Córki tęczy - Hanna Cygler - ebook + audiobook + książka

Córki tęczy ebook i audiobook

Hanna Cygler

4,4

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Co się stanie, kiedy spotkają się dwie kobiety, które w zwykłych okolicznościach nigdy by się nie poznały?
Joy Makeba mieszka w Pretorii w Republice Południowej Afryki. Opiekuje się dwiema siostrami i każdego dnia walczy o przetrwanie.
Zuzanna Fleming jest właścicielką fabryki w Gdańsku. Nie brakuje jej niczego oprócz miłości. Przystojny Jack proponuje jej egzotyczne wakacje. Mają być noclegi w luksusowych hotelach, wypoczynek na łonie natury i podziwianie dzikich zwierząt podczas safari. Szybko jednak wspaniały urlop przerodzi się w walkę o życie…
Kiedy życie nagle wymyka się spod kontroli, zaczyna się prawdziwy thriller.
Córki tęczy to historia o kobiecej solidarności i potrzebie niesienia sobie pomocy, niezależnie od koloru skóry.

Tą powieścią odkryłam autorkę
na nowo. Porywająca, niezwykle
emocjonalna, momentami wręcz
zapierająca dech w piersi. Dawno
żadna historia nie wywarła na mnie
tak piorunującego wrażenia.

Małgorzata Tinc, ladymargot.pl

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 368

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 8 godz. 41 min

Lektor: Paulina Holtz

Oceny
4,4 (425 ocen)
239
130
42
11
3
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
kasiabarton

Nie oderwiesz się od lektury

Kapitalna książka, fabuła, język, napięcie. I Paulina Holz jako lektorka audiobooka- mistrzostwo świata!
30
Lost70

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna książka
30
beatakrzewiniak

Nie oderwiesz się od lektury

Polecam! Nie można się oderwać od tej książki 😊
20
joasiasw

Nie oderwiesz się od lektury

Super spędzony czas
10
LuitkaR

Nie oderwiesz się od lektury

ciekawa, wciągająca
10

Popularność




Co­py­ri­ght © by Han­na Cy­gler 2022 Co­py­ri­ght © by Wy­daw­nic­two Luna, im­print Wy­daw­nic­twa Mar­gi­ne­sy 2022
Wy­daw­ca: NA­TA­LIA GO­WIN
Re­dak­cja: ITA TU­RO­WICZ
Ko­rek­ta: IWO­NA HU­CHLA, DO­MI­NI­KA ŁA­DYC­KA / e-DY­TOR
Pro­jekt okład­ki i stron ty­tu­ło­wych: ANNA SLO­TORSZ
Zdjęcia na okład­ce: dziew­czy­na: puhh­ha / iStock, kwia­ty: Da­le­qu­edA­le, He­sti Le­sta­ri / Shut­ter­stock, ko­bie­ta: Mu­rzik­Na­ta / iStock
Skład i ła­ma­nie: MA­RZE­NA MA­DEJ / Per­pe­tu­um
War­sza­wa 2022 Wy­da­nie pierw­sze
ISBN 978-83-67406-27-7
Wy­daw­nic­two Luna Im­print Wy­daw­nic­twa Mar­gi­ne­sy Sp. z o.o. ul. Mie­ro­sław­skie­go 11a 01-527 War­sza­wawww.wy­daw­nic­two­lu­na.plfa­ce­bo­ok.com/wy­daw­nic­two­lu­nain­sta­gram.com/wy­daw­nic­two­lu­na
Kon­wer­sja: eLi­te­ra s.c.
.
Wszyst­kie przed­sta­wio­ne w ksi­ążce oso­by i zda­rze­nia są fik­cyj­ne (na­wet te praw­dzi­we), a ich po­do­bie­ństwo do rze­czy­wi­stych osób i zda­rzeń jest ca­łko­wi­cie przy­pad­ko­we.

Szłam po­wo­li uli­cą Ro­ber­ta So­bu­kwe, sta­wia­jąc nogę za nogą. Po­po­łu­dnio­wy za­duch stop­nio­wo na­ra­stał. Sło­ńce niby zbli­ża­ło się do zie­mi, ale wci­ąż jesz­cze nie­mi­ło­sier­nie pa­li­ło, wgry­za­jąc się pod po­wie­ki.

To za­dzi­wia­jące, że na uli­cy nie­wie­le się dzia­ło. Ci­sza przed wie­czor­ną bu­rzą? Mo­gła na­de­jść lada chwi­la, ale z od­da­li nie do­cho­dzi­ły jesz­cze po­mru­ki grzmo­tów. Zmie­nia­ła się jed­nak aku­sty­ka i bez spe­cjal­ne­go wy­si­łku mo­żna było do­sły­szeć ka­żdy szmer i szept prze­chod­niów.

Na chod­ni­ku po­ja­wi­ło się kil­ku na­sto­lat­ków. Mi­nęli sprze­daw­cę, któ­ry z po­nu­rą miną zgar­niał sprzęt do pie­cze­nia ku­ku­ry­dzy. Przez mo­ment po­pa­trzył z na­dzie­ją na chłop­ców, ale szyb­ko zre­zy­gno­wał, bo nie wy­gląda­li na klien­tów. Na oko mie­li po dwa­na­ście czy trzy­na­ście lat. Wi­dać, że czu­li się do­brze w swo­im to­wa­rzy­stwie. Po­kle­py­wa­li się po ple­cach, pod­sta­wia­li so­bie nogi. Śmia­li się, rżąc jak mło­de ko­nie. Je­den z nich za­pa­lił pa­pie­ro­sa. A może to nie był pa­pie­ros, bo po paru sztach­ni­ęciach prze­ka­zał go da­lej ko­le­gom. Kie­dy skręci­li w Bo­ur­ke Stre­et, ich śmiech uci­chł w od­da­li. Sły­chać było tyl­ko szum sa­mo­cho­dów z sąsied­nich ulic i stłu­mio­ne dźwi­ęki pio­sen­ki Ro­dri­gu­eza, do­bie­ga­jące gdzieś z głębi bu­dyn­ku.

Skie­ro­wa­łam się w stro­nę wie­żow­ców przy Leyds Stre­et. Po dru­giej stro­nie chod­ni­ka kro­czy­ła praw­dzi­wa ma­tro­na o bar­dziej niż ob­fi­tych kszta­łtach. Zda­wa­ło­by się, że taka tu­sza może utrud­niać cho­dze­nie. Nic bar­dziej myl­ne­go. Bio­dra fa­lo­wa­ły, ko­bie­ta su­nęła do­stoj­nie, lek­ko, a na­wet za­lot­nie. W ręku trzy­ma­ła nie­wiel­ki wa­chlarz, któ­ry w tym upa­le mimo jej ener­gicz­ne­go ma­cha­nia nie przy­no­sił ochło­dy. Ma­tro­na nie ogląda­ła się na boki, mia­ła wy­zna­czo­ny cel. I już po chwi­li wie­dzia­łam, do­kąd zmie­rza.

Na oknie był szyld: UZDRO­WI­CIEL­KA i obok wy­szcze­gól­nio­na li­sta pro­ble­mów, któ­re są za­ła­twia­ne w środ­ku. „Szyb­ki roz­wód, zdra­da, kło­po­ty z sek­sem, sku­tecz­ne ści­ąga­nie dłu­gów, szczęście w mi­ło­ści i prze­ciw­dzia­ła­nie cza­rom”. Aż chcia­ło się we­jść, żeby so­bie coś za­ła­twić, tym bar­dziej że drzwi były otwar­te. Wła­ści­ciel­ka sa­lo­nu i aspi­ru­jąca san­go­ma o ogni­ście ru­dych wło­sach zga­si­ła nie­do­pa­łek pa­pie­ro­sa i wpu­ści­ła ma­tro­nę do środ­ka.

– Cze­ść – rzu­ci­ła mi jesz­cze na po­wi­ta­nie, a ja jej od­ma­cha­łam.

Uli­cą znów szła ko­bie­ta. Tym ra­zem bar­dzo chu­da i wca­le nie do­stoj­na. Nio­sła na gło­wie tor­bę, w ręku dru­gą, a przy oka­zji przy­trzy­my­wa­ła dziec­ko. Chło­piec był zmęczo­ny i le­d­wo się wló­kł. Opie­rał się mat­ce, któ­ra w pew­nej chwi­li przy­sta­nęła, chcąc mu wy­mie­rzyć klap­sa. Ma­lec za­czął ry­czeć wnie­bo­gło­sy, wy­ry­wał się i pró­bo­wał uciec na jezd­nię. Na szczęście nic nie je­cha­ło, bo ruch sa­mo­cho­do­wy ustał. Ale zła­pa­łam go w ostat­niej chwi­li. Pra­wie jed­no­cze­śnie po­ja­wił się mężczy­zna, praw­do­po­dob­nie oj­ciec dzie­cia­ka. Pod­sze­dł do nas i za­czął wy­zy­wać. Jego głos spra­wił, że dzie­ciak za­sty­gł. Pa­trzył z prze­ra­że­niem na mężczy­znę. Wi­dział, że tym ra­zem na klap­sie się nie sko­ńczy. Mężczy­zna roz­pi­nał pa­sek od spodni. Ko­bie­ta pró­bo­wa­ła go po­wstrzy­mać, ale oj­ciec się wście­kł. Spo­co­ny od go­rąca i al­ko­ho­lu. Chcia­ła­bym go po­wstrzy­mać, ale mat­ka wy­sy­ła­ła mi ostrze­gaw­cze sy­gna­ły.

Po chwi­li cała trój­ka zna­la­zła się za pó­łci­ęża­rów­ką, któ­ra wła­śnie za­par­ko­wa­ła po ich stro­nie. Znik­nęli na do­bre, jak­by wy­pa­ro­wa­li w sło­ńcu. Czy­żby wsie­dli do sa­mo­cho­du? Ale dla­cze­go po­jazd nie od­je­żdża? Może przy­wió­zł za­opa­trze­nie do skle­pu? To dość dziw­ne, gdyż wozy do­staw­cze par­ku­ją tu z re­gu­ły wcze­śnie rano. Od go­dzi­ny sklep jest za­mkni­ęty, bo to prze­cież nie­dziel­ne po­po­łud­nie i han­del wcze­śnie się ko­ńczy.

W po­bli­żu jest jesz­cze czyn­ny skle­pik. Na­le­ży do ma­lut­kie­go pana Li, któ­ry ma chy­ba ze sto lat i za­ćmę na le­wym oku. Kie­dy się spoj­rzy w głąb przez za­bru­dzo­ną wi­try­nę, wi­dać wy­łącz­nie opu­sto­sza­łe pó­łki i kil­ka nędz­nych pu­szek z na­pi­sa­mi po chi­ńsku. Ale chy­ba przy­cho­dzą tu ja­cyś klien­ci, bo dzień w dzień pan Li zni­ka za drzwia­mi swe­go ubo­gie­go kra­mi­ku i spędza tam dwa­na­ście go­dzin.

W tej sa­mej chwi­li przed skle­pi­kiem za­trzy­ma­ło się sta­re auto i wy­sko­czy­ło z nie­go dwóch mło­dych mężczyzn. Je­den z nich miał zu­pe­łnie ogo­lo­ną gło­wę, dru­gi, wy­so­ki, był w czap­ce bejs­bo­lo­wej z na­zwą ze­spo­łu Pink Floyd. Może po­trze­bo­wa­li pa­pie­ro­sów lub piwa? We­szli do środ­ka. Nie mi­nęła na­wet mi­nu­ta, kie­dy po­now­nie wy­bie­gli na uli­cę i do­pa­dli sa­mo­cho­du. Je­den z nich wy­ci­ągnął broń i wy­strze­lił w wi­try­nę skle­po­wą.

Nie była już za­ku­rzo­na. Roz­sy­pa­ła się na ty­si­ąc ka­wa­łków. Przy­lgnęłam do po­wierzch­ni ścia­ny, pró­bu­jąc się wci­snąć w jej wnętrze jak płaszcz­ka w dno mo­rza. Bar­dzo na­iw­ne, bo prze­cież ka­żdy mógł do­strzec mój czer­wo­ny T-shirt. Na szczęście sa­mo­chód ru­szył z wi­zgiem opon. W tej sa­mej chwi­li spod du­że­go skle­pu od­je­cha­ła też pó­łci­ęża­rów­ka. Jak­by ktoś pod­jął na­głą de­cy­zję, że le­piej się stąd szyb­ko ulot­nić.

Nie opa­dł jesz­cze kurz spod kół, kie­dy pan Li, za­ta­cza­jąc się, wy­sze­dł ze swo­jej klit­ki. Z roz­bi­te­go czo­ła spły­wa­ła mu krew. Za­czął bez­rad­nie krzy­czeć, wzy­wa­jąc po­mo­cy. Wzno­sił do góry ręce. Ale już wie­dział, że po­moc zni­kąd nie na­dej­dzie. Sia­dł więc na zie­mi. Pła­kał, bo wi­dzia­łam z da­le­ka, jak drżą jego sta­re ple­cy, na któ­rych miał tę samą burą ko­szu­lę co za­wsze. Pła­kał, bo nie miał już żad­nej na­dziei. Je­dy­ną chy­ba był deszcz, któ­ry wła­śnie za­czy­nał pa­dać.

Mam ocho­tę usi­ąść koło nie­go i rów­nież za­nie­ść się pła­czem. Ja rów­nież nie wi­dzę już na­dziei.

ROZ­DZIAŁ I

Joy

Było dra­ma­tycz­nie? Mam na my­śli ten opis. Na­uczy­ciel­ka an­giel­skie­go zwró­ci­ła mi uwa­gę, że czy­tel­ni­ka na­le­ży po­rwać od sa­me­go po­cząt­ku. Zła­pać go za gar­dło, a po­tem nie lu­zo­wać uchwy­tu aż do ostat­niej stro­ny.

Ale czy pi­sząc dzien­nik, trze­ba ro­bić to samo? Prze­cież nie pla­nu­ję żad­nej ksi­ążki. A poza tym co to za dra­ma­tur­gia? Po pro­stu co­dzien­no­ść mo­jej uli­cy. Nic mniej, nic wi­ęcej. Nor­mal­ka. Na­wet się tym już nie przej­mu­ję i prze­sta­łam pła­kać. Za­zna­czam zresz­tą, że w ogó­le nie za­mie­rzam tu łkać, a poza tym nie my­śl­cie, że łażę po tej uli­cy go­dzi­na­mi. Nie mam na to cza­su, bo je­stem zbyt za­jęta. Aku­rat wy­szłam po za­ku­py w nie­dziel­ne po­po­łud­nie.

Mia­łam pi­sać dzien­nik, żeby się szko­lić. Nie wol­no mi za­po­mnieć, cze­go się na­uczy­łam. Po­win­nam cały czas po­wta­rzać szkol­ny ma­te­riał, ćwi­czyć rękę. A kie­dy mia­łam ostat­nio dłu­go­pis w ręku? Prze­sa­dzam. Oczy­wi­ście wczo­raj w pra­cy. Cza­sem mu­szę no­to­wać, szcze­gól­nie przy du­żych za­mó­wie­niach. No­tu­ję i po­wta­rzam sło­wo w sło­wo, żeby nie po­pe­łnić naj­mniej­sze­go błędu. A klien­ci cza­sem uwiel­bia­ją się awan­tu­ro­wać. Szcze­gól­nie kie­dy się na­pi­ją i brak im pie­ni­ędzy.

Ojej­ku, wła­śnie się zo­rien­to­wa­łam, że ja tak so­bie pi­szę, a na­wet się nie przed­sta­wi­łam. Ale może to też bez sen­su? Prze­cież ja wiem, kim je­stem i jak mam na imię. Te sło­wa nie są prze­zna­czo­ne dla ni­ko­go in­ne­go. Cho­ciaż pani Jen­kins, ta na­uczy­ciel­ka od an­giel­skie­go, o któ­rej wspo­mnia­łam, po­wie­dzia­ła też, by naj­le­piej pi­sać o swo­im ży­ciu tak, jak­by się je re­la­cjo­no­wa­ło nie­zna­ne­mu czy­tel­ni­ko­wi. W ten spo­sób mo­że­my się wi­ęcej do­wie­dzieć o so­bie. Po­sta­ram się jej po­słu­chać i spraw­dzić, jak to dzia­ła. Może ja też się cze­goś do­wiem?

Okej, to tyle wstępu. Ru­szaj­my więc, wy­ima­gi­no­wa­ni czy­tel­ni­cy. Po­sta­ram się opo­wia­dać bez ściem­nia­nia. Na­wet jak cza­sem prze­sa­dzę, to jest na­dzie­ja, że się pó­źniej po­pra­wię. Nie wiem jed­nak, co was może za­in­te­re­so­wać. Ni­g­dy się tego nie do­wiem, za­ry­zy­ku­ję więc i opo­wiem, co in­te­re­su­je mnie, bo to jest prze­cież moja opo­wie­ść.

– Joy? Co ro­bisz? Dla­cze­go nie śpisz? Głod­na je­stem – sły­szę na­gle głos Than­die i mu­szę wstać od ku­chen­ne­go sto­łu.

Mała jest zu­pe­łnie roz­bu­dzo­na i nie daje się zbyć.

– Ju­tro do­sta­niesz śnia­da­nie. Nie jest do­brze na­pe­łniać brzuch przed spa­niem. Będziesz mia­ła kosz­ma­ry.

Than­die zro­bi­ła swo­ją ura­żo­ną min­kę. W przy­szło­ści po­win­na zo­stać za­wo­do­wą ak­tor­ką lub ma­ni­pu­la­tor­ką. Wi­dzę dla niej miej­sce w rządzie.

– Okej – pod­da­łam się po chwi­li, pod­czas któ­rej ob­ca­ło­wy­wa­ła moje ręce. – Dam ci su­char­ka i tro­chę cie­płej wody z cy­try­ną.

– Ale ta­kie­go mi­ęk­kie­go, bo mi zno­wu wy­le­ci ząb mlecz­ny.

Si­ęgnęłam do szaf­ki ku­chen­nej. Wiel­kie­go wy­bo­ru nie było, ale do­pie­ro ju­tro mia­ły przy­jść pie­ni­ądze z so­cja­lu i będzie mo­żna zro­bić wi­ęk­sze za­ku­py. Sta­ra­łam się roz­sąd­nie go­spo­da­ro­wać i za­pew­nić bli­źniacz­kom od­po­wied­nią die­tę. O to pro­si­ła mnie mat­ka i do tej pory za­wsze się z obiet­ni­cy wy­wi­ązy­wa­łam.

– A te­raz prze­czy­taj mi baj­kę – po­pro­si­ła Than­die, prze­żu­wa­jąc ostat­ni kęs su­char­ka.

Wy­ci­ągnęłam znisz­czo­ną ksi­ążkę i za­częłam czy­tać hi­sto­rię Rosz­pun­ki. Than­die zna­ła ją na pa­mi­ęć, więc wy­star­czy­ły dwie stro­ny, żeby za­snęła. Na­kry­łam ją prze­ście­ra­dłem i wró­ci­łam do kuch­ni do roz­ło­żo­ne­go ze­szy­tu.

Wszyst­ko za­dzia­ło się tak nie­ocze­ki­wa­nie, że na­wet się nie przed­sta­wi­łam. Zro­bi­ła to za mnie moja przy­rod­nia sio­stra.

Na­zy­wam się Joy Ma­ke­ba i mam dzie­wi­ęt­na­ście lat, ale czu­ję się, jak­bym mia­ła sto. Pew­nie dla­te­go, że je­stem sta­le zmęczo­na. „Ze­psu­ta do­bro­by­tem”, jak wy­zło­śli­wia­ją się moje ko­le­żan­ki z pra­cy. To praw­da, moje krót­kie ży­cie za­częło się od względ­ne­go kom­for­tu, prze­szło przez okres luk­su­su, na­stęp­nie upad­ku, a obec­nie trium­fal­nie wkro­czy­ło w fazę nędzy. Py­ta­nie tyl­ko, czy hi­sto­ria za­to­czy znów koło. Na ra­zie nie uzy­ska­łam od­po­wie­dzi.

Miesz­kam w Pre­to­rii, sto­li­cy Po­łu­dnio­wej Afry­ki. Dziel­ni­ca Sun­ny­si­de, któ­rej jed­ną z ulic opi­sa­łam na po­cząt­ku, na­le­ży do naj­star­szych przed­mie­ść mia­sta. Po­wsta­ła w ko­ńcu XIX i na po­cząt­ku XX wie­ku jako dziel­ni­ca pi­ęk­nych wil­li, ale w zwi­ąz­ku z na­pły­wem bia­łej lud­no­ści w la­tach sie­dem­dzie­si­ątych do­bu­do­wa­no w niej nowe blo­ki, a w za­sa­dzie blo­ko­wi­ska.

Obec­nie blo­ki sto­ją na­dal, ale mają już zu­pe­łnie in­nych miesz­ka­ńców, któ­rzy przy­by­li tu z pro­win­cji. Ich ko­lor skó­ry jest rów­nież inny.

– Co to za slums! – po­wie­dzia­ła moja mat­ka, kie­dy po za­sta­wio­nych sta­ry­mi gra­ta­mi scho­dach z tru­dem do­ta­rły­śmy na dru­gie pi­ętro.

By­ła­bym nie­spra­wie­dli­wa, nie do­da­jąc, że moja nowa dziel­ni­ca ma rów­nież pi­ęk­ne za­kąt­ki, ale tam aku­rat, nie­ste­ty, nie miesz­ka­my. W na­szej części jest tyl­ko kurz, smród, ulicz­ny han­del i na­ra­sta­jąca prze­stęp­czo­ść.

Po dwóch la­tach uda­ło mi się do tej sy­tu­acji przy­zwy­cza­ić. Nie było to jed­nak ła­twe. Na­sze po­przed­nie miesz­ka­nie w Hat­field, na­le­żące do uni­wer­sy­te­tu, mia­ło trzy ob­szer­ne po­ko­je, kuch­nię i ła­zien­kę. W oko­li­cy były licz­ne zie­lo­ne za­kąt­ki, bu­dyn­ki am­ba­sad, uli­ce ob­sa­dzo­ne fio­le­to­wy­mi ja­ka­ran­da­mi, a na­wet pre­zy­denc­kie ogro­dy. Oczy­wi­ście nie w naj­bli­ższym sąsiedz­twie, ale nie­da­le­ko. A poza tym okno na świat – przy­sta­nek ko­lei Gau­tra­in łączącej Pre­to­rię z Jo­han­nes­bur­giem. Bi­let wpraw­dzie kosz­to­wał nie­złą sum­kę, ale w po­nad pół go­dzi­ny mo­żna było do­je­chać na lot­ni­sko, jak rów­nież do sa­mej me­tro­po­lii.

I jak tu nie jęczeć po ta­kiej stra­cie, kie­dy we czwór­kę mu­sia­ły­śmy się prze­pro­wa­dzić do nory skła­da­jącej się z jed­nej izby, bo trud­no to na­zwać po­ko­jem. Ja mia­łam spać w kuch­ni na roz­kła­da­nym łó­żku. Wy­naj­mu­jący po­wie­dział nam, że je­ste­śmy szczęścia­ra­mi, bo mamy też wła­sną ła­zien­kę, ale wy­star­czy­ło mi na chwi­lę do niej zaj­rzeć, by stra­cić wia­rę w do­bry los.

Pa­mi­ętam, że spoj­rza­łam wów­czas na mat­kę. He­len była prze­ra­źli­wie bla­da, z pod­krążo­ny­mi sino ocza­mi, ale sta­ra­ła się ro­bić do­brą minę do złej gry.

– To co, moje skar­by, prze­no­si­my się, praw­da?

– Mamo, ale może da się jesz­cze coś zro­bić? – pró­bo­wa­łam pro­sić.

Jej uśmiech też był bla­dy.

– Ale co?

– Mo­żesz po­pro­sić tatę?

– Tony’ego? – po­wtó­rzy­ła, jak­by przy­po­mi­na­ła so­bie, kto jest moim oj­cem. – Prze­cież roz­ma­wia­ły­śmy o tym. To jest ab­so­lut­nie wy­klu­czo­ne! – Sło­wa do­da­ły jej ener­gii, bo się roz­ga­da­ła. – Nie będę z tym czło­wie­kiem roz­ma­wia­ła o ni­czym. A co? – Roz­ło­ży­ła ręce. – Nie po­do­ba się to miej­sce mło­dym da­mom? Brud­no i śmier­dzi? No cóż, trze­ba za­ka­sać ręka­wy i się z tym upo­rać. Chy­ba two­ja szko­ła cię zu­pe­łnie wy­pa­czy­ła, Joy, i to to­wa­rzy­stwo bo­ga­tych ba­cho­rów. A wiesz, jak wy­gląda ży­cie wi­ęk­szo­ści lu­dzi w tym kra­ju? Za mało wo­zi­łam cię po So­we­to, Ma­me­lo­di czy Tem­bi­sie... – za­częła wy­mie­niać na­zwy town­shi­pów za­miesz­ka­łych przez czar­ną lud­no­ść i co­raz bar­dziej się na­kręca­ła – ...że­byś zo­ba­czy­ła, jak tam się im wie­dzie? Obec­nie, te­raz, a nie przed upad­kiem apar­the­idu.

Zno­wu, po­my­śla­łam i bez­gło­śnie wes­tchnęłam. Moja mat­ka nie prze­sta­ła być praw­dzi­wą re­wo­lu­cjo­nist­ką. Od dziec­ka, kie­dy ska­rży­łam się na coś, od­po­wia­da­ła z su­ro­wą miną: „Czy nie ro­zu­miesz, że w So­we­to mają go­rzej?”. To był oczy­wi­ście sta­ry, wy­świech­ta­ny tekst. Od tego cza­su w So­we­to wie­le się zmie­ni­ło, ale moja mat­ka na­wet nie chcia­ła sły­szeć o pe­łnych prze­py­chu re­zy­den­cjach czar­nych mi­lio­ne­rów. Pew­nych rze­czy po­sta­no­wi­ła nie przyj­mo­wać do wia­do­mo­ści, gdyż kłó­ci­ły się z wy­zna­wa­ną przez nią ide­olo­gią. Wo­la­ła tkwić my­śla­mi w daw­nych cza­sach, kie­dy pod wi­ęzie­niem Vic­to­ra Ve­ste­ra cze­ka­ła z ma­gne­to­fo­nem na wy­pusz­cze­nie po dwu­dzie­stu sied­miu la­tach Nel­so­na Man­de­li. Wi­dzia­łam zdjęcia i fil­my do­ku­men­tal­ne z tego okre­su. He­len wy­gląda­ła wów­czas jak ak­tor­ka fil­mo­wa. Zgrab­na dłu­go­no­ga dziew­czy­na z bu­rzą blond wło­sów.

Te­raz le­d­wo trzy­ma­ła się na no­gach. Prze­ra­źli­wie chu­da, z chust­ką okry­wa­jącą jej łysą gło­wę, zu­pe­łnie nie przy­po­mi­na­ła pe­łnej ener­gii gwiaz­dy re­por­ta­żu, wal­czącej o spra­wie­dli­wo­ść spo­łecz­ną i lep­sze ju­tro.

Mó­wie­nie pręd­ko ją wy­czer­pa­ło. To też już nie te cza­sy, kie­dy od­pa­la­jąc pa­pie­ro­sa od pa­pie­ro­sa, nie­zmor­do­wa­na dys­ku­to­wa­ła do sa­me­go świ­tu. Szyb­ko przy­sia­dła na je­dy­nym sto­łku znaj­du­jącym się w miesz­ka­niu.

– Po­ra­dzi­my so­bie, Joy – wes­tchnęła, na­gle za­prze­staw­szy ze mną słow­nej wal­ki. – Do wszyst­kie­go mo­żna się przy­zwy­cza­ić.

– Oczy­wi­ście. Za­raz się wszyst­kim zaj­mę. – Ja rów­nież za­prze­sta­łam bun­tu i uśmiech­nęłam się sze­ro­ko.

I się za­jęłam. Ręce mia­łam czer­wo­ne i opuch­ni­ęte od de­ter­gen­tów, ale do­my­łam podło­gi do czy­sta.

Uda­ło mi się tak usta­wić dwa łó­żka – bli­źniacz­ki spa­ły ra­zem – że zna­la­zło się jesz­cze tro­chę miej­sca na sza­fę. Wszyst­kie ścia­ny zo­sta­ły ob­wie­szo­ne pó­łka­mi na ksi­ążki. Nie­ste­ty, wi­ęk­szo­ści zbio­rów mu­sia­ły­śmy się po­zbyć, ale ko­lo­ro­we okład­ki sta­no­wi­ły znacz­nie wdzi­ęcz­niej­sze tło niż źle po­ma­lo­wa­ne ścia­ny. Biur­ka He­len też nie dało się upchnąć. Wy­jęła z nie­go wszyst­kie po­trzeb­ne do­ku­men­ty, a ja umie­ści­łam je w ko­lo­ro­wych kar­to­nach. Wy­ko­rzy­sta­ły­śmy ka­żdy cen­ty­metr po­wierzch­ni i rze­czy­wi­ście efekt był za­ska­ku­jący. Poza tym mat­ka mia­ła ra­cję, przy­zwy­cza­iły­śmy się do no­we­go miesz­ka­nia. Nie by­ło­by tak źle, gdy­by nie jej po­stępu­jąca cho­ro­ba. Cały czas zda­wa­ła so­bie spra­wę z tego, co się z nią dzie­je, i w ostat­nich mie­si­ącach usi­ło­wa­ła mi prze­ka­zać jak naj­wi­ęcej cen­nych wska­zó­wek. Że­bym dała so­bie radę, kie­dy jej nie będzie. Słu­cha­łam ich uwa­żnie, ale nie do wszyst­kich za­mie­rza­łam się do­sto­so­wać.

Kie­dy He­len umie­ra­ła, za­pew­ni­łam jej naj­lep­sze z mo­żli­wych wa­run­ki. Nie uda­ło mi się jed­nak ści­ągnąć ojca. Jak zwy­kle za­jęty, prze­by­wał na kon­fe­ren­cji w Sta­nach Zjed­no­czo­nych. Na­wet na po­grzeb nie przy­je­chał. Na szczęście prze­ka­zał tro­chę pie­ni­ędzy. Dzi­ęki nim mo­głam wszyst­ko zor­ga­ni­zo­wać. Nie ma­cie na­wet po­jęcia, jak dro­gi jest tu­taj po­chó­wek. Nic dziw­ne­go, że wi­ęk­szo­ść re­klam w ga­ze­tach i w te­le­wi­zji wy­ku­pu­ją fir­my ubez­pie­cze­nio­we spe­cja­li­zu­jące się w po­grze­bach. Ma się wra­że­nie, że to pod­sta­wo­wa ga­łąź go­spo­dar­ki. Wi­ęk­szo­ść pra­cu­jących ma plan po­grze­bo­wy i przez całe ży­cie od­kła­da kasę na tę jed­ną do­nio­słą chwi­lę, kie­dy wy­zio­nie du­cha. Wszyst­ko po to, by za­pew­nić god­ną sty­pę ża­rłocz­nej ro­dzi­nie. My oczy­wi­ście nie mia­ły­śmy żad­ne­go pla­nu ubez­pie­cze­nio­we­go. Ale i żad­nej ro­dzi­ny.

Na po­grze­bie było nie­wie­le osób, za­le­d­wie kil­ko­ro daw­nych przy­ja­ciół He­len, paru stu­den­tów i urzęd­nik z uni­wer­sy­te­tu, któ­ry wy­gło­sił krót­kie prze­mó­wie­nie.

– To była nie­zwy­kła ko­bie­ta. Do ko­ńca wier­na ide­ałom gło­szo­nym przez Nel­so­na Man­de­lę, ide­om wol­no­ści i to­le­ran­cji.

To ostat­nie mi­ja­ło się z praw­dą. Pod ko­niec ży­cia He­len sta­ła się bar­dzo ra­dy­kal­na. Miej­sce dla wi­ęk­szo­ści daw­nych dzia­ła­czy wi­dzia­ła w wi­ęzie­niu lub na przy­mu­so­wych ro­bo­tach.

– Le­ni­stwo, gnu­śno­ść, kse­no­fo­bia, ego­izm – mru­cza­ła pod no­sem. – To wszyst­ko po­win­no być ka­ral­ne. Co oni zro­bi­li z tym kra­jem!

Na szczęście w miesz­ka­niu na Sun­ny­si­de nie mia­ły­śmy już te­le­wi­zo­ra, więc nie mu­sia­ła się tak bar­dzo de­ner­wo­wać co­dzien­ny­mi wia­do­mo­ścia­mi.

– Pa­mi­ętam two­ją mat­kę – mó­wi­li do mnie na sty­pie byli re­wo­lu­cjo­ni­ści o smut­nych oczach, a po­tem szyb­ko wchła­nia­li po­częstu­nek. – Tak mło­do zma­rła. Będzie nam jej bar­dzo bra­ko­wa­ło.

Bzdu­ra. Od daw­na nikt się nią nie in­te­re­so­wał. Ostat­ni raz dwa lata przed jej śmier­cią za­wi­tał do nas dzien­ni­karz bry­tyj­ski pra­gnący spo­tkać się z le­gen­dą.

Zdzi­wił się na­szym skrom­nym lo­kum, choć był to praw­dzi­wy pa­łac w po­rów­na­niu z pó­źniej­szym Sun­ny­si­de, a on prze­cież re­pre­zen­to­wał ja­kąś nie­zna­ną so­cja­li­stycz­ną ga­zet­kę. Po­roz­ma­wia­li przez chwi­lę, ale He­len mu­sia­ła go prze­ra­zić swym ra­dy­ka­li­zmem. Szyb­ko do­sze­dł do wnio­sku, że nie zro­bi z tej roz­mo­wy żad­ne­go ma­te­ria­łu, więc po­że­gnał się i czmych­nął.

A ci po­zo­sta­li dzia­ła­cze? Mat­ka nie cho­dzi­ła na żad­ne ze­bra­nia par­tyj­ne. Zresz­tą nie na­le­ża­ła już do żad­nej par­tii. Wszyst­kie po krót­kim cza­sie wy­rzu­ca­ły ją z hu­kiem.

I oj­ciec nie przy­je­chał... My­śla­łam, że skon­tak­tu­je się z nami pó­źniej, ale po­dob­no zno­wu wy­je­chał, tym ra­zem do Ni­ge­rii. Osta­tecz­nie zro­zu­mia­łam, że nie mam już na kogo li­czyć. I nie tyl­ko ja, rów­nież moje sio­stry bli­źniacz­ki.

One nie mia­ły co cze­kać na mo­je­go ojca, bo ich oj­cem nie był Tony Ma­ke­ba, o któ­rym wspo­mnia­łam, tyl­ko Zu­lus o imie­niu Them­ba, po­zna­ny przez He­len na uni­wer­sy­te­cie. Choć młod­szy od niej o po­nad dzie­si­ęć lat, we­dług mat­ki był mi­ło­ścią jej ży­cia. Jak zresz­tą ka­żdy mężczy­zna, w któ­rym się za­ko­cha­ła.

Na po­cząt­ku na­wet się ucie­szy­łam, że He­len się ustat­ko­wa­ła i zno­wu chce stwo­rzyć ro­dzi­nę. O ma­łże­ństwie oczy­wi­ście nie było mowy. Już raz tego za­zna­ła i to jej wy­star­czy­ło na jed­no ży­cie. O dzie­ciach też nie my­śla­ła, bo prze­cież sko­ńczy­ła czter­dziest­kę, więc nie będzie się ba­wić w pie­lu­chy. Ma­cie­rzy­ństwo i tak jej ni­g­dy nie ba­wi­ło. Them­ba miał słu­żyć do roz­ryw­ki, do wo­że­nia sa­mo­cho­dem – stra­ci­ła swo­je pra­wo jaz­dy za je­żdże­nie po pi­ja­ku – a przede wszyst­kim do in­te­lek­tu­al­nych roz­mów.

Them­ba wpro­wa­dził się do na­sze­go miesz­ka­nia i za­miesz­kał w po­ko­ju z mat­ką. Wca­le mi to nie prze­szka­dza­ło. W ty­go­dniu cho­dzi­łam do szko­ły, a w week­en­dy oni naj­częściej zni­ka­li. Cza­sem jed­nak Them­ba pró­bo­wał mi się przy­po­do­bać i za­bie­rał mnie na spa­ce­ry do mu­ze­ów czy do ogro­du zoo­lo­gicz­ne­go. Lu­bi­łam na­wet te na­sze wy­pra­wy, bo w prze­ci­wie­ństwie do ojca chęt­nie ze mną roz­ma­wiał i wy­ja­śniał wszyst­ko, o co py­ta­łam. Taki do­bry naj­star­szy brat, któ­ry nie wy­py­tu­je, tyl­ko słu­cha.

Ta sie­lan­ka, nie­ste­ty, sko­ńczy­ła się szyb­ciej, niż my­śla­łam. Mu­sia­łam zro­bić bar­dzo głu­pią minę, kie­dy mat­ka po­wie­dzia­ła mi, że jest w ci­ąży.

– Też je­stem za­sko­czo­na – do­da­ła zga­szo­nym to­nem.

Ona, wo­jow­nicz­ka o pra­wa ko­biet, o środ­ki an­ty­kon­cep­cyj­ne dla wszyst­kich, wpa­dła jak ka­żda inna.

– Od­sta­wi­łam je tyl­ko na chwi­lę. Mia­łam po­twor­ne bóle gło­wy.

Czu­ła się tym wszyst­kim moc­no za­kło­po­ta­na. I na­wet za­nie­po­ko­jo­na przy­szło­ścią. Ca­łkiem słusz­nie, sko­ro była na­szym je­dy­nym ży­wi­cie­lem. Them­ba ko­ńczył dok­to­rat i nie na­le­ża­ło mu prze­szka­dzać. „Zre­wo­lu­cjo­ni­zu­je na­uki po­li­tycz­ne”, mat­ka była oczy­wi­ście prze­ko­na­na o jego ge­niu­szu i jego przy­szłych osi­ągni­ęciach. Ja znacz­nie mniej, bo wi­dzia­łam, że ka­żde­go dnia zbi­ja bąki, kie­dy He­len idzie na uni­wer­sy­tet.

Them­ba wy­da­wał się jed­nak prze­szczęśli­wy z przy­szłe­go oj­co­stwa i na­praw­dę bar­dzo tro­skli­wie zaj­mo­wał się He­len.

– Wiesz, ja­kie to będzie ge­nial­ne dziec­ko?

By­łam pew­na, że lada chwi­la przed­sta­wi nas w ko­ńcu swo­jej ro­dzi­nie. Dość dziw­ne, że do tej pory to nie na­stąpi­ło. W tym kra­ju re­la­cje ro­dzin­ne od­gry­wa­ją bar­dzo wa­żną rolę. Oczy­wi­ście krew­nych trze­ba kar­mić i za­pew­niać im dach nad gło­wą, kie­dy są bied­ni, ale oni mu­szą ro­bić to samo, kie­dy my znaj­dzie­my się w ta­kiej sy­tu­acji. Za­in­try­go­wa­ło to na­wet He­len.

– Moi ro­dzi­ce wcze­śnie umar­li – od­po­wie­dział. – Zo­sta­ła mi tyl­ko star­sza sio­stra, któ­ra mnie wy­cho­wy­wa­ła.

– To dla­cze­go jej jesz­cze nie spo­tka­ły­śmy, co?

– Ona ni­g­dzie nie je­ździ. Miesz­ka we wsi w pro­win­cji Lim­po­po. Tro­chę się po­ró­żni­li­śmy, bo chcia­ła, że­bym się za­jął oj­co­wi­zną. Zu­pe­łnie nie ro­zu­mie zna­cze­nia pra­cy na­uko­wej.

– To może my ją od­wie­dzi­my? – za­pro­po­no­wa­łam, ale od razu mnie uci­szy­li.

Po­ja­dą tam, jak He­len będzie w dru­gim try­me­strze i będzie mo­gła pod­ró­żo­wać.

Tyl­ko że za parę mie­si­ęcy oka­za­ło się, iż dzie­ci jest dwój­ka, a mat­ka ma za­gro­żo­ną ci­ążę. Nie było mowy o ja­kich­kol­wiek wy­ciecz­kach.

Po­ród jed­nak prze­sze­dł gład­ko i w domu po­ja­wi­ły się dwie małe kul­ki: Than­die (Uko­cha­na) i Nan­di (Słod­ka). Imio­na afry­ka­ńskie są pe­łne zna­czeń. Ich wy­bór po­le­ga na do­ce­nie­niu kul­tu­ry, z któ­rej się wy­wo­dzą. Po­nie­waż Them­ba był zbyt oszo­ło­mio­ny po­ja­wie­niem się na świe­cie bli­źnia­czek, He­len i ja same wy­bra­ły­śmy dla nich zu­lu­skie imio­na. I to było ostat­nie in­te­lek­tu­al­ne za­jęcie, któ­re­mu by­łam w sta­nie spro­stać, bo przez na­stęp­ne trzy mie­si­ące roz­go­rza­ło pie­kło. Naj­gor­sza była słod­ka Nan­di, któ­rej do­no­śny wrzask sły­chać było na­wet na sąsied­niej uli­cy. Do­pie­ro kie­dy He­len zre­zy­gno­wa­ła z kar­mie­nia pier­sią, na­stąpił jaki taki spo­kój. Po­da­wa­ły­śmy im bu­tel­ki z mle­kiem na zmia­nę, bo prze­cież Them­ba mu­siał się wy­spać, by mieć wy­po­częty mózg do pi­sa­nia dok­to­ra­tu. To oczy­wi­ście sło­wa mat­ki, a nie moje, bo ja, trzy­na­sto­let­nia uczen­ni­ca szko­ły śred­niej, mo­głam cho­dzić na lek­cje nie­wy­spa­na i nie­przy­go­to­wa­na.

– Ale ty so­bie po­ra­dzisz. Je­steś taka mądra – po­cie­sza­ła mnie mat­ka i naj­gor­sze, że mia­ła ra­cję, choć może „pil­na” by­ło­by lep­szym sło­wem. Uko­ńczy­łam rok jako naj­lep­sza uczen­ni­ca w Hat­field High, w su­mie nie byle ja­kie osi­ągni­ęcie.

Przy­szły wa­ka­cje, bli­źniacz­ki się uspo­ko­iły i stop­nio­wo za­częłam się przy­zwy­cza­jać do no­wej sy­tu­acji. Cza­sa­mi było bar­dzo miło, kie­dy wszy­scy ra­zem wy­cho­dzi­li­śmy na spa­cer do par­ku. Wów­czas chęt­nie pcha­łam wó­zek. Nie lu­bi­łam tego ro­bić w po­je­dyn­kę, gdyż wi­ęk­szo­ść prze­chod­niów pa­trzy­ła na mnie jak na mat­kę dziew­czy­nek.

– A co to cie­bie ob­cho­dzi, jak na cie­bie pa­trzą?

A ob­cho­dzi. I cho­ciaż to nie żad­na sen­sa­cja, bo ma­ło­let­nich ma­tek jest tu na kopy, ale uma­rła­bym ze wsty­du, gdy­by spo­tka­ła mnie ko­le­żan­ka ze szko­ły.

– Dro­ga Joy, wy­ra­stasz na praw­dzi­wą snob­kę. Cze­go tu się wsty­dzić? To de­cy­den­ci po­win­ni się wsty­dzić, że tak nie­udol­nie dba­ją o edu­ka­cję sek­su­al­ną dziew­cząt.

O czym ona mówi? Toż sama się w tej kwe­stii za­nie­dba­ła. Co to mia­ło wspól­ne­go ze mną?

– A może pój­dzie­my na lody? – Szyb­ko zmie­nia­łam te­mat, bo nie­na­wi­dzi­łam, kie­dy He­len roz­ma­wia­ła ze mną o sek­sie. Z tego, cze­go zdąży­łam się do­wie­dzieć, jej otwar­to­ść w tych spra­wach była wy­jąt­kiem. Cała He­len Mil­ler była wy­jąt­ko­wa. Od razu do­da­ję, że za­cho­wa­ła swo­je na­zwi­sko pa­nie­ńskie!

– Them­ba, wy­ja­śnij jej.

Ale Them­ba rów­nież nie miał żad­nej ocho­ty na dys­ku­sje o an­ty­kon­cep­cji i czym prędzej skręcił do skle­pi­ku z lo­da­mi.

– Joy jest naj­lep­szą uczen­ni­cą w kla­sie. Mu­si­my o nią dbać.

Po­dał mi naj­wi­ęk­szą por­cję śmie­tan­ko­wych de­li­cji i uśmiech­nął się.

W ta­kich chwi­lach uwa­ża­łam, że na­praw­dę go lu­bię. Nie było z nie­go w domu wiel­kie­go po­żyt­ku, ale w za­sa­dzie nikt tego nie ocze­ki­wał, gdyż taki obo­wi­ązu­je spo­łecz­ny stan­dard, jed­nak za­wsze uwa­ża­łam, że mó­głby choć tro­chę po­móc He­len w pra­cy za­rob­ko­wej. Oprócz uni­wer­sy­tec­kich wy­kła­dów mat­ka dla utrzy­ma­nia na­szej pi­ąt­ki mu­sia­ła do­ra­biać lek­cja­mi an­giel­skie­go. A Them­ba pi­sał swój słyn­ny od za­ra­nia dok­to­rat i nie przy­no­sił do domu ani gro­sza. Cza­sem, przy­ci­śni­ęty przez He­len do muru, po­ba­wił się chwi­lę z dziew­czyn­ka­mi. Cie­szy­łam się jed­nak, że jest. Mat­ka śmia­ła się w jego obec­no­ści, nie mia­ła na­wro­tów de­pre­sji i żyło się nam znacz­nie le­piej, niż kie­dy by­ły­śmy same.

– Już nie­dłu­go będę miał bar­dzo wa­żne za­da­nie.

To rze­czy­wi­ście coś no­we­go. Nad­sta­wi­łam ucha, żeby usły­szeć, do ja­kiej pra­cy pój­dzie Them­ba, ale się po­my­li­łam.

– Joy ro­śnie tak szyb­ko. Nie­dłu­go będą za nią bie­gać chłop­cy i to ja będę ne­go­cjo­wał lo­bo­lo.

Lo­bo­lo jest od­po­wied­ni­kiem po­sa­gu; ma­jąt­kiem pła­co­nym przez sta­ra­jące­go się ro­dzi­nie pan­ny mło­dej. Zwy­czaj ten jest bar­dzo moc­no ugrun­to­wa­ny, szcze­gól­nie na wsi, gdzie za­pła­ta do­ty­czy krów i in­ne­go przy­do­mo­we­go in­wen­ta­rza. Po­dob­no sam Nel­son Man­de­la, by oże­nić się z Gra­çą Ma­chel, dał jej ro­dzi­nie sze­śćdzie­si­ąt krów jako lo­bo­lo.

Rów­nież Tony Ma­ke­ba był go­tów za­pła­cić za mat­kę, tyl­ko nie miał komu.

– Jesz­cze mam czas – po­wie­dzia­łam, pró­bu­jąc jak naj­szyb­ciej uci­ąć ten nie­wy­god­ny te­mat. Już wi­dzia­łam otwar­te usta He­len. Awan­tu­ra wi­sia­ła w po­wie­trzu. Nie by­łam pew­na, czy Them­ba żar­tu­je, czy mówi po­wa­żnie, ale z pew­no­ścią nie chcia­łam słu­chać ni­cze­go na ten te­mat. – A poza tym od tego jest mój wła­sny oj­ciec.

Them­ba kiw­nął gło­wą. To miłe, że po­trak­to­wał mnie jak cór­kę, choć prze­ra­ża­jące, że chciał za mnie wzi­ąć po­sag.

He­len czu­ła się do­brze przez pierw­sze dwa lata po po­ro­dzie. Wy­kła­da­ła wci­ąż na­uki po­li­tycz­ne na Uni­wer­sy­te­cie Pre­to­ria, ja cho­dzi­łam do szko­ły, a w tym cza­sie bli­źniacz­ka­mi zaj­mo­wa­ła się re­zo­lut­na sąsiad­ka. Po raz pierw­szy mat­ka po­czu­ła się źle w dru­gie uro­dzi­ny Than­die i Nan­di.

– Pew­nie za­szko­dził mi tort – wy­stęka­ła zbo­la­łym to­nem, kie­dy wró­ci­ła z ubi­ka­cji. – Może zła­pa­łam sal­mo­nel­lę.

To by­łby pech, żeby bak­te­ria ukry­ła się aku­rat w jej ka­wa­łku cia­sta. Nikt poza nią nie ska­rżył się na żad­ne do­le­gli­wo­ści.

– Mamo, mu­sisz iść do le­ka­rza – po­ra­dzi­łam za­nie­po­ko­jo­na jej sta­nem. Już dru­gi dzień nie wy­cho­dzi­ła z łó­żka. Była tak sła­ba, że nie mo­gła się na­wet pod­nie­ść.

– Ja do le­ka­rza? Żar­tu­jesz. Szko­da pie­ni­ędzy.

Rze­czy­wi­ście do tej pory była zdro­wa jak koń. Nie szko­dzi­ły jej ani pa­pie­ro­sy, ani al­ko­hol, ani te po­dej­rza­ne pro­chy, któ­re ły­ka­ła jak cu­kier­ki przed na­ro­dzi­na­mi bli­źnia­czek. Prędzej po­szła­by do zna­chor­ki, san­go­my niż do le­ka­rza.

– To prze­cież ża­den wstyd – za­uwa­ży­łam.

Nie chcia­ła słu­chać, ale kie­dy bóle nie usta­wa­ły, w ko­ńcu uda­ła się do kli­ni­ki uni­wer­sy­tec­kiej.

– I co ci po­wie­dzie­li?

– Bzdu­ry ja­kieś – pró­bo­wa­ła mnie zbyć i si­ęgnęła do to­reb­ki po pa­pie­ro­sy.

– Ale co?

– Mu­szą jesz­cze zba­dać, czy to nie sal­mo­nel­la. – Otwo­rzy­ła okno i wy­pu­ści­ła z sie­bie dym. – Nie masz się co mar­twić.

Wkrót­ce za­po­mnia­łam o wszyst­kim, bo wró­ci­ła do nor­my, a w domu po­ja­wi­ły się nowe pro­ble­my.

– Ni­g­dy w to nie uwie­rzy­cie! – Them­ba sza­lał z ra­do­ści. W rękach trzy­mał bu­tel­kę szam­pa­na i bu­kiet kwia­tów dla mat­ki. – Ale mi się uda­ło!

Po­cząt­ko­wo trud­no było co­kol­wiek zro­zu­mieć, bo nie był w sta­nie się wy­sło­wić. W ko­ńcu wy­du­kał:

– Do­sta­łem sty­pen­dium na uni­wer­sy­te­cie w Le­eds. Chcą, że­bym tam sko­ńczył dok­to­rat i pra­co­wał jako sta­ży­sta.

Spoj­rza­łam na mat­kę, ale nie zro­bi­ła żad­nej krzy­wej miny, tyl­ko rzu­ci­ła mu się w ra­mio­na.

– Wspa­nia­le! Tak bar­dzo się cie­szę.

– Ko­cha­na He­len, wie­dzia­łem, że mogę na cie­bie li­czyć.

Za­czął szyb­ko mó­wić, że zro­bi ten dok­to­rat jak naj­prędzej, bo chce wró­cić do domu. Jak po­je­dzie do An­glii, to będzie wy­sy­łał nam pie­ni­ądze. Może też za­ła­twi mi wa­ka­cyj­ną pra­cę.

– A może wy do mnie przy­je­dzie­cie?

He­len, od kie­dy wy­je­cha­ła z Lon­dy­nu w 1989 roku, nie mia­ła ocho­ty tam wra­cać. Ro­zu­mia­ła jed­nak, że jest to dla Them­by wy­jąt­ko­wa oka­zja.

– Po­cze­ka­my na twój po­wrót!

Z góry było wia­do­mo, że ozna­cza to co naj­mniej dwa lata roz­łąki, jed­nak He­len ro­bi­ła do­brą minę do złej gry. Ale sto­jąc na lot­ni­sku Oli­ve­ra Tam­bo w Jo­han­nes­bur­gu i że­gna­jąc się z Them­bą, nie mo­gła przy­pusz­czać, że już się ni­g­dy w ży­ciu nie zo­ba­czą. I że nie zo­ba­czy rów­nież obie­ca­nych przez nie­go pie­ni­ędzy.

Po­cząt­ko­wo wy­sy­łał ja­kieś gro­sze, nie po­wiem. Ale mniej wi­ęcej po pół roku prze­stał. Za­mil­kł rów­nież jego te­le­fon ko­mór­ko­wy. Kie­dy He­len uda­ło się w ko­ńcu do­dzwo­nić do se­kre­ta­ria­tu uczel­ni, do­zna­ła głębo­kie­go szo­ku. Them­ba ni­g­dy nie był ich dok­to­ran­tem ani sta­ży­stą, ani na­wet uni­wer­sy­tec­kim wo­źnym. Po pro­stu w ogó­le go tam nie było.

– I co?

– Nic! – He­len, ochło­nąw­szy, wzru­szy­ła ra­mio­na­mi. – Nie będzie­my go prze­cież szu­kać po ca­łej Wiel­kiej Bry­ta­nii. To w ko­ńcu duży kraj.

– Ale...

– Nie ma żad­ne­go „ale”. Mu­si­my so­bie ra­dzić same. Mogę ci obie­cać, że już wi­ęcej nie przy­pro­wa­dzę do tego domu żad­ne­go mężczy­zny.

W su­mie nie­wiel­kie po­cie­sze­nie. Spoj­rza­łam na mat­kę i było tak jak za­wsze. Żad­nych łez, żad­ne­go żalu, tyl­ko za­ci­śni­ęte usta. Dla­cze­go za­wsze mu­sia­ła być taka sil­na?

Ale nie była. Wkrót­ce zu­pe­łnie się roz­sy­pa­ła. Nie mo­gła już dłu­żej uda­wać zdro­wej.

– Le­karz po­wie­dział mi, że mam naj­wy­żej rok – przy­zna­ła się, do­pie­ro kie­dy wcze­śniej wró­ci­łam ze szko­ły i za­sta­łam ją zwi­ja­jącą się z bólu na podło­dze.

Po­cząt­ko­wo nie chcia­łam w to wie­rzyć, ale jej stan po­gar­szał się z mie­si­ąca na mie­si­ąc. Nie do­cze­ka­ła czwar­tych uro­dzin bli­źnia­czek, dwa mie­si­ące po prze­pro­wa­dze­niu się do dziel­ni­cy Sun­ny­si­de.

Kie­dy wró­ci­łam po po­grze­bie do domu, ude­rzy­ła mnie na­gła pust­ka i ci­sza. Do­szło wów­czas do mnie, że zo­sta­łam na­praw­dę sama i że to ode mnie za­le­ży, jak będzie wy­gląda­ło te­raz moje ży­cie i ży­cie mo­ich sióstr. Mu­sia­łam pod­jąć ja­kieś kro­ki, więc pod­jęłam pra­cę. Bli­źniacz­ki po­szły do szko­ły.

I tak od dwóch lat mija dzień za dniem. I choć do­tkli­wie bra­ku­je mi He­len, mam po­wo­dy do za­do­wo­le­nia. Je­ste­śmy zdro­we, moje sio­stry szyb­ko ro­sną i do­brze się uczą. Poza tym mamy jesz­cze z cze­go żyć i gdzie miesz­kać.

Pa­trzę na dane sta­ty­stycz­ne: bez­ro­bo­cie na po­zio­mie trzy­dzie­stu pro­cent, bez­dom­nych nikt zbyt do­kład­nie nie li­czy, ale czy nędz­ne miesz­ka­nia w town­shi­pach mo­żna na­zwać miesz­ka­nia­mi?

Czu­ję, że po­win­nam zro­bić coś wi­ęcej. Przez ostat­nie mie­si­ące ży­cia mat­ka mi to ła­do­wa­ła do gło­wy. Tyl­ko co i w jaki spo­sób? Man­de­la mó­wił, że „edu­ka­cja jest naj­po­tężniej­szą bro­nią, któ­rej mo­żesz użyć, by zmie­nić świat”. Jed­nak nie je­stem w sta­nie użyć tej bro­ni, póki dziew­czyn­ki są małe. Po­zo­sta­ły mi tyl­ko ma­rze­nia. Ka­żdy czło­wiek nimi żyje. I ja rów­nież.

Roz­my­ślam o tym, że stu­diu­ję na uni­wer­sy­te­cie i prze­sia­du­ję go­dzi­na­mi w ogrom­nej bi­blio­te­ce. Po na­uce cho­dzę na spa­cer do naj­bli­ższe­go par­ku, gdzie są prze­pi­ęk­ne fon­tan­ny, i przy­glądam się prze­cho­dzącym stu­den­tom. Je­den z nich uśmie­cha się na mój wi­dok i pod­cho­dzi do ław­ki, na któ­rej wła­śnie usia­dłam.

Tak, wca­le się nie wsty­dzę. Ma­rzę też o wiel­kiej mi­ło­ści. Ale naj­pierw musi mnie ktoś ura­to­wać z tej sy­tu­acji bez wy­jścia. Naj­le­piej ja­kiś ksi­ążę. Bia­ły czy czar­ny? Ra­czej to dru­gie, bo sama mam ciem­ną skó­rę. Chy­ba o tym jesz­cze nie wspo­mnia­łam?

ROZ­DZIAŁ II

Zu­zan­na

Sły­sza­ła, jak Na­tan szu­ka cze­goś na gó­rze i otwie­ra sza­fy. Mó­głby ją za­py­tać, ale tego nie robi. Pró­bu­je być sa­mo­dziel­ny. Albo też uni­ka z nią kon­tak­tu.

Zu­zan­na Fle­ming po­czu­ła ukłu­cie w ser­cu. Jesz­cze tak nie­daw­no była jego ca­łym świa­tem. To ją za­wsze wo­łał, gdy mu coś do­le­ga­ło, to ona gła­dzi­ła jego ja­sne wło­sy, za­pew­nia­jąc, że w sy­pial­ni nie ma żad­nych stra­chów.

Wes­tchnęła i po­de­szła do okna, by je za­mknąć. Zbie­ra­ło się na deszcz. Cho­ciaż był po­czątek wrze­śnia, wy­da­wa­ło się, że je­sień już puka do drzwi. Po­win­na po­wie­dzieć ogrod­ni­ko­wi, żeby wkrót­ce prze­nió­sł nie­któ­re z ro­ślin do ogro­du zi­mo­we­go.

– Mama? Masz coś do je­dze­nia?

Głos syna ją ze­lek­try­zo­wał. Ru­szy­ła w stro­nę wy­spy ku­chen­nej.

– Od­grze­ję ci ko­tlet. Chcesz ka­nap­kę na dro­gę?

– Coś ty. Żad­nych ka­na­pek! – Wy­krzy­wił się, jak­by go chcia­ła otruć.

– Wy­trzy­masz do War­sza­wy?

– Wiel­kie halo. Naj­wy­żej się za­trzy­ma­my po dro­dze.

Pew­nie na fast fo­ody. Ni­g­dy nie mie­li skru­pu­łów, by kar­mić jej je­dy­na­ka świ­ństwa­mi. Choć nie było tego wi­dać po Na­ta­nie. Był szczu­pły i wy­so­ki jak jego oj­ciec.

Po­da­ła ko­tlet z po­mi­do­ra­mi i sa­łat­ką kar­to­fla­ną, któ­rą syn uwiel­biał. Te­raz też po­ły­kał ją w bły­ska­wicz­nym tem­pie.

– Na­tan – zwró­ci­ła się do nie­go, kie­dy już ko­ńczył. – Na­praw­dę mu­sisz wra­cać do War­sza­wy? Nie mo­żesz znów ze mną za­miesz­kać?

– Ale po co?

– Jak to po co?

– Nie za­czy­naj. Stu­diu­ję w War­sza­wie. Mam tam kum­pli, a poza tym za ty­dzień jadę z oj­cem w Alpy. Chce­my się po­wspi­nać. Będzie me­ga­za­ba­wa.

Zu­zan­na za­ci­snęła pod sto­łem pi­ęści.

– Ale po­tem. Jak wró­cisz. Zbyt rzad­ko do mnie przy­je­żdżasz. Ja tak bar­dzo za tobą tęsk­nię.

– Ty zno­wu swo­je! – Przy­stoj­na twarz syna wy­krzy­wi­ła się. – Nie mów, że się nu­dzisz. Masz tę swo­ją fa­bry­kę. Za­wsze tyl­ko na niej ci za­le­ża­ło.

– Na to­bie bar­dziej.

– E tam! Prze­stań się mnie cze­piać. Znaj­dź so­bie ja­kieś za­jęcie. Może też byś po­je­cha­ła za gra­ni­cę albo co? Sam nie wiem. – Wzru­szył ra­mio­na­mi. – Wy­my­śl coś!

Co go w su­mie ob­cho­dził los sa­mot­nej mat­ki w śred­nim wie­ku. Miał prze­cież cie­kaw­sze za­jęcia.

– To może przy­je­dziesz z ko­le­ga­mi?

– Nie pod­da­jesz się, co? A jak my­ślisz, co oni by tu ro­bi­li? Tu jest po­twor­nie nud­no.

Nie­wiel­ka re­zy­den­cja pod Gda­ńskiem, oto­czo­na wy­pie­lęgno­wa­nym ogro­dem i sa­dem, nie była dla nie­go żad­ną atrak­cją, tyl­ko źró­dłem udręki. Za­wsze już pierw­sze­go dnia kom­bi­no­wał, jak się do­stać do mia­sta. I czy może go pod­wie­źć do cen­trum, bo uber za dro­gi, a au­to­bus za po­wol­ny. Na­tan nie szu­kał tu spo­ko­ju po co­dzien­nej pra­cy.

– Po­my­ślisz cho­ciaż o tym?

Na­tan prze­wró­cił ocza­mi.

– Bez sen­su.

To była jego ulu­bio­na fra­za. W za­sa­dzie wszyst­ko, co ro­bi­ła, było bez sen­su. Może po­win­na pó­jść do psy­cho­lo­ga, żeby jej po­ra­dził, jak ma po­stępo­wać z mło­do­cia­nym sy­nem. Może i tak, ale myśl o tym, że mu­sia­ła­by opo­wia­dać o swo­im ży­ciu, sku­tecz­nie od­stręcza­ła od de­cy­zji. Nie będzie obcy czło­wiek słu­chał o jej pry­wat­nych spra­wach! Aku­rat w tej kwe­stii do­sko­na­le zga­dza­ła się z mat­ką.

Kie­dy zre­zy­gno­wa­na sprząta­ła ze sto­łu, roz­le­gł się dźwi­ęk przy­cho­dzące­go ese­me­sa. Na­tan si­ęgnął po te­le­fon.

– Ka­ri­na już przy­je­cha­ła. To lecę.

Po­słał w jej stro­nę ca­łu­sa i po­bie­gł na górę po ple­cak.

– Ka­ri­na, nie Sła­wek?! – krzyk­nęła za­sko­czo­na.

– Ona le­piej pro­wa­dzi niż oj­ciec.

Jej je­dy­ny syn bie­gł na spo­tka­nie z ma­co­chą tak szyb­ko, że omal nóg nie po­gu­bił.

– Nie mu­sisz się tak spie­szyć. Niech wej­dzie do środ­ka.

Na­tan zbie­gł wła­śnie z góry i prze­wró­cił ocza­mi.

– Taaa.

– Na­praw­dę. Już mi prze­szło. Nic do niej nie mam.

– Ja­sne! – Na­tan na­chy­lił się nad mat­ką i mu­snął usta­mi po­wie­trze nad jej gło­wą. – Za­dzwo­nię!

A w to aku­rat ona nie wie­rzy­ła.

Zu­zan­na wy­szła na ga­nek i zo­ba­czy­ła, jak Na­tan pod­bie­ga do spor­to­we­go ka­brio­le­tu, wrzu­ca do nie­go tor­bę i ro­ze­śmia­ny zaj­mu­je miej­sce dla pa­sa­że­ra. Kie­ru­jąca po­jaz­dem mia­ła wło­sy spi­ęte w ko­ński ogon, a na twa­rzy duże prze­ciw­sło­necz­ne oku­la­ry. Zu­zan­na nie była pew­na, czy pa­trzy na nią, ale na wszel­ki wy­pa­dek unio­sła rękę w ge­ście po­zdro­wie­nia. Niech Na­tan zo­ba­czy, że mam wo­bec tej zo­łzy jak naj­bar­dziej po­ko­jo­we za­mia­ry. Ka­ri­na jed­nak nie od­ma­cha­ła, jak zwy­kle trak­tu­jąc ją jak po­wie­trze. Do­da­ła moc­no gazu i za se­kun­dę znik­nęli za za­krętem.

– Po­ry­wacz­ka jed­na wstręt­na – mam­ro­ta­ła do sie­bie Zu­zan­na, ry­glu­jąc drzwi we­jścio­we. – To ona jest wszyst­kie­mu win­na.

Po­przed­nie żony czy „nie­żo­ny” Sław­ka były jej dość obo­jęt­ne. Nie mu­sia­ła się z nimi spo­ty­kać ani ich wi­dzieć. Po­zna­wa­ła ich imio­na, ale po krót­kim cza­sie – ze względu na szyb­kie zmia­ny – za­czy­na­ły jej się my­lić. Poza tym wy­gląda­ły dość po­dob­nie, tak jak­by ich miej­scem po­cho­dze­nia był ten sam klub noc­ny. Ale Ka­ri­na była inna. Mia­ła uko­ńczo­ne stu­dia in­ży­nier­skie i była kie­row­cą raj­do­wym. Na­tu­ral­nie ład­na i pe­łna hu­mo­ru. Zu­zan­na sama mo­gła­by się z nią za­przy­ja­źnić. Gdy­by nie... Oczy­wi­ście, nie cho­dzi­ło o Sław­ka. Z nim mia­ła po­praw­ną, choć lo­do­wa­tą re­la­cję. Ale to Ka­ri­na ukra­dła jej Na­ta­na.

Od kie­dy się po­ja­wi­ła w ży­ciu eks­męża Zu­zan­ny, Na­tan bar­dzo się do niej przy­wi­ązał, a wkrót­ce na­mó­wio­ny przez nią wy­brał stu­dia na Po­li­tech­ni­ce War­szaw­skiej. I cały czas było tyl­ko: Ka­ri­na to i Ka­ri­na tam­to, jak­by się sam w niej za­ko­chał. Gdy­by cho­ciaż cho­dzi­ło o te spra­wy, Zu­zan­na na­wet by zro­zu­mia­ła. Mło­dy chło­pak i im­po­nu­jąca mu star­sza o dzie­si­ęć lat dziew­czy­na. Ale wca­le tak nie było. Ka­ri­na sta­ła się dla nie­go naj­wy­ższą wy­rocz­nią. W ci­ągu za­le­d­wie dwóch lat Zu­zan­na zo­sta­ła ca­łko­wi­cie zde­tro­ni­zo­wa­na jako mat­ka.

A może oni są w zmo­wie, po­my­śla­ła o Sław­ku, któ­ry nic od niej nie po­wi­nien już chcieć, ale cały czas chciał i za ka­żdym ra­zem trze­ba było pro­sić praw­ni­ka, by go prze­pędził. Może wy­kom­bi­no­wał, żeby mnie znisz­czyć przez Na­ta­na?

Rzad­ko to ro­bi­ła, ale si­ęgnęła po te­le­fon, by po­roz­ma­wiać o tym z mat­ką. Kie­dy usły­sza­ła jej ro­ze­śmia­ny głos, szyb­ko do­szła do wnio­sku, że o ni­czym jej nie po­wie.

– Su­sie, ko­cha­nie, po­win­naś do nas przy­je­chać. Jest taka wspa­nia­ła po­go­da, cały dzień pły­wa­li­śmy jach­tem.

– Po­tra­fisz wy­po­czy­wać, pra­co­ho­licz­ko?

– Już te­raz tak. Do­bry me­ne­dżer to po­ło­wa suk­ce­su. Mój się zwi­ja jak w ukro­pie, a my z Fi­li­pem ob­ja­da­my się ostry­ga­mi.

– Ja nie mam ta­kie­go dy­rek­to­ra.

– Oczy­wi­ście, że masz, więc nie ma­ru­dź. Przy­je­dź cho­ciaż na ty­dzień. Do­brze ci zro­bi. Ni­g­dzie nie by­łaś w tym roku na wa­ka­cjach.

To praw­da. Nie była, ale nie za­mie­rza­ła też je­chać na hisz­pa­ńskie wy­brze­że, żeby obże­rać się owo­ca­mi mo­rza. Mo­gła­by się za­ło­żyć, że nie byli tam sami, tyl­ko w licz­nym to­wa­rzy­stwie z Nie­miec. Nie mia­ła ocho­ty pa­trzeć na ich błysz­czące od bie­li im­plan­ty i słu­chać o wy­czy­nach na po­lach gol­fo­wych. Kum­ple Ju­lii byli za­wsze prze­wi­dy­wal­nie nud­ni. Mat­ce to nie prze­szka­dza­ło. Bez pro­ble­mu nad nimi kró­lo­wa­ła. Mimo wszyst­ko Zu­zan­nie było tro­chę żal. Przede wszyst­kim pi­ęk­nych piasz­czy­stych plaż i tur­ku­so­wej wody. I kwia­tów An­da­lu­zji, któ­re nie zwa­ża­jąc na porę roku, osza­ła­mia­ły ko­lo­ra­mi tęczy.

– Chy­ba nie dam rady. Mamy nowe za­mó­wie­nia i mu­szę wszyst­kie­go sama do­pil­no­wać.

– A szko­da. Na­tan mi wspo­mniał, że może mnie od­wie­dzi po po­wro­cie z Alp.

– Na­tan z tobą roz­ma­wiał? – Zu­zan­na była za­sko­czo­na. Nie mia­ła po­jęcia, że jej syn utrzy­mu­je kon­tak­ty z bab­cią.

– Oczy­wi­ście. To ko­cha­ny wnuk. Pa­mi­ęta o mnie bar­dziej niż ty.

– To do­brze – jęk­nęła.

Miłe, że Na­tan dzwo­ni do Ju­lii, ale... Ale znów się po­czu­ła wy­klu­czo­na.

– Przy­je­dź, przy­je­dź – na­le­ga­ła mat­ka. – Do­brze ci zro­bi i może ko­goś tu po­znasz.

– Ja? – prych­nęła ze zło­ści.

– Naj­wy­ższy czas. Chy­ba nie będziesz sama całe ży­cie?

Zu­zan­na za­ci­snęła zęby i szyb­ko się z mat­ką po­że­gna­ła. Nie będzie się wy­kłó­cać przez te­le­fon. A zresz­tą czy ona kie­dy­kol­wiek się awan­tu­ro­wa­ła? Była spo­koj­ną, ugo­do­wą oso­bą, szcze­gól­nie wo­bec mat­ki, któ­ra całe ży­cie jej im­po­no­wa­ła.

Po śmier­ci męża i ojca Zu­zan­ny Ju­lia mu­sia­ła so­bie sama po­ra­dzić i za­ro­bić na ży­cie. Nie sprze­da­ła nie­wiel­kiej fir­my ku­rier­skiej męża, tyl­ko za­częła nią za­rządzać. W ci­ągu dzie­si­ęciu lat prze­kszta­łci­ła ją w wiel­kie przed­si­ębior­stwo, a kie­dy w Pol­sce upa­dł ko­mu­nizm, przy­po­mnia­ła so­bie o kra­ju swo­je­go uro­dze­nia i część in­te­re­sów prze­nio­sła wła­śnie tu, do Gda­ńska. A dla­cze­go wła­śnie tam? Czy to nie wła­śnie stam­tąd kil­ku­let­nia Ju­lia mu­sia­ła ucie­kać w 1945 roku?

Wszy­scy zna­jo­mi byli za­sko­cze­ni jej de­cy­zją o za­kła­da­niu biz­ne­su w Pol­sce. Co ona chce so­bie udo­wod­nić? Czyż nie ma stam­tąd złych wspo­mnień, któ­re cza­sem nie po­zwa­la­ją za­snąć w nocy? A poza tym czy jest sens in­we­sto­wać w kra­ju „za że­la­zną kur­ty­ną”, któ­ry do­pie­ro wy­czo­łgi­wał się z po­przed­nie­go sys­te­mu? Sy­tu­acja jest nie­sta­bil­na i kto wie, kto tam jesz­cze może prze­jąć wła­dzę. Ju­lia ry­zy­ko­wa­ła prze­cież utra­tę wszyst­kich pie­ni­ędzy. Nie­pew­ny dra­pie­żny ry­nek, wszędzie ma­fie żąda­jące ha­ra­czu, sko­rum­po­wa­na po­li­cja. A ja­ki­mś cu­dem jej mat­ka, w tym ca­łym praw­nym baj­zlu, za­kła­da spó­łkę za spó­łką. Z wiel­kim suk­ce­sem. Aż na­gle jak­by stra­ci­ła za­in­te­re­so­wa­nie.

– Su­sie, znasz do­brze pol­ski, więc te­raz ty się tym zaj­miesz – oświad­czy­ła Zu­zan­nie w jej dwu­dzie­ste pierw­sze uro­dzi­ny. – Od ju­tra za­cznę cię przy­go­to­wy­wać. To będzie twój wła­sny biz­nes. Nie będę ci się do ni­cze­go wtrącać. Przej­miesz Flem-Pol.

– Ju­lio, ale ja nie chcę do Pol­ski. By­łam tam parę razy i wy­star­czy. Na­sza tam­tej­sza ro­dzi­na jest okrop­na i pa­zer­na.

– Nie będziesz z nimi miesz­kać.

– Gdzie­kol­wiek. Tam się nie da żyć. Wszędzie tak sza­ro, brud­no i bez­na­dziej­nie. To nie jest do­bry po­my­sł.

– Prze­ciw­nie. Nie masz po­jęcia, jak wa­żne jest szyb­kie we­jście na nowo po­wsta­jący ry­nek. Taka oka­zja może się wi­ęcej nie po­wtó­rzyć. To jest jak Dzi­ki Za­chód i go­rącz­ka zło­ta. Zo­sta­niesz praw­dzi­wym pio­nie­rem.

– I co? Dasz mi strzel­bę?

Zu­zan­na była tym ra­zem zde­cy­do­wa­na i po­sta­no­wi­ła sprze­ci­wić się mat­ce. Wci­ąż cze­goś od niej żąda­ła. Za­miast hi­sto­rii sztu­ki mu­sia­ła stu­dio­wać eko­no­mię. Na­wet na wa­ka­cje nie mo­gła je­ździć ze swo­imi zna­jo­my­mi, tyl­ko od­by­wa­ła prak­ty­ki w przed­si­ębior­stwie na­le­żącym do mat­ki. Za mar­ne gro­sze! Bo mat­ka nie za­mie­rza­ła jej pła­cić wi­ęcej niż in­nym. Jak by to wy­gląda­ło, gdy­by fa­wo­ry­zo­wa­ła wła­sną cór­kę!

Zu­zan­na po­sta­no­wi­ła pry­snąć do Ber­li­na i za­pi­sać się na dru­gie stu­dia, ma­jąc przy tym na­dzie­ję, że mat­ka wpad­nie na ko­lej­ny po­my­sł i zo­sta­wi ją w świ­ętym spo­ko­ju. Ja­kże była mło­da i na­iw­na. Ju­lia po­ja­wi­ła się w jej aka­de­mi­ku już na dru­gi dzień i od­sta­wi­ła cór­ce emo­cjo­nal­ną sce­nę.

– Nie wol­no ci być ego­ist­ką, Su­sie. Mamy tyl­ko sie­bie. Wszy­scy moi bli­scy umar­li. I ro­dzi­ce, i twój ko­cha­ny oj­ciec. Nie mo­żesz mnie za­wie­ść. Tyl­ko na to­bie mogę w ży­ciu po­le­gać. Obie­cu­ję ci, że nie zo­sta­niesz tam dłu­żej niż dwa lata. A po­tem zro­bisz, co będziesz chcia­ła. Stu­dia, pod­ró­że! I ja ci w tym po­mo­gę.

I Zu­zan­na się ugi­ęła. Przy­je­cha­ła do Gda­ńska, by za­jąć się nowo po­wsta­łą fa­bry­ką okien. Prze­ży­wa­ła ka­tu­sze z po­wo­du sła­bej zna­jo­mo­ści języ­ka i sa­mot­no­ści, ale po­ra­dzi­ła so­bie. Kie­dy po pół roku Ju­lia przy­je­cha­ła od­wie­dzić cór­kę, nie­mal jej nie po­zna­ła. Tak była od­mie­nio­na. Try­ska­ła en­tu­zja­zmem. I mia­ła pla­ny.

Z dumą przed­sta­wi­ła mat­ce ten naj­wa­żniej­szy, Sław­ka. Żeby Ju­lia mo­gła go le­piej po­znać, wo­zi­ła ich po oko­li­cy, po­ka­zu­jąc naj­pi­ęk­niej­sze za­kąt­ki, a na ko­niec za­bra­ła na luk­su­so­wą ko­la­cję do re­stau­ra­cji Pod Ło­so­siem.

Sła­wek za­cho­wy­wał się nie­zwy­kle szar­manc­ko. Prze­pusz­czał mat­kę w drzwiach i ca­ło­wał ją po rękach. Praw­dzi­wy pol­ski dżen­tel­men. Zu­zan­na była pew­na, że przy­pa­dli so­bie do gu­stu, tym bar­dziej że wy­pi­li ze sobą bru­der­szaft i śmia­li się do roz­pu­ku ze swo­ich dow­ci­pów. Przed dwu­na­stą Sła­wek od­wió­zł je tak­sów­ką do ich ho­te­lo­we­go apar­ta­men­tu.

– Mu­szę do­pil­no­wać, że­by­ście były bez­piecz­ne – po­wie­dział, kie­dy Ju­lia za­częła pro­te­sto­wać, że so­bie do­sko­na­le po­ra­dzą.

– To do ju­tra, ko­cha­nie. – Na po­że­gna­nie mu­snął po­li­czek Zu­zan­ny. – Ju­tro ja was będę wo­ził.

Czym? Ma­łym fia­tem. Zu­zan­na chcia­ła się ro­ze­śmiać, ale po­kręci­ła tyl­ko gło­wą i po­szła za mat­ką do po­ko­ju.

Ależ to był fan­ta­stycz­ny dzień! Wci­ąż nie mo­gła uwie­rzyć, że spo­tka­nie Sław­ka z Ju­lią prze­bie­gło tak gład­ko. Upo­jo­na szczęściem i jed­nym kie­lisz­kiem wina, czym prędzej zrzu­ci­ła w ła­zien­ce przy­cia­sną su­kien­kę. Na­pręd­ce ochla­pa­ła się wodą, umy­ła zęby, wło­ży­ła ko­szu­lę noc­ną i wró­ci­ła do po­ko­ju.

Ju­lia sie­dzia­ła w fo­te­lu z za­mkni­ęty­mi ocza­mi. Pew­nie prze­sa­dzi­ła z al­ko­ho­lem, po­my­śla­ła Zu­zan­na.

– Mó­wi­łam, że jest wspa­nia­ły, praw­da? Po­bie­ra­my się na świ­ęta.

Ju­lia mil­cza­ła, więc Zu­zan­nie wy­da­ło się, że nie usły­sza­ła.

– Ślub na Gwiazd­kę, mamo. Nie wiem tyl­ko, do­kąd w pod­róż po­ślub­ną. Ale to nie jest istot­ne.

– Su­sie! – Mat­ka w ko­ńcu pod­nio­sła gło­wę i na nią spoj­rza­ła. – Nie wy­cho­dź za nie­go. Ro­zu­miem, że ci się po­do­ba. Jest bar­dzo przy­stoj­ny i wy­ga­da­ny, ale to za mało jak na męża.

– Jak to za mało?

– Nie­ste­ty, jest bar­dzo ego­cen­trycz­ny i pró­żny, a to z pew­no­ścią nie są za­le­ty. Na przy­kład mój Fi­lip...

Fi­lip po­ja­wił się w ży­ciu jej mat­ki, gdy Zu­zan­na była na­sto­lat­ką, i ni­g­dy nie na­wi­ąza­ła z nim ser­decz­niej­szych kon­tak­tów. A te­raz Ju­lia da­wa­ła jej go za przy­kład? Ta­kie­go nu­dzia­rza?

– Może on nie­wie­le mówi. Może nie błysz­czy in­te­lek­tem. Ale to do­bry czło­wiek i zro­bi dla mnie wszyst­ko. Sko­czy dla mnie w ogień, a ten twój... Sła­wek? Je­śli wyj­dziesz za nie­go, będziesz mu­sia­ła całe ży­cie na nie­go pra­co­wać.

– No i do­brze. Do tej pory pra­co­wa­łam dla cie­bie, więc faj­nie, że będzie zmia­na.

– Ja cię tyl­ko ostrze­gam. Mam tro­chę wi­ęk­sze do­świad­cze­nie niż ty.

W Zu­zan­nie za­częła bu­zo­wać zło­ść na mat­kę. Czy ona ni­g­dy nie zro­zu­mie, że jej mała Su­sie jest już do­ro­sła i ma pra­wo się za­ko­chać? I wy­jść za mężczy­znę swo­je­go ży­cia! Do tej pory wszyst­ko dla niej po­świ­ęca­ła, ale te­raz ko­niec tego do­bre­go. Ko­niec krop­ka.

– I tak wyj­dę za nie­go. Nie za­bro­nisz mi.

– Nie mam za­mia­ru, ja tyl­ko...

– Wiem, ostrze­gasz. Ale to i tak za pó­źno – oświad­czy­ła trium­fal­nie.

– Nie ro­zu­miem?

– W przy­szłym roku zo­sta­niesz bab­cią. Da­lej nie ro­zu­miesz? Sła­wek i ja będzie­my mie­li dziec­ko.

Ju­lia nie po­wie­dzia­ła nic wi­ęcej, tyl­ko ski­nęła gło­wą. Ale jej zra­nio­ne spoj­rze­nie mó­wi­ło znacz­nie wi­ęcej niż sło­wa.

Na­tan uro­dził się w maju. I to był naj­szczęśliw­szy dzień w ży­ciu Zu­zan­ny. Ju­lia przy­je­cha­ła na chrzci­ny i za­cho­wy­wa­ła się bar­dzo po­praw­nie. Ani sło­wem nie dała po­znać Sław­ko­wi, że jest nie­chcia­nym zi­ęciem. Dał jej wnu­ka, i to było dla niej naj­wa­żniej­sze. Ma­łe­go Na­ta­na po­ko­cha­ła bez­wa­run­ko­wą mi­ło­ścią. Zu­zan­na ni­g­dy jej ta­kiej nie zna­ła.

To był wspa­nia­ły czas, a przy­naj­mniej tak wte­dy uwa­ża­ła. Po pó­łrocz­nym urlo­pie ma­cie­rzy­ńskim wró­ci­ła do pra­cy we Flem-Polu, bo jed­nak Sła­wek nie nada­wał się do za­rządza­nia. W mar­ke­tin­gu i lo­gi­sty­ce też nie­zbyt się spraw­dzał. Na­to­miast bar­dzo jej po­ma­gał przy Na­ta­nie. I kie­dy od cza­su do cza­su ury­wał się z domu na wie­czór z kum­pla­mi, nie mo­gła mieć do nie­go pre­ten­sji. Żyło im się do­brze, fir­ma się roz­wi­ja­ła, więc pie­ni­ędzy nie bra­ko­wa­ło, parę razy w roku je­ździ­li na luk­su­so­we wcza­sy. I pew­nie trwa­ło­by tak da­lej, gdy­by nie roz­mo­wa, któ­rą Zu­zan­na kie­dyś pod­słu­cha­ła.

Chcia­ła z kimś po­roz­ma­wiać czy coś za­ła­twić? Nie­wa­żne. Ze­szła do po­miesz­cze­nia so­cjal­ne­go. W pierw­szej chwi­li wy­da­ło jej się pu­ste. Już chcia­ła się ob­ró­cić na pi­ęcie i wy­jść, kie­dy usły­sza­ła ko­bie­ce gło­sy. Ta­kie stłu­mio­ne, jak­by ktoś nie chciał być sły­sza­ny. Za­cie­ka­wi­ło ją to i zbli­ży­ła się do sza­fek z ubra­nia­mi. Gło­sy mu­sia­ły na­le­żeć do dziew­czyn z han­dlo­we­go. Przy pro­duk­cji pra­co­wa­li sami mężczy­źni.

– A mnie to jej na­wet żal.

– Nie­mry ci żal?

Zu­zan­na wstrzy­ma­ła od­dech. Wie­dzia­ła, że tak ją na­zy­wa­ją po kry­jo­mu.

– A to­bie nie?

– Eee, mnie tam nie żal ta­kich dzia­nych. Za­wsze so­bie po­ra­dzą.

– Sze­fo­wa jest faj­na. Ale ten Sła­wek to...

– A co? Do­bie­rał się do cie­bie?

– Nie, skąd!

– To chy­ba je­steś ostat­nia. Do mnie też się do­bie­rał, ale mu da­łam po py­sku. A niech po­le­ci do żo­nu­si na skar­gę, to mu tak dupę ob­ro­bię, że się nie po­zbie­ra.

– Mnie tyl­ko klep­nął po ty­łku.

– A jed­nak. Ja to jej nie lu­bię, bo taka śle­pa jest. Niby za­rządza fa­bry­ką, a nic nie wi­dzi. Fran­kow­ski zno­wu za­brał so­bie kil­ka okien. I pew­nie znów pod­ro­bi kwi­ty.

– Ro­bią ją w ko­nia, ale sko­ro jej mężuś przy­my­ka na to oko... Nie­zły z nie­go żi­go­lak. Cie­ka­we, kie­dy pu­ści ją z tor­ba­mi.

– To i nas ra­zem z nią.

Zu­zan­na wy­co­fy­wa­ła się bar­dzo wol­no. Głębo­ki od­dech wzi­ęła do­pie­ro za drzwia­mi.

– Coś pani jest? – spy­ta­ła se­kre­tar­ka, wi­dząc, że moc­no po­bla­dła.

– Źle się po­czu­łam. Po­ja­dę do domu się po­ło­żyć.

I po­je­cha­ła, ale nie po­ło­ży­ła się we wła­snym łó­żku. Było aku­rat za­jęte przez Sław­ka. I dziew­czy­nę wy­gląda­jącą na góra osiem­na­ście lat.

– Ja ci to wszyst­ko wy­tłu­ma­czę! – wo­łał do niej Sła­wek, ale Zu­zan­na nie chcia­ła żad­nych wy­ja­śnień. Szok był zbyt duży.

Ochro­niarz po­mó­gł wy­pro­wa­dzić z domu parę ko­chan­ków, a na­stęp­ne­go dnia Zu­zan­na spa­ko­wa­ła cały do­by­tek męża i wy­sta­wi­ła za drzwi. Do­pie­ro wów­czas się za­ła­ma­ła. Czy rze­czy­wi­ście była tak śle­pa, żeby nie wi­dzieć praw­dzi­we­go ob­li­cza Sław­ka? Mat­ka jak zwy­kle mia­ła ra­cję, ale nie za­dzwo­ni­ła do niej, żeby jej o tym po­wie­dzieć. Może zro­bi to pó­źniej, kie­dy już się tro­chę pod­nie­sie. Mu­sia­ła zro­bić to wcze­śniej.

– Ju­lio, on wzi­ął praw­ni­ka i żąda po­ło­wy ma­jąt­ku. A poza tym chce mieć opie­kę nad Na­ta­nem – za­łka­ła w słu­chaw­kę. Była prze­ko­na­na, że mat­ka wpad­nie w gniew.

Ale ona od­po­wie­dzia­ła spo­koj­nie:

– No cóż, nie było in­ter­cy­zy.

– To mam się zgo­dzić?

– Su­sie, wi­dzę, że je­steś w szo­ku. Oczy­wi­ście, że nie. Przy­je­żdżam ju­tro, by ci po­móc.

Gdy­by Sła­wek do­stał po­ło­wę fa­bry­ki, trze­ba by było ją sprze­dać. Po dłu­gich per­trak­ta­cjach – oka­za­ło się, że nie jest tak głu­pi, na ja­kie­go wy­glądał, stwier­dzi­ła Ju­lia – wzi­ął miesz­ka­nie w cen­trum Gda­ńska i nowe bmw Zu­zan­ny. A i tak się go nie po­zby­ły. Miał prze­cież naj­cen­niej­szy atut – był oj­cem Na­ta­na i miał do nie­go pra­wa. Po­sta­no­wił być do­brym ta­tu­siem. I był, mu­sia­ła przy­znać Zu­zan­na. Wpraw­dzie nie ro­bił tego bez­in­te­re­sow­nie – Zu­zan­na ukrad­kiem wspo­ma­ga­ła go fi­nan­so­wo – ale kie­dy brał do sie­bie Na­ta­na, wie­dzia­ła, że jej dziec­ko jest bez­piecz­ne. I to było naj­wa­żniej­sze. Trud­no, po­pe­łni­ła błąd, więc mu­sia­ła po­no­sić kon­se­kwen­cje.

Ale na­gle po la­tach zmie­ni­ły się re­gu­ły. Sła­wek ode­brał jej syna. On i ta... Ka­ri­na.

Po skan­da­lu z mężem Zu­zan­na za­jęła się fir­mą, tym ra­zem na śmier­tel­nie se­rio, i wy­mie­ni­ła po­ło­wę per­so­ne­lu. Roz­sze­rzy­ła dzia­łal­no­ść. Szyb­ko się roz­nio­sło, że z Zu­zan­ną Fle­ming trze­ba się li­czyć. Oprócz pla­sti­ko­wych okien Flem-Pol pro­du­ko­wał te­raz rów­nież ro­le­ty i ża­lu­zje. Zo­sta­ła też wi­ce­prze­wod­ni­czącą lo­kal­ne­go sto­wa­rzy­sze­nia przed­si­ębior­ców.

Osi­ągnęła to wszyst­ko, ale nie zwi­ąza­ła się z ni­kim. Naj­pierw była to kwe­stia szo­ku, roz­cza­ro­wa­nia i smut­ku, po­tem po­dejrz­li­wo­ści. Kie­dy uśmie­chał się do niej przy­stoj­ny mężczy­zna, od razu dzwo­nek w mó­zgu ostrze­gał, że czy­ha na jej ma­jątek. Kil­ka­krot­nie prze­ży­ła wa­ka­cyj­ny ro­mans i to wów­czas jej wy­star­cza­ło. Mia­ła prze­cież Na­ta­na, za któ­re­go była od­po­wie­dzial­na. Ale i to się sko­ńczy­ło. Syn wy­brał so­bie nową, bar­dziej atrak­cyj­ną ma­mu­się.