czasy, kiedy He­len cho­ro­wała, a wo­kół mnie nie było ni­kogo z ro­dziny, do kogo mo­gła­bym się zwró­cić. Nie wy­klu­czam, że być może mój oj­ciec Tony emo­cjo­nal­nie się na­wró­cił. Prze­ra­bia­li­śmy ta­kie hi­sto­ryczne przy­padki na lek­cjach re­li­gii. Może rze­czy­wi­ście prze­my­ślał to i owo, ale nie­po­trzeb­nie tak mi się na­rzu­cał. I to do tego stop­nia, że my­ślę te­raz o nim, za­miast o tym, czym się w da­nym mo­men­cie zaj­muję.

– Mam na­dzieję, że ja też za­służę na to za­ufa­nie. Ten lo­kal, o któ­rym pi­sa­łem w mejlu, jest na­prawdę wart obej­rze­nia. Świetne po­ło­że­nie, do­sko­nały stan tech­niczny...

Bla, bla, bla. Już to sły­sza­łam po­przed­nio. To nie pierw­sze miesz­ka­nie, które będę oglą­dać w tym ty­go­dniu, ale pierw­sze w tej agen­cji. Z po­przed­nią Anna Joy ze­rwała umowę. Banda na­cią­ga­czy.

– To może zo­baczmy to cudo. – Udaje mi się po­wie­dzieć w mo­men­cie, kiedy Be­ster robi mi­ni­malną prze­rwę na za­czerp­nię­cie od­de­chu.

– Za­pra­szam. – Be­ster za­mknął sa­mo­chód i ru­szył z par­kingu pod SPAR-em, gdzie się umó­wi­li­śmy. – To dwa kroki stąd. I sama wi­dzisz, że jest gdzie ro­bić za­kupy. Nie po­trzeba żad­nego sa­mo­chodu.

Tro­chę mi­nął mi stres, więc za­czę­łam się roz­glą­dać z ro­snącą cie­ka­wo­ścią.

Qu­een­swood była dziel­nicą po­ło­żoną nie­da­leko od miej­sca, gdzie nie­gdyś miesz­ka­łam z He­len. Ale pod­czas gdy Hat­field za­miesz­ki­wali głów­nie stu­denci z uwagi na po­bli­ski uni­wer­sy­tet, tę można było na­zwać dziel­nicą re­zy­den­cyjną. Jej śro­dek sta­no­wiło cen­trum han­dlowe ze skle­pami spo­żyw­czymi, ap­teką i kil­koma knaj­pami. Prze­cho­dząc przez par­king, za­uwa­ży­łam sprzęt do za­bawy dla dzieci i tram­po­linę do ska­ka­nia. Uśmiech­nę­łam się, wi­dząc już w my­ślach, jak Than­die i Nandi ra­do­śnie pró­bują wy­sko­czyć ze skóry.

– Prawda, że tu pięk­nie?

Pan Be­ster ob­ser­wo­wał mnie ni­czym ja­strząb. Na­tych­miast ścią­gnę­łam usta, uzna­jąc, że moim zbyt­nim en­tu­zja­zmem za­mknę furtkę do ne­go­cja­cji.

– Ja wiem? Może być gło­śno.

Ha, może jed­nak po­win­nam zo­stać ak­torką, a nie dzien­ni­karką. Gdyby Paul Be­ster zo­ba­czył, gdzie ak­tu­al­nie miesz­kam, nie wiem, czy wy­ra­ziłby chęć przyj­ścia na to spo­tka­nie. Ale na­zwa „So­uth Africa Da­ily” w ad­re­sie mej­lo­wym bar­dzo mnie uwia­ry­god­niała.

– A skąd! To bar­dzo spo­kojna dziel­nica. Re­zy­den­cje, nie­wiel­kie bloki, w gó­rze ulicy bli­żej Col­byn mamy dom po­god­nej sta­ro­ści, a poza tym do­bre szkoły, na któ­rych za­le­żało two­jej babci.

Bar­dziej mnie, bo to ja by­łam główną opie­kunką sióstr. Za­nim jed­nak spo­tka­łam się z Be­ste­rem, po­spraw­dza­łam tam­tej­sze szkoły. Naj­le­piej wy­glą­dała szkoła ka­to­licka, ale po­nie­waż była pry­watna, nie mo­gła mnie in­te­re­so­wać.

– A poza tym jest to spo­kojna oko­lica.

O wła­śnie. Naj­bar­dziej za­le­żało mi na tym, żeby dziew­czynki mo­gły sa­mo­dziel­nie wra­cać ze szkoły do domu.

Za chwilę mi­nę­li­śmy kom­pleks paru sze­re­gow­ców. Nie­które z nich sta­no­wiły osobne domy, a kilka po­dzie­lono na miesz­ka­nia. Spoj­rza­łam w ich stronę z za­in­te­re­so­wa­niem, za­nim prze­szli­śmy przez skrzy­żo­wa­nie, skrę­ca­jąc w Epworth Lane.

Po mie­siącu po­szu­ki­wań mój en­tu­zjazm znacz­nie jed­nak zma­lał. Nie wcho­dzi­łam już do miesz­kań z bi­ją­cym ser­cem i z na­dzieją na cud. Przede wszyst­kim bar­dzo szybko od­kry­łam ogromną róż­nicę mię­dzy tym, co wi­dzia­łam na in­ter­ne­to­wych zdję­ciach, a rze­czy­wi­sto­ścią. O za­pa­chach i za­nie­dba­nej oko­licy nie wspo­mnę.

Na sa­mym jed­nak po­czątku, kiedy bab­cia przed­sta­wiła mi swoją pro­po­zy­cję, ska­ka­łam wprost z ra­do­ści.

Mia­łam wra­cać do Pre­to­rii już za parę dni, kiedy Anna za­pro­siła do sie­bie zna­jo­mego praw­nika.

– To jest ważne, Joy, i chcia­ła­bym, że­byś uważ­nie wy­słu­chała, co mam do po­wie­dze­nia.

Słu­cha­łam, a serce wa­liło mi jak osza­lałe.

– Chcia­ła­bym, że­by­ście za­miesz­kały ra­zem ze mną. Nie ma co tra­cić wię­cej czasu.

Za­nim zdą­ży­łam za­czerp­nąć tchu i po­wie­dzieć, że nie je­stem go­towa na emi­gra­cję, bab­cia do­dała:

– Mam na my­śli Pre­to­rię.

Po raz pierw­szy spo­tka­łam się z bab­cią w ze­szłym roku. Moja matka ze­rwała z nią kon­takt, kiedy wy­ru­szyła z ro­dzin­nego Not­tin­gham na stu­dia do Lon­dynu. Od tego czasu He­len nie wi­działa się z ro­dzi­cami. Wpraw­dzie pi­sała cza­sem do matki, ale na przy­kład ni­gdy nie wspo­mniała jej o uro­dze­niu bliź­nia­czek. Może chciała wró­cić do domu, kiedy na świe­cie za­trium­fuje re­wo­lu­cja, kto to wie. W każ­dym ra­zie zwy­kła kłót­nia ro­dzinna prze­ro­dziła się w roz­sta­nie na całe ży­cie.

– Nie po­win­nam była słu­chać two­jego dziadka i mu ule­gać. Nie po­win­nam słu­chać two­jej upar­tej matki. Tak bar­dzo ża­łuję, że nie wsia­dłam po pro­stu w sa­mo­lot i nie przy­le­cia­łam do He­len. Może wszystko ina­czej by się w jej ży­ciu po­to­czyło. Tyle zmar­no­wa­nych lat.

A te­raz do­kład­nie so­bie wszystko prze­my­ślała. Nie za­mie­rzała po­wta­rzać sta­rych błę­dów. Żad­nych wy­jaz­dów i roz­stań. Je­ste­śmy ro­dziną i mu­simy być ra­zem. Anna Joy za­mie­rzała miesz­kać z nami w okre­sie an­giel­skiej zimy, czyli w za­sa­dzie po­łowę roku. A pa­trząc na to, co działo się tam na dwo­rze w marcu, może i dłu­żej. Po­sta­no­wiła sprze­dać dom w Not­tin­gham, o któ­rym mó­wiła, że jest zbyt duży i drogi w utrzy­ma­niu, i ku­pić coś mniej­szego, tak że­by­śmy się w nim wszyst­kie po­mie­ściły, kiedy przy­je­dziemy z wi­zytą. A po­zo­stałe pie­nią­dze prze­zna­czyła na nie­ru­cho­mość w Pre­to­rii. We­dług jej ob­li­czeń po­winno wy­star­czyć na coś znacz­nie przy­zwo­it­szego niż na­sze do­tych­cza­sowe lo­kum.

– I mam na­dzieję, że się wszyst­kim zaj­miesz.

Ja? A czy ja się na tym zna­łam? Ale po chwili na­my­słu, co było trudne ze względu na wciąż dziko bi­jące serce, od­po­wie­dzia­łam.

– Do­brze, bab­ciu.

A co in­nego mia­łam po­wie­dzieć? To brzmiało jak naj­więk­sza szansa w moim ży­ciu. A że się nie zna­łam? Moja matka nie była dużo star­sza ode mnie, kiedy wy­je­chała na stałe z An­glii i roz­po­częła nowe ży­cie w Afryce. Oczy­wi­ście, że dam radę. Mo­żesz, bab­ciu, na mnie li­czyć! Nie za­wiodę cię!

Taaa! Strach, że je­stem od­po­wie­dzialna za oszczęd­no­ści ży­cia Anny Joy, był ogromny. Do­rzu­ca­jąc do tego wy­cho­wa­nie bliź­nia­czek, ba­łam się, czy to mnie wszystko nie prze­ra­sta. W końcu mia­łam za­le­d­wie dwa­dzie­ścia lat. Może jed­nak za­dzwo­nić do ojca i po­wie­dzieć, że chcę się do niego prze­pro­wa­dzić. Nie, żart, oczy­wi­ście, nie zro­bię tego. Prze­cież na­wet nie wspo­mniał o mo­ich sio­strach, któ­rych nie był oj­cem. Uwa­żał pew­nie, że po­winny zo­stać u swo­ich krew­nych w Lim­popo.

Paul Be­ster wy­jął klu­cze z kie­szeni, otwo­rzył furtkę i wpu­ścił mnie na te­ren po­se­sji.

Oglą­da­li­śmy praw­dziwy dom! Wpraw­dzie sze­re­go­wiec o brud­nej sza­rej fa­sa­dzie, ale za to z ogro­dem, gdzie było miej­sce na grilla, i z wiatą ga­ra­żową.

– Dzie­więć­dzie­siąt trzy me­try, ale jest tu wszystko. Pro­szę zwró­cić uwagę na tę wspa­niałą po­wierzch­nię na dole. Otwarta kuch­nia po­łą­czona z ga­bi­ne­tem i po­ko­jem dzien­nym. Na gó­rze dwie sy­pial­nie i ła­zienka z wanną i prysz­ni­cem.

Słu­cha­łam po­bież­nie jego sło­wo­toku, pró­bu­jąc so­bie wy­obra­zić, czy babci by się tu­taj spodo­bało. Nam z pew­no­ścią, na­wet z tym obrzy­dli­wym zie­lo­nym ko­lo­rem, któ­rym po­ma­lo­wano ściany. Na­wet z ar­ma­turą ła­zien­kową do wy­miany i wy­tartą wy­kła­dziną na ko­ry­ta­rzu. To był prze­cież praw­dziwy dom! W my­ślach wi­dzę sie­bie, jak sie­dzę przy praw­dzi­wym biurku. Na ścia­nie wi­szą półki pełne ksią­żek. Z od­dali sły­szę głosy Than­die i Nandi. A za chwilę ktoś sta­wia przede mną ku­bek her­baty.

– Obok jest też ba­sen na­le­żący do wspól­noty.

– O! – wy­ją­ka­łam, wy­rwana z ma­rzeń.

Czu­łam, że za­sy­cha mi w gar­dle. We­szli­śmy na pię­tro, gdzie obej­rze­li­śmy dwie sy­pialni. Z okna jed­nej z nich doj­rza­łam kwit­nącą na fio­le­towo ja­ka­randę. Anna Joy by­łaby nią za­chwy­cona!

– Pięk­nie, prawda?

– Ja wiem? Wy­maga sporo na­praw.

Po­win­nam za­pro­sić tu brata mo­jej są­siadki Thando. Po­wie­działby mi, ile wy­niosą koszty re­montu.

– Wszystko do­sko­nale działa. W za­sa­dzie wy­star­czy prze­ma­lo­wać. Ten ko­lor rze­czy­wi­ście robi złe wra­że­nie. Ale nie było sensu go zmie­niać przed sprze­dażą. Każdy klient lubi coś in­nego.

Ski­nę­łam głową i z bi­ją­cym ser­cem za­py­ta­łam:

– W przy­padku za­płaty ca­łej kwoty od razu, o ile mo­że­cie pań­stwo ob­ni­żyć cenę?

– Obec­nie to sie­dem­set dzie­więć­dzie­siąt pięć ty­sięcy ran­dów... – Paul Be­ster in­ten­syw­nie my­ślał i jed­no­cze­śnie spo­glą­dał na mnie, pew­nie pró­bu­jąc od­gad­nąć, czy go nie pod­pusz­czam.

Wró­ci­łam do miesz­ka­nia na Sun­ny­side spo­cona i spa­ra­li­żo­wana ze stra­chu z po­wodu pod­ję­tej de­cy­zji. Wkrótce, je­śli bab­cia za­ak­cep­tuje mój wy­bór, prze­le­jemy za­liczkę na dom. To jest jak jazda bez trzy­manki. Dwie nie­do­świad­czone ko­biety, w tym jedna cu­dzo­ziemka. Na szczę­ście praw­nik Anny Joy był dla nas liną ra­tun­kową.

Otwo­rzy­łam lap­topa, żeby po­łą­czyć się z bab­cią na Sky­pie, ale nie była do­stępna. Zo­ba­czy­łam jed­nak, że przy­szła wia­do­mość od mo­jego przy­ja­ciela z Pol­ski, Na­tana.

Cześć, Joy, mam na­dzieję, że pa­mię­tasz o moim przy­lo­cie. Na­pisz mi, gdzie i kiedy się spo­tkamy. Bar­dzo się na­krę­ci­łem na ten wy­jazd. Mam tylko na­dzieję, że dam so­bie radę z ru­chem le­wo­stron­nym. No to do zoba.

I na­gle zro­biło mi się lżej na du­szy. Oczy­wi­ście, że zdążę ze wszyst­kim. Ju­tro pójdę wraz z Mzamo do imi­gran­tów i zro­bię świetny ma­te­riał, ku­pię nowy dom, a po­tem, już w czwar­tek, spo­tkam się z Na­ta­nem. A jesz­cze póź­niej... no nic, nie będę się na ra­zie na tym sku­piać, do­brze?

ROZ­DZIAŁ II

Następny dzień... nie tylko piękny po­ra­nek, ale i sło­neczna po­goda po wczo­raj­szym desz­czu. Jakże cu­dow­nie się czuję. No co? Ku­po­wa­li­ście kie­dyś wła­sny (no, pra­wie) dom? Więc mi nie mów­cie, że was to nie ru­sza. Mnie fan­ta­stycz­nie ru­szało. I to już od pią­tej rano, kiedy otwo­rzy­łam oczy i zu­peł­nie wy­jąt­kowo nie prze­ję­łam się po­nu­rym wnę­trzem. To prze­cież jesz­cze tylko chwila. Do końca paź­dzier­nika po­win­nam za­ła­twić wszel­kie for­mal­no­ści, po­tem nie­wielki re­mont. A w grud­niu PRZE­PRO­WADZKA. Wiem, że pi­sa­nie du­żymi li­te­rami jest iry­tu­jące, ale tego słowa nie je­stem w sta­nie ina­czej za­pi­sać.

Nie­stety, my­śli na te­mat mo­jego no­wego fan­ta­stycz­nego ży­cia za­brały mi zbyt dużo czasu. Ze­rwa­łam się z łóżka spa­ni­ko­wana, że się spóź­nię i Mzamo do­nie­sie na mnie sze­fo­wej.

Nie zna­łam do­brze tego chło­paka, który po­dob­nie jak ja do­łą­czył do sta­ży­stów „So­uth Africa Da­ily” parę mie­sięcy temu. Był Zu­lu­sem z pro­win­cji Kwa­Zulu-Na­tal i ani razu nie zo­stał na na­szych co­ty­go­dnio­wych na­ra­dach, bo spie­szył się na week­end do domu. Ktoś mi po­wie­dział, że pra­co­wał w Sha­ka­ville, kul­tu­ro­wej wio­sce, i wcale nie skoń­czył żad­nych stu­diów. Jego ar­ty­kuł na te­mat zu­lu­skiego dzie­dzic­twa wzbu­dził jed­nak za­chwyt w na­szym kie­row­nic­twie. Pla­no­wano, by zro­bić Mzamo za­stępcą re­dak­tora te­re­no­wego biura ga­zety. Każdy wie­dział, że po­peł­niono ko­smiczny błąd, za­trud­nia­jąc tam jako na­czel­nego jed­nego z kom­ba­tan­tów walki z apar­the­idem. Za­słu­żo­nego, ale rów­nież zu­peł­nie nie­udol­nego.

Wpraw­dzie umiał czy­tać i pi­sać, ale praca z kom­pu­te­rem prze­kra­czała jego umie­jęt­no­ści. Jego ar­ty­kuły przy­cho­dziły z ta­kim opóź­nie­niem, że nie było z nich żad­nego po­żytku, bo tę samą wia­do­mość zdą­żyły już po­dać inne ga­zety.

Na szczę­ście zdą­ży­łam na czas, cho­ciaż Mzamo i tak był pierw­szy. Stał, opie­ra­jąc się o ścianę ga­le­rii Bro­oklyn, i łap­czy­wie pił colę z puszki.

– Cześć, jak leci?

– W po­rzo – od­po­wie­dzia­łam, lekko zdy­szana.

Mzamo był nieco wyż­szy ode mnie. Jego włosy, przy­po­mi­na­jące pta­sie gniazdo, prze­sło­nięte były opa­ską. Za­uwa­ży­łam, że ma na so­bie stare dżinsy i T-shirt. Wi­dać ubrał się pod te­mat, bo zwy­kle no­sił ra­czej bar­dzo dro­gie ubra­nia. Wy­glą­dał w nich zu­peł­nie jak krewny ja­kie­goś lo­kal­nego ka­cyka. Może rze­czy­wi­ście tak było. Ale nie mnie są­dzić! To à pro­pos krew­nych.

– Idziemy?

Czy mu­sia­łam od­po­wia­dać na głu­pie py­ta­nie? Oczy­wi­ście, że idziemy, bo mamy po­roz­ma­wiać z imi­gran­tami ko­czu­ją­cymi od paru dni pod biu­rem Ko­mi­sa­rza ds. Uchodź­ców.

– Cie­kawe, kiedy ich stam­tąd prze­pę­dzą – prych­nął Mzamo. – Prze­cież to za­gro­że­nie sa­ni­tarne.

Mó­wił do mnie po zu­lu­sku, a ja po­sta­no­wi­łam tego nie zmie­niać.

– Naj­pierw chyba mu­szą ich wy­słu­chać – za­uwa­ży­łam.

Ale sta­ży­sta miał ra­cję. Już z da­leka za­uwa­ży­łam roz­sta­wione pro­wi­zo­ryczne na­mioty z czar­nej fo­lii i góry ro­sną­cych śmieci. Uno­szący się za­pach też nie na­le­żał do naj­sym­pa­tycz­niej­szych. Prze­cież ci lu­dzie nie mieli gdzie za­ła­twić swo­ich po­trzeb fi­zjo­lo­gicz­nych. Obok była ru­chliwa ulica!

Je­śli nę­kały mnie ja­kie­kol­wiek wąt­pli­wo­ści co do wła­snego miesz­ka­nia w Sun­ny­side, to pa­trząc na stło­czo­nych na nie­wiel­kiej prze­strzeni chod­nika imi­gran­tów, po­my­śla­łam, że może być o wiele go­rzej. Na­wet w ta­kich eks­tre­mal­nych wa­run­kach pró­bo­wali stwo­rzyć na­miastkę domu. Bo dom jest naj­waż­niej­szy.

– Wiesz, o co im cho­dzi? – spy­tał Mzamo.

Spoj­rza­łam na niego z nie­do­wie­rza­niem. Se­rio? O to py­tał?

– Są tu, bo się boją. Nie za­uwa­ży­łeś, że w ze­szłym mie­siącu były u nas za­mieszki?

Czy ja na­prawdę mam mu mó­wić, że te wrze­śniowe wy­da­rze­nia w na­szej pro­win­cji Gau­teng miały kse­no­fo­biczne tło? Zgi­nęło w nich chyba ze dwa­na­ście osób, wiele in­nych od­nio­sło rany, okra­dziono kil­ka­dzie­siąt skle­pów.

– Żar­tuję. Chcia­łem spraw­dzić, czy je­steś do­brze przy­go­to­wana. Ale, jak zwy­kle, pry­mu­ska.

Wielka szkoda, że nie za­czę­łam jesz­cze za­jęć ze sztuk walki, dzięki któ­rym po­czuję się wresz­cie bez­piecz­niej. Mo­głam więc tylko zmru­żyć wście­kle oczy.

– Nie złość się, bo zmarsz­czek do­sta­niesz. Masz na­ła­do­wany te­le­fon? Roz­dzielmy się naj­pierw i sprawdźmy, ile osób chcia­łoby roz­ma­wiać. Mam na­dzieję, że się do­ga­damy ja­koś po an­giel­sku.

– Są tu lu­dzie z Konga, So­ma­lii, Bu­rundi, Rwandy i Tan­za­nii.

Chciał mieć pry­mu­skę, to pro­szę.

– Taa, i wszy­scy chcą się zna­leźć w na­szym po­łu­dnio­wo­afry­kań­skim raju. – Mzamo uśmiech­nął się iro­nicz­nie. – Za­po­mnia­łaś jed­nak o Ni­ge­ryj­czy­kach.

Oni aku­rat byli głów­nym ce­lem wrze­śnio­wych za­mie­szek na­pę­dza­nych po­gło­skami, że Ni­ge­ryj­czycy chcą po­zba­wić nas pracy i stop­niowo prze­jąć na­szą go­spo­darkę.

Wstyd mi było wspo­mi­nać, ale ja rów­nież w ze­szłym roku ule­głam po­dob­nym uprze­dze­niom. To się jed­nak już nie po­wtó­rzy, po­my­śla­łam i już po chwili mia­łam oka­zję się o tym prze­ko­nać.

– I co ta­kiego zro­bi­li­śmy? Prze­cież nie je­ste­śmy di­le­rami, nie je­ste­śmy za­mie­szani w prze­stęp­stwa. Czy mu­sieli spa­lić mi warsz­tat i cały do­ro­bek ży­ciowy?

Em­ma­nuel Idowu z Ni­ge­rii nie był pro­te­stu­ją­cym, ale to na niego na­pa­to­czy­łam się naj­pierw. Przy­szedł od­wie­dzić przy­ja­ciela z Konga.

– Ja wra­cam do domu. Nie chcę mieć do czy­nie­nia z tym kra­jem, choć miesz­kam tu od dzie­więć­dzie­sią­tego siód­mego roku. Wię­cej niż ty masz lat, prawda? – Ski­nę­łam głową. – Ale nie było to prze­szkodą dla tych lu­dzi, któ­rzy wtar­gnęli do mo­jego warsz­tatu w ze­szłym mie­siącu. I wiesz, naj­gor­sze jest to, że nie byli to żadni obcy. Do­brze roz­po­zna­łem ich twa­rze. Wielu z nich było mo­imi klien­tami. Wi­dy­wa­li­śmy się na co dzień, mó­wi­li­śmy so­bie „dzień do­bry”. A po­tem oni wy­cią­gnęli sa­mo­chody z mo­jego warsz­tatu i je pod­pa­lili. Nie mam czego tu szu­kać. Bo wiem, co te­raz bę­dzie. Naj­pierw wy­gna­cie wszyst­kich cu­dzo­ziem­ców, a po­tem sami za­cznie­cie się za­bi­jać. Nie chcę tego oglą­dać.

Wpraw­dzie sama nie mam naj­lep­szej opi­nii o moim kraju, ale kiedy sły­szę taki głos, na­tych­miast robi mi się bar­dzo przy­kro. Gdzie jest ten „tę­czowy na­ród” obie­cany przez na­szych po­li­ty­ków?

Przy­ja­ciel Idowu z De­mo­kra­tycz­nej Re­pu­bliki Konga rów­nież po­zba­wiony jest złu­dzeń, ale mówi mi, że sam nie ma wy­boru.

– Nie mam do­kąd wró­cić. Bandy spa­liły moją wio­skę, za­biły ro­dzi­ców. Tu z ko­lei sły­szę, że je­śli się stąd nie wy­niosę, to mnie też za­biją. I co mam ro­bić?

Ze spusz­czoną głową na­gry­wa­łam wy­po­wiedź nie­wiel­kiego męż­czy­zny o smut­nych oczach. Mó­wił sła­bym an­giel­skim, ale wy­star­cza­jąco do­brym, że­bym mo­gła zro­zu­mieć co naj­waż­niej­sze.

– Tkwię w po­trza­sku od lat. Nie do­stanę nor­mal­nej pracy, bo je­stem azy­lan­tem. Idowu przy­jął mnie i na­uczy­łem się wiele o sa­mo­cho­dach. Te­raz wy­jeż­dża, bo nie ma nic. Ale i ja nic nie mam. Chcę pra­co­wać, ale nie mogę. Wy tu­taj ma­cie pre­ten­sje, że za­bie­ramy wam pracę. Którą? Wy­ko­nu­jemy za was naj­gor­szą i naj­trud­niej­szą ro­botę. Nie bo­imy się jej. Wy wo­li­cie żyć z za­sił­ków.

Mia­ła­bym ochotę z nim po­dy­sku­to­wać. Kto tu nie pra­cuje? Czy ja chcę żyć z za­sił­ków? Ale prze­cież wiem, że Kon­gij­czyk mówi, jak my­śli, a ja nie je­stem tu­taj, by wda­wać się w spory, tylko przy­go­to­wać ma­te­riał dla ga­zety.

W pew­nej chwili za­uwa­ży­łam, że na­szej roz­mo­wie przy­słu­chuje się dość tęga czarna ko­bieta w afry­kań­skiej opa­sce Nde­bele. Coś mu­siało się jej nie spodo­bać, bo miała za­ci­śnięte usta i zmru­żone oczy. Kiedy się­gnę­łam po no­tes, na­gle prze­mó­wiła, a ra­czej wy­wrzesz­czała:

– Pra­cu­sie, po­my­ślałby kto. Wcią­ga­cie nas w prze­stęp­czość, ot co! I nie tylko to. Moja ku­zynka nie może się do­stać do szpi­tala na ope­ra­cję bio­dra, bo w ko­lejkę wci­skają się ci wszy­scy z Zim­ba­bwe i nie wia­domo skąd.

Kon­gij­czyk nie wda­wał się z nią w dys­ku­sję. Znik­nął bez słowa, zo­sta­wia­jąc mnie na pa­stwę ko­biety, która nie za­mie­rzała koń­czyć swo­jej prze­mowy. I prze­kli­na­nia na czym świat stoi. Do­piero wi­dok po­li­cjanta spra­wił, że za­mil­kła i chwilę po­tem ode­szła, cały czas mio­ta­jąc pod no­sem wy­zwi­ska.

Po paru go­dzi­nach by­łam wy­koń­czona psy­chicz­nie. Może Mzamo rów­nież, bo na­gle do­łą­czył do mnie i cho­dził za mną bez słowa, aż za­koń­czy­łam ostat­nią roz­mowę.

– I co? Da­lej uwa­żasz ich za na­cią­ga­czy?

Mzamo wzru­szył ra­mio­nami.

– Ja­cyś by się też zna­leźli, ale usły­sza­łem okropne hi­sto­rie, o tym, co przy­da­rzyło im się w ich wła­snych kra­jach. Dla­tego ucie­kają. Na­prawdę u nas jest raj.

– Wszystko jest re­la­tywne.

– Wiesz co, Joy. Chodź na kawę, za­nim pój­dziemy do ga­zety. Co ty na to?

– Wolę an­giel­ską her­batę. – Uśmiech­nę­łam się do niego.

– Rze­czy­wi­ście, mu­sia­łaś to odzie­dzi­czyć po an­giel­skiej matce. – Cie­kawe, skąd on to wie­dział. – Nikt inny nie pije ta­kiego pa­skudz­twa, tylko An­glicy.

I tym ra­zem nie wda­łam się w dys­ku­sję, tylko ra­zem z Mzamo cof­nę­li­śmy się o pa­rę­set me­trów do Bro­oklynu, za­mie­nia­jąc wo­ła­jącą o po­moc nę­dzę na luk­sus ga­le­rii han­dlo­wej.

– A wiesz, co robi te­raz na­sza Da­nelle?

– Czeka na nas?

– Je­stem pe­wien, że pije kawę w biu­rze ko­mi­sa­rza do spraw uchodź­ców. Zro­bią prze­cież ar­ty­kuł, uka­zu­jąc obie strony kon­fliktu, prawda?

Spoj­rza­łam zdzi­wiona na Mzamo. Był kpiący, wy­nio­sły, ole­wacki, ale nie głupi. Na pewno po­cho­dził z za­moż­nej ro­dziny, po­my­śla­łam. Za­cho­wuje się, jakby nie miał nic do stra­ce­nia.

I na­gle przy­po­mniał mi się po­przedni rok, kiedy sie­dzia­łam w ga­le­rii Bro­oklyn z moim ów­cze­snym przy­ja­cie­lem, Lu­ca­sem. Je­dli­śmy „naj­lep­szego kur­czaka na świe­cie” i za­śmie­wa­li­śmy się do łez. A ja co­raz bar­dziej prze­ko­ny­wa­łam się do tego chło­paka, który chciał zo­stać afry­kań­skim Ro­bin Ho­odem.

Mzamo nie za­uwa­żył na­wet, że za­mil­kłam, pró­bu­jąc mimo wszystko za­cho­wać uśmiech na twa­rzy. Opo­wia­dał coś o biz­ne­sie, któ­rym się zaj­mo­wał.

– My­śla­łam, że pra­cu­jesz w Sha­ka­ville? – W końcu za­da­łam py­ta­nie.

– To też.

– Po co ci więc ten staż? Kiedy zdą­żysz to wszystko ro­bić? Prze­cież masz da­leko do domu z Pre­to­rii.

– Sześć go­dzin. Nie jest tak źle. Nie wiem, czy chcę być dzien­ni­ka­rzem, ale warto się prze­ko­nać, prawda?

Ja wie­dzia­łam, że gdyby za­trud­nili mnie w „So­uth Africa Da­ily”, nie roz­wa­ża­ła­bym in­nych opcji. By­ła­bym naj­szczę­śliw­sza na świe­cie.

– Prawdę mó­wiąc, mia­łem już je­chać do domu. Tam nie wie­dzą, co tu­taj ro­bię.

– Se­rio?

– Taaa – mruk­nął Mzamo i się­gnął po ku­bek z kawą. – Wście­kliby się, że tracę czas na głu­poty, za­miast za­jąć się za­ra­bia­niem pie­nię­dzy.

– A co im mó­wisz? Że do­kąd wy­jeż­dżasz?

– Że od­wie­dzam sprze­daw­ców. Ku­puję różne pa­miątki, które sprze­da­jemy póź­niej tu­ry­stom.

– Ko­ra­liki?

– Też, te ku­puję z In­dii, a po­tem bab­cie ro­bią z tego na­szyj­niki. Dzi­siaj nie będę miał czasu się tym za­jąć. Jak bę­dziemy go­towi, zrobi się już zbyt późno. Na szczę­ście tro­chę już mam, ale brak mi drew­nia­nych fi­gu­rek.

Drew­nia­nych fi­gu­rek? Na­gle po­czu­łam, jakby prze­szył mnie prąd elek­tryczny. Uro­dził mi się fan­ta­styczny po­mysł.

– Może będę mo­gła ci po­móc.

– Wiesz, Ma­keba, za­wsze po­dej­rze­wa­łem, że znasz się na cza­rach.

Czary, nie czary, ale może nad­szedł do­bry mo­ment, żeby się tego po­zbyć, po­my­śla­łam, kiedy po po­łu­dniu je­cha­li­śmy z Mzamo do Si­lver­ton.

Była to dziel­nica, w któ­rej nie po­ja­wi­łam się od po­przed­niego roku i z którą mia­łam jak naj­gor­sze wspo­mnie­nia. To tu­taj, w daw­nym warsz­ta­cie wujka Joe, zna­la­złam po­rwaną Zu­zannę z Pol­ski, to wła­śnie tu­taj mnie po­bito, kiedy ru­sza­łam jej na ra­tu­nek. Może rze­czy­wi­ście trzeba to miej­sce od­cza­ro­wać, zwłasz­cza że oj­ciec po­wie­dział, iż mogę zro­bić z nim, co chcę. Wcze­śniej nic od niego nie do­sta­łam, a na­wet nie chcia­łam brać. Czu­łam jed­nak, że ze względu na to, co się zda­rzyło w ze­szłym roku, ten stary warsz­tat po wujku Joe po­wi­nien być mój. Może kie­dyś zde­cy­duję, co z nim zro­bić.

– Co ci się stało? – spy­tał Mzamo. – Je­steś zmę­czona? Ro­zu­miem, prze­cież tak szybko na­pi­sa­łaś swój ma­te­riał.

Spoj­rza­łam na ko­legę, który z dużą wprawą pro­wa­dził sta­rego land ro­vera, i skła­ma­łam.

– My­ślę o tych azy­lan­tach.

Ja­koś nie­zręcz­nie było po­wie­dzieć mu, że prze­jeż­dżamy koło miej­sca, w któ­rym omal nie zo­sta­łam zgwał­cona. To dość nie­co­dzienny nius. Po co nim ra­czyć no­wego ko­legę, prawda?

Nie ba­łam się, że znajdę w warsz­ta­cie ślady po wy­da­rze­niach sprzed roku. Oj­ciec za­żą­dał, aby mój brat Steve do­kład­nie wszystko po­sprzą­tał, za­brał stam­tąd wszyst­kie swoje rze­czy, a po­tem od­dał mu klucz. Oczy­wi­ście było to moż­liwe tylko dzięki temu, że po­li­cja nic nie wie­działa o warsz­ta­cie, przy tym Zu­zanna ze­znała, że sama się uwol­niła, a ja ją zna­la­złam na ulicy. Je­stem pewna, że na po­li­cji uwie­rzyli w tę ba­jeczkę wy­łącz­nie dzięki do­kład­nemu po­sma­ro­wa­niu. Za czyją sprawą? Z pew­no­ścią mój oj­ciec wszyst­kiego do­pil­no­wał. Był prze­cież sta­rym wy­wia­dowcą szko­lo­nym mię­dzy in­nymi w Ro­sji. Kie­dyś wspo­mniał, że na­wet spo­tkał się z Pu­ti­nem. Taa.

– Za­trzy­majmy się tu­taj! – ode­zwa­łam się do Mzamo chra­pli­wym gło­sem.

Gdy­bym była biała, z pew­no­ścią jak w an­giel­skich po­wie­ściach „po­bla­dła­bym jak płótno”, a tak tylko mój chód stał się dość nie­pewny. Mu­sia­łam oprzeć się o ścianę. Prze­krę­ci­łam klucz. I drzwi się otwo­rzyły.

– Fuck. Oh, fuck! – roz­darł się Mzamo na cały głos, kiedy włą­czy­łam świa­tło. – O ja cię...

Ha, każdy by się zdzi­wił, wi­dząc te dia­bel­skie po­tworki za­le­ga­jące wszyst­kie kąty skła­dziku. Wu­jek stru­gał je la­tami, a na twa­rzach jego fi­gu­rek ma­lo­wał się ob­raz cier­pie­nia lub skraj­nej wście­kło­ści. Nie wy­glą­dały nor­mal­nie, o nie.

Mzamo wszedł do środka i po chwili za­czął tań­czyć. Nie był to jed­nak tra­dy­cyjny zu­lu­ski ta­niec. Po pro­stu wpadł w sza­lony en­tu­zjazm i krę­cił się jak wrze­ciono.

– Joy! Je­steś nie­sa­mo­wita. One są su­per!

I w ten spo­sób wu­jek Joe po wielu la­tach nie­po­wo­dzeń wstrze­lił się w końcu w czyjś gust. Jest więc szansa dla każ­dego twórcy. Wpraw­dzie po śmierci, ale za­wsze...

– Kto zro­bił te cuda?

– Joe Ma­keba. Rzeź­biarz – po­wie­dzia­łam.

Słowa „rzeź­biarz” chyba ni­gdy nie uży­wa­li­śmy w sto­sunku do niego. Ra­czej „po­my­lony”, „dzi­wak”. A pod ko­niec ży­cia pa­cjent za­kładu dla osób psy­chicz­nie cho­rych, skąd zdo­łał znik­nąć. Ale to już zu­peł­nie inna hi­sto­ria.

– Biorę to wszystko! Mogę? Za­płacę ci za­raz.

Za­su­ge­ro­wa­łam szla­chet­nie, że nie musi. W każ­dej chwili mo­żemy tu po­now­nie za­je­chać i mo­żemy się prze­cież roz­li­czyć, je­śli coś sprzeda, do­da­łam scep­tycz­nie.

– Spa­dłaś mi z nieba. – Mzamo na­dal się en­tu­zja­zmo­wał, choć pew­nie trudno by­łoby w nie­bio­sach zna­leźć coś, co by­łoby rów­nie straszne jak fi­gurki Jo­ego.

Udało mi się jed­nak po­wstrzy­mać go przed za­bra­niem wszyst­kich. Jak co­kol­wiek sprzeda, za­wsze bę­dzie mógł za­brać resztę. Poza tym nie je­stem na­cią­gaczką.

– Ile chcesz za to?

Wzru­szy­łam ra­mio­nami.

– Nie są­dzę, by były co­kol­wiek warte.

– Do­brze, spraw­dzę naj­pierw, jak to bę­dzie szło, i po­tem ci za­płacę. Nie myśl, że chcę cię oszu­kać.

Ja­koś o to nie dba­łam. Wie­dzia­łam z do­świad­cze­nia, że oszu­kać chciał te­raz każdy, tylko nie każdy miał ku temu oka­zję.

Kiedy za­ła­do­wa­li­śmy land ro­vera fi­gur­kami, Mzamo za­wiózł mnie do domu na Sun­ny­side. Wi­dzia­łam, że ze zdzi­wie­niem spo­gląda na wi­szące pod blo­kiem pra­nie na­le­żące do co naj­mniej kil­ku­dzie­się­ciu ro­dzin. Moja są­siadka, Thando, do­rzu­cała wła­śnie swoje i wyj­mo­wała z wia­dra mon­stru­alne ga­loty. Nie prze­szka­dzało jej to w ob­ser­wo­wa­niu oko­licy i oczy­wi­ście udało jej się mnie przy­uwa­żyć. Po­ma­cha­łam, by się przy­pad­kiem nie ob­ra­ziła, choć już wie­dzia­łam, że bę­dzie miała o czym opo­wia­dać zna­jo­mym są­sia­dom.

– Słu­chaj, Ma­keba, masz może czas w przy­szłym ty­go­dniu? Po­szli­by­śmy coś zjeść.

To miłe, że nie znie­chę­cił go wi­dok mo­jego domu. Była to moja pierw­sza myśl, a druga: „O rany, czy ktoś mnie przy­pad­kiem nie za­pra­sza na randkę?”. Ja­koś ostat­nio sta­łam się mniej dzika i po­my­śla­łam, że to na­wet miło. Szcze­gól­nie, że można od razu od­mó­wić.

– Za­po­mnia­łeś, że mnie nie bę­dzie przez dwa ty­go­dnie?

Mzamo ude­rzył się ręką w czoło.

– Rze­czy­wi­ście, wy­bie­rasz się w po­dróż.

– Tak, do Kapsz­tadu.

– A, to spró­bujmy w in­nym ter­mi­nie.

– Okej, spo­tkamy się, jak wrócę.

Za­czę­łam już otwie­rać drzwi sa­mo­chodu, kiedy Mzamo coś so­bie przy­po­mniał:

– Po­cze­kaj! A czy przy­pad­kiem nie bę­dziesz prze­jeż­dżać przez mój te­ren?

Prawdę mó­wiąc, nie mia­łam po­ję­cia. To nie ode mnie za­le­żało. Zna­łam cel po­dróży, któ­rym miał być Kapsz­tad. Na­tan zaj­mo­wał się szcze­gó­łami, bo to on był kie­row­ni­kiem tej wy­cieczki.

– Więc jak nic nie jest jesz­cze usta­lone, to przy­jedź­cie do Sha­ka­ville. Chęt­nie was ugosz­czę. Bę­dziesz wie­działa, o czym opo­wia­dam.

– Faj­nie by było.

– Masz mój nu­mer te­le­fonu, prawda?

Ski­nę­łam głową.

– A tu jest wi­zy­tówka i opis, jak do­je­chać z głów­nej drogi. Su­per by było, że­byś przy­je­chała, Joy. – A po­tem po­chy­lił się nade mną i po­ca­ło­wał mnie w po­li­czek.

Zwa­rio­wał, czy co? Czu­łam jesz­cze pie­kące po­liczki, kiedy do­łą­czyła do mnie Thando. Wciąż pa­trzy­łam za zni­ka­ją­cym land ro­ve­rem. Oczy­wi­ście, że nie mia­łam za­miaru za­jeż­dżać do Sha­ka­ville.

– Cie­kawe!

Głos są­siadki wy­rwał mnie z za­my­śle­nia.

– Co ta­kiego?

– Ten nowy chło­pak. Ma sa­mo­chód. I chyba jest bar­dzo przy­stojny.

Zmie­sza­łam się wbrew so­bie.

– To nie jest mój chło­pak. I co w tym ta­kiego cie­ka­wego?

– Cie­kawe jest tylko, czy nie okaże się ta­kim sa­mym łaj­da­kiem jak tam­ten po­przedni.

Tego wcale nie chcia­łam usły­szeć od Thando. Chyba też to zro­zu­miała, więc by zmie­nić te­mat, szybko spy­tała o po­wrót dziew­czy­nek do domu. Była też cie­kawa, czy ku­pi­łam już nowe miesz­ka­nie. Od­po­wia­da­łam jej jak au­to­mat, jed­no­cze­śnie za­sta­na­wia­jąc się nad tym, czy jesz­cze w ży­ciu będę mo­gła za­ufać ja­kie­muś męż­czyź­nie. Nie wy­da­wało mi się to moż­liwe. Ale je­śli my­śli­cie, że nad tym bo­la­łam, to je­ste­ście w błę­dzie!

Te­le­fon za­dzwo­nił, kiedy prze­krę­ca­łam klucz w zamku. Zer­k­nę­łam na wy­świe­tlacz i zo­ba­czy­łam, że to Liy­ana.

– I czego się nie od­zy­wasz? Ob­ra­zi­łaś się znowu?

No skąd. Po tym jak w ze­szłym roku wszystko so­bie wy­ja­śni­ły­śmy, nie za­mie­rza­łam już ni­gdy ob­ra­żać się na moją przy­ja­ciółkę od cza­sów dzie­ciń­stwa.

– Ku­pu­jemy ten dom, który ci się spodo­bał.

Wy­sy­ła­łam Liy­anie wszyst­kie oferty, wie­dząc, że zna się na tym le­piej niż ja. Stu­dio­wała prze­cież ar­chi­tek­turę wnętrz.

– Joy! Ale bomba!

– Tak bar­dzo się boję. Ju­tro Anna ma im prze­słać za­liczkę. Oczy­wi­ście, je­śli jej praw­nik nie zgłosi żad­nych uwag.

– Nie masz po­ję­cia, jak bar­dzo się cie­szę. Je­śli będę mo­gła ci po­móc...

– Bę­dziesz... – Zro­bi­łam pauzę. – Chcia­ła­bym, że­byś po­mo­gła mi go urzą­dzić. Sama wiesz, ko­lor ścian i tak da­lej. Żeby za­równo bliź­niaczki, jak i bab­cia, świet­nie się tam czuły.

– To dla mnie za­szczyt. – Głos Liy­any był po­ważny i lekko drżał. Była po­dob­nie wzru­szona jak ja. – Je­stem go­towa w każ­dej chwili.

I na­tych­miast za­częła opo­wia­dać mi o de­ta­lach: o urzą­dze­niu sy­pialni dla dziew­czy­nek, o moim ką­ciku do pi­sa­nia i na książki, o po­koju, w któ­rym Anna Joy bę­dzie mo­gła pa­trzeć na eg­zo­tyczne ro­śliny. Taki do­mek ma­rzeń, ale ja na tego typu ma­rze­nia nie mo­głam so­bie jesz­cze po­zwo­lić. Było na to zbyt wcze­śnie i wiele nie­pew­no­ści po dro­dze. Czy ja dam radę to wszystko ogar­nąć? Odłą­czy­łam się od opo­wie­ści Liy­any, na­gle od­kry­wa­jąc, że zu­peł­nie za­po­mnia­łam skon­tak­to­wać się z bra­tem Thando. Mia­łam z nim po­roz­ma­wiać o re­mon­cie.

– A co z Na­ta­nem? – spy­tała Liy­ana, ale ja by­łam zu­peł­nie nie­przy­go­to­wana na to py­ta­nie.

– Nie dzwo­nił ostat­nio.

I na­gle so­bie przy­po­mnia­łam o mejlu od niego.

– Ale ma przy­je­chać, prawda? Mam na­dzieję, że się wszy­scy spo­tkamy? Chyba nie bę­dziesz go trzy­mać w ukry­ciu.

– No coś ty. Ale skoro nie dzwoni...

Po co się do cze­go­kol­wiek przy­wią­zy­wać, skoro wszystko po­trafi się za­wa­lić z dnia na dzień. Lu­dzie, któ­rych lu­bi­li­śmy, oka­zują się inni, niż nam się wy­da­wali. Pod ich miłą fa­sadą czają się wro­gie my­śli. I...

Ze­szły rok jed­nak mnie po­rząd­nie prze­czoł­gał, po­my­śla­łam po za­koń­cze­niu roz­mowy z Liy­aną. Mia­łam dwa­dzie­ścia lat i wciąż uspo­so­bie­nie stu­latki. Po­win­nam to na­tych­miast zmie­nić, bo się stanę po­twor­nie ma­rudna.

I chyba za­klę­łam los, bo na­gle po­now­nie za­dzwo­nił te­le­fon.

– Cześć, Joy – usły­sza­łam głos Na­tana. I w jed­nej chwili wszystko się uspo­ko­iło.

ROZ­DZIAŁ III

Trzy dni póź­niej sta­łam na lot­ni­sku Tambo w Jo­han­nes­burgu. I czu­łam się tam pra­wie jak za gra­nicą.

Przy­je­cha­łam z Pre­to­rii po­cią­giem Gau­train, który zdą­żył mnie wpro­wa­dzić w inną rze­czy­wi­stość. Czyst­szą i lep­szą. Cu­downy śro­dek ko­mu­ni­ka­cji, dzięki któ­remu do­tar­łam na lot­ni­sko już po czter­dzie­stu mi­nu­tach. Zo­sta­wi­łam za sobą blo­ko­wi­sko i town­shipy i zna­la­złam się wśród ele­ganc­kich lu­dzi, któ­rzy co­dzien­nie prze­mie­rzali od­le­głość mię­dzy Pre­to­rią i Jo­han­nes­bur­giem. Żeby pra­co­wać w cen­trach fi­nan­so­wych, jeź­dzić na za­kupy i spo­ty­kać się ze zna­jo­mymi.

Mia­łam na so­bie nowe dżinsy i dość drogi T-shirt, ale i tak da­leko mi było do mo­ich współ­pa­sa­że­rów. Wy­star­czyło spoj­rzeć na ich te­le­fony ko­mór­kowe czy ta­blety, które stu­dio­wali pod­czas po­dróży. Za­uwa­ży­łam, że kilka osób czy­tało „So­uth Africa Da­ily” i to wpro­wa­dziło mnie w nieco lep­szy na­strój. Może czy­tają wła­śnie mój tekst o imi­gran­tach, który po­szedł do druku nie­mal bez zmian?

My­śla­łam o moim no­wym pra­co­dawcy z wielką wdzięcz­no­ścią. Dali mi dwa ty­go­dnie urlopu. I to w okre­sie stażu. Za­kra­wa­łoby to na cud, gdyby Da­nelle nie za­zna­czyła na ko­niec, że mam w tym cza­sie przy­go­to­wać pięć ar­ty­ku­łów.

– O czym?

– Na te­mat tego, co zo­ba­czysz. Każdy po pięć­set wy­ra­zów. Jak wi­dzą nasz kraj tu­ry­ści. Je­śli bę­dzie to coś warte, znaj­dzie się w ru­bryce „Prze­jaz­dem”. A jak nie...? – Mach­nęła ręką.

Prze­czu­wa­łam, co chce po­wie­dzieć. To bę­dzie zna­czyło, że się nie na­daję na dzien­ni­karkę. Ale czy w ogóle mieli za­miar mnie za­trud­nić? Co­raz czę­ściej to­wa­rzy­szyły mi obawy, że przy­jęli nas na staż, że­by­śmy ty­rali dla nich za darmo. Etaty za­wsze były pro­ble­mem. Pie­nią­dze, urlopy, związki za­wo­dowe itd.

Wkrótce się prze­ko­nam, jak to się po­to­czy. Na­pi­sa­nie pię­ciu tek­stów nie po­winno być pro­ble­mem. Tym bar­dziej że mia­łam już kilka po­my­słów.

Na­gle zo­ba­czy­łam, że przy wyj­ściu po­ja­wiła się grupa lu­dzi pcha­ją­cych wózki z wa­liz­kami. Wi­dać sa­mo­lot z Doha wy­ła­do­wał już swo­ich pa­sa­że­rów. Mo­men­tal­nie po­rzu­ci­łam roz­my­śla­nia i za­czę­łam wy­pa­try­wać zna­jo­mej syl­wetki. I na­wet po­czu­łam, jak serce za­czyna mi raź­niej bić. Pla­no­wa­li­śmy nasz wy­jazd od wielu mie­sięcy i na­gle to się za­częło urze­czy­wist­niać.

Pa­mię­tam, jak by­łam za­wie­dziona, gdy do­wie­dzia­łam się, że nie po­jadę do Kapsz­tadu. Zu­zanna, matka Na­tana, pła­kała przez te­le­fon, mó­wiąc mi, że jej nowy part­ner, Mi­chał, ma mieć ope­ra­cję ko­lana w czerwcu. Le­karz za­bro­nił mu dłuż­szych po­dróży przez parę mie­sięcy. Oczy­wi­ście, że to ro­zu­mia­łam, a na­wet się cie­szy­łam, że Mi­chał dzięki ope­ra­cji bę­dzie mógł le­piej cho­dzić. A poza tym, jak się zdą­ży­łam do­wie­dzieć, nie bę­dzie za nią pła­cił. Czyli bar­dzo ko­rzyst­nie. Mu­sia­łam jed­nak przy­znać, że znów wkro­czy­łam w pe­chowy okres i wszystko krzy­żo­wało moje plany.

Kiedy na po­czątku roku by­łam u babci w An­glii, pla­no­wa­łam od­wie­dzić Zu­zannę w Gdań­sku. Oka­zało się jed­nak, że nie do­sta­łam na czas wizy. A po­tem do­szedł jesz­cze ten nie­wy­pał z Kapsz­ta­dem. Za­nim jed­nak za­czę­łam się tym przej­mo­wać, za­dzwo­nił do mnie Na­tan. I za­pro­po­no­wał mi wy­jazd. Za mój po­byt miała za­pła­cić jego matka. Czu­łam się tro­chę nie­zręcz­nie, że znów mi chce dzię­ko­wać, ale Zu­zanna miała siłę per­swa­zji.

– Prze­stań mieć skru­puły. Prze­cież zgo­dzi­łaś się je­chać z nami. Po pro­stu te­raz za­stąpi nas Na­tan. Do­brze?