Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Opowieść o afrykańskiej podróży, w trakcie której wszystko może się wydarzyć.
Joy Makeba odbywa staż w redakcji miejscowej gazety i marzy o karierze dziennikarki. Przepustką do nowego etapu w jej życiu ma być podróż po najdalszych zakątkach Afryki, wraz z przyjacielem z Polski. Nie spodziewa się, że romantyczna wycieczka zamieni się w pełną napięcia wyprawę, podczas której będzie mogła rozwiązać kryminalną zagadkę, uratuje komuś życie i odkryje, co ma dla niej największe znacznie.
Historia ukazująca niezwykłe ludzkie losy, w której wątki polskie i afrykańskie przeplatają się, tworząc fascynującą opowieść.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 348
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Czas: 7 godz. 41 min
Lektor: Katarzyna Kukuła
PROLOG
Obudził go karaluch maszerujący po twarzy. Słodki posmak snu zakłócony taką ohydą. Zerwał się z posłania, strząsnął insekta ze złością i zadeptał na miejscu. Tak bardzo się zdenerwował, że poczuł, jak nagle wali mu serce. Zupełnie stracił ochotę na sen, ale przecież nie musiał się nigdzie spieszyć. Jego zmiana zaczynała się dopiero za dwie godziny. Nie mógł jednak wytrzymać w klitce na zapleczu rzeźni, w której nocował. Okropnie tam śmierdziało, chociaż nie to było najstraszniejsze. To odgłosy wydawane przez zwierzęta prowadzone do ubojni były dla niego nie do zniesienia. Tylko co miał robić? Siedzieć na zewnątrz? Tu zawsze kręciło się zbyt wielu ludzi. I to z kolei oni gapili się na niego. Wciąż był obcy, mimo iż przybył tu ponad rok temu.
To już ponad rok? Spojrzał na swoje palce o popękanej skórze, które zawsze pomagały mu w liczeniu. Rzeczywiście. Był tu nawet dłużej. Matka umarła zimą, więc minął rok.
Mimo to zaryzykował i wyszedł się przejść po czerwonej piaszczystej drodze prowadzącej donikąd.
– Zejdź mi z drogi, ty wstrętny bachorze. Ciągle się o ciebie potykam.
Kobiecy głos. Tak donośny, że momentalnie się zatrzymał i instynktownie zasłonił głowę. Tak jakby te słowa były skierowane do niego. W tej samej chwili przed jego nogami przemknął dzieciak. Nie mógł mieć więcej niż pięć lat. Zasłaniał ręką twarz, tak jakby zgarniał z niej smarki.
Przystanął i przez chwilę stracił orientację, co ma robić dalej. Zawsze tak się działo, kiedy słyszał wysokie dźwięki. Zakrył rękami uszy.
Dzieciak zniknął w krzakach, ale za to pojawiła się kobieta.
– Ale dokąd to! Masz mi przecież pomagać! Wracaj natychmiast! Bo jak nie, to cię obedrę ze skóry! – wrzeszczała.
Zobaczył, że trzyma w rękach kij. Była spocona i wściekła. Na jego widok jej twarz jeszcze bardziej wykrzywiła się ze złości. Zwłaszcza gdy usłyszała, jak ją cicho pozdrawia. Nie odpowiedziała, tylko uderzyła kijem o pień drzewa. Pewnie, żeby go wystraszyć.
Zrobił więc to, co zawsze. Pozwolił, by gardłowy okrzyk wydobył się z jego krtani i zaczął się trząść. Chyba naprawdę się bał. Ludzie byli nieprzewidywalni.
Udało mu się. Jego zachowanie rozbawiło kobietę. Oparła ręce na rozłożystych biodrach i roześmiała się głośno.
– Debil! – rzuciła do niego i wycofała się do domu.
Przestał się trząść w tej samej chwili, gdy zniknęła, a potem skręcił w stronę rzeki.
Od niedawna nie była już całkiem wyschnięta. Nadchodziła wielka woda po deszczach. Pewnie niedługo będzie zbyt niebezpiecznie, żeby tam chodzić. Wrócą krokodyle.
Nie powinien oddalać się od wioski. Jeszcze go ktoś zatrzyma i nie zdąży na czas, by wrócić do pracy. Nie narzekał na nią. Był za nią wdzięczny. Oczywiście wujowi, bo on go tam przyprowadził. Ten jednak wcale nie chciał jego wdzięczności. Odwracał twarz wykrzywioną niechęcią, udając, że go nie widzi.
Któregoś dnia, kiedy przyniósł mu nazbierane owoce maruli, wuj wpadł w szał i kopnął miskę, rozsypując wszystko przed chatą.
– Zabieraj to i się wynoś. Nie potrzebujesz mi nic przynosić. Bylebym cię tutaj nie widział.
To było marnotrawstwo. Matka nie byłaby z tego zadowolona. Jak można wyrzucać coś, co można zjeść? W górach trzeba było sobie radzić. Wszystko mogło się przydać. Nie to, co tutaj, w tej nizinnej wiosce.
Nagle usłyszał trzask gałęzi. Pochylił się, by zniknąć w trawie. Jego słuch i wzrok nie były już tak dobre jak przedtem. Wciąż nie mógł się z tym pogodzić. Trwało więc chwilę, zanim się zorientował, że nic mu nie grozi.
To był ten sam chłopiec, którego przed chwilą goniła matka. Stał przy błotnistym korycie rzeki i grzebał w nim kijem. Obok niego w burej podartej sukience siedziała dziewczynka.
Dzieci coś do siebie mówiły, co jakiś czas parskając śmiechem. Nie słyszał ich słów, ale nie mógł oderwać od nich wzroku. Byli tacy młodzi i niewinni. Chciał się napaść ich widokiem, zatrzymać obraz na dłużej.
Rozsunął wysokie trawy, żeby lepiej widzieć. Coś mu ta scena przypominała. Ta dziewczynka, ten śmiech. Czy kiedyś coś takiego już się wydarzyło? Potrząsnął głową, poruszając trawy, co zaniepokoiło dzieci.
– To tylko ja! – Podniósł się z ziemi.
Był pewien, że na jego widok uciekną z krzykiem. Widział wyraźnie, jak spojrzały po sobie, zastanawiając się pewnie, co robić.
– Pobawisz się z nami? – spytała dziewczynka po chwili.
Skinął głową i się uśmiechnął. Ktoś wreszcie pragnął jego towarzystwa. Ruszył więc na spotkanie.
ROZDZIAŁ I
Joy
Pretoria, Południowa Afryka, październik 2019
Wkładałam laptopa do torby, zamierzając jak najszybciej opuścić budynek, gdy nagle poczułam, że ktoś mi się uważnie przypatruje.
– Masz chwilę?
Podniosłam głowę i zobaczyłam Danelle, szefową do spraw wiadomości lokalnych i moją opiekunkę.
– Chwilę? – powtórzyłam niewyraźnie. Bardzo się spieszyłam, ale nie mogłam zdradzić tego Danelle. Jej musiałam słuchać. Była tu dla mnie najważniejsza i to od niej zależała przyszłość.
– Wiem, że nie będzie cię przez najbliższy miesiąc, ale mamy za mało ludzi – westchnęła, dmuchając w jasną grzywkę.
Nic dziwnego, tego dnia stara klimatyzacja, nadszarpnięta ciągłymi przerwami w dostawie prądu, pracowała na pół gwizdka. A na dworze było dzisiaj dwadzieścia osiem stopni.
Danelle wyglądała na zmęczoną. Wyraźnie widziałam błękitne cienie pod jej oczami. Ostatnie wydarzenia w kraju nie dały wypocząć żadnemu z dziennikarzy. Nikt jednak nie zamieniłby się na spokojniejsze czasy.
– Dokąd mam iść? – spytałam, starając się nasączyć głos entuzjazmem, którego w tej chwili nie czułam. Wiedziałam, że jej odpowiedź może mi zepsuć cały dzień.
– Nie teraz. Jutro. Ty i Mzamo pójdziecie porozmawiać z uchodźcami w Brooklynie. Powinniśmy mieć więcej materiałów, a większość reporterów jest w terenie. Mogę na ciebie liczyć?
– Jasne! – Wyprężyłam dumnie pierś jak do orderu.
Tego się nie spodziewałam. Mogłam przypuszczać, że Danelle zechce, żebym zrobiła jakieś ksero albo zaparzyła kawę dla gości. Bo to akurat było moje główne zajęcie w „South Africa Daily”, od kiedy w lipcu rozpoczęłam karierę stażystki. A tu nagle prawdziwy materiał prasowy? I to w temacie dnia!
– A Mzamo już wie?
– Dzwoniłam do niego. Odezwie się do ciebie. – W tej samej chwili usłyszałam odgłos nadchodzącego esemesa. – To pewnie on. Zbierzcie informacje, skąd ci ludzie są i o co im chodzi, i wyślijcie do działu spraw lokalnych. Tam z tego zrobią artykuł.
– A nie mogłabym go sama napisać? – spytałam.
– Ty? Najpierw zdaj maturę. – Danelle roześmiała się, a ja w jej głosie dosłyszałam prawdziwe okrucieństwo. – Ale cieszę się, że jesteś tak entuzjastyczna. – Po czym odwróciła się na pięcie i ruszyła do swojego zagraconego biurka.
– Matura niebawem – mruknęłam, ale już tego nie słyszała. A może wcale nie chciała słyszeć.
Podniosłam telefon, żeby odczytać wiadomość od Mzamo. Bez konsultacji ze mną wyznaczył mi już godzinę spotkania. Jakbym była jego podwładną. Nie będę się z nim kłócić, postanowiłam. Zwyczajnie nie mam na to czasu! Odpisałam i zeszłam z drugiego piętra brudną klatką schodową, niewiele różniącą się od tej straszącej w moim domu. Budynek znajdował się w centrum miasta, w związku z tym samo otoczenie nie należało do najpiękniejszych. Na każdym kroku można było potknąć się o bezdomnych lub żebraków. Czystość też szwankowała, chociaż muszę powiedzieć, że po mojej wizycie w Londynie albo obniżyły mi się standardy, albo nasze władze miejskie zaczęły bardziej dbać o porządki.
„South Africa Daily” była nową gazetą, która nie mogła sobie pozwolić na przeinwestowanie w siedzibę. Nie dla nas nowoczesny biurowiec. Ale to zdarzy się już niedługo, szefowie obiecywali nam tak przekonująco, jakby mieli na oku bogatego sponsora.
Byłam ostatnią osobą, która by narzekała na warunki pracy. Trochę przesadziłam z tą nazwą. Praca? Przecież przez pół roku nie miałam dostać za nią złamanego randa. Był to więc bezpłatny staż, ale sam fakt, że znalazłam się w gronie pięciu przyjętych z konkursu osób, uznałam za niesamowity sukces. Jakoś nie wierzyłam, że to zasługa mojego tekstu o przemocy wobec kobiet. Bardziej podejrzewałam ojca, że to jego sprawka, ale on udawał takie niewiniątko, że straciłam pewność. Nadal jednak wydawało mi się dziwne, że tak szybko znalazłam się u progu kariery, o jakiej do tej pory mogłam jedynie pomarzyć.
Pewnie na te marzenia miała wpływ moja matka, Helen, która była dziennikarką w Anglii, a potem przyjechała obalać apartheid do RPA. Nie wiem, czy uważałaby „South Africa Daily” za gazetę wystarczająco lewicową, ale nie dbam o to. Matka nie żyła od paru lat, a ja musiałam radzić sobie sama. Odpowiadałam również za dwie małoletnie siostry.
Kiedy tylko o nich pomyślałam, natychmiast zaczęłam tęsknić za moimi siedmioletnimi mądralami. Zbyt długo ich nie widziałam, więc od razu zrobiło mi się smutno. Od wielu miesięcy przebywały u siostry swojego ojca koło Tzaneen w prowincji Limpopo i tam chodziły do szkoły. Oczywiście starałam się jak najczęściej je odwiedzać, ale to nie było to samo, jak wtedy, gdy mieszkałyśmy razem.
– I co w tym dziwnego, że są z ludźmi, którzy je kochają – powiedziała moja sąsiadka Thando, kiedy zaczęłam jej się użalać nad rozłąką. – Moja Sindi też mieszkała u babci.
Jasne, a potem w wieku piętnastu lat zaszła w ciążę! Niedoczekanie. To ja jestem główną opiekunką moich sióstr i ja je wychowuję. Wysłałam je do Limpopo tylko po to, żebym mogła uzupełnić wykształcenie. Przez chorobę mamy musiałam odejść ze szkoły. Teraz w ciągu pół roku ukończyłam dwa kursy uzupełniające, zrobiłam prawo jazdy, a za ponad trzy tygodnie zamierzałam zdać maturę. Kiedy mi się to uda, znów zamieszkamy wszystkie razem.
Wprawdzie nie miałam wątpliwości, że ciotka Owethu i jej mąż są doskonałymi opiekunami, ale nie byłam przekonana, czy wiejska szkoła spełnia odpowiednie standardy.
– Joy, przestań histeryzować – uspokajała mnie Owethu. – Ile razy mam ci powtarzać, że nie ma u nas takich latryn. Twoje siostry są w szkole bezpieczne.
O to też się martwiłam. I nie mówcie mi, że przesadzam. Bo jak można być spokojną, czytając nagłówki gazet o wypadkach w wiejskich latrynach, w których topią się uczniowie. Po prostu jakiś koszmar!
No dobrze, to przestaję się martwić. Poza tym nadchodzi koniec roku szkolnego, więc na początku grudnia bliźniaczki będą już razem ze mną. A potem...
Na przyszłość miałam tak dużo pomysłów, że można dostać zawrotu głowy. I to była zasadnicza różnica między poprzednim rokiem a bieżącym 2019. Wówczas nie stać mnie było na żadne plany, mogłam sobie najwyżej pomarzyć.
Wiele się jednak zmieniło od tego czasu. O niektórych sprawach nie chcę wspominać, bo są zbyt bolesne. Ale najważniejsze, że udało mi się odnaleźć bardzo ważną osobę. Moją babcię.
I to ona sprawiła, że godzinę później stanęłam oko w oko z agentem nieruchomości.
– Joy Makeba, prawda? – upewnił się nieco zwalisty mężczyzna, zanim uścisnął mi rękę.
Pierwszy raz widzieliśmy się twarzą w twarz. Wyglądał na mocno zdziwionego.
– To z twoją babcią rozmawiałem wczoraj na Skypie? – Wciąż nie był pewien mojej tożsamości. Trochę mu się nie dziwię, bo moja babcia jest białą Angielką o srebrnych włosach. A ja czarna, i to mocno czarna. No cóż, niespodzianki zdarzają się w każdej rodzinie, prawda? Ale pan Paul Bester powinien wiedzieć, w jakim kraju żyje. Niewątpliwie w kraju o dużej różnorodności etnicznej!
– Owszem. Babcia ma do mnie pełne zaufanie.
Odpowiedziałam pewnym tonem, ale miałam stracha. Bo co będzie, jak źle wybiorę i jak zmarnuję pieniądze Anny Joy? I czy słusznie robię, nie prosząc o radę ani brata, ani ojca? Jest to świadectwo mojej głupoty czy nadmiernej ambicji, czy jednak, jak o tym myślałam, roztropności?
Mój ojciec rozwiódł się z Helen, kiedy miałam sześć lat, i do niedawna nie utrzymywał ze mną żadnego kontaktu. Ostatnio jednak sobie o mnie przypomniał. A właściwie nie sam, bo to ja pierwsza się do niego zwróciłam o pomoc. Pomógł mi, rzeczywiście, ale od tego czasu nie jestem w stanie się od niego uwolnić. Im więcej ma problemów osobistych, tym bardziej próbuje nadrabiać lata rozłąki i udowadniać, jak bardzo mu na mnie zależy. Jakoś trudno mi w to uwierzyć. Od razu przypominają mi się czasy, kiedy Helen chorowała, a wokół mnie nie było nikogo z rodziny, do kogo mogłabym się zwrócić. Nie wykluczam, że być może mój ojciec Tony emocjonalnie się nawrócił. Przerabialiśmy takie historyczne przypadki na lekcjach religii. Może rzeczywiście przemyślał to i owo, ale niepotrzebnie tak mi się narzucał. I to do tego stopnia, że myślę teraz o nim, zamiast o tym, czym się w danym momencie zajmuję.
– Mam nadzieję, że ja też zasłużę na to zaufanie. Ten lokal, o którym pisałem w mejlu, jest naprawdę wart obejrzenia. Świetne położenie, doskonały stan techniczny...
Bla, bla, bla. Już to słyszałam poprzednio. To nie pierwsze mieszkanie, które będę oglądać w tym tygodniu, ale pierwsze w tej agencji. Z poprzednią Anna Joy zerwała umowę. Banda naciągaczy.
– To może zobaczmy to cudo. – Udaje mi się powiedzieć w momencie, kiedy Bester robi minimalną przerwę na zaczerpnięcie oddechu.
– Zapraszam. – Bester zamknął samochód i ruszył z parkingu pod SPAR-em, gdzie się umówiliśmy. – To dwa kroki stąd. I sama widzisz, że jest gdzie robić zakupy. Nie potrzeba żadnego samochodu.
Trochę minął mi stres, więc zaczęłam się rozglądać z rosnącą ciekawością.
Queenswood była dzielnicą położoną niedaleko od miejsca, gdzie niegdyś mieszkałam z Helen. Ale podczas gdy Hatfield zamieszkiwali głównie studenci z uwagi na pobliski uniwersytet, tę można było nazwać dzielnicą rezydencyjną. Jej środek stanowiło centrum handlowe ze sklepami spożywczymi, apteką i kilkoma knajpami. Przechodząc przez parking, zauważyłam sprzęt do zabawy dla dzieci i trampolinę do skakania. Uśmiechnęłam się, widząc już w myślach, jak Thandie i Nandi radośnie próbują wyskoczyć ze skóry.
– Prawda, że tu pięknie?
Pan Bester obserwował mnie niczym jastrząb. Natychmiast ściągnęłam usta, uznając, że moim zbytnim entuzjazmem zamknę furtkę do negocjacji.
– Ja wiem? Może być głośno.
Ha, może jednak powinnam zostać aktorką, a nie dziennikarką. Gdyby Paul Bester zobaczył, gdzie aktualnie mieszkam, nie wiem, czy wyraziłby chęć przyjścia na to spotkanie. Ale nazwa „South Africa Daily” w adresie mejlowym bardzo mnie uwiarygodniała.
– A skąd! To bardzo spokojna dzielnica. Rezydencje, niewielkie bloki, w górze ulicy bliżej Colbyn mamy dom pogodnej starości, a poza tym dobre szkoły, na których zależało twojej babci.
Bardziej mnie, bo to ja byłam główną opiekunką sióstr. Zanim jednak spotkałam się z Besterem, posprawdzałam tamtejsze szkoły. Najlepiej wyglądała szkoła katolicka, ale ponieważ była prywatna, nie mogła mnie interesować.
– A poza tym jest to spokojna okolica.
O właśnie. Najbardziej zależało mi na tym, żeby dziewczynki mogły samodzielnie wracać ze szkoły do domu.
Za chwilę minęliśmy kompleks paru szeregowców. Niektóre z nich stanowiły osobne domy, a kilka podzielono na mieszkania. Spojrzałam w ich stronę z zainteresowaniem, zanim przeszliśmy przez skrzyżowanie, skręcając w Epworth Lane.
Po miesiącu poszukiwań mój entuzjazm znacznie jednak zmalał. Nie wchodziłam już do mieszkań z bijącym sercem i z nadzieją na cud. Przede wszystkim bardzo szybko odkryłam ogromną różnicę między tym, co widziałam na internetowych zdjęciach, a rzeczywistością. O zapachach i zaniedbanej okolicy nie wspomnę.
Na samym jednak początku, kiedy babcia przedstawiła mi swoją propozycję, skakałam wprost z radości.
Miałam wracać do Pretorii już za parę dni, kiedy Anna zaprosiła do siebie znajomego prawnika.
– To jest ważne, Joy, i chciałabym, żebyś uważnie wysłuchała, co mam do powiedzenia.
Słuchałam, a serce waliło mi jak oszalałe.
– Chciałabym, żebyście zamieszkały razem ze mną. Nie ma co tracić więcej czasu.
Zanim zdążyłam zaczerpnąć tchu i powiedzieć, że nie jestem gotowa na emigrację, babcia dodała:
– Mam na myśli Pretorię.
Po raz pierwszy spotkałam się z babcią w zeszłym roku. Moja matka zerwała z nią kontakt, kiedy wyruszyła z rodzinnego Nottingham na studia do Londynu. Od tego czasu Helen nie widziała się z rodzicami. Wprawdzie pisała czasem do matki, ale na przykład nigdy nie wspomniała jej o urodzeniu bliźniaczek. Może chciała wrócić do domu, kiedy na świecie zatriumfuje rewolucja, kto to wie. W każdym razie zwykła kłótnia rodzinna przerodziła się w rozstanie na całe życie.
– Nie powinnam była słuchać twojego dziadka i mu ulegać. Nie powinnam słuchać twojej upartej matki. Tak bardzo żałuję, że nie wsiadłam po prostu w samolot i nie przyleciałam do Helen. Może wszystko inaczej by się w jej życiu potoczyło. Tyle zmarnowanych lat.
A teraz dokładnie sobie wszystko przemyślała. Nie zamierzała powtarzać starych błędów. Żadnych wyjazdów i rozstań. Jesteśmy rodziną i musimy być razem. Anna Joy zamierzała mieszkać z nami w okresie angielskiej zimy, czyli w zasadzie połowę roku. A patrząc na to, co działo się tam na dworze w marcu, może i dłużej. Postanowiła sprzedać dom w Nottingham, o którym mówiła, że jest zbyt duży i drogi w utrzymaniu, i kupić coś mniejszego, tak żebyśmy się w nim wszystkie pomieściły, kiedy przyjedziemy z wizytą. A pozostałe pieniądze przeznaczyła na nieruchomość w Pretorii. Według jej obliczeń powinno wystarczyć na coś znacznie przyzwoitszego niż nasze dotychczasowe lokum.
– I mam nadzieję, że się wszystkim zajmiesz.
Ja? A czy ja się na tym znałam? Ale po chwili namysłu, co było trudne ze względu na wciąż dziko bijące serce, odpowiedziałam.
– Dobrze, babciu.
A co innego miałam powiedzieć? To brzmiało jak największa szansa w moim życiu. A że się nie znałam? Moja matka nie była dużo starsza ode mnie, kiedy wyjechała na stałe z Anglii i rozpoczęła nowe życie w Afryce. Oczywiście, że dam radę. Możesz, babciu, na mnie liczyć! Nie zawiodę cię!
Taaa! Strach, że jestem odpowiedzialna za oszczędności życia Anny Joy, był ogromny. Dorzucając do tego wychowanie bliźniaczek, bałam się, czy to mnie wszystko nie przerasta. W końcu miałam zaledwie dwadzieścia lat. Może jednak zadzwonić do ojca i powiedzieć, że chcę się do niego przeprowadzić. Nie, żart, oczywiście, nie zrobię tego. Przecież nawet nie wspomniał o moich siostrach, których nie był ojcem. Uważał pewnie, że powinny zostać u swoich krewnych w Limpopo.
Paul Bester wyjął klucze z kieszeni, otworzył furtkę i wpuścił mnie na teren posesji.
Oglądaliśmy prawdziwy dom! Wprawdzie szeregowiec o brudnej szarej fasadzie, ale za to z ogrodem, gdzie było miejsce na grilla, i z wiatą garażową.
– Dziewięćdziesiąt trzy metry, ale jest tu wszystko. Proszę zwrócić uwagę na tę wspaniałą powierzchnię na dole. Otwarta kuchnia połączona z gabinetem i pokojem dziennym. Na górze dwie sypialnie i łazienka z wanną i prysznicem.
Słuchałam pobieżnie jego słowotoku, próbując sobie wyobrazić, czy babci by się tutaj spodobało. Nam z pewnością, nawet z tym obrzydliwym zielonym kolorem, którym pomalowano ściany. Nawet z armaturą łazienkową do wymiany i wytartą wykładziną na korytarzu. To był przecież prawdziwy dom! W myślach widzę siebie, jak siedzę przy prawdziwym biurku. Na ścianie wiszą półki pełne książek. Z oddali słyszę głosy Thandie i Nandi. A za chwilę ktoś stawia przede mną kubek herbaty.
– Obok jest też basen należący do wspólnoty.
– O! – wyjąkałam, wyrwana z marzeń.
Czułam, że zasycha mi w gardle. Weszliśmy na piętro, gdzie obejrzeliśmy dwie sypialni. Z okna jednej z nich dojrzałam kwitnącą na fioletowo jakarandę. Anna Joy byłaby nią zachwycona!
– Pięknie, prawda?
– Ja wiem? Wymaga sporo napraw.
Powinnam zaprosić tu brata mojej sąsiadki Thando. Powiedziałby mi, ile wyniosą koszty remontu.
– Wszystko doskonale działa. W zasadzie wystarczy przemalować. Ten kolor rzeczywiście robi złe wrażenie. Ale nie było sensu go zmieniać przed sprzedażą. Każdy klient lubi coś innego.
Skinęłam głową i z bijącym sercem zapytałam:
– W przypadku zapłaty całej kwoty od razu, o ile możecie państwo obniżyć cenę?
– Obecnie to siedemset dziewięćdziesiąt pięć tysięcy randów... – Paul Bester intensywnie myślał i jednocześnie spoglądał na mnie, pewnie próbując odgadnąć, czy go nie podpuszczam.
Wróciłam do mieszkania na Sunnyside spocona i sparaliżowana ze strachu z powodu podjętej decyzji. Wkrótce, jeśli babcia zaakceptuje mój wybór, przelejemy zaliczkę na dom. To jest jak jazda bez trzymanki. Dwie niedoświadczone kobiety, w tym jedna cudzoziemka. Na szczęście prawnik Anny Joy był dla nas liną ratunkową.
Otworzyłam laptopa, żeby połączyć się z babcią na Skypie, ale nie była dostępna. Zobaczyłam jednak, że przyszła wiadomość od mojego przyjaciela z Polski, Natana.
Cześć, Joy, mam nadzieję, że pamiętasz o moim przylocie. Napisz mi, gdzie i kiedy się spotkamy. Bardzo się nakręciłem na ten wyjazd. Mam tylko nadzieję, że dam sobie radę z ruchem lewostronnym. No to do zoba.
I nagle zrobiło mi się lżej na duszy. Oczywiście, że zdążę ze wszystkim. Jutro pójdę wraz z Mzamo do imigrantów i zrobię świetny materiał, kupię nowy dom, a potem, już w czwartek, spotkam się z Natanem. A jeszcze później... no nic, nie będę się na razie na tym skupiać, dobrze?
ROZDZIAŁ II
Następny dzień... nie tylko piękny poranek, ale i słoneczna pogoda po wczorajszym deszczu. Jakże cudownie się czuję. No co? Kupowaliście kiedyś własny (no, prawie) dom? Więc mi nie mówcie, że was to nie rusza. Mnie fantastycznie ruszało. I to już od piątej rano, kiedy otworzyłam oczy i zupełnie wyjątkowo nie przejęłam się ponurym wnętrzem. To przecież jeszcze tylko chwila. Do końca października powinnam załatwić wszelkie formalności, potem niewielki remont. A w grudniu PRZEPROWADZKA. Wiem, że pisanie dużymi literami jest irytujące, ale tego słowa nie jestem w stanie inaczej zapisać.
Niestety, myśli na temat mojego nowego fantastycznego życia zabrały mi zbyt dużo czasu. Zerwałam się z łóżka spanikowana, że się spóźnię i Mzamo doniesie na mnie szefowej.
Nie znałam dobrze tego chłopaka, który podobnie jak ja dołączył do stażystów „South Africa Daily” parę miesięcy temu. Był Zulusem z prowincji KwaZulu-Natal i ani razu nie został na naszych cotygodniowych naradach, bo spieszył się na weekend do domu. Ktoś mi powiedział, że pracował w Shakaville, kulturowej wiosce, i wcale nie skończył żadnych studiów. Jego artykuł na temat zuluskiego dziedzictwa wzbudził jednak zachwyt w naszym kierownictwie. Planowano, by zrobić Mzamo zastępcą redaktora terenowego biura gazety. Każdy wiedział, że popełniono kosmiczny błąd, zatrudniając tam jako naczelnego jednego z kombatantów walki z apartheidem. Zasłużonego, ale również zupełnie nieudolnego.
Wprawdzie umiał czytać i pisać, ale praca z komputerem przekraczała jego umiejętności. Jego artykuły przychodziły z takim opóźnieniem, że nie było z nich żadnego pożytku, bo tę samą wiadomość zdążyły już podać inne gazety.
Na szczęście zdążyłam na czas, chociaż Mzamo i tak był pierwszy. Stał, opierając się o ścianę galerii Brooklyn, i łapczywie pił colę z puszki.
– Cześć, jak leci?
– W porzo – odpowiedziałam, lekko zdyszana.
Mzamo był nieco wyższy ode mnie. Jego włosy, przypominające ptasie gniazdo, przesłonięte były opaską. Zauważyłam, że ma na sobie stare dżinsy i T-shirt. Widać ubrał się pod temat, bo zwykle nosił raczej bardzo drogie ubrania. Wyglądał w nich zupełnie jak krewny jakiegoś lokalnego kacyka. Może rzeczywiście tak było. Ale nie mnie sądzić! To à propos krewnych.
– Idziemy?
Czy musiałam odpowiadać na głupie pytanie? Oczywiście, że idziemy, bo mamy porozmawiać z imigrantami koczującymi od paru dni pod biurem Komisarza ds. Uchodźców.
– Ciekawe, kiedy ich stamtąd przepędzą – prychnął Mzamo. – Przecież to zagrożenie sanitarne.
Mówił do mnie po zulusku, a ja postanowiłam tego nie zmieniać.
– Najpierw chyba muszą ich wysłuchać – zauważyłam.
Ale stażysta miał rację. Już z daleka zauważyłam rozstawione prowizoryczne namioty z czarnej folii i góry rosnących śmieci. Unoszący się zapach też nie należał do najsympatyczniejszych. Przecież ci ludzie nie mieli gdzie załatwić swoich potrzeb fizjologicznych. Obok była ruchliwa ulica!
Jeśli nękały mnie jakiekolwiek wątpliwości co do własnego mieszkania w Sunnyside, to patrząc na stłoczonych na niewielkiej przestrzeni chodnika imigrantów, pomyślałam, że może być o wiele gorzej. Nawet w takich ekstremalnych warunkach próbowali stworzyć namiastkę domu. Bo dom jest najważniejszy.
– Wiesz, o co im chodzi? – spytał Mzamo.
Spojrzałam na niego z niedowierzaniem. Serio? O to pytał?
– Są tu, bo się boją. Nie zauważyłeś, że w zeszłym miesiącu były u nas zamieszki?
Czy ja naprawdę mam mu mówić, że te wrześniowe wydarzenia w naszej prowincji Gauteng miały ksenofobiczne tło? Zginęło w nich chyba ze dwanaście osób, wiele innych odniosło rany, okradziono kilkadziesiąt sklepów.
– Żartuję. Chciałem sprawdzić, czy jesteś dobrze przygotowana. Ale, jak zwykle, prymuska.
Wielka szkoda, że nie zaczęłam jeszcze zajęć ze sztuk walki, dzięki którym poczuję się wreszcie bezpieczniej. Mogłam więc tylko zmrużyć wściekle oczy.
– Nie złość się, bo zmarszczek dostaniesz. Masz naładowany telefon? Rozdzielmy się najpierw i sprawdźmy, ile osób chciałoby rozmawiać. Mam nadzieję, że się dogadamy jakoś po angielsku.
– Są tu ludzie z Konga, Somalii, Burundi, Rwandy i Tanzanii.
Chciał mieć prymuskę, to proszę.
– Taa, i wszyscy chcą się znaleźć w naszym południowoafrykańskim raju. – Mzamo uśmiechnął się ironicznie. – Zapomniałaś jednak o Nigeryjczykach.
Oni akurat byli głównym celem wrześniowych zamieszek napędzanych pogłoskami, że Nigeryjczycy chcą pozbawić nas pracy i stopniowo przejąć naszą gospodarkę.
Wstyd mi było wspominać, ale ja również w zeszłym roku uległam podobnym uprzedzeniom. To się jednak już nie powtórzy, pomyślałam i już po chwili miałam okazję się o tym przekonać.
– I co takiego zrobiliśmy? Przecież nie jesteśmy dilerami, nie jesteśmy zamieszani w przestępstwa. Czy musieli spalić mi warsztat i cały dorobek życiowy?
Emmanuel Idowu z Nigerii nie był protestującym, ale to na niego napatoczyłam się najpierw. Przyszedł odwiedzić przyjaciela z Konga.
– Ja wracam do domu. Nie chcę mieć do czynienia z tym krajem, choć mieszkam tu od dziewięćdziesiątego siódmego roku. Więcej niż ty masz lat, prawda? – Skinęłam głową. – Ale nie było to przeszkodą dla tych ludzi, którzy wtargnęli do mojego warsztatu w zeszłym miesiącu. I wiesz, najgorsze jest to, że nie byli to żadni obcy. Dobrze rozpoznałem ich twarze. Wielu z nich było moimi klientami. Widywaliśmy się na co dzień, mówiliśmy sobie „dzień dobry”. A potem oni wyciągnęli samochody z mojego warsztatu i je podpalili. Nie mam czego tu szukać. Bo wiem, co teraz będzie. Najpierw wygnacie wszystkich cudzoziemców, a potem sami zaczniecie się zabijać. Nie chcę tego oglądać.
Wprawdzie sama nie mam najlepszej opinii o moim kraju, ale kiedy słyszę taki głos, natychmiast robi mi się bardzo przykro. Gdzie jest ten „tęczowy naród” obiecany przez naszych polityków?
Przyjaciel Idowu z Demokratycznej Republiki Konga również pozbawiony jest złudzeń, ale mówi mi, że sam nie ma wyboru.
– Nie mam dokąd wrócić. Bandy spaliły moją wioskę, zabiły rodziców. Tu z kolei słyszę, że jeśli się stąd nie wyniosę, to mnie też zabiją. I co mam robić?
Ze spuszczoną głową nagrywałam wypowiedź niewielkiego mężczyzny o smutnych oczach. Mówił słabym angielskim, ale wystarczająco dobrym, żebym mogła zrozumieć co najważniejsze.
– Tkwię w potrzasku od lat. Nie dostanę normalnej pracy, bo jestem azylantem. Idowu przyjął mnie i nauczyłem się wiele o samochodach. Teraz wyjeżdża, bo nie ma nic. Ale i ja nic nie mam. Chcę pracować, ale nie mogę. Wy tutaj macie pretensje, że zabieramy wam pracę. Którą? Wykonujemy za was najgorszą i najtrudniejszą robotę. Nie boimy się jej. Wy wolicie żyć z zasiłków.
Miałabym ochotę z nim podyskutować. Kto tu nie pracuje? Czy ja chcę żyć z zasiłków? Ale przecież wiem, że Kongijczyk mówi, jak myśli, a ja nie jestem tutaj, by wdawać się w spory, tylko przygotować materiał dla gazety.
W pewnej chwili zauważyłam, że naszej rozmowie przysłuchuje się dość tęga czarna kobieta w afrykańskiej opasce Ndebele. Coś musiało się jej nie spodobać, bo miała zaciśnięte usta i zmrużone oczy. Kiedy sięgnęłam po notes, nagle przemówiła, a raczej wywrzeszczała:
– Pracusie, pomyślałby kto. Wciągacie nas w przestępczość, ot co! I nie tylko to. Moja kuzynka nie może się dostać do szpitala na operację biodra, bo w kolejkę wciskają się ci wszyscy z Zimbabwe i nie wiadomo skąd.
Kongijczyk nie wdawał się z nią w dyskusję. Zniknął bez słowa, zostawiając mnie na pastwę kobiety, która nie zamierzała kończyć swojej przemowy. I przeklinania na czym świat stoi. Dopiero widok policjanta sprawił, że zamilkła i chwilę potem odeszła, cały czas miotając pod nosem wyzwiska.
Po paru godzinach byłam wykończona psychicznie. Może Mzamo również, bo nagle dołączył do mnie i chodził za mną bez słowa, aż zakończyłam ostatnią rozmowę.
– I co? Dalej uważasz ich za naciągaczy?
Mzamo wzruszył ramionami.
– Jacyś by się też znaleźli, ale usłyszałem okropne historie, o tym, co przydarzyło im się w ich własnych krajach. Dlatego uciekają. Naprawdę u nas jest raj.
– Wszystko jest relatywne.
– Wiesz co, Joy. Chodź na kawę, zanim pójdziemy do gazety. Co ty na to?
– Wolę angielską herbatę. – Uśmiechnęłam się do niego.
– Rzeczywiście, musiałaś to odziedziczyć po angielskiej matce. – Ciekawe, skąd on to wiedział. – Nikt inny nie pije takiego paskudztwa, tylko Anglicy.
I tym razem nie wdałam się w dyskusję, tylko razem z Mzamo cofnęliśmy się o paręset metrów do Brooklynu, zamieniając wołającą o pomoc nędzę na luksus galerii handlowej.
– A wiesz, co robi teraz nasza Danelle?
– Czeka na nas?
– Jestem pewien, że pije kawę w biurze komisarza do spraw uchodźców. Zrobią przecież artykuł, ukazując obie strony konfliktu, prawda?
Spojrzałam zdziwiona na Mzamo. Był kpiący, wyniosły, olewacki, ale nie głupi. Na pewno pochodził z zamożnej rodziny, pomyślałam. Zachowuje się, jakby nie miał nic do stracenia.
I nagle przypomniał mi się poprzedni rok, kiedy siedziałam w galerii Brooklyn z moim ówczesnym przyjacielem, Lucasem. Jedliśmy „najlepszego kurczaka na świecie” i zaśmiewaliśmy się do łez. A ja coraz bardziej przekonywałam się do tego chłopaka, który chciał zostać afrykańskim Robin Hoodem.
Mzamo nie zauważył nawet, że zamilkłam, próbując mimo wszystko zachować uśmiech na twarzy. Opowiadał coś o biznesie, którym się zajmował.
– Myślałam, że pracujesz w Shakaville? – W końcu zadałam pytanie.
– To też.
– Po co ci więc ten staż? Kiedy zdążysz to wszystko robić? Przecież masz daleko do domu z Pretorii.
– Sześć godzin. Nie jest tak źle. Nie wiem, czy chcę być dziennikarzem, ale warto się przekonać, prawda?
Ja wiedziałam, że gdyby zatrudnili mnie w „South Africa Daily”, nie rozważałabym innych opcji. Byłabym najszczęśliwsza na świecie.
– Prawdę mówiąc, miałem już jechać do domu. Tam nie wiedzą, co tutaj robię.
– Serio?
– Taaa – mruknął Mzamo i sięgnął po kubek z kawą. – Wściekliby się, że tracę czas na głupoty, zamiast zająć się zarabianiem pieniędzy.
– A co im mówisz? Że dokąd wyjeżdżasz?
– Że odwiedzam sprzedawców. Kupuję różne pamiątki, które sprzedajemy później turystom.
– Koraliki?
– Też, te kupuję z Indii, a potem babcie robią z tego naszyjniki. Dzisiaj nie będę miał czasu się tym zająć. Jak będziemy gotowi, zrobi się już zbyt późno. Na szczęście trochę już mam, ale brak mi drewnianych figurek.
Drewnianych figurek? Nagle poczułam, jakby przeszył mnie prąd elektryczny. Urodził mi się fantastyczny pomysł.
– Może będę mogła ci pomóc.
– Wiesz, Makeba, zawsze podejrzewałem, że znasz się na czarach.
Czary, nie czary, ale może nadszedł dobry moment, żeby się tego pozbyć, pomyślałam, kiedy po południu jechaliśmy z Mzamo do Silverton.
Była to dzielnica, w której nie pojawiłam się od poprzedniego roku i z którą miałam jak najgorsze wspomnienia. To tutaj, w dawnym warsztacie wujka Joe, znalazłam porwaną Zuzannę z Polski, to właśnie tutaj mnie pobito, kiedy ruszałam jej na ratunek. Może rzeczywiście trzeba to miejsce odczarować, zwłaszcza że ojciec powiedział, iż mogę zrobić z nim, co chcę. Wcześniej nic od niego nie dostałam, a nawet nie chciałam brać. Czułam jednak, że ze względu na to, co się zdarzyło w zeszłym roku, ten stary warsztat po wujku Joe powinien być mój. Może kiedyś zdecyduję, co z nim zrobić.
– Co ci się stało? – spytał Mzamo. – Jesteś zmęczona? Rozumiem, przecież tak szybko napisałaś swój materiał.
Spojrzałam na kolegę, który z dużą wprawą prowadził starego land rovera, i skłamałam.
– Myślę o tych azylantach.
Jakoś niezręcznie było powiedzieć mu, że przejeżdżamy koło miejsca, w którym omal nie zostałam zgwałcona. To dość niecodzienny nius. Po co nim raczyć nowego kolegę, prawda?
Nie bałam się, że znajdę w warsztacie ślady po wydarzeniach sprzed roku. Ojciec zażądał, aby mój brat Steve dokładnie wszystko posprzątał, zabrał stamtąd wszystkie swoje rzeczy, a potem oddał mu klucz. Oczywiście było to możliwe tylko dzięki temu, że policja nic nie wiedziała o warsztacie, przy tym Zuzanna zeznała, że sama się uwolniła, a ja ją znalazłam na ulicy. Jestem pewna, że na policji uwierzyli w tę bajeczkę wyłącznie dzięki dokładnemu posmarowaniu. Za czyją sprawą? Z pewnością mój ojciec wszystkiego dopilnował. Był przecież starym wywiadowcą szkolonym między innymi w Rosji. Kiedyś wspomniał, że nawet spotkał się z Putinem. Taa.
– Zatrzymajmy się tutaj! – odezwałam się do Mzamo chrapliwym głosem.
Gdybym była biała, z pewnością jak w angielskich powieściach „pobladłabym jak płótno”, a tak tylko mój chód stał się dość niepewny. Musiałam oprzeć się o ścianę. Przekręciłam klucz. I drzwi się otworzyły.
– Fuck. Oh, fuck! – rozdarł się Mzamo na cały głos, kiedy włączyłam światło. – O ja cię...
Ha, każdy by się zdziwił, widząc te diabelskie potworki zalegające wszystkie kąty składziku. Wujek strugał je latami, a na twarzach jego figurek malował się obraz cierpienia lub skrajnej wściekłości. Nie wyglądały normalnie, o nie.
Mzamo wszedł do środka i po chwili zaczął tańczyć. Nie był to jednak tradycyjny zuluski taniec. Po prostu wpadł w szalony entuzjazm i kręcił się jak wrzeciono.
– Joy! Jesteś niesamowita. One są super!
I w ten sposób wujek Joe po wielu latach niepowodzeń wstrzelił się w końcu w czyjś gust. Jest więc szansa dla każdego twórcy. Wprawdzie po śmierci, ale zawsze...
– Kto zrobił te cuda?
– Joe Makeba. Rzeźbiarz – powiedziałam.
Słowa „rzeźbiarz” chyba nigdy nie używaliśmy w stosunku do niego. Raczej „pomylony”, „dziwak”. A pod koniec życia pacjent zakładu dla osób psychicznie chorych, skąd zdołał zniknąć. Ale to już zupełnie inna historia.
– Biorę to wszystko! Mogę? Zapłacę ci zaraz.
Zasugerowałam szlachetnie, że nie musi. W każdej chwili możemy tu ponownie zajechać i możemy się przecież rozliczyć, jeśli coś sprzeda, dodałam sceptycznie.
– Spadłaś mi z nieba. – Mzamo nadal się entuzjazmował, choć pewnie trudno byłoby w niebiosach znaleźć coś, co byłoby równie straszne jak figurki Joego.
Udało mi się jednak powstrzymać go przed zabraniem wszystkich. Jak cokolwiek sprzeda, zawsze będzie mógł zabrać resztę. Poza tym nie jestem naciągaczką.
– Ile chcesz za to?
Wzruszyłam ramionami.
– Nie sądzę, by były cokolwiek warte.
– Dobrze, sprawdzę najpierw, jak to będzie szło, i potem ci zapłacę. Nie myśl, że chcę cię oszukać.
Jakoś o to nie dbałam. Wiedziałam z doświadczenia, że oszukać chciał teraz każdy, tylko nie każdy miał ku temu okazję.
Kiedy załadowaliśmy land rovera figurkami, Mzamo zawiózł mnie do domu na Sunnyside. Widziałam, że ze zdziwieniem spogląda na wiszące pod blokiem pranie należące do co najmniej kilkudziesięciu rodzin. Moja sąsiadka, Thando, dorzucała właśnie swoje i wyjmowała z wiadra monstrualne galoty. Nie przeszkadzało jej to w obserwowaniu okolicy i oczywiście udało jej się mnie przyuważyć. Pomachałam, by się przypadkiem nie obraziła, choć już wiedziałam, że będzie miała o czym opowiadać znajomym sąsiadom.
– Słuchaj, Makeba, masz może czas w przyszłym tygodniu? Poszlibyśmy coś zjeść.
To miłe, że nie zniechęcił go widok mojego domu. Była to moja pierwsza myśl, a druga: „O rany, czy ktoś mnie przypadkiem nie zaprasza na randkę?”. Jakoś ostatnio stałam się mniej dzika i pomyślałam, że to nawet miło. Szczególnie, że można od razu odmówić.
– Zapomniałeś, że mnie nie będzie przez dwa tygodnie?
Mzamo uderzył się ręką w czoło.
– Rzeczywiście, wybierasz się w podróż.
– Tak, do Kapsztadu.
– A, to spróbujmy w innym terminie.
– Okej, spotkamy się, jak wrócę.
Zaczęłam już otwierać drzwi samochodu, kiedy Mzamo coś sobie przypomniał:
– Poczekaj! A czy przypadkiem nie będziesz przejeżdżać przez mój teren?
Prawdę mówiąc, nie miałam pojęcia. To nie ode mnie zależało. Znałam cel podróży, którym miał być Kapsztad. Natan zajmował się szczegółami, bo to on był kierownikiem tej wycieczki.
– Więc jak nic nie jest jeszcze ustalone, to przyjedźcie do Shakaville. Chętnie was ugoszczę. Będziesz wiedziała, o czym opowiadam.
– Fajnie by było.
– Masz mój numer telefonu, prawda?
Skinęłam głową.
– A tu jest wizytówka i opis, jak dojechać z głównej drogi. Super by było, żebyś przyjechała, Joy. – A potem pochylił się nade mną i pocałował mnie w policzek.
Zwariował, czy co? Czułam jeszcze piekące policzki, kiedy dołączyła do mnie Thando. Wciąż patrzyłam za znikającym land roverem. Oczywiście, że nie miałam zamiaru zajeżdżać do Shakaville.
– Ciekawe!
Głos sąsiadki wyrwał mnie z zamyślenia.
– Co takiego?
– Ten nowy chłopak. Ma samochód. I chyba jest bardzo przystojny.
Zmieszałam się wbrew sobie.
– To nie jest mój chłopak. I co w tym takiego ciekawego?
– Ciekawe jest tylko, czy nie okaże się takim samym łajdakiem jak tamten poprzedni.
Tego wcale nie chciałam usłyszeć od Thando. Chyba też to zrozumiała, więc by zmienić temat, szybko spytała o powrót dziewczynek do domu. Była też ciekawa, czy kupiłam już nowe mieszkanie. Odpowiadałam jej jak automat, jednocześnie zastanawiając się nad tym, czy jeszcze w życiu będę mogła zaufać jakiemuś mężczyźnie. Nie wydawało mi się to możliwe. Ale jeśli myślicie, że nad tym bolałam, to jesteście w błędzie!
Telefon zadzwonił, kiedy przekręcałam klucz w zamku. Zerknęłam na wyświetlacz i zobaczyłam, że to Liyana.
– I czego się nie odzywasz? Obraziłaś się znowu?
No skąd. Po tym jak w zeszłym roku wszystko sobie wyjaśniłyśmy, nie zamierzałam już nigdy obrażać się na moją przyjaciółkę od czasów dzieciństwa.
– Kupujemy ten dom, który ci się spodobał.
Wysyłałam Liyanie wszystkie oferty, wiedząc, że zna się na tym lepiej niż ja. Studiowała przecież architekturę wnętrz.
– Joy! Ale bomba!
– Tak bardzo się boję. Jutro Anna ma im przesłać zaliczkę. Oczywiście, jeśli jej prawnik nie zgłosi żadnych uwag.
– Nie masz pojęcia, jak bardzo się cieszę. Jeśli będę mogła ci pomóc...
– Będziesz... – Zrobiłam pauzę. – Chciałabym, żebyś pomogła mi go urządzić. Sama wiesz, kolor ścian i tak dalej. Żeby zarówno bliźniaczki, jak i babcia, świetnie się tam czuły.
– To dla mnie zaszczyt. – Głos Liyany był poważny i lekko drżał. Była podobnie wzruszona jak ja. – Jestem gotowa w każdej chwili.
I natychmiast zaczęła opowiadać mi o detalach: o urządzeniu sypialni dla dziewczynek, o moim kąciku do pisania i na książki, o pokoju, w którym Anna Joy będzie mogła patrzeć na egzotyczne rośliny. Taki domek marzeń, ale ja na tego typu marzenia nie mogłam sobie jeszcze pozwolić. Było na to zbyt wcześnie i wiele niepewności po drodze. Czy ja dam radę to wszystko ogarnąć? Odłączyłam się od opowieści Liyany, nagle odkrywając, że zupełnie zapomniałam skontaktować się z bratem Thando. Miałam z nim porozmawiać o remoncie.
– A co z Natanem? – spytała Liyana, ale ja byłam zupełnie nieprzygotowana na to pytanie.
– Nie dzwonił ostatnio.
I nagle sobie przypomniałam o mejlu od niego.
– Ale ma przyjechać, prawda? Mam nadzieję, że się wszyscy spotkamy? Chyba nie będziesz go trzymać w ukryciu.
– No coś ty. Ale skoro nie dzwoni...
Po co się do czegokolwiek przywiązywać, skoro wszystko potrafi się zawalić z dnia na dzień. Ludzie, których lubiliśmy, okazują się inni, niż nam się wydawali. Pod ich miłą fasadą czają się wrogie myśli. I...
Zeszły rok jednak mnie porządnie przeczołgał, pomyślałam po zakończeniu rozmowy z Liyaną. Miałam dwadzieścia lat i wciąż usposobienie stulatki. Powinnam to natychmiast zmienić, bo się stanę potwornie marudna.
I chyba zaklęłam los, bo nagle ponownie zadzwonił telefon.
– Cześć, Joy – usłyszałam głos Natana. I w jednej chwili wszystko się uspokoiło.
ROZDZIAŁ III
Trzy dni później stałam na lotnisku Tambo w Johannesburgu. I czułam się tam prawie jak za granicą.
Przyjechałam z Pretorii pociągiem Gautrain, który zdążył mnie wprowadzić w inną rzeczywistość. Czystszą i lepszą. Cudowny środek komunikacji, dzięki któremu dotarłam na lotnisko już po czterdziestu minutach. Zostawiłam za sobą blokowisko i townshipy i znalazłam się wśród eleganckich ludzi, którzy codziennie przemierzali odległość między Pretorią i Johannesburgiem. Żeby pracować w centrach finansowych, jeździć na zakupy i spotykać się ze znajomymi.
Miałam na sobie nowe dżinsy i dość drogi T-shirt, ale i tak daleko mi było do moich współpasażerów. Wystarczyło spojrzeć na ich telefony komórkowe czy tablety, które studiowali podczas podróży. Zauważyłam, że kilka osób czytało „South Africa Daily” i to wprowadziło mnie w nieco lepszy nastrój. Może czytają właśnie mój tekst o imigrantach, który poszedł do druku niemal bez zmian?
Myślałam o moim nowym pracodawcy z wielką wdzięcznością. Dali mi dwa tygodnie urlopu. I to w okresie stażu. Zakrawałoby to na cud, gdyby Danelle nie zaznaczyła na koniec, że mam w tym czasie przygotować pięć artykułów.
– O czym?
– Na temat tego, co zobaczysz. Każdy po pięćset wyrazów. Jak widzą nasz kraj turyści. Jeśli będzie to coś warte, znajdzie się w rubryce „Przejazdem”. A jak nie...? – Machnęła ręką.
Przeczuwałam, co chce powiedzieć. To będzie znaczyło, że się nie nadaję na dziennikarkę. Ale czy w ogóle mieli zamiar mnie zatrudnić? Coraz częściej towarzyszyły mi obawy, że przyjęli nas na staż, żebyśmy tyrali dla nich za darmo. Etaty zawsze były problemem. Pieniądze, urlopy, związki zawodowe itd.
Wkrótce się przekonam, jak to się potoczy. Napisanie pięciu tekstów nie powinno być problemem. Tym bardziej że miałam już kilka pomysłów.
Nagle zobaczyłam, że przy wyjściu pojawiła się grupa ludzi pchających wózki z walizkami. Widać samolot z Doha wyładował już swoich pasażerów. Momentalnie porzuciłam rozmyślania i zaczęłam wypatrywać znajomej sylwetki. I nawet poczułam, jak serce zaczyna mi raźniej bić. Planowaliśmy nasz wyjazd od wielu miesięcy i nagle to się zaczęło urzeczywistniać.
Pamiętam, jak byłam zawiedziona, gdy dowiedziałam się, że nie pojadę do Kapsztadu. Zuzanna, matka Natana, płakała przez telefon, mówiąc mi, że jej nowy partner, Michał, ma mieć operację kolana w czerwcu. Lekarz zabronił mu dłuższych podróży przez parę miesięcy. Oczywiście, że to rozumiałam, a nawet się cieszyłam, że Michał dzięki operacji będzie mógł lepiej chodzić. A poza tym, jak się zdążyłam dowiedzieć, nie będzie za nią płacił. Czyli bardzo korzystnie. Musiałam jednak przyznać, że znów wkroczyłam w pechowy okres i wszystko krzyżowało moje plany.
Kiedy na początku roku byłam u babci w Anglii, planowałam odwiedzić Zuzannę w Gdańsku. Okazało się jednak, że nie dostałam na czas wizy. A potem doszedł jeszcze ten niewypał z Kapsztadem. Zanim jednak zaczęłam się tym przejmować, zadzwonił do mnie Natan. I zaproponował mi wyjazd. Za mój pobyt miała zapłacić jego matka. Czułam się trochę niezręcznie, że znów mi chce dziękować, ale Zuzanna miała siłę perswazji.
– Przestań mieć skrupuły. Przecież zgodziłaś się jechać z nami. Po prostu teraz zastąpi nas Natan. Dobrze?