Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Co się stanie, kiedy spotkają się dwie kobiety, które w zwykłych okolicznościach nigdy by się nie poznały?
Joy Makeba mieszka w Pretorii w Republice Południowej Afryki. Opiekuje się dwiema siostrami i każdego dnia walczy o przetrwanie.
Zuzanna Fleming jest właścicielką fabryki w Gdańsku. Nie brakuje jej niczego oprócz miłości. Przystojny Jack proponuje jej egzotyczne wakacje. Mają być noclegi w luksusowych hotelach, wypoczynek na łonie natury i podziwianie dzikich zwierząt podczas safari. Szybko jednak wspaniały urlop przerodzi się w walkę o życie…
Kiedy życie nagle wymyka się spod kontroli, zaczyna się prawdziwy thriller.
Córki tęczy to historia o kobiecej solidarności i potrzebie niesienia sobie pomocy, niezależnie od koloru skóry.
Tą powieścią odkryłam autorkę
na nowo. Porywająca, niezwykle
emocjonalna, momentami wręcz
zapierająca dech w piersi. Dawno
żadna historia nie wywarła na mnie
tak piorunującego wrażenia.
Małgorzata Tinc, ladymargot.pl
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 368
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Czas: 8 godz. 41 min
Lektor: Paulina Holtz
Szłam powoli ulicą Roberta Sobukwe, stawiając nogę za nogą. Popołudniowy zaduch stopniowo narastał. Słońce niby zbliżało się do ziemi, ale wciąż jeszcze niemiłosiernie paliło, wgryzając się pod powieki.
To zadziwiające, że na ulicy niewiele się działo. Cisza przed wieczorną burzą? Mogła nadejść lada chwila, ale z oddali nie dochodziły jeszcze pomruki grzmotów. Zmieniała się jednak akustyka i bez specjalnego wysiłku można było dosłyszeć każdy szmer i szept przechodniów.
Na chodniku pojawiło się kilku nastolatków. Minęli sprzedawcę, który z ponurą miną zgarniał sprzęt do pieczenia kukurydzy. Przez moment popatrzył z nadzieją na chłopców, ale szybko zrezygnował, bo nie wyglądali na klientów. Na oko mieli po dwanaście czy trzynaście lat. Widać, że czuli się dobrze w swoim towarzystwie. Poklepywali się po plecach, podstawiali sobie nogi. Śmiali się, rżąc jak młode konie. Jeden z nich zapalił papierosa. A może to nie był papieros, bo po paru sztachnięciach przekazał go dalej kolegom. Kiedy skręcili w Bourke Street, ich śmiech ucichł w oddali. Słychać było tylko szum samochodów z sąsiednich ulic i stłumione dźwięki piosenki Rodrigueza, dobiegające gdzieś z głębi budynku.
Skierowałam się w stronę wieżowców przy Leyds Street. Po drugiej stronie chodnika kroczyła prawdziwa matrona o bardziej niż obfitych kształtach. Zdawałoby się, że taka tusza może utrudniać chodzenie. Nic bardziej mylnego. Biodra falowały, kobieta sunęła dostojnie, lekko, a nawet zalotnie. W ręku trzymała niewielki wachlarz, który w tym upale mimo jej energicznego machania nie przynosił ochłody. Matrona nie oglądała się na boki, miała wyznaczony cel. I już po chwili wiedziałam, dokąd zmierza.
Na oknie był szyld: UZDROWICIELKA i obok wyszczególniona lista problemów, które są załatwiane w środku. „Szybki rozwód, zdrada, kłopoty z seksem, skuteczne ściąganie długów, szczęście w miłości i przeciwdziałanie czarom”. Aż chciało się wejść, żeby sobie coś załatwić, tym bardziej że drzwi były otwarte. Właścicielka salonu i aspirująca sangoma o ogniście rudych włosach zgasiła niedopałek papierosa i wpuściła matronę do środka.
– Cześć – rzuciła mi jeszcze na powitanie, a ja jej odmachałam.
Ulicą znów szła kobieta. Tym razem bardzo chuda i wcale nie dostojna. Niosła na głowie torbę, w ręku drugą, a przy okazji przytrzymywała dziecko. Chłopiec był zmęczony i ledwo się wlókł. Opierał się matce, która w pewnej chwili przystanęła, chcąc mu wymierzyć klapsa. Malec zaczął ryczeć wniebogłosy, wyrywał się i próbował uciec na jezdnię. Na szczęście nic nie jechało, bo ruch samochodowy ustał. Ale złapałam go w ostatniej chwili. Prawie jednocześnie pojawił się mężczyzna, prawdopodobnie ojciec dzieciaka. Podszedł do nas i zaczął wyzywać. Jego głos sprawił, że dzieciak zastygł. Patrzył z przerażeniem na mężczyznę. Widział, że tym razem na klapsie się nie skończy. Mężczyzna rozpinał pasek od spodni. Kobieta próbowała go powstrzymać, ale ojciec się wściekł. Spocony od gorąca i alkoholu. Chciałabym go powstrzymać, ale matka wysyłała mi ostrzegawcze sygnały.
Po chwili cała trójka znalazła się za półciężarówką, która właśnie zaparkowała po ich stronie. Zniknęli na dobre, jakby wyparowali w słońcu. Czyżby wsiedli do samochodu? Ale dlaczego pojazd nie odjeżdża? Może przywiózł zaopatrzenie do sklepu? To dość dziwne, gdyż wozy dostawcze parkują tu z reguły wcześnie rano. Od godziny sklep jest zamknięty, bo to przecież niedzielne popołudnie i handel wcześnie się kończy.
W pobliżu jest jeszcze czynny sklepik. Należy do malutkiego pana Li, który ma chyba ze sto lat i zaćmę na lewym oku. Kiedy się spojrzy w głąb przez zabrudzoną witrynę, widać wyłącznie opustoszałe półki i kilka nędznych puszek z napisami po chińsku. Ale chyba przychodzą tu jacyś klienci, bo dzień w dzień pan Li znika za drzwiami swego ubogiego kramiku i spędza tam dwanaście godzin.
W tej samej chwili przed sklepikiem zatrzymało się stare auto i wyskoczyło z niego dwóch młodych mężczyzn. Jeden z nich miał zupełnie ogoloną głowę, drugi, wysoki, był w czapce bejsbolowej z nazwą zespołu Pink Floyd. Może potrzebowali papierosów lub piwa? Weszli do środka. Nie minęła nawet minuta, kiedy ponownie wybiegli na ulicę i dopadli samochodu. Jeden z nich wyciągnął broń i wystrzelił w witrynę sklepową.
Nie była już zakurzona. Rozsypała się na tysiąc kawałków. Przylgnęłam do powierzchni ściany, próbując się wcisnąć w jej wnętrze jak płaszczka w dno morza. Bardzo naiwne, bo przecież każdy mógł dostrzec mój czerwony T-shirt. Na szczęście samochód ruszył z wizgiem opon. W tej samej chwili spod dużego sklepu odjechała też półciężarówka. Jakby ktoś podjął nagłą decyzję, że lepiej się stąd szybko ulotnić.
Nie opadł jeszcze kurz spod kół, kiedy pan Li, zataczając się, wyszedł ze swojej klitki. Z rozbitego czoła spływała mu krew. Zaczął bezradnie krzyczeć, wzywając pomocy. Wznosił do góry ręce. Ale już wiedział, że pomoc znikąd nie nadejdzie. Siadł więc na ziemi. Płakał, bo widziałam z daleka, jak drżą jego stare plecy, na których miał tę samą burą koszulę co zawsze. Płakał, bo nie miał już żadnej nadziei. Jedyną chyba był deszcz, który właśnie zaczynał padać.
Mam ochotę usiąść koło niego i również zanieść się płaczem. Ja również nie widzę już nadziei.
ROZDZIAŁ I
Joy
Było dramatycznie? Mam na myśli ten opis. Nauczycielka angielskiego zwróciła mi uwagę, że czytelnika należy porwać od samego początku. Złapać go za gardło, a potem nie luzować uchwytu aż do ostatniej strony.
Ale czy pisząc dziennik, trzeba robić to samo? Przecież nie planuję żadnej książki. A poza tym co to za dramaturgia? Po prostu codzienność mojej ulicy. Nic mniej, nic więcej. Normalka. Nawet się tym już nie przejmuję i przestałam płakać. Zaznaczam zresztą, że w ogóle nie zamierzam tu łkać, a poza tym nie myślcie, że łażę po tej ulicy godzinami. Nie mam na to czasu, bo jestem zbyt zajęta. Akurat wyszłam po zakupy w niedzielne popołudnie.
Miałam pisać dziennik, żeby się szkolić. Nie wolno mi zapomnieć, czego się nauczyłam. Powinnam cały czas powtarzać szkolny materiał, ćwiczyć rękę. A kiedy miałam ostatnio długopis w ręku? Przesadzam. Oczywiście wczoraj w pracy. Czasem muszę notować, szczególnie przy dużych zamówieniach. Notuję i powtarzam słowo w słowo, żeby nie popełnić najmniejszego błędu. A klienci czasem uwielbiają się awanturować. Szczególnie kiedy się napiją i brak im pieniędzy.
Ojejku, właśnie się zorientowałam, że ja tak sobie piszę, a nawet się nie przedstawiłam. Ale może to też bez sensu? Przecież ja wiem, kim jestem i jak mam na imię. Te słowa nie są przeznaczone dla nikogo innego. Chociaż pani Jenkins, ta nauczycielka od angielskiego, o której wspomniałam, powiedziała też, by najlepiej pisać o swoim życiu tak, jakby się je relacjonowało nieznanemu czytelnikowi. W ten sposób możemy się więcej dowiedzieć o sobie. Postaram się jej posłuchać i sprawdzić, jak to działa. Może ja też się czegoś dowiem?
Okej, to tyle wstępu. Ruszajmy więc, wyimaginowani czytelnicy. Postaram się opowiadać bez ściemniania. Nawet jak czasem przesadzę, to jest nadzieja, że się później poprawię. Nie wiem jednak, co was może zainteresować. Nigdy się tego nie dowiem, zaryzykuję więc i opowiem, co interesuje mnie, bo to jest przecież moja opowieść.
– Joy? Co robisz? Dlaczego nie śpisz? Głodna jestem – słyszę nagle głos Thandie i muszę wstać od kuchennego stołu.
Mała jest zupełnie rozbudzona i nie daje się zbyć.
– Jutro dostaniesz śniadanie. Nie jest dobrze napełniać brzuch przed spaniem. Będziesz miała koszmary.
Thandie zrobiła swoją urażoną minkę. W przyszłości powinna zostać zawodową aktorką lub manipulatorką. Widzę dla niej miejsce w rządzie.
– Okej – poddałam się po chwili, podczas której obcałowywała moje ręce. – Dam ci sucharka i trochę ciepłej wody z cytryną.
– Ale takiego miękkiego, bo mi znowu wyleci ząb mleczny.
Sięgnęłam do szafki kuchennej. Wielkiego wyboru nie było, ale dopiero jutro miały przyjść pieniądze z socjalu i będzie można zrobić większe zakupy. Starałam się rozsądnie gospodarować i zapewnić bliźniaczkom odpowiednią dietę. O to prosiła mnie matka i do tej pory zawsze się z obietnicy wywiązywałam.
– A teraz przeczytaj mi bajkę – poprosiła Thandie, przeżuwając ostatni kęs sucharka.
Wyciągnęłam zniszczoną książkę i zaczęłam czytać historię Roszpunki. Thandie znała ją na pamięć, więc wystarczyły dwie strony, żeby zasnęła. Nakryłam ją prześcieradłem i wróciłam do kuchni do rozłożonego zeszytu.
Wszystko zadziało się tak nieoczekiwanie, że nawet się nie przedstawiłam. Zrobiła to za mnie moja przyrodnia siostra.
Nazywam się Joy Makeba i mam dziewiętnaście lat, ale czuję się, jakbym miała sto. Pewnie dlatego, że jestem stale zmęczona. „Zepsuta dobrobytem”, jak wyzłośliwiają się moje koleżanki z pracy. To prawda, moje krótkie życie zaczęło się od względnego komfortu, przeszło przez okres luksusu, następnie upadku, a obecnie triumfalnie wkroczyło w fazę nędzy. Pytanie tylko, czy historia zatoczy znów koło. Na razie nie uzyskałam odpowiedzi.
Mieszkam w Pretorii, stolicy Południowej Afryki. Dzielnica Sunnyside, której jedną z ulic opisałam na początku, należy do najstarszych przedmieść miasta. Powstała w końcu XIX i na początku XX wieku jako dzielnica pięknych willi, ale w związku z napływem białej ludności w latach siedemdziesiątych dobudowano w niej nowe bloki, a w zasadzie blokowiska.
Obecnie bloki stoją nadal, ale mają już zupełnie innych mieszkańców, którzy przybyli tu z prowincji. Ich kolor skóry jest również inny.
– Co to za slums! – powiedziała moja matka, kiedy po zastawionych starymi gratami schodach z trudem dotarłyśmy na drugie piętro.
Byłabym niesprawiedliwa, nie dodając, że moja nowa dzielnica ma również piękne zakątki, ale tam akurat, niestety, nie mieszkamy. W naszej części jest tylko kurz, smród, uliczny handel i narastająca przestępczość.
Po dwóch latach udało mi się do tej sytuacji przyzwyczaić. Nie było to jednak łatwe. Nasze poprzednie mieszkanie w Hatfield, należące do uniwersytetu, miało trzy obszerne pokoje, kuchnię i łazienkę. W okolicy były liczne zielone zakątki, budynki ambasad, ulice obsadzone fioletowymi jakarandami, a nawet prezydenckie ogrody. Oczywiście nie w najbliższym sąsiedztwie, ale niedaleko. A poza tym okno na świat – przystanek kolei Gautrain łączącej Pretorię z Johannesburgiem. Bilet wprawdzie kosztował niezłą sumkę, ale w ponad pół godziny można było dojechać na lotnisko, jak również do samej metropolii.
I jak tu nie jęczeć po takiej stracie, kiedy we czwórkę musiałyśmy się przeprowadzić do nory składającej się z jednej izby, bo trudno to nazwać pokojem. Ja miałam spać w kuchni na rozkładanym łóżku. Wynajmujący powiedział nam, że jesteśmy szczęściarami, bo mamy też własną łazienkę, ale wystarczyło mi na chwilę do niej zajrzeć, by stracić wiarę w dobry los.
Pamiętam, że spojrzałam wówczas na matkę. Helen była przeraźliwie blada, z podkrążonymi sino oczami, ale starała się robić dobrą minę do złej gry.
– To co, moje skarby, przenosimy się, prawda?
– Mamo, ale może da się jeszcze coś zrobić? – próbowałam prosić.
Jej uśmiech też był blady.
– Ale co?
– Możesz poprosić tatę?
– Tony’ego? – powtórzyła, jakby przypominała sobie, kto jest moim ojcem. – Przecież rozmawiałyśmy o tym. To jest absolutnie wykluczone! – Słowa dodały jej energii, bo się rozgadała. – Nie będę z tym człowiekiem rozmawiała o niczym. A co? – Rozłożyła ręce. – Nie podoba się to miejsce młodym damom? Brudno i śmierdzi? No cóż, trzeba zakasać rękawy i się z tym uporać. Chyba twoja szkoła cię zupełnie wypaczyła, Joy, i to towarzystwo bogatych bachorów. A wiesz, jak wygląda życie większości ludzi w tym kraju? Za mało woziłam cię po Soweto, Mamelodi czy Tembisie... – zaczęła wymieniać nazwy townshipów zamieszkałych przez czarną ludność i coraz bardziej się nakręcała – ...żebyś zobaczyła, jak tam się im wiedzie? Obecnie, teraz, a nie przed upadkiem apartheidu.
Znowu, pomyślałam i bezgłośnie westchnęłam. Moja matka nie przestała być prawdziwą rewolucjonistką. Od dziecka, kiedy skarżyłam się na coś, odpowiadała z surową miną: „Czy nie rozumiesz, że w Soweto mają gorzej?”. To był oczywiście stary, wyświechtany tekst. Od tego czasu w Soweto wiele się zmieniło, ale moja matka nawet nie chciała słyszeć o pełnych przepychu rezydencjach czarnych milionerów. Pewnych rzeczy postanowiła nie przyjmować do wiadomości, gdyż kłóciły się z wyznawaną przez nią ideologią. Wolała tkwić myślami w dawnych czasach, kiedy pod więzieniem Victora Vestera czekała z magnetofonem na wypuszczenie po dwudziestu siedmiu latach Nelsona Mandeli. Widziałam zdjęcia i filmy dokumentalne z tego okresu. Helen wyglądała wówczas jak aktorka filmowa. Zgrabna długonoga dziewczyna z burzą blond włosów.
Teraz ledwo trzymała się na nogach. Przeraźliwie chuda, z chustką okrywającą jej łysą głowę, zupełnie nie przypominała pełnej energii gwiazdy reportażu, walczącej o sprawiedliwość społeczną i lepsze jutro.
Mówienie prędko ją wyczerpało. To też już nie te czasy, kiedy odpalając papierosa od papierosa, niezmordowana dyskutowała do samego świtu. Szybko przysiadła na jedynym stołku znajdującym się w mieszkaniu.
– Poradzimy sobie, Joy – westchnęła, nagle zaprzestawszy ze mną słownej walki. – Do wszystkiego można się przyzwyczaić.
– Oczywiście. Zaraz się wszystkim zajmę. – Ja również zaprzestałam buntu i uśmiechnęłam się szeroko.
I się zajęłam. Ręce miałam czerwone i opuchnięte od detergentów, ale domyłam podłogi do czysta.
Udało mi się tak ustawić dwa łóżka – bliźniaczki spały razem – że znalazło się jeszcze trochę miejsca na szafę. Wszystkie ściany zostały obwieszone półkami na książki. Niestety, większości zbiorów musiałyśmy się pozbyć, ale kolorowe okładki stanowiły znacznie wdzięczniejsze tło niż źle pomalowane ściany. Biurka Helen też nie dało się upchnąć. Wyjęła z niego wszystkie potrzebne dokumenty, a ja umieściłam je w kolorowych kartonach. Wykorzystałyśmy każdy centymetr powierzchni i rzeczywiście efekt był zaskakujący. Poza tym matka miała rację, przyzwyczaiłyśmy się do nowego mieszkania. Nie byłoby tak źle, gdyby nie jej postępująca choroba. Cały czas zdawała sobie sprawę z tego, co się z nią dzieje, i w ostatnich miesiącach usiłowała mi przekazać jak najwięcej cennych wskazówek. Żebym dała sobie radę, kiedy jej nie będzie. Słuchałam ich uważnie, ale nie do wszystkich zamierzałam się dostosować.
Kiedy Helen umierała, zapewniłam jej najlepsze z możliwych warunki. Nie udało mi się jednak ściągnąć ojca. Jak zwykle zajęty, przebywał na konferencji w Stanach Zjednoczonych. Nawet na pogrzeb nie przyjechał. Na szczęście przekazał trochę pieniędzy. Dzięki nim mogłam wszystko zorganizować. Nie macie nawet pojęcia, jak drogi jest tutaj pochówek. Nic dziwnego, że większość reklam w gazetach i w telewizji wykupują firmy ubezpieczeniowe specjalizujące się w pogrzebach. Ma się wrażenie, że to podstawowa gałąź gospodarki. Większość pracujących ma plan pogrzebowy i przez całe życie odkłada kasę na tę jedną doniosłą chwilę, kiedy wyzionie ducha. Wszystko po to, by zapewnić godną stypę żarłocznej rodzinie. My oczywiście nie miałyśmy żadnego planu ubezpieczeniowego. Ale i żadnej rodziny.
Na pogrzebie było niewiele osób, zaledwie kilkoro dawnych przyjaciół Helen, paru studentów i urzędnik z uniwersytetu, który wygłosił krótkie przemówienie.
– To była niezwykła kobieta. Do końca wierna ideałom głoszonym przez Nelsona Mandelę, ideom wolności i tolerancji.
To ostatnie mijało się z prawdą. Pod koniec życia Helen stała się bardzo radykalna. Miejsce dla większości dawnych działaczy widziała w więzieniu lub na przymusowych robotach.
– Lenistwo, gnuśność, ksenofobia, egoizm – mruczała pod nosem. – To wszystko powinno być karalne. Co oni zrobili z tym krajem!
Na szczęście w mieszkaniu na Sunnyside nie miałyśmy już telewizora, więc nie musiała się tak bardzo denerwować codziennymi wiadomościami.
– Pamiętam twoją matkę – mówili do mnie na stypie byli rewolucjoniści o smutnych oczach, a potem szybko wchłaniali poczęstunek. – Tak młodo zmarła. Będzie nam jej bardzo brakowało.
Bzdura. Od dawna nikt się nią nie interesował. Ostatni raz dwa lata przed jej śmiercią zawitał do nas dziennikarz brytyjski pragnący spotkać się z legendą.
Zdziwił się naszym skromnym lokum, choć był to prawdziwy pałac w porównaniu z późniejszym Sunnyside, a on przecież reprezentował jakąś nieznaną socjalistyczną gazetkę. Porozmawiali przez chwilę, ale Helen musiała go przerazić swym radykalizmem. Szybko doszedł do wniosku, że nie zrobi z tej rozmowy żadnego materiału, więc pożegnał się i czmychnął.
A ci pozostali działacze? Matka nie chodziła na żadne zebrania partyjne. Zresztą nie należała już do żadnej partii. Wszystkie po krótkim czasie wyrzucały ją z hukiem.
I ojciec nie przyjechał... Myślałam, że skontaktuje się z nami później, ale podobno znowu wyjechał, tym razem do Nigerii. Ostatecznie zrozumiałam, że nie mam już na kogo liczyć. I nie tylko ja, również moje siostry bliźniaczki.
One nie miały co czekać na mojego ojca, bo ich ojcem nie był Tony Makeba, o którym wspomniałam, tylko Zulus o imieniu Themba, poznany przez Helen na uniwersytecie. Choć młodszy od niej o ponad dziesięć lat, według matki był miłością jej życia. Jak zresztą każdy mężczyzna, w którym się zakochała.
Na początku nawet się ucieszyłam, że Helen się ustatkowała i znowu chce stworzyć rodzinę. O małżeństwie oczywiście nie było mowy. Już raz tego zaznała i to jej wystarczyło na jedno życie. O dzieciach też nie myślała, bo przecież skończyła czterdziestkę, więc nie będzie się bawić w pieluchy. Macierzyństwo i tak jej nigdy nie bawiło. Themba miał służyć do rozrywki, do wożenia samochodem – straciła swoje prawo jazdy za jeżdżenie po pijaku – a przede wszystkim do intelektualnych rozmów.
Themba wprowadził się do naszego mieszkania i zamieszkał w pokoju z matką. Wcale mi to nie przeszkadzało. W tygodniu chodziłam do szkoły, a w weekendy oni najczęściej znikali. Czasem jednak Themba próbował mi się przypodobać i zabierał mnie na spacery do muzeów czy do ogrodu zoologicznego. Lubiłam nawet te nasze wyprawy, bo w przeciwieństwie do ojca chętnie ze mną rozmawiał i wyjaśniał wszystko, o co pytałam. Taki dobry najstarszy brat, który nie wypytuje, tylko słucha.
Ta sielanka, niestety, skończyła się szybciej, niż myślałam. Musiałam zrobić bardzo głupią minę, kiedy matka powiedziała mi, że jest w ciąży.
– Też jestem zaskoczona – dodała zgaszonym tonem.
Ona, wojowniczka o prawa kobiet, o środki antykoncepcyjne dla wszystkich, wpadła jak każda inna.
– Odstawiłam je tylko na chwilę. Miałam potworne bóle głowy.
Czuła się tym wszystkim mocno zakłopotana. I nawet zaniepokojona przyszłością. Całkiem słusznie, skoro była naszym jedynym żywicielem. Themba kończył doktorat i nie należało mu przeszkadzać. „Zrewolucjonizuje nauki polityczne”, matka była oczywiście przekonana o jego geniuszu i jego przyszłych osiągnięciach. Ja znacznie mniej, bo widziałam, że każdego dnia zbija bąki, kiedy Helen idzie na uniwersytet.
Themba wydawał się jednak przeszczęśliwy z przyszłego ojcostwa i naprawdę bardzo troskliwie zajmował się Helen.
– Wiesz, jakie to będzie genialne dziecko?
Byłam pewna, że lada chwila przedstawi nas w końcu swojej rodzinie. Dość dziwne, że do tej pory to nie nastąpiło. W tym kraju relacje rodzinne odgrywają bardzo ważną rolę. Oczywiście krewnych trzeba karmić i zapewniać im dach nad głową, kiedy są biedni, ale oni muszą robić to samo, kiedy my znajdziemy się w takiej sytuacji. Zaintrygowało to nawet Helen.
– Moi rodzice wcześnie umarli – odpowiedział. – Została mi tylko starsza siostra, która mnie wychowywała.
– To dlaczego jej jeszcze nie spotkałyśmy, co?
– Ona nigdzie nie jeździ. Mieszka we wsi w prowincji Limpopo. Trochę się poróżniliśmy, bo chciała, żebym się zajął ojcowizną. Zupełnie nie rozumie znaczenia pracy naukowej.
– To może my ją odwiedzimy? – zaproponowałam, ale od razu mnie uciszyli.
Pojadą tam, jak Helen będzie w drugim trymestrze i będzie mogła podróżować.
Tylko że za parę miesięcy okazało się, iż dzieci jest dwójka, a matka ma zagrożoną ciążę. Nie było mowy o jakichkolwiek wycieczkach.
Poród jednak przeszedł gładko i w domu pojawiły się dwie małe kulki: Thandie (Ukochana) i Nandi (Słodka). Imiona afrykańskie są pełne znaczeń. Ich wybór polega na docenieniu kultury, z której się wywodzą. Ponieważ Themba był zbyt oszołomiony pojawieniem się na świecie bliźniaczek, Helen i ja same wybrałyśmy dla nich zuluskie imiona. I to było ostatnie intelektualne zajęcie, któremu byłam w stanie sprostać, bo przez następne trzy miesiące rozgorzało piekło. Najgorsza była słodka Nandi, której donośny wrzask słychać było nawet na sąsiedniej ulicy. Dopiero kiedy Helen zrezygnowała z karmienia piersią, nastąpił jaki taki spokój. Podawałyśmy im butelki z mlekiem na zmianę, bo przecież Themba musiał się wyspać, by mieć wypoczęty mózg do pisania doktoratu. To oczywiście słowa matki, a nie moje, bo ja, trzynastoletnia uczennica szkoły średniej, mogłam chodzić na lekcje niewyspana i nieprzygotowana.
– Ale ty sobie poradzisz. Jesteś taka mądra – pocieszała mnie matka i najgorsze, że miała rację, choć może „pilna” byłoby lepszym słowem. Ukończyłam rok jako najlepsza uczennica w Hatfield High, w sumie nie byle jakie osiągnięcie.
Przyszły wakacje, bliźniaczki się uspokoiły i stopniowo zaczęłam się przyzwyczajać do nowej sytuacji. Czasami było bardzo miło, kiedy wszyscy razem wychodziliśmy na spacer do parku. Wówczas chętnie pchałam wózek. Nie lubiłam tego robić w pojedynkę, gdyż większość przechodniów patrzyła na mnie jak na matkę dziewczynek.
– A co to ciebie obchodzi, jak na ciebie patrzą?
A obchodzi. I chociaż to nie żadna sensacja, bo małoletnich matek jest tu na kopy, ale umarłabym ze wstydu, gdyby spotkała mnie koleżanka ze szkoły.
– Droga Joy, wyrastasz na prawdziwą snobkę. Czego tu się wstydzić? To decydenci powinni się wstydzić, że tak nieudolnie dbają o edukację seksualną dziewcząt.
O czym ona mówi? Toż sama się w tej kwestii zaniedbała. Co to miało wspólnego ze mną?
– A może pójdziemy na lody? – Szybko zmieniałam temat, bo nienawidziłam, kiedy Helen rozmawiała ze mną o seksie. Z tego, czego zdążyłam się dowiedzieć, jej otwartość w tych sprawach była wyjątkiem. Cała Helen Miller była wyjątkowa. Od razu dodaję, że zachowała swoje nazwisko panieńskie!
– Themba, wyjaśnij jej.
Ale Themba również nie miał żadnej ochoty na dyskusje o antykoncepcji i czym prędzej skręcił do sklepiku z lodami.
– Joy jest najlepszą uczennicą w klasie. Musimy o nią dbać.
Podał mi największą porcję śmietankowych delicji i uśmiechnął się.
W takich chwilach uważałam, że naprawdę go lubię. Nie było z niego w domu wielkiego pożytku, ale w zasadzie nikt tego nie oczekiwał, gdyż taki obowiązuje społeczny standard, jednak zawsze uważałam, że mógłby choć trochę pomóc Helen w pracy zarobkowej. Oprócz uniwersyteckich wykładów matka dla utrzymania naszej piątki musiała dorabiać lekcjami angielskiego. A Themba pisał swój słynny od zarania doktorat i nie przynosił do domu ani grosza. Czasem, przyciśnięty przez Helen do muru, pobawił się chwilę z dziewczynkami. Cieszyłam się jednak, że jest. Matka śmiała się w jego obecności, nie miała nawrotów depresji i żyło się nam znacznie lepiej, niż kiedy byłyśmy same.
– Już niedługo będę miał bardzo ważne zadanie.
To rzeczywiście coś nowego. Nadstawiłam ucha, żeby usłyszeć, do jakiej pracy pójdzie Themba, ale się pomyliłam.
– Joy rośnie tak szybko. Niedługo będą za nią biegać chłopcy i to ja będę negocjował lobolo.
Lobolo jest odpowiednikiem posagu; majątkiem płaconym przez starającego się rodzinie panny młodej. Zwyczaj ten jest bardzo mocno ugruntowany, szczególnie na wsi, gdzie zapłata dotyczy krów i innego przydomowego inwentarza. Podobno sam Nelson Mandela, by ożenić się z Graçą Machel, dał jej rodzinie sześćdziesiąt krów jako lobolo.
Również Tony Makeba był gotów zapłacić za matkę, tylko nie miał komu.
– Jeszcze mam czas – powiedziałam, próbując jak najszybciej uciąć ten niewygodny temat. Już widziałam otwarte usta Helen. Awantura wisiała w powietrzu. Nie byłam pewna, czy Themba żartuje, czy mówi poważnie, ale z pewnością nie chciałam słuchać niczego na ten temat. – A poza tym od tego jest mój własny ojciec.
Themba kiwnął głową. To miłe, że potraktował mnie jak córkę, choć przerażające, że chciał za mnie wziąć posag.
Helen czuła się dobrze przez pierwsze dwa lata po porodzie. Wykładała wciąż nauki polityczne na Uniwersytecie Pretoria, ja chodziłam do szkoły, a w tym czasie bliźniaczkami zajmowała się rezolutna sąsiadka. Po raz pierwszy matka poczuła się źle w drugie urodziny Thandie i Nandi.
– Pewnie zaszkodził mi tort – wystękała zbolałym tonem, kiedy wróciła z ubikacji. – Może złapałam salmonellę.
To byłby pech, żeby bakteria ukryła się akurat w jej kawałku ciasta. Nikt poza nią nie skarżył się na żadne dolegliwości.
– Mamo, musisz iść do lekarza – poradziłam zaniepokojona jej stanem. Już drugi dzień nie wychodziła z łóżka. Była tak słaba, że nie mogła się nawet podnieść.
– Ja do lekarza? Żartujesz. Szkoda pieniędzy.
Rzeczywiście do tej pory była zdrowa jak koń. Nie szkodziły jej ani papierosy, ani alkohol, ani te podejrzane prochy, które łykała jak cukierki przed narodzinami bliźniaczek. Prędzej poszłaby do znachorki, sangomy niż do lekarza.
– To przecież żaden wstyd – zauważyłam.
Nie chciała słuchać, ale kiedy bóle nie ustawały, w końcu udała się do kliniki uniwersyteckiej.
– I co ci powiedzieli?
– Bzdury jakieś – próbowała mnie zbyć i sięgnęła do torebki po papierosy.
– Ale co?
– Muszą jeszcze zbadać, czy to nie salmonella. – Otworzyła okno i wypuściła z siebie dym. – Nie masz się co martwić.
Wkrótce zapomniałam o wszystkim, bo wróciła do normy, a w domu pojawiły się nowe problemy.
– Nigdy w to nie uwierzycie! – Themba szalał z radości. W rękach trzymał butelkę szampana i bukiet kwiatów dla matki. – Ale mi się udało!
Początkowo trudno było cokolwiek zrozumieć, bo nie był w stanie się wysłowić. W końcu wydukał:
– Dostałem stypendium na uniwersytecie w Leeds. Chcą, żebym tam skończył doktorat i pracował jako stażysta.
Spojrzałam na matkę, ale nie zrobiła żadnej krzywej miny, tylko rzuciła mu się w ramiona.
– Wspaniale! Tak bardzo się cieszę.
– Kochana Helen, wiedziałem, że mogę na ciebie liczyć.
Zaczął szybko mówić, że zrobi ten doktorat jak najprędzej, bo chce wrócić do domu. Jak pojedzie do Anglii, to będzie wysyłał nam pieniądze. Może też załatwi mi wakacyjną pracę.
– A może wy do mnie przyjedziecie?
Helen, od kiedy wyjechała z Londynu w 1989 roku, nie miała ochoty tam wracać. Rozumiała jednak, że jest to dla Themby wyjątkowa okazja.
– Poczekamy na twój powrót!
Z góry było wiadomo, że oznacza to co najmniej dwa lata rozłąki, jednak Helen robiła dobrą minę do złej gry. Ale stojąc na lotnisku Olivera Tambo w Johannesburgu i żegnając się z Thembą, nie mogła przypuszczać, że już się nigdy w życiu nie zobaczą. I że nie zobaczy również obiecanych przez niego pieniędzy.
Początkowo wysyłał jakieś grosze, nie powiem. Ale mniej więcej po pół roku przestał. Zamilkł również jego telefon komórkowy. Kiedy Helen udało się w końcu dodzwonić do sekretariatu uczelni, doznała głębokiego szoku. Themba nigdy nie był ich doktorantem ani stażystą, ani nawet uniwersyteckim woźnym. Po prostu w ogóle go tam nie było.
– I co?
– Nic! – Helen, ochłonąwszy, wzruszyła ramionami. – Nie będziemy go przecież szukać po całej Wielkiej Brytanii. To w końcu duży kraj.
– Ale...
– Nie ma żadnego „ale”. Musimy sobie radzić same. Mogę ci obiecać, że już więcej nie przyprowadzę do tego domu żadnego mężczyzny.
W sumie niewielkie pocieszenie. Spojrzałam na matkę i było tak jak zawsze. Żadnych łez, żadnego żalu, tylko zaciśnięte usta. Dlaczego zawsze musiała być taka silna?
Ale nie była. Wkrótce zupełnie się rozsypała. Nie mogła już dłużej udawać zdrowej.
– Lekarz powiedział mi, że mam najwyżej rok – przyznała się, dopiero kiedy wcześniej wróciłam ze szkoły i zastałam ją zwijającą się z bólu na podłodze.
Początkowo nie chciałam w to wierzyć, ale jej stan pogarszał się z miesiąca na miesiąc. Nie doczekała czwartych urodzin bliźniaczek, dwa miesiące po przeprowadzeniu się do dzielnicy Sunnyside.
Kiedy wróciłam po pogrzebie do domu, uderzyła mnie nagła pustka i cisza. Doszło wówczas do mnie, że zostałam naprawdę sama i że to ode mnie zależy, jak będzie wyglądało teraz moje życie i życie moich sióstr. Musiałam podjąć jakieś kroki, więc podjęłam pracę. Bliźniaczki poszły do szkoły.
I tak od dwóch lat mija dzień za dniem. I choć dotkliwie brakuje mi Helen, mam powody do zadowolenia. Jesteśmy zdrowe, moje siostry szybko rosną i dobrze się uczą. Poza tym mamy jeszcze z czego żyć i gdzie mieszkać.
Patrzę na dane statystyczne: bezrobocie na poziomie trzydziestu procent, bezdomnych nikt zbyt dokładnie nie liczy, ale czy nędzne mieszkania w townshipach można nazwać mieszkaniami?
Czuję, że powinnam zrobić coś więcej. Przez ostatnie miesiące życia matka mi to ładowała do głowy. Tylko co i w jaki sposób? Mandela mówił, że „edukacja jest najpotężniejszą bronią, której możesz użyć, by zmienić świat”. Jednak nie jestem w stanie użyć tej broni, póki dziewczynki są małe. Pozostały mi tylko marzenia. Każdy człowiek nimi żyje. I ja również.
Rozmyślam o tym, że studiuję na uniwersytecie i przesiaduję godzinami w ogromnej bibliotece. Po nauce chodzę na spacer do najbliższego parku, gdzie są przepiękne fontanny, i przyglądam się przechodzącym studentom. Jeden z nich uśmiecha się na mój widok i podchodzi do ławki, na której właśnie usiadłam.
Tak, wcale się nie wstydzę. Marzę też o wielkiej miłości. Ale najpierw musi mnie ktoś uratować z tej sytuacji bez wyjścia. Najlepiej jakiś książę. Biały czy czarny? Raczej to drugie, bo sama mam ciemną skórę. Chyba o tym jeszcze nie wspomniałam?
ROZDZIAŁ II
Zuzanna
Słyszała, jak Natan szuka czegoś na górze i otwiera szafy. Mógłby ją zapytać, ale tego nie robi. Próbuje być samodzielny. Albo też unika z nią kontaktu.
Zuzanna Fleming poczuła ukłucie w sercu. Jeszcze tak niedawno była jego całym światem. To ją zawsze wołał, gdy mu coś dolegało, to ona gładziła jego jasne włosy, zapewniając, że w sypialni nie ma żadnych strachów.
Westchnęła i podeszła do okna, by je zamknąć. Zbierało się na deszcz. Chociaż był początek września, wydawało się, że jesień już puka do drzwi. Powinna powiedzieć ogrodnikowi, żeby wkrótce przeniósł niektóre z roślin do ogrodu zimowego.
– Mama? Masz coś do jedzenia?
Głos syna ją zelektryzował. Ruszyła w stronę wyspy kuchennej.
– Odgrzeję ci kotlet. Chcesz kanapkę na drogę?
– Coś ty. Żadnych kanapek! – Wykrzywił się, jakby go chciała otruć.
– Wytrzymasz do Warszawy?
– Wielkie halo. Najwyżej się zatrzymamy po drodze.
Pewnie na fast foody. Nigdy nie mieli skrupułów, by karmić jej jedynaka świństwami. Choć nie było tego widać po Natanie. Był szczupły i wysoki jak jego ojciec.
Podała kotlet z pomidorami i sałatką kartoflaną, którą syn uwielbiał. Teraz też połykał ją w błyskawicznym tempie.
– Natan – zwróciła się do niego, kiedy już kończył. – Naprawdę musisz wracać do Warszawy? Nie możesz znów ze mną zamieszkać?
– Ale po co?
– Jak to po co?
– Nie zaczynaj. Studiuję w Warszawie. Mam tam kumpli, a poza tym za tydzień jadę z ojcem w Alpy. Chcemy się powspinać. Będzie megazabawa.
Zuzanna zacisnęła pod stołem pięści.
– Ale potem. Jak wrócisz. Zbyt rzadko do mnie przyjeżdżasz. Ja tak bardzo za tobą tęsknię.
– Ty znowu swoje! – Przystojna twarz syna wykrzywiła się. – Nie mów, że się nudzisz. Masz tę swoją fabrykę. Zawsze tylko na niej ci zależało.
– Na tobie bardziej.
– E tam! Przestań się mnie czepiać. Znajdź sobie jakieś zajęcie. Może też byś pojechała za granicę albo co? Sam nie wiem. – Wzruszył ramionami. – Wymyśl coś!
Co go w sumie obchodził los samotnej matki w średnim wieku. Miał przecież ciekawsze zajęcia.
– To może przyjedziesz z kolegami?
– Nie poddajesz się, co? A jak myślisz, co oni by tu robili? Tu jest potwornie nudno.
Niewielka rezydencja pod Gdańskiem, otoczona wypielęgnowanym ogrodem i sadem, nie była dla niego żadną atrakcją, tylko źródłem udręki. Zawsze już pierwszego dnia kombinował, jak się dostać do miasta. I czy może go podwieźć do centrum, bo uber za drogi, a autobus za powolny. Natan nie szukał tu spokoju po codziennej pracy.
– Pomyślisz chociaż o tym?
Natan przewrócił oczami.
– Bez sensu.
To była jego ulubiona fraza. W zasadzie wszystko, co robiła, było bez sensu. Może powinna pójść do psychologa, żeby jej poradził, jak ma postępować z młodocianym synem. Może i tak, ale myśl o tym, że musiałaby opowiadać o swoim życiu, skutecznie odstręczała od decyzji. Nie będzie obcy człowiek słuchał o jej prywatnych sprawach! Akurat w tej kwestii doskonale zgadzała się z matką.
Kiedy zrezygnowana sprzątała ze stołu, rozległ się dźwięk przychodzącego esemesa. Natan sięgnął po telefon.
– Karina już przyjechała. To lecę.
Posłał w jej stronę całusa i pobiegł na górę po plecak.
– Karina, nie Sławek?! – krzyknęła zaskoczona.
– Ona lepiej prowadzi niż ojciec.
Jej jedyny syn biegł na spotkanie z macochą tak szybko, że omal nóg nie pogubił.
– Nie musisz się tak spieszyć. Niech wejdzie do środka.
Natan zbiegł właśnie z góry i przewrócił oczami.
– Taaa.
– Naprawdę. Już mi przeszło. Nic do niej nie mam.
– Jasne! – Natan nachylił się nad matką i musnął ustami powietrze nad jej głową. – Zadzwonię!
A w to akurat ona nie wierzyła.
Zuzanna wyszła na ganek i zobaczyła, jak Natan podbiega do sportowego kabrioletu, wrzuca do niego torbę i roześmiany zajmuje miejsce dla pasażera. Kierująca pojazdem miała włosy spięte w koński ogon, a na twarzy duże przeciwsłoneczne okulary. Zuzanna nie była pewna, czy patrzy na nią, ale na wszelki wypadek uniosła rękę w geście pozdrowienia. Niech Natan zobaczy, że mam wobec tej zołzy jak najbardziej pokojowe zamiary. Karina jednak nie odmachała, jak zwykle traktując ją jak powietrze. Dodała mocno gazu i za sekundę zniknęli za zakrętem.
– Porywaczka jedna wstrętna – mamrotała do siebie Zuzanna, ryglując drzwi wejściowe. – To ona jest wszystkiemu winna.
Poprzednie żony czy „nieżony” Sławka były jej dość obojętne. Nie musiała się z nimi spotykać ani ich widzieć. Poznawała ich imiona, ale po krótkim czasie – ze względu na szybkie zmiany – zaczynały jej się mylić. Poza tym wyglądały dość podobnie, tak jakby ich miejscem pochodzenia był ten sam klub nocny. Ale Karina była inna. Miała ukończone studia inżynierskie i była kierowcą rajdowym. Naturalnie ładna i pełna humoru. Zuzanna sama mogłaby się z nią zaprzyjaźnić. Gdyby nie... Oczywiście, nie chodziło o Sławka. Z nim miała poprawną, choć lodowatą relację. Ale to Karina ukradła jej Natana.
Od kiedy się pojawiła w życiu eksmęża Zuzanny, Natan bardzo się do niej przywiązał, a wkrótce namówiony przez nią wybrał studia na Politechnice Warszawskiej. I cały czas było tylko: Karina to i Karina tamto, jakby się sam w niej zakochał. Gdyby chociaż chodziło o te sprawy, Zuzanna nawet by zrozumiała. Młody chłopak i imponująca mu starsza o dziesięć lat dziewczyna. Ale wcale tak nie było. Karina stała się dla niego najwyższą wyrocznią. W ciągu zaledwie dwóch lat Zuzanna została całkowicie zdetronizowana jako matka.
A może oni są w zmowie, pomyślała o Sławku, który nic od niej nie powinien już chcieć, ale cały czas chciał i za każdym razem trzeba było prosić prawnika, by go przepędził. Może wykombinował, żeby mnie zniszczyć przez Natana?
Rzadko to robiła, ale sięgnęła po telefon, by porozmawiać o tym z matką. Kiedy usłyszała jej roześmiany głos, szybko doszła do wniosku, że o niczym jej nie powie.
– Susie, kochanie, powinnaś do nas przyjechać. Jest taka wspaniała pogoda, cały dzień pływaliśmy jachtem.
– Potrafisz wypoczywać, pracoholiczko?
– Już teraz tak. Dobry menedżer to połowa sukcesu. Mój się zwija jak w ukropie, a my z Filipem objadamy się ostrygami.
– Ja nie mam takiego dyrektora.
– Oczywiście, że masz, więc nie marudź. Przyjedź chociaż na tydzień. Dobrze ci zrobi. Nigdzie nie byłaś w tym roku na wakacjach.
To prawda. Nie była, ale nie zamierzała też jechać na hiszpańskie wybrzeże, żeby obżerać się owocami morza. Mogłaby się założyć, że nie byli tam sami, tylko w licznym towarzystwie z Niemiec. Nie miała ochoty patrzeć na ich błyszczące od bieli implanty i słuchać o wyczynach na polach golfowych. Kumple Julii byli zawsze przewidywalnie nudni. Matce to nie przeszkadzało. Bez problemu nad nimi królowała. Mimo wszystko Zuzannie było trochę żal. Przede wszystkim pięknych piaszczystych plaż i turkusowej wody. I kwiatów Andaluzji, które nie zważając na porę roku, oszałamiały kolorami tęczy.
– Chyba nie dam rady. Mamy nowe zamówienia i muszę wszystkiego sama dopilnować.
– A szkoda. Natan mi wspomniał, że może mnie odwiedzi po powrocie z Alp.
– Natan z tobą rozmawiał? – Zuzanna była zaskoczona. Nie miała pojęcia, że jej syn utrzymuje kontakty z babcią.
– Oczywiście. To kochany wnuk. Pamięta o mnie bardziej niż ty.
– To dobrze – jęknęła.
Miłe, że Natan dzwoni do Julii, ale... Ale znów się poczuła wykluczona.
– Przyjedź, przyjedź – nalegała matka. – Dobrze ci zrobi i może kogoś tu poznasz.
– Ja? – prychnęła ze złości.
– Najwyższy czas. Chyba nie będziesz sama całe życie?
Zuzanna zacisnęła zęby i szybko się z matką pożegnała. Nie będzie się wykłócać przez telefon. A zresztą czy ona kiedykolwiek się awanturowała? Była spokojną, ugodową osobą, szczególnie wobec matki, która całe życie jej imponowała.
Po śmierci męża i ojca Zuzanny Julia musiała sobie sama poradzić i zarobić na życie. Nie sprzedała niewielkiej firmy kurierskiej męża, tylko zaczęła nią zarządzać. W ciągu dziesięciu lat przekształciła ją w wielkie przedsiębiorstwo, a kiedy w Polsce upadł komunizm, przypomniała sobie o kraju swojego urodzenia i część interesów przeniosła właśnie tu, do Gdańska. A dlaczego właśnie tam? Czy to nie właśnie stamtąd kilkuletnia Julia musiała uciekać w 1945 roku?
Wszyscy znajomi byli zaskoczeni jej decyzją o zakładaniu biznesu w Polsce. Co ona chce sobie udowodnić? Czyż nie ma stamtąd złych wspomnień, które czasem nie pozwalają zasnąć w nocy? A poza tym czy jest sens inwestować w kraju „za żelazną kurtyną”, który dopiero wyczołgiwał się z poprzedniego systemu? Sytuacja jest niestabilna i kto wie, kto tam jeszcze może przejąć władzę. Julia ryzykowała przecież utratę wszystkich pieniędzy. Niepewny drapieżny rynek, wszędzie mafie żądające haraczu, skorumpowana policja. A jakimś cudem jej matka, w tym całym prawnym bajzlu, zakłada spółkę za spółką. Z wielkim sukcesem. Aż nagle jakby straciła zainteresowanie.
– Susie, znasz dobrze polski, więc teraz ty się tym zajmiesz – oświadczyła Zuzannie w jej dwudzieste pierwsze urodziny. – Od jutra zacznę cię przygotowywać. To będzie twój własny biznes. Nie będę ci się do niczego wtrącać. Przejmiesz Flem-Pol.
– Julio, ale ja nie chcę do Polski. Byłam tam parę razy i wystarczy. Nasza tamtejsza rodzina jest okropna i pazerna.
– Nie będziesz z nimi mieszkać.
– Gdziekolwiek. Tam się nie da żyć. Wszędzie tak szaro, brudno i beznadziejnie. To nie jest dobry pomysł.
– Przeciwnie. Nie masz pojęcia, jak ważne jest szybkie wejście na nowo powstający rynek. Taka okazja może się więcej nie powtórzyć. To jest jak Dziki Zachód i gorączka złota. Zostaniesz prawdziwym pionierem.
– I co? Dasz mi strzelbę?
Zuzanna była tym razem zdecydowana i postanowiła sprzeciwić się matce. Wciąż czegoś od niej żądała. Zamiast historii sztuki musiała studiować ekonomię. Nawet na wakacje nie mogła jeździć ze swoimi znajomymi, tylko odbywała praktyki w przedsiębiorstwie należącym do matki. Za marne grosze! Bo matka nie zamierzała jej płacić więcej niż innym. Jak by to wyglądało, gdyby faworyzowała własną córkę!
Zuzanna postanowiła prysnąć do Berlina i zapisać się na drugie studia, mając przy tym nadzieję, że matka wpadnie na kolejny pomysł i zostawi ją w świętym spokoju. Jakże była młoda i naiwna. Julia pojawiła się w jej akademiku już na drugi dzień i odstawiła córce emocjonalną scenę.
– Nie wolno ci być egoistką, Susie. Mamy tylko siebie. Wszyscy moi bliscy umarli. I rodzice, i twój kochany ojciec. Nie możesz mnie zawieść. Tylko na tobie mogę w życiu polegać. Obiecuję ci, że nie zostaniesz tam dłużej niż dwa lata. A potem zrobisz, co będziesz chciała. Studia, podróże! I ja ci w tym pomogę.
I Zuzanna się ugięła. Przyjechała do Gdańska, by zająć się nowo powstałą fabryką okien. Przeżywała katusze z powodu słabej znajomości języka i samotności, ale poradziła sobie. Kiedy po pół roku Julia przyjechała odwiedzić córkę, niemal jej nie poznała. Tak była odmieniona. Tryskała entuzjazmem. I miała plany.
Z dumą przedstawiła matce ten najważniejszy, Sławka. Żeby Julia mogła go lepiej poznać, woziła ich po okolicy, pokazując najpiękniejsze zakątki, a na koniec zabrała na luksusową kolację do restauracji Pod Łososiem.
Sławek zachowywał się niezwykle szarmancko. Przepuszczał matkę w drzwiach i całował ją po rękach. Prawdziwy polski dżentelmen. Zuzanna była pewna, że przypadli sobie do gustu, tym bardziej że wypili ze sobą bruderszaft i śmiali się do rozpuku ze swoich dowcipów. Przed dwunastą Sławek odwiózł je taksówką do ich hotelowego apartamentu.
– Muszę dopilnować, żebyście były bezpieczne – powiedział, kiedy Julia zaczęła protestować, że sobie doskonale poradzą.
– To do jutra, kochanie. – Na pożegnanie musnął policzek Zuzanny. – Jutro ja was będę woził.
Czym? Małym fiatem. Zuzanna chciała się roześmiać, ale pokręciła tylko głową i poszła za matką do pokoju.
Ależ to był fantastyczny dzień! Wciąż nie mogła uwierzyć, że spotkanie Sławka z Julią przebiegło tak gładko. Upojona szczęściem i jednym kieliszkiem wina, czym prędzej zrzuciła w łazience przyciasną sukienkę. Naprędce ochlapała się wodą, umyła zęby, włożyła koszulę nocną i wróciła do pokoju.
Julia siedziała w fotelu z zamkniętymi oczami. Pewnie przesadziła z alkoholem, pomyślała Zuzanna.
– Mówiłam, że jest wspaniały, prawda? Pobieramy się na święta.
Julia milczała, więc Zuzannie wydało się, że nie usłyszała.
– Ślub na Gwiazdkę, mamo. Nie wiem tylko, dokąd w podróż poślubną. Ale to nie jest istotne.
– Susie! – Matka w końcu podniosła głowę i na nią spojrzała. – Nie wychodź za niego. Rozumiem, że ci się podoba. Jest bardzo przystojny i wygadany, ale to za mało jak na męża.
– Jak to za mało?
– Niestety, jest bardzo egocentryczny i próżny, a to z pewnością nie są zalety. Na przykład mój Filip...
Filip pojawił się w życiu jej matki, gdy Zuzanna była nastolatką, i nigdy nie nawiązała z nim serdeczniejszych kontaktów. A teraz Julia dawała jej go za przykład? Takiego nudziarza?
– Może on niewiele mówi. Może nie błyszczy intelektem. Ale to dobry człowiek i zrobi dla mnie wszystko. Skoczy dla mnie w ogień, a ten twój... Sławek? Jeśli wyjdziesz za niego, będziesz musiała całe życie na niego pracować.
– No i dobrze. Do tej pory pracowałam dla ciebie, więc fajnie, że będzie zmiana.
– Ja cię tylko ostrzegam. Mam trochę większe doświadczenie niż ty.
W Zuzannie zaczęła buzować złość na matkę. Czy ona nigdy nie zrozumie, że jej mała Susie jest już dorosła i ma prawo się zakochać? I wyjść za mężczyznę swojego życia! Do tej pory wszystko dla niej poświęcała, ale teraz koniec tego dobrego. Koniec kropka.
– I tak wyjdę za niego. Nie zabronisz mi.
– Nie mam zamiaru, ja tylko...
– Wiem, ostrzegasz. Ale to i tak za późno – oświadczyła triumfalnie.
– Nie rozumiem?
– W przyszłym roku zostaniesz babcią. Dalej nie rozumiesz? Sławek i ja będziemy mieli dziecko.
Julia nie powiedziała nic więcej, tylko skinęła głową. Ale jej zranione spojrzenie mówiło znacznie więcej niż słowa.
Natan urodził się w maju. I to był najszczęśliwszy dzień w życiu Zuzanny. Julia przyjechała na chrzciny i zachowywała się bardzo poprawnie. Ani słowem nie dała poznać Sławkowi, że jest niechcianym zięciem. Dał jej wnuka, i to było dla niej najważniejsze. Małego Natana pokochała bezwarunkową miłością. Zuzanna nigdy jej takiej nie znała.
To był wspaniały czas, a przynajmniej tak wtedy uważała. Po półrocznym urlopie macierzyńskim wróciła do pracy we Flem-Polu, bo jednak Sławek nie nadawał się do zarządzania. W marketingu i logistyce też niezbyt się sprawdzał. Natomiast bardzo jej pomagał przy Natanie. I kiedy od czasu do czasu urywał się z domu na wieczór z kumplami, nie mogła mieć do niego pretensji. Żyło im się dobrze, firma się rozwijała, więc pieniędzy nie brakowało, parę razy w roku jeździli na luksusowe wczasy. I pewnie trwałoby tak dalej, gdyby nie rozmowa, którą Zuzanna kiedyś podsłuchała.
Chciała z kimś porozmawiać czy coś załatwić? Nieważne. Zeszła do pomieszczenia socjalnego. W pierwszej chwili wydało jej się puste. Już chciała się obrócić na pięcie i wyjść, kiedy usłyszała kobiece głosy. Takie stłumione, jakby ktoś nie chciał być słyszany. Zaciekawiło ją to i zbliżyła się do szafek z ubraniami. Głosy musiały należeć do dziewczyn z handlowego. Przy produkcji pracowali sami mężczyźni.
– A mnie to jej nawet żal.
– Niemry ci żal?
Zuzanna wstrzymała oddech. Wiedziała, że tak ją nazywają po kryjomu.
– A tobie nie?
– Eee, mnie tam nie żal takich dzianych. Zawsze sobie poradzą.
– Szefowa jest fajna. Ale ten Sławek to...
– A co? Dobierał się do ciebie?
– Nie, skąd!
– To chyba jesteś ostatnia. Do mnie też się dobierał, ale mu dałam po pysku. A niech poleci do żonusi na skargę, to mu tak dupę obrobię, że się nie pozbiera.
– Mnie tylko klepnął po tyłku.
– A jednak. Ja to jej nie lubię, bo taka ślepa jest. Niby zarządza fabryką, a nic nie widzi. Frankowski znowu zabrał sobie kilka okien. I pewnie znów podrobi kwity.
– Robią ją w konia, ale skoro jej mężuś przymyka na to oko... Niezły z niego żigolak. Ciekawe, kiedy puści ją z torbami.
– To i nas razem z nią.
Zuzanna wycofywała się bardzo wolno. Głęboki oddech wzięła dopiero za drzwiami.
– Coś pani jest? – spytała sekretarka, widząc, że mocno pobladła.
– Źle się poczułam. Pojadę do domu się położyć.
I pojechała, ale nie położyła się we własnym łóżku. Było akurat zajęte przez Sławka. I dziewczynę wyglądającą na góra osiemnaście lat.
– Ja ci to wszystko wytłumaczę! – wołał do niej Sławek, ale Zuzanna nie chciała żadnych wyjaśnień. Szok był zbyt duży.
Ochroniarz pomógł wyprowadzić z domu parę kochanków, a następnego dnia Zuzanna spakowała cały dobytek męża i wystawiła za drzwi. Dopiero wówczas się załamała. Czy rzeczywiście była tak ślepa, żeby nie widzieć prawdziwego oblicza Sławka? Matka jak zwykle miała rację, ale nie zadzwoniła do niej, żeby jej o tym powiedzieć. Może zrobi to później, kiedy już się trochę podniesie. Musiała zrobić to wcześniej.
– Julio, on wziął prawnika i żąda połowy majątku. A poza tym chce mieć opiekę nad Natanem – załkała w słuchawkę. Była przekonana, że matka wpadnie w gniew.
Ale ona odpowiedziała spokojnie:
– No cóż, nie było intercyzy.
– To mam się zgodzić?
– Susie, widzę, że jesteś w szoku. Oczywiście, że nie. Przyjeżdżam jutro, by ci pomóc.
Gdyby Sławek dostał połowę fabryki, trzeba by było ją sprzedać. Po długich pertraktacjach – okazało się, że nie jest tak głupi, na jakiego wyglądał, stwierdziła Julia – wziął mieszkanie w centrum Gdańska i nowe bmw Zuzanny. A i tak się go nie pozbyły. Miał przecież najcenniejszy atut – był ojcem Natana i miał do niego prawa. Postanowił być dobrym tatusiem. I był, musiała przyznać Zuzanna. Wprawdzie nie robił tego bezinteresownie – Zuzanna ukradkiem wspomagała go finansowo – ale kiedy brał do siebie Natana, wiedziała, że jej dziecko jest bezpieczne. I to było najważniejsze. Trudno, popełniła błąd, więc musiała ponosić konsekwencje.
Ale nagle po latach zmieniły się reguły. Sławek odebrał jej syna. On i ta... Karina.
Po skandalu z mężem Zuzanna zajęła się firmą, tym razem na śmiertelnie serio, i wymieniła połowę personelu. Rozszerzyła działalność. Szybko się rozniosło, że z Zuzanną Fleming trzeba się liczyć. Oprócz plastikowych okien Flem-Pol produkował teraz również rolety i żaluzje. Została też wiceprzewodniczącą lokalnego stowarzyszenia przedsiębiorców.
Osiągnęła to wszystko, ale nie związała się z nikim. Najpierw była to kwestia szoku, rozczarowania i smutku, potem podejrzliwości. Kiedy uśmiechał się do niej przystojny mężczyzna, od razu dzwonek w mózgu ostrzegał, że czyha na jej majątek. Kilkakrotnie przeżyła wakacyjny romans i to wówczas jej wystarczało. Miała przecież Natana, za którego była odpowiedzialna. Ale i to się skończyło. Syn wybrał sobie nową, bardziej atrakcyjną mamusię.