Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Nela Lisiecka ma za sobą nieudane małżeństwo i dwoje dzieci na utrzymaniu. Pracuje w muzeum regionalnym i ledwo radzi sobie finansowo. Wciąż nie może zapomnieć o Wiktorze, miłości swego życia, który został zamordowany. Trzy lata później przypadkiem rozpoznaje mężczyznę podejrzanego o zabicie jej dawnego ukochanego. Śledztwo, które Nela zaczyna prowadzić na własną rękę, przynosi nieoczekiwane rezultaty… Świetnie wpleciony w bursztynową rzeczywistość Gdańska wątek sensacyjny, na którego tle rozwija się wielka miłość.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 368
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Czas: 10 godz. 35 min
Lektor: Joanna Gajór
Mojej Mamie za inspirację oraz Krysi i Andrzejowi Drozdowskim z podziękowaniem za wprowadzenie mnie w tajniki świata bursztynu
ROZDZIAŁ I
Gdańsk, 1997
Nie wiem, co mnie obudziło, lecz zanim umysł zdołał rozproszyć porozrywane chaotycznie fragmenty snów, odczułam potworny strach. Przełknęłam ślinę, ale krtań była tak obolała, jakbym urwała się z szubienicy. Wydałam z siebie jakiś dziwny chrapliwy odgłos, a serce próbowało się przedostać przez koszulę nocną i wypaść mi na kolana. Wstałam z łóżka na rozdygotanych nogach, usiłując osadzić ręką ten najważniejszy organ na swoim miejscu.
Przez niedosunięte zasłony dochodziło mizerne, jakby przyćmione po zbyt długiej nocy światło dnia. Wolno, badając teren, przesunęłam stopami po ohydnie burej wykładzinie. Miała ten sam kolor co moje oczy.
Po prawej stronie łóżka dostrzegłam dwa karabiny: uzi i kałasznikow. Do tego porzucone beztrosko trzy granaty i materiał detonujący.
Nadal przepełniona strachem, zbliżyłam się do okna i ukradkiem wyjrzałam na znajdujące się cztery piętra niżej podwórko. Przez noc kałuże nabrały gigantycznych rozmiarów. Wyglądało to jak początek powodzi. Przypomniałam sobie o oddanych do szewca mokasynach i natychmiast zapragnęłam wracać do łóżka. Bez szans jednak. Nie dla mnie takie zachcianki.
W łazience wysiadła jedyna żarówka. Pospiesznie myłam się w półmroku, w zasadzie zadowolona, że nie muszę się oglądać. Zimna woda na twarzy przegnała strachy, a ciało stopniowo podporządkowało się mojej woli. Teraz pozostało przywdzianie włosienicy, to znaczy służbowej granatowej garsonki i świeżo upranej białej bluzki.
Weszłam do pokoju, aby ostatecznie załatwić sprawę nagromadzonego przy moim łóżku sprzętu bojowego, gdy nagle rozległ się dźwięk budzika. Dopiero wówczas się zorientowałam, że koszmar senny okradł mnie z prawie piętnastu minut nocnego wypoczynku.
– Nie wstaję, nie wstaję! – zaprotestował Mateusz i zakopał się w pościeli.
Mirka była bardziej do mnie podobna. Z wciąż zamkniętymi oczami ruszyła bohatersko w stronę łazienki. Wiedziałam, że nie muszę sprawdzać jej zeszytów i książek. Już wieczorem, jak zwykle, starannie spakowała tornister. Ale Mateusz...
– Wstawaj natychmiast. Nie będę się przez ciebie spóźniać do pracy – powiedziałam, może jednak zbyt obojętnym tonem, bo chłopak nawet nie zareagował. Postanowiłam dołączyć do przekonywania groźbę. – Wyrzucam dziś wszystkie twoje karabiny. Prawie się przez nie przewróciłam.
Wszystko, tylko nie sprzęt komandosa Mateusza. Natychmiast rzucił się w stronę drugiego pokoju.
– Już nie mogę wytrzymać z tymi babami! – Dobiegły mnie jego utyskiwania.
Ponieważ nie zareagowałam, wkrótce się uspokoił i po chwili, jak zwykle, we trójkę przeżuwaliśmy płatki owsiane, popijając je kawą inką. Zapadło pełne rezygnacji milczenie. Od dłuższego już czasu nie słyszałam od nich, co widzieli ostatnio smacznego w reklamach telewizyjnych. Może dlatego, że dwa miesiące temu telewizor babci wysiadł na dobre.
Zerwałam się od stołu pierwsza i pospiesznie przygotowałam kanapki z metką na popołudnie. Po chwili wahania dodałam jeszcze po jednym pomarszczonym jabłku. W szkole jedli obiad, a kanapki powinny im wystarczyć do mojego przyjścia. Najgorsze, że ostatnio Mateuszowi stanowczo za bardzo dopisywał apetyt. Miałam nadzieję, że wkrótce mu to przejdzie, inaczej byłabym zmuszona wziąć kolejną pożyczkę. Jak to uzasadnić? „To na drugie śniadania dla mojego syna”. Już widzę ich miny... Mózg mi puchł od nieustannego przeliczania tych nowych złotówek i groszy. W drodze do szkoły moja głowa nadal pracowała jak kalkulator. Nagle poczułam na sobie bryźnięcia błota.
– Gdzie leziesz, babo?! – wrzasnął kierowca. – I jeszcze dzieci za sobą ciągnie...
Mirka próbowała mnie pocieszyć, wsunęła mi rękę pod ramię. Spojrzałam na nią, ale nie uścisnęłam jej, nawet na do widzenia.
– Uważajcie na siebie i od razu po szkole odróbcie lekcje.
Mirka skinęła głową, ale Mateusza już to w ogóle nie obchodziło. Obrócony w stronę kolegów, robił do nich głupie miny. Jak typowy chłopak. Złapałam się na tym, że instynktownie zacisnęłam kciuki w figi. Daj Boże, typowy. Upewniwszy się, że kolorowe czapki moich dzieci zniknęły w czeluściach szkoły, odwróciłam się w stronę przystanku tramwajowego.
Wciśnięta przez tłum w okno dalej ćwiczyłam dodawanie lub raczej odejmowanie i wciąż wynik działań był nieubłagany. Gdybym tylko mogła choć na chwilę oderwać się od rzeczywistości... Kiedyś jako mała, a nawet jako nieco większa dziewczynka nie miałam z tym żadnych kłopotów. Wystarczała ledwie chwila, nawet krótki przejazd tramwajem, a natychmiast pogrążałam się w urojonej rzeczywistości. Moje nieprzytomne spojrzenie nie wynikało z zeza, lecz z nieustannie prowadzonej w myślach konwersacji, przeważnie z postaciami historycznymi. I tylko ja jedna wiedziałam, że jestem „nieudokumentowaną źródłami” kochanką Ludwika XIV i przyjaciółką z dzieciństwa Krystyny Szwedzkiej. Od wielu lat powrót do mego podwójnego życia był niemożliwy. Jedynym marzeniem, które pozostało, była ucieczka w nieznane. Ale miałam przecież zobowiązania, dwoje dzieci. Moich i Pawła. Pawła...
Poziom adrenaliny na samo imię mego eks nieznacznie wzrósł. A zatem pozostały mi jeszcze jakieś uczucia. Wprawdzie niechęci i nienawiści, ale od czegoś trzeba było zacząć, zadecydowałam, wchodząc już zupełnie pewnym krokiem do muzeum.
– Pani Aniela dzisiaj w dobrym humorze – zauważył portier.
Aniela? Nadal nie mogłam się przyzwyczaić do mojego prawdziwego imienia. Jeszcze trzy lata temu byłam Anitą, tak jak tego chciała Ewa. Nigdy nie mogła wybaczyć babci, że wykorzystała jej zły stan zdrowia po porodzie i zarejestrowała mnie jako Anielę. Ze złości matka rozchorowała się jeszcze bardziej i nic nie zmusiło jej do nazywania mnie Anielką. Nawet francuskie filmy o pięknej Angelice. Chociaż nie jestem na tyle głupia, by nie zdawać sobie sprawy, iż porównanie mnie do tej bohaterki mogło się wydać groteskowe.
– Żyję, oddycham, mam pracę, a deszcz wkrótce ustanie – zauważyłam, próbując złożyć usta do uśmiechu.
– A my dostaniemy podwyżkę – odciął się pan Roman.
Wzruszyłam ramionami. Podwyżka w muzeum regionalnym była tak prawdopodobna jak częstszy niż raz na siedemdziesiąt sześć lat przelot komety Halleya.
– Dzisiaj przydarzy się pani coś nowego. – Pan Roman miał bardzo tajemniczą minę. – Pani Joasia zachorowała i dyrektorka zdecydowała, że pani ma ją zastąpić.
Jak zwykle, słysząc zaskakujące wieści, nie zareagowałam i zepsułam panu Romanowi całą przyjemność z niespodzianki. Obojętnie sięgnęłam do szafki po pastę do podłogi i zestaw szmat, ale wewnątrz dygotałam z podniecenia. Idę na salę bursztynową! Widząc jawny zawód na twarzy portiera, powiedziałam:
– A widzi pan, panie Romanie. Należy wierzyć w przyszłość.
Ha! I kto to mówi? Jakaś nienormalna masochistka! Trzy lata temu, kiedy pojawiłam się w muzeum z moim świeżym dyplomem i bogatą historią wszelkich nieszczęść, dyrektorka obiecała mi, że praca „salowej”, czyli personelu pomocniczego, potrwa jedynie parę miesięcy. Następnie obejmę etat merytoryczny po panu Bolku, który właśnie wybiera się na emeryturę. Nie wybrał się nigdzie do tej pory. Właściwie to mu się nie dziwię. Sama zrobiłabym to samo.
Ale sala bursztynowa? Na numizmatyce tkwiłam już od pół roku. W ogóle mnie ten temat nie interesował, a poza tym, jak się wkrótce zorientowałam, nasze zbiory nie przedstawiały większej wartości.
Zaciekawiona, zajrzałam do nowej „podopiecznej”. Nikogo w niej nie było. Trudno się temu dziwić, skoro to ja trzymałam w rękach klucz. Starałam się nie przyglądać eksponatom, wymiatając widzialny jedynie pod mikroskopem kurz. Przecież będę jeszcze miała na to mnóstwo czasu. Na początku marca muzeum nie oblegały rzesze wycieczek.
O dziesiątej, zadowolona z siebie, zasiadłam na krześle Joasi i rozłożyłam na kolanach wyszywanki. Kiedy jednak przez godzinę nikt żywy nie zawitał do mojej ulubionej sali, poczułam drętwienie stóp i wstałam. Sala była tylko moja. Wykonałam na środku zupełnie zgrabny piruet i pochyliłam się do przodu, czekając na oklaski zebranego przede mną dworu.
„Za wyjątkowe zasługi dla królestwa dostanie waćpani tę zapinkę do włosów, którą nasze sługi z zamorskich krain nam przywiozły. Kamień ten szlachetny bursztynem zowią” – powiedział Wiktor i zbliżył się do mnie.
Zapinka leżała pośród innych przedmiotów służących do ozdoby. Była koloru prawdziwego bursztynu, nadzwyczajną mieszanką wszystkich gatunków miodu. Słysząc zbliżające się korytarzem kroki, pospiesznie wróciłam na swoje miejsce. Pierwsi goście. Jeśli to będzie mężczyzna, to dzień udany, jeśli kobieta...
Po chwili na salę wbiegła nastolatka z lekko naburmuszoną miną, jakby właśnie usłyszała coś nieprzyjemnego. Na widok zbiorów jej twarz pojaśniała. Obróciła się i w obcym języku wykrzyknęła coś w kierunku osoby, która się właśnie zbliżała.
Ledwie zdążyłam wygładzić na kolanach bębenek z haftem, gdy do sali wszedł mężczyzna. Zawsze udaję, że nie widzę zwiedzających, dopóki sami nie odnotują mojej obecności. Wielu na ogół zaszczyca mnie niedbałym „dzień dobry”. Zawsze uprzejmie im odpowiadam i powracam do wyszywania. Nie chcę, żeby się czuli obserwowani. Niemniej cały czas jestem czujna i zerkam zza szkieł. Mimo iż w większości sal jest któraś z nas, notorycznie giną pojedyncze eksponaty. Do tej pory miałam szczęście z moją kolekcją numizmatyki i na nowej wystawie nie mogłam sobie pozwolić na kompromitację.
Nastolatkę i mężczyznę zbyt zaaferowała ekspozycja, żeby zwracali na mnie uwagę. Obróceni do mnie bokiem przyglądali się bursztynowym monstrancjom. Dziewczyna, jasnowłosa i długonoga, mogła mieć najwyżej czternaście lat. W jaskrawych ciuchach wyglądała jak młodociana modelka. Mężczyzna ubrany był na sportowo – dżinsy, beżowy sweter w serek i buty, jak dostrzegłam, na skórzanej podeszwie. Na pewno nie korzystał z komunikacji miejskiej. Miał nieomalże białe włosy, ale jego szczupła, wysportowana sylwetka nie wskazywała na zaawansowany wiek. Rozmawiał z dziewczyną w jakimś dziwnym, śpiewnym języku. Nigdy nie miałam ucha do języków obcych, więc się nawet nie domyślałam, co to za narzecze.
Zwróciłam uwagę na dłoń mężczyzny opartą na krawędzi gabloty. Miał pięknie ukształtowane palce i zadbane paznokcie. Tak się zapatrzyłam na te ręce, że nie zauważyłam nawet, iż odwrócił się w moją stronę.
Boże! To niemożliwe, żeby to był on – to była moja pierwsza reakcja. Czułam, jak coraz bardziej wbijam się w krzesło. Nie chciałam, żeby mnie dostrzegł, ale on zupełnie obojętnie przesunął po mnie wzrokiem. Nie poznał mnie! Miałam szczęście. Choć to mało prawdopodobne, istniała jednak możliwość, że mógł mnie jakoś skojarzyć. Widział mnie wprawdzie przelotnie, jedynie dwa razy, i to trzy lata temu, lecz jednak w dość specyficznych okolicznościach. Nie, nie mógł mnie poznać. Miałam wówczas jasne włosy, inaczej się ubierałam, byłam umalowana. A teraz... Przez spadające mi na oczy źle podcięte włosy spojrzałam na czubki moich „zastępczych” butów. Takich kobiet jak ja się nie zauważa. Wiedziałam o tym aż nazbyt dobrze.
Byłam taka zdenerwowana, że bałam się oddychać. Nie miałam już żadnych wątpliwości. Ten prosty, zgrabny nos, wydatne kości policzkowe i oczy koloru... bursztynu. To ten sam mężczyzna! Jakby z oddali usłyszałam jego głos:
– W którą stronę do wyjścia?
Jak niedorozwinięta niemowa wyciągnęłam rękę. Facet obrócił się w tym kierunku i poszedł, nie spojrzawszy już na mnie więcej. Dziewczynka podążyła za nim. W drzwiach następnej sali złapała go za ramię.
– Pappa!
Po chwili w sali bursztynowej migotał jedynie wątły promień marcowego słońca, ale we mnie dokonywała się prawdziwa rewolucja. Dygoczące ręce, walące młotem serce – wszystko świadczyło o tym, że po trzech latach wreszcie się obudziłam. Zerwałam się na równe nogi, zrzucając na podłogę bębenek, i zrobiłam coś dla siebie niesłychanego. Pobiegłam do sąsiedniej sali, w której strażowała Halinka, zaocznie studiująca anglistykę.
– Przed chwilą była u ciebie para – rzuciłam. – W jakim języku z sobą rozmawiali?
Halinka spojrzała na mnie mocno zdziwiona. Jeszcze nigdy nie widziała mnie w stanie takiego wzburzenia.
– To był jakiś skandynawski język. Wydaje mi się, że szwedzki. Mam kuzyna w Sztokholmie.
– Halinko! Proszę cię, zwróć uwagę na moją salę. Muszę na moment wyjść.
W ciągu trzech lat nic takiego mi się nie przydarzyło, ale nie musiała robić takiej przerażonej miny.
– Muszę ich dogonić. Zdaje się, że ten pan jest dawnym znajomym mojej matki. Nie widziałam go od lat – wymyśliłam na poczekaniu i to usatysfakcjonowało Halinkę.
Zanim zdążyła cokolwiek powiedzieć, byłam już na schodach. Bynajmniej nie zamierzałam ich dogonić. Chciałam tylko zobaczyć, dokąd pójdą. Nie myśląc w ogóle o tym, że nie powinnam opuszczać muzeum, przeskakiwałam po kilka stopni naraz.
Kiedy wpadłam do holu, nikogo tam już nie było. Wybiegłam na dwór i zdążyłam jeszcze zobaczyć, jak od strony podwórka wyjeżdża granatowe volvo. Zapamiętałam jedynie numer rejestracyjny.
Skonsternowana, stałam jeszcze przez chwilę i nagle pojęłam bezsens moich działań. Co ja właściwie chciałam zrobić? I drugie pytanie: co mogłam zrobić? Facet znów przepadł jak igła w stogu siana. Szwed? Tak, to było prawdopodobne. Pamiętałam, że kiedyś zadzwonił do nas do biura i się przedstawił. Coś jakby jakiś-tam-son. Nie powiedziałam o tym wówczas policji, bo wydało mi się to bezsensowne.
– Pani Anielo? Co się pani stało? – zaniepokoił się pan Roman. – Czy ktoś coś ukradł?
Potrząsnęłam głową.
– Nie. Zdaje się, że to faktycznie był znajomy mojej matki.
Dlaczego wmieszałam w to Ewę? Czy dlatego, że można ją było obwiniać o tyle innych rzeczy?
– Nie wiem, gdzie mieszka – wymamrotałam automatycznie.
Słysząc to, pan Roman rozpromienił się cały.
– Ale ja wiem – rzekł z zadowoleniem.
– Jak to...?
– Zamówił nasz nowy katalog i zostawił adres do wysyłki. W zasadzie to po to przyszedł. Ta mała chciała jeszcze zobaczyć bursztyny i dlatego weszli tylko do tej sali.
Popatrzyłam na lekko podniszczony zeszyt i od razu mnie olśniło: Kaj Hanson. Tak! I adres. Adres w Polsce. Górny Sopot.
– Panie Romanie! – wykrzyknęłam.
Z tej radości ucałowałam przestraszonego staruszka w oba policzki. Teraz pomyśli, że na dobre straciłam rozum. Aniela, odzywająca się półsłówkami, zawsze trzymająca się na uboczu, nieprzejawiająca jakiegokolwiek zainteresowania niczym, wykonuje nagle takie niespodziewane gesty. Wniosek nasuwał się sam. Musiałam zwariować.
I tak się właśnie czułam. Przesiedziałam do końca dyżuru jak na szpilkach, ledwie zauważając, co się wokół mnie dzieje. Miałam więcej szczęścia niż rozumu, że niczego mi tego dnia nie ukradli z sali, gdyż nie byłam w stanie się koncentrować na codziennych obowiązkach. Chciałam tylko wybiec z muzeum i natychmiast pojechać do Sopotu. Tak, po pracy muszę natychmiast się tam udać.
Przy wyjściu z muzeum owionęło mnie chłodne marcowe powietrze i zaczęłam z wolna odzyskiwać rozsądek. To przecież nie miało sensu. Co ja chciałam uzyskać? Zmusić go do przyznania się, że zniszczył moje życie? Boże, jakaż ja byłam durna.
Ruszyłam nad Motławę. Muszę, muszę się koniecznie zastanowić nad tym, co z tym zrobić. Po blisko dwóch godzinach sine wody rzeki dały mi odpowiedź. Nic nie mogę zrobić! Sama rozmowa z Hansonem nic by przecież nie dała. Musiałam zdobyć konkretne dowody na to, co zrobił, a w co nie uwierzyła policja. Mogłam przy tym zapomnieć o jakimkolwiek aktywnym zaangażowaniu z mojej strony.
Samotnie wychowywałam dwójkę dzieci, byłam o krok od ruiny finansowej i nie mogłam wziąć ani dnia wolnego. To koniec. Los mi złośliwie podsunął przed oczy tego Hansona, żeby mi uświadomić moją kompletną bezsilność.
Postarzała o lata, dojechałam wreszcie do domu. W skrzynce leżał jakiś list. Machinalnie sięgnęłam po kluczyk. Korespondencja z banku. Zastanawiałam się przez chwilę, czy nie otworzyć koperty, ale zrezygnowałam. Zapewne będę musiała zapłacić odsetki karne za to, że nieregularnie spłacałam kredyt. „Kredyt konsumpcyjny”. Adekwatnie się nazywał. Cały został skonsumowany przez dzieci.
– Mamo! Mateusz pobił się w szkole z chłopakami. Śmiali się z niego, że ma pocerowane dżinsy – doniosła mi przy samych drzwiach Mirka.
Popatrzyłam na syna. Drżały mu usta. Posyłał siostrze pełne nienawiści spojrzenia.
– Ile razy ci mówiłam, że tylko słabi ludzie stosują przemoc? – powiedziałam, zdejmując płaszcz i wkładając kapcie.
Mateusz zerknął na mnie z politowaniem.
– Jak im dołożyłem, to od razu mnie przeprosili – zakomunikował.
Nie miałam ani ochoty, ani siły mu odpowiadać. Ta resztka energii, która wystarczała mi na utrzymanie się na powierzchni życia przez ostatnie trzy lata, wyparowała, gdy tylko ujrzałam Hansona. Poszłam do kuchni i automatycznymi ruchami zaczęłam przygotowywać obiad. Obiad, zmywanie, sprawdzenie lekcji dzieci, zaległe prasowanie, ugotowanie zupy na jutro, ułożenie według dat niezapłaconych rachunków, zacerowanie rozerwanych w kroku spodni Mateusza... I tak mijał dzień za dniem. Byłam na granicy wytrzymałości. Już tak dalej nie dam rady. Jestem bardzo gospodarna, ale żeby gospodarzyć, należy coś mieć, a nie tylko rosnące długi. Muszę znaleźć lepszą pracę. Tylko kiedy mam niby to zrobić? Te wszystkie podania, CV... i przede wszystkim kupowanie gazet. Szkoda, że Sebastian musiał wyjechać na tak długo do Niemiec. Przed wyjazdem proponował mi pomoc, ale pracowałam wówczas od ponad pół roku w muzeum i zdawało się, że wkrótce mnie przeniosą na lepsze stanowisko. Odmówiłam. Potem, gdy ponownie się zjawił, nie chciałam mu zawracać głowy. Był taki przejęty swoją pierwszą wystawą obrazów. Nie mogłam wymagać, żeby poświęcał mi swój czas. I tak zrobił więcej dla mnie i dla dzieci niż ich rodzony ojciec.
– Mamo! – zawołała Mirka, szarpiąc mnie za rękaw.
Nie wiem, jak to się stało, że podczas przygotowań do obiadu usiadłam przy stole i się zamyśliłam. Może rzeczywiście traciłam rozum?
– Tak? – Oprzytomniałam natychmiast.
– Przyszła pani Balińska i mówi, że ktoś do ciebie dzwoni.
To mogła być tylko Ewa. Nikt inny nie miał tego numeru telefonu. Z rezygnacją podniosłam przygotowaną dla mnie słuchawkę.
– Słucham.
– Nie rozumiem, jak można żyć bez telefonu. Mogłabyś wreszcie go załatwić.
Może mogłabym załatwić, gdybym miała z czego zapłacić. Nie skomentowałam tego. Moja matka jedenaście lat temu dała mi wyraźnie do zrozumienia, że nie obchodzi jej moje życie. Była w tym bardzo konsekwentna.
– Co u ciebie słychać? – spytałam uprzejmie, jakbyśmy utrzymywały z sobą stały telefoniczny kontakt.
– Martin nie żyje – ogłosiła.
– U... marł?... – wyjąkałam głupio w słuchawkę.
Martin, mąż Ewy, miał prawie siedemdziesiątkę, ale cieszył się do tej pory doskonałą formą. Zaraz, zaraz... Do tej pory, to znaczy do ostatnich wieści od Ewy, a to było już... No tak, prawie półtora roku temu.
– Dwa tygodnie temu padł na zawał na polu golfowym. To prawie to samo co w ramionach kochanki, bo nigdy go nie było w domu – oświadczyła krótko Ewa.
Jak zwykle bez sentymentów.
– Tak mi przykro. – Widziałam go wprawdzie tylko raz, na ślubie Ewy, ale bardzo mi się spodobał. Spokojny, zrównoważony angielski dżentelmen. – Był taki miły.
Ewa prychnęła coś niezrozumiałego w słuchawkę, a potem...
– On, jak się zdaje, też cię polubił.
To chyba za sprawą mojej korespondencji. Co dwa miesiące regularnie wysyłałam do Ewy listy, czasem załączając zdjęcia dzieci, ale prawie nigdy nie otrzymywałam odpowiedzi.
– Polubił cię na tyle, że zapisał ci piętnaście tysięcy funtów. Dzwonię, żeby się upewnić, że dostałaś już przekaz.
Milczałam chyba zbyt długo jak na jej wytrzymałość.
– Czy zrozumiałaś, co do ciebie mówię? Za parę dni dostaniesz również papiery, które masz podpisać i mi odesłać. Pieniądze przesyłam z mojego konta, żeby ci oszczędzić przyjazdu do Anglii.
– Ewo, ja nie bardzo chwytam... – wykrztusiłam w końcu.
– Ja też nie, ale tak było w testamencie.
– A ty? Co z tobą?
– Nie musisz się martwić. – Wyczułam w jej głosie sarkazm. – Mnie również zabezpieczył. Nie potrzebuję tej twojej śmiesznej kwoty. Wydaje mi się, że na starość Martin zaczął traktować cię jak córkę. Zawsze tak bardzo wzruszały go fotografie dzieci. To co, dostałaś już przekaz?
Przypomniałam sobie o piśmie z banku, które cały czas nosiłam w kieszeni. Pospiesznie rozerwałam kopertę.
– Masz rację. Dostałam pieniądze – wydusiłam pełnym emocji głosem.
– No to w porządku. Teraz zrób to, co powiedziałam, i postaraj się kupić większe mieszkanie. Jesienią wybieram się do Wiednia, więc może was odwiedzę. Teraz nie mam na nic czasu. Jest tyle zobowiązań towarzyskich po pogrzebie.
Pewnie zaczęła się już rozglądać za kolejnym, piątym, mężem. Z Martinem trwało to najdłużej, ale był przecież najbogatszy z jej kolekcji.
Potem Ewa mówiła coś jeszcze przez kilka minut, ale już jej nie słuchałam. Biedny, kochany Martin. Krótko po stanie wojennym matka poznała go w jakimś warszawskim hotelu i wycelowała w samą żyłę złota. Martin był nie tylko bogaty, ale również hojny. Wesele, które wyprawił w hotelu Hevelius, trwało do godzin rannych. Pan młody był bezdzietnym wdowcem i nie miał nic przeciwko dwudziestoletniej córce. Żałowałam, że z powodu nieznajomości angielskiego nie mogę porozmawiać z nim bez udziału Ewy. Tylko on jeden przejmował się na weselu moim samopoczuciem. Podchodził do stolika, przy którym siedziałam wraz z wieloma koleżankami Ewy, i stale pytał: Anita, are you OK?.
Musiał mi poświęcić sporo myśli, skoro zapisał aż tyle pieniędzy. Gdybym o tym wcześniej wiedziała, mogłabym mu za wszystko podziękować. Teraz było już na to za późno. Gdyby nie testament, Ewa z pewnością nieprędko powiadomiłaby mnie o jego śmierci.
Po odłożeniu słuchawki tępo wpatrywałam się w nią jeszcze jakiś czas, póki w drzwiach kuchni nie pojawiła się twarz sąsiadki.
– I co, Aniu? Dobre wieści?
Wzruszyłam ramionami.
– I złe, i dobre – odpowiedziałam. – Umarł mąż mojej matki.
– Ten bogaty Anglik? – zainteresowała się Balińska. Stała teraz przede mną i wycierała w fartuch mokre ręce. – Zapisał ci coś?
Powoli potrząsnęłam głową. Taka wieść zelektryzowałaby całą dzielnicę i moich dłużników, a poza tym nie miałam ochoty stać się nagle obiektem plotek.
– Zabezpieczył matkę i ona teraz chce mi trochę pomóc.
– Ewa chce ci pomóc? – Balińska uniosła oczy do góry, jakby uczestniczyła w cudzie fatimskim.
– Nawet zamierza nas odwiedzić w tym roku.
Sąsiadka nie na żarty zaniepokoiła się tą uwagą.
– Ty na nią uważaj, Aniu, ty uważaj! Może ten stary nic jej nie zostawił i będzie chciała zwalić ci się na głowę. To do niej podobne.
– Chyba że się z wiekiem zmieniła – próbowałam nieudolnie bronić mojej wymyślonej wersji.
Balińska tylko prychnęła.
– Nie pisnę już słowa. Wiem, że mimo wszystko to jest twoja matka. Wprawdzie wyjątkowy przypadek, ale...
Przed wejściem do mieszkania zatrzymałam się jeszcze na klatce schodowej. Zapaliłam światło i sięgnęłam do kieszeni po pismo z banku. Czarno na białym. Przekaz dewizowy. Proszą mnie o zgłoszenie się do nich w sprawie decyzji, co chcę dalej zrobić z pieniędzmi.
Dziwne, ale natychmiast wiedziałam, co zamierzam z nimi zrobić. Lista priorytetów ułożyła się w głowie automatycznie. Nie wahałam się ani chwili. Wiedziałam, jaka pozycja powinna się znaleźć na samej górze. Najważniejsze było dla mnie znalezienie dowodów przeciwko Hansonowi i dostarczenie ich wymiarowi sprawiedliwości. Ten morderca musi za wszystko zapłacić! Po raz pierwszy dzięki mojej matce mogłam dostać coś, na czym mi tak bardzo zależało.
Ewa
Ewa dała mi życie, a tym samym problemy. Zresztą niewiele znalazłoby się osób, które nie ucierpiały w kontaktach z moją matką. Ojciec też do nich nie należał.
Poznał ją, kiedy jako uczennica czwartej klasy licealnej przyjechała na zimowisko do Zakopanego. Pochodziła ze wsi na Podlasiu i bardzo niechętnie się do tego przyznawała. W zasadzie tylko tyle wiem o jej pochodzeniu, gdyż szybko zerwała ze swoją rodziną jakiekolwiek powiązania. Nie miałam nawet pojęcia, gdzie mieszkają ani jakie są nasze stosunki pokrewieństwa.
W każdym razie wtedy właśnie udało jej się pierwszy raz w życiu wyrwać z domu. Postanowiła z tego zrobić jak najlepszy użytek. Z jakim skutkiem – okazało się po trzech miesiącach.
– Kto to się do nas dobija o tak późnej porze? – dziwiła się babcia Stelmanowa, szykując się do snu. – Zobacz, Janku, kto to – zwróciła się do syna.
Nie chciała się przed nim przyznać, że bała się sama sprawdzić. Mimo iż tyle już lat minęło od wojny, stale pamiętała wizytę nieproszonych gości. Oprócz srebrnych sztućców zabrali męża Heleny. Ktoś tam opowiadał, że Jana rozstrzelali kilkanaście kilometrów dalej, inni mówili, że widziano go maszerującego w grupie więźniów. Fakt, że zaginął i nigdy się nie odnalazł. O sztućcach nie wspomnę.
Janek, jedyny syn Stelmanów, podszedł, zaciekawiony, do drzwi. Kiedy nie wrócił do pokoju po kilku minutach, Helena mocno się zaniepokoiła. Pozostawiła porozkładane wokół poduszki i wyszła na korytarz. Nie, nie stali tam czerwonoarmiści, tylko drobna jasnowłosa dziewczyna o przepięknych delikatnych rysach. Janek rozmawiał z nią szeptem.
– Kim pani jest? – spytała Helena.
Dopiero teraz spostrzegła, że Janek to blednie, to czerwienieje i nawet nie próbuje spojrzeć na matkę.
Wówczas piękne drobne dziewczę przemówiło, i to wcale nie słabym głosem.
– Jestem pani przyszłą synową. Ewa Krawczuk. – I bez żadnego zawstydzenia wyciągnęło rękę do starszej kobiety. – Jasiu, weź moją walizkę – zwróciło się teraz do syna Stelmanowej. – Wiesz przecież, że nie mogę dźwigać. – A w celu oświecenia Heleny dodało: – Jestem w ciąży.
Na ślubnej, jedynej wspólnej fotografii oboje wyglądali przepięknie. Dwudziestojednoletni Jan górował nad swoją osiemnastoletnią małżonką prawie dwudziestoma centymetrami. Przyszłe życie małżeńskie witał poważnie i bez uśmiechu. Ewa natomiast ukazywała następnym pokoleniom niemalże cały zestaw śnieżnobiałych, lekko spiczastych zębów. Oczywiście zdjęcie to przesłała swojej nieobecnej na ślubie rodzinie. Mogli się teraz przekonać, że jej się udało. Sama jednak miała co do tego wątpliwości.
Znowu wylądowała na wsi. Wprawdzie niedaleko Gdańska, ale była to jednak zwyczajna wiocha. Stelmanom wcale to nie przeszkadzało. Helena pracowała jako nauczycielka w pobliskiej wiejskiej szkółce, Janek motocyklem dojeżdżał na swoje studia chemiczne. Dom był dość obszerny, nieźle umeblowany, a co najważniejsze – otoczony ogrodem z małym sadem. Idealne miejsce do wychowania dziecka, uważała Helena, która natychmiast po usłyszeniu piorunującej wieści o ciąży Ewy zadeklarowała pomoc.
Ewa była jednak innego zdania. Młodzi powinni jak najszybciej przeprowadzić się do dużego miasta. Trzeba przyznać, że kiedy sobie coś postanowiła, udawało jej się na ogół dopiąć celu. Zdecydowała, że chce zrobić maturę. W piątym miesiącu ciąży zdała ją w najbliższej szkole wieczorowej.
– To w przyszłym roku będziesz mogła pójść na studia – zauważyła Helena.
– Nic z tego – usłyszała odpowiedź. – Nie potrzebuję żadnych studiów, żeby robić to, co chcę.
A była to estrada. Ewa wystąpiła kiedyś parę razy jako solistka w szkolnym zespole i uważała, że odniosła oszałamiający sukces. Próbowała nawet nauczyć się czytać nuty, po okolicy rozchodził się wówczas jej nieposkromiony mezzosopran. Wydaje mi się, że musiało to być zabójcze dla rozwoju płodowego moich bębenków, gdyż słuch mam żaden. Ewa zresztą też.
Krótko po ślubie Janek odkrył, że ze wszystkich przyjemności życia najbardziej interesują go studia, toteż spędzał teraz całe dnie w Gdańsku. Był zupełnie oszołomiony tak nagłą zmianą swojej sytuacji życiowej. Przerażony zbliżającymi się wakacjami i perspektywą poświęcania dłuższych chwil własnej rodzinie, najął się do pracy w pobliskim pegeerze.
Dotkliwe upały, brak sensownego zajęcia oraz towarzystwo wyłącznie Heleny sprawiły, że Ewa coraz gorzej znosiła ciążę. Kiedy odkryła, że jedynie dzięki manifestowaniu objawów złego samopoczucia jest w stanie skoncentrować na sobie uwagę otoczenia, postanowiła to wykorzystać do własnych potrzeb. Po krótkim czasie Helena ledwo wytrzymywała ciągłe kaprysy synowej. Tłumaczyła sobie jednak, że poświęca się przede wszystkim dla przyszłego wnuka.
Pewnego wrześniowego piątkowego popołudnia Ewa wałęsała się po domu jak potępieniec, nie mogąc sobie znaleźć miejsca. Kilkakrotnie zaglądała do czytanej przez Janka książki, ale nie znalazła tam nic, co mogłoby ją zaciekawić. Robótki ręczne Heleny były jeszcze mniej interesujące. „Dlaczego nie mieli jeszcze telewizora”, jęczała pod nosem. Janek obiecał wprawdzie, że jesienią postara się coś kupić. Sądziła również, że udało jej się go namówić na przeprowadzkę do miasta. Musi jednak wpierw skończyć studia. W tym czasie dziecko zdąży się trochę na wsi odchować. Może jeszcze nie wszystko stracone... Przemierzając pokój wzdłuż i wszerz, Ewa nagle zrozumiała, że się nie uspokoi, jeśli nie zje czekolady.
– Sklepy są już zamknięte – mruknął Janek zza książki.
– Wiem, ale mają czekoladę w bufecie w Jeziorance. Proszę cię, przywieź mi chociaż kawałek, od razu się uspokoję – błagała Ewa.
W końcu, zrezygnowany, wstał z fotela i wyszedł z domu.
Obie z Heleną słyszały warkot wyjeżdżającego spod domu motocykla. Pięć minut po jego odjeździe spadł nagle ulewny deszcz, pogorszyła się widoczność. Ewa nie wiedziała, gdzie się skryć przed pełnymi wyrzutów spojrzeniami Heleny. Janek nie wracał już od godziny.
– Pewnie gdzieś się schował przed deszczem – tłumaczyła teściowej.
Helena wyszła na ganek i słuchała tłukących o blaszany dach kropli. Nagle przez ten monotonny metaliczny szum przedarł się warkot silnika. Przed dom Heleny podjechał jednak nie motocykl Janka, tylko szara warszawa.
– Pani Stelmanowa? – zapytał wysiadający z niej mężczyzna.
Helena skinęła głową.
– Bardzo mi przykro, ale pani syn nie żyje. Uderzył motocyklem w drzewo.
Nawet nie zdążyła zareagować, gdy w tym samym momencie za plecami usłyszała rozdzierający krzyk. Ledwie zdołała złapać spadającą ze schodów Ewę.
Warszawa zabrała obie kobiety prosto do najbliższego szpitala. Ewa, kiedy tylko odzyskała przytomność, wrzeszczała jak obłąkana. „To przeze mnie się zabił!” Helena miała takie same odczucia, nie chciała ich jednak zdradzić synowej, gdyż było już jasne, że zaczął się przedwczesny poród. Nie mogła dopuścić do tego, żeby tego samego dnia stracić i wnuka.
– Uspokój się, dziecko – prosiła. – To był wypadek. Nieszczęśliwy wypadek, rozumiesz?
Urodziłam się jako pogrobowiec i w dodatku wcześniak, prawie dwa miesiące przed terminem. Udało mi się przeżyć, ale wyglądu normalnego niemowlęcia nie osiągnęłam jeszcze długo.
– Patrz, Ewuniu. Jaka śliczna, silna dziewczynka – zachwycała się babcia.
Ewa ostentacyjnie odwróciła się w stronę poduszki. Babcia zabrała mnie do domu i czym prędzej ochrzciła jako Anielę; jak już wspomniałam, nie zyskała przez to sympatii Ewy. Ponieważ imię Anita z kolei babci nie przechodziło przez usta, na długie lata zostałam Anią.
Po trzech tygodniach Ewa wróciła ze szpitala do domu.
Janek spoczywał na wiejskim cmentarzu, a Helena wszystkie jego rzeczy starannie spakowała i wyniosła na strych, aby nie budzić u synowej bolesnych wspomnień. Chwilę po wejściu Ewy do domu, otulona w różowy haftowany becik, zostałam przedstawiona jej do inspekcji. Cóż, nie przypadłyśmy sobie do gustu. Ewa na mój widok skrzywiła usta.
– Jakie brzydkie, pomarszczone dziecko. To niemożliwe, że mogłam coś takiego urodzić – zdołała wycedzić tylko tyle.
Ponoć w tym samym momencie obudziłam się i na widok mojej rodzicielki rozpłakałam rozpaczliwie.
Wobec niemożności doprowadzenia do jakiegokolwiek rozejmu między nami Helena stanęła przed koniecznością wzięcia rocznego urlopu bezpłatnego. Sytuacja stała się naprawdę napięta. Dwie samotne kobiety przebywające w domu, kłopotliwe w obsłudze niemowlę i dotkliwy brak pieniędzy – wszystkie te problemy doprowadziły do nieuniknionego kryzysu.
Pewnego dnia, gdy Helena wróciła ze mną ze spaceru, ze zdumieniem dostrzegła stojącą na środku pokoju spakowaną walizkę.
– Czy ktoś przyjechał? – spytała Ewę, która przyszła z wygódki na podwórku.
– Nie, ale ja wyjeżdżam. To jedyne sensowne rozwiązanie. Któraś z nas musi zarabiać pieniądze, a druga zająć się dzieckiem. – Podział ról zdawał się przesądzony. – Moja koleżanka mieszka teraz w Gdańsku. Wynajęła pokój i potrzebuje sublokatorki. Pisze, że bez trudu powinnam znaleźć jakąś pracę. Odezwę się do was, jak się tylko urządzę. Pieniądze dla małej też przyślę – dodała po chwili wahania.
Po kilku dniach spokoju Helena musiała przyznać, że rzeczywiście było to najrozsądniejsze rozwiązanie. Gdyby tylko Ewa przysyłała pieniądze, tak jak obiecała. Nie robiła tego, natomiast nadal obiecywała w przysyłanych co miesiąc, nagryzmolonych na kolanie kartkach. Musi płacić zaliczkę na czynsz, musi kupić sobie jakieś ubranie, bo inaczej nie znajdzie pracy, opłaca bilet miesięczny itd. Helena westchnęła i podwoiła produkcję swoich serwetek kaszubskich zamawianych przez Cepelię. Niestety płacili niewiele i było dość ciężko. Całe szczęście, że miała ogród, sad i niewielki kurnik.
Ewa przyjechała w pierwsze odwiedziny pod koniec sierpnia. Według babci wyglądałam wówczas jak cherubinek, dość pulchna, z blond loczkami zwijającymi się wokół rumianej buzi.
– Anitka, moja kochana. Chodź do mamusi – pisnęła moja nagle zachwycona matka.
Pojawienie się tej nieznanej, pachnącej kobiety z wysokim kokiem i na równie wysokich szpilkach sprawiło, że przylgnęłam do niej natychmiast.
– To się, mamo, musi skończyć. Wracaj do pracy w szkole, a ja zabieram Anitkę. Mam teraz własny pokój i stałą pracę. Nie powinnam mieć kłopotów z załatwieniem żłobka dla małej.
Helena, patrząc na nieco zmodyfikowane wcielenie Ewy, musiała się w końcu z tym pogodzić. Kiedy będą obie pracować, poradzą sobie z wychowaniem jednego dziecka.
Nie wypuszczając mnie z ramion, towarzyszyła Ewie podczas powrotu do Gdańska.
– Niech mama tak nie płacze. Przecież niedługo się zobaczymy. Spróbuję załatwić sobie większe mieszkanie, więc mama będzie mogła do nas przyjeżdżać na niedzielę. Gdyby sprzedała mama dom i kupiła coś w mieście, mogłaby częściej widywać Anitkę.
Babcia ze złamanym sercem wróciła do pracy jako wiejska nauczycielka, mając nadzieję, że wkrótce do niej przyjedziemy. Kiedy jednak minęły święta Bożego Narodzenia, a od Ewy przyszła jedynie kartka oznajmiająca, że właśnie się przeprowadziła, ale bez nowego adresu, babcia mocno się zaniepokoiła.
Podczas ferii zimowych przyjechała do Gdańska i skierowała kroki prosto do starej kwatery Ewy.
– Ewa już tu nie mieszka. – Koleżanka mojej matki raczyła w końcu odpowiedzieć na kilkakrotne dzwonienie do drzwi. – Nie słyszała pani? Robi teraz karierę śpiewaczki – prychnęła.
Całe szczęście, że miała jej nowy adres. Gdzieś na dalekich Stogach. Ale tu z kolei nikt nie otwierał drzwi, mimo iż było już po ósmej wieczór. Babcia usiadła pod drzwiami, zdecydowana nie ruszyć się stamtąd przed rozmówieniem się z synową. Po pewnym czasie wydało jej się, że słyszy ze środka płacz dziecka. Zaczęła się dobijać do sąsiadów.
– Ona czasem zostawia dziecko samo. Ale nie dłużej niż na godzinę – wyjaśnił rosły oprych w podkoszulku.
– Muszę natychmiast wejść do mieszkania. Inaczej wezwę milicję – zagroziła Helena.
Oprych rzucił okiem na delektujące się w jego pokoju alkoholem towarzystwo i pokornie poszedł po łom.
Dziecko, które zobaczyła Helena, wpadając do mieszkania, nie było już takie śliczne jak dawniej. Stało w łóżeczku, którego poręcz była ogryziona z farby, wychudłe, zsikane, z czyrakami na obu nóżkach. Kiedy Helena odkryła jeszcze we włosach wszy, miała ochotę chwycić zostawiony przez oprycha łom i tak uzbrojona, oczekiwać pojawienia się Ewy. Mieszkanie przypominało norę. Kilka rozwalających się mebli, mała ślepa kuchnia, ze zlewem zawalonym brudnymi od wielu dni naczyniami. Do tego nic do jedzenia.
Za to Ewa, która się pojawiła po godzinie, wyglądała czysto i schludnie.
– Coś ty zrobiła z moimi drzwiami? – zaatakowała Helenę. – Skąd ja teraz wezmę nowy zamek?
Na to Helena spokojnie, acz zdecydowanie powiedziała Ewie, że zabiera dziecko na wieś. Cały czas nie wypuszczała małej z ramion.
Ewa wpadła w panikę.
– Mama myśli, że tak jest zawsze. A to nieprawda. Teraz po prostu przechodzę kryzys. Anitka była trochę przeziębiona i nie przyjęli jej dzisiaj do żłobka. A ja musiałam wyjść. Straciłam pracę w restauracji we Wrzeszczu i pojechałam na spotkanie w sprawie znalezienia nowej. Udało się. Kierownik mnie przyjął od jutra. Będę śpiewać z zespołem jako druga solistka. Czy ty rozumiesz, co to dla mnie znaczy? Wkrótce wszystko się zmieni na lepsze.
Helena pokiwała głową. Po tym, co usłyszała, nie miała wątpliwości, że dla dziecka może się zmienić jedynie na gorsze.
– Sama więc widzisz, że byłoby lepiej, gdyby ci Ania teraz nie przeszkadzała. Będziesz miała mnóstwo nowych obowiązków – mówiła nadal spokojnie, nie okazując, jak jest zdenerwowana. Nie chciała doprowadzać między nimi do sytuacji ostatecznych.
Ewa popatrzyła na dziecko pogrążone w głębokim śnie.
– Może tak będzie lepiej... – przez chwilę się zawahała – ale pamiętaj, że jak tylko moja sytuacja się poprawi, wrócę po Anitę. Mam nadzieję, że nie będziesz mi tego utrudniała.
– Zawsze będziesz miała do niej wolny dostęp, dziecko. Przecież jesteś jej matką – uspokoiła ją Helena.
Kiedy Ewa pojawiła się znów we wsi, miała za towarzysza długowłosego mężczyznę o imieniu Zbyszek. Podobał się wszystkim dzieciom, tym bardziej że był właścicielem wspaniałej żółtej syreny.
– To mój przyszły mąż – przedstawiła go Ewa.
W tym momencie pędząca jak strzała dziewczynka rzuciła się w ramiona Heleny.
– Ojej! Czy to moja Anita? – zakwiliła nieznajoma i próbowała ją objąć. – Nie bój się, głuptasku, przecież jestem twoją mamą. Popatrz, Zbyszku, jaka jest śliczna. Podoba ci się twoja nowa córeczka?
Mężczyzna mruknął coś pod nosem, po czym skierował wzrok na kominy pobliskich chałup.
– Zbyszek jest gitarzystą w zespole, w którym śpiewam – wyjaśniła Ewa, kiedy Helena postawiła na stole kawę. – Po ślubie jedziemy na występy na południe Polski, a po powrocie chciałabym zabrać Anitę. To aż niemożliwe, że nie widziałam jej półtora roku.
– A macie gdzie mieszkać? – spytała Helena.
Ewa spojrzała szybko na towarzysza.
– Rodzice Zbyszka obiecali mu coś załatwić. Najważniejsze, że mamy samochód. To bardzo się przydaje w naszej pracy.
Samochód był z pewnością oznaką zamożności. Helena co chwila spoglądała na długowłosego Zbyszka i miała coraz większe wątpliwości.
– Nie mogę uwierzyć, że czas tak szybko leci – trajkotała Ewa. – Moje dziecko rośnie jak na drożdżach. – Przygarnęła małą do siebie. – Nadal ma jasne loczki, ale oczy...
Genetyczny miks oczu niebieskich i czarnych przyniósł skutek w postaci nieokreślonej burej barwy.
– A poza tym, mamo, czy ona nie ma zeza?
– Trochę kosi oczy, ale wiele dzieci tak ma – tłumaczyła się ze swego zaniedbania Helena.
– Musisz koniecznie zaprowadzić ją do okulisty, zanim ją zabierzemy – zarządziła Ewa. – Cieszysz się, że zamieszkasz z mamusią, skarbie? – zwróciła się do mnie.
Podobno byłam zbyt zajęta lalką, którą od niej dostałam, żeby zwracać na nich uwagę.
– Patrz, Zbyszku. Jest taka spokojna. Niepotrzebnie się obawiałeś. Zbyszek nie przepada za dziećmi – wyjaśniła Helenie. – Sądzi, że Anita może przeszkodzić nam w karierze.
Wówczas babcia wstała z krzesła i bez słowa wyszła do sypialni, zostawiając nas samych. Ewa rzuciła Zbyszkowi porozumiewawcze spojrzenie, ale się nie odezwała. Siedzieli tak w milczeniu do czasu powrotu babci.
Helena pojawiła się po kilku minutach, trzymając w ręku zwinięty plik banknotów. Miała zaczerwienione policzki.
– Chciałabym wam to dać zamiast prezentu ślubnego – powiedziała. – Moglibyście kupić coś, czego wam najbardziej potrzeba. – Wręczyła Ewie pieniądze.
Matka wstała z kanapy i niezdarnie objęła Helenę.
– Dziękuję, mamo. Na pewno się przyda. To takie miłe, że o nas pomyślałaś. Nie martw się o Anitę. Za parę miesięcy zabierzemy ją do siebie.
Po chwili Ewa i Zbyszek zerwali się pospiesznie z miejsc i odjechali, nie czekając na obiad. Lalka została w domu. Była prawie tak ładna jak moja matka.
Po wyjeździe Ewy Helena zrobiła się niespokojna. Zauważyłam, że często mi się przygląda, a kiedy myślała, że tego nie widzę, płakała. Któregoś dnia oświadczyła, że pojedziemy do lekarza w pobliskim mieście.
– Ale ja nie jestem chora – zdziwiłam się.
– Pan doktor zobaczy twoje oczy – odpowiedziała babcia.
Okulista, który prowadził w mieście również zakład optyczny, długo oglądał moje oczy, ale jeszcze dłużej szeptał o czymś z babcią na boku. Potem poszperał jakiś czas w dużej szafie i w końcu wydobył z niej parę okularów. Miały bardzo grube czarne oprawki.
– Zobaczymy, czy te będą pasować – powiedział i przyłożył mi oprawki do twarzy.
Cała ta sytuacja wprawiła babcię w zadowolenie, czego nie mogłam powiedzieć o sobie, ale ponieważ zostałam przekupiona obietnicą lodów w pobliskiej cukierni, nie sprzeciwiałam się. Gdy po paru dniach wróciłyśmy do lekarza po gotowe szkła, zrobił się z tego prawdziwy dramat.
Kiedy założono mi przygotowane okulary i świat przed oczami się zmienił, wpadłam w histerię.
– Nie chcę, nie chcę – płakałam.
– Mój syn również nosi okulary – wyjaśnił doktor i pokazał mi jego zdjęcie, ale co to mnie obchodziło.
Chłopak był starszy ode mnie i okropnie gruby.
Po powrocie do domu zaczęłam szlochać. Kiedy byłam już zupełnie wyczerpana płaczem, babcia wzięła mnie na kolana.
– Powiem ci, Aniu, w sekrecie, że są to zaczarowane okulary. Nie każdy może takie mieć. Jeśli będziesz je stale nosiła, będą cię chronić, a kiedyś spełnią twoje życzenia.
Z miejsca zainteresowałam się słowami babci i uspokoiłam.
– Wkrótce się do nich przyzwyczaisz – obiecała mi – i nie będziesz pamiętała o tym, że masz je na nosie.
Ostrożnie sięgnęłam po leżące na stole okulary.
– Dzięki tym okularom nigdy nie przestanę być twoją babcią – powiedziała Helena i westchnęła.
Minął znów jakiś czas.
– Miałaś rację, Ewuniu – mówiła Helena, kiedy Ewa i Zbyszek pojawili się u niej ponownie. Tym razem nie było już jednak syreny. – Ania ma bardzo nietypową wadę wzroku, a poza tym zeza. To są specjalne oprawki do okularów tego typu.
– Chory dzieciak! – jęknął Zbyszek i odwrócił się z niechęcią ode mnie.
– W każdym razie trzeba z nią regularnie chodzić do okulisty – oświadczyła babcia. – Mam nadzieję, że sobie z tym poradzicie. – Zobaczyła nagle, że synowa zerka niespokojnie na Zbyszka.
– My jeszcze nie wiemy, kiedy będziemy mogli ją zabrać – powiedziała wolno Ewa, cały czas nie spuszczając wzroku z męża.
Po chwili Helena dostarczyła z sypialni kolejny zwitek banknotów, a Ewa ze Zbyszkiem poderwali się z miejsc, tłumacząc, że muszą zdążyć na wieczorny występ.
Stałam na progu domu, patrząc za znikającą za zakrętem matką i ojczymem, licząc, że któreś z nich odwróci się jeszcze do mnie. W końcu, zrezygnowana, wróciłam w ciepłe objęcia babci.
Podobne wizyty Ewy i Zbyszka powtórzyły się jeszcze kilkakrotnie. Matka nie kryła rozczarowania, że mój wzrok się nie poprawia, a moje jasne loczki prostują się i nabierają mysiej barwy. Zbyszkiem też chyba była rozczarowana, bo w ogóle się do niego nie odzywała.
Kolejny raz przyjechała już sama, za to z dużą brązową torbą i w ciemnych okularach.
– Czy mogę u ciebie zostać przez kilka dni? – spytała babcię. – Rozwodzę się z tym potworem. Zobacz sama – dodała, ściągając okulary.
Potem obie zamknęły się w sypialni babci, a kiedy wyszły po godzinie, miały czerwone oczy.
– Moje biedne, chore dziecko – załkała Ewa, przyciskając mnie do piersi. – Już nigdy się z tobą nie rozstanę. Tak bardzo bym chciała, żebyśmy mogły zamieszkać wszystkie razem w mieście. Obie mogłybyśmy pracować. Anitka chodziłaby do szkoły.
Ostatecznie babcia dała się przekonać. Pieniądze za sprzedany dom wystarczyły jedynie na zakup dwupokojowego mieszkania w Gdańsku, ale Ewa obiecywała, że będzie ono idealne jak na początek. Promieniowała wprost energią, gdy planowała nasze wspólne życie.
Tym młodzieńczym entuzjazmem udało jej się nawet zarazić Helenę. Może rzeczywiście nie powinna się była tak upierać przy starym. Wprawdzie nie mogła pracować w mieście jako nauczycielka przedmiotu, jej wykształcenie nie było wystarczające, ale praca w świetlicy szkolnej była przecież równie interesująca.
Brzeźno, dzielnica, w której się osiedliłyśmy na wiosnę, miało jeden zasadniczy walor. Leżało nad samym morzem i tonęło w zieleni. Nie żal mi było wyjeżdżać ze wsi, tym bardziej że nie miałam tam towarzystwa w swoim wieku. Ewa obiecywała, że kiedy zacznę szkołę, będę miała mnóstwo przyjaciółek, a w mieście jest wiele atrakcji: kina, teatry, ogród zoologiczny i dużo lodziarni.
„Okularnica” – usłyszałam, kiedy pierwszego września pojawiłam się w mojej nowej szkole, a kilka dni później Ewa oświadczyła nam, że ponownie wychodzi za mąż.
Jej nowy małżonek skończył czterdziestkę już jakiś czas temu, ale nie młodość była jego atutem, lecz pokaźne szklarnie z uprawami róż i goździków. Niestety, on również nie przepadał za małymi dziećmi – jego własna trójka zdążyła się już usamodzielnić – i dlatego postanowiono, że pozostanę w nowym mieszkaniu Heleny.
Babcia ze stoickim spokojem sprzątnęła z mniejszego pokoju wszystkie świadectwa nowych, różnorodnych zainteresowań Ewy – od malarstwa po intensywną naukę języka angielskiego – i przeniosła tam moje łóżko.
– Teraz masz własny pokój, Aniu. Możesz go urządzić, jak chcesz – powiedziała i był to najwspanialszy prezent, jaki mogłam od niej dostać.
Ten pokój i kolorowe hafty, których nauczyła mnie babcia, stanowiły moje główne zainteresowania. Tu było moje królestwo i moja kryjówka. Szybko odkryłam, że na wielkie atrakcje miasta nie mam co liczyć, podobnie jak na towarzystwo kolegów z klasy. Siedziałam wprawdzie w ławce z dziewczynką o równie mało popularnym imieniu co moje, Łucją, ale ją bardziej interesowali chłopcy, a zwłaszcza szczupły blondynek z sąsiedniej klasy, Franek. Łucja, Lusia, przekonywała mnie, że jest łudząco podobny do Janka Kosa z Czterech pancernych.
Niestety ja nie byłam do nikogo podobna, a najmniej do własnych rodziców, którzy przecież byli tacy przystojni. Byłam cicha, przeciętna, a jedynym moim wyróżnikiem stały się „zaczarowane okulary”. Jestem przekonana, że po latach, kiedy moi dawni koledzy przeglądają stare zdjęcia szkolne, nikt z nich nie pamięta ani mojego imienia, ani nazwiska. Jedyna reakcja to pewnie: „Ach, to przecież Okularnica...”. Nawet Lusia w piątej klasie przeprowadziła się do Nowego Portu i już do końca podstawówki siedziałam w ławce sama.
Mimo iż byłam spokojną i pilną uczennicą, nauka przychodziła mi z ogromnym trudem. Kiedy nauczycielka zadała mi w klasie pytanie, bladłam i czerwieniałam na przemian, nie mogąc nijak zrozumieć jego treści. Helena, a czasami i Ewa, zastanawiały się, co ze mną począć, gdyż wyglądało to na ociężałość umysłową.
– Może to przez te oczy? Może to się z sobą łączy? – zastanawiała się Ewa, a Helena, słysząc to, uciekała wzrokiem.
Kiedy nauczyliśmy się pisać, okazało się, że prace pisemne nie sprawiają mi tak wielkich kłopotów. Wychowawczyni zarzuciła wówczas prawie praktykę zadawania mi ustnych pytań i sprawdzała stan mojej wiedzy za pomocą kartkówek.
Tymczasem oprawki moich „zaczarowanych okularów” zdążyły się trzy razy powiększyć, a ja w tym czasie skończyłam edukację w szkole podstawowej. Babcia nieomal wyżebrała dla mnie u nauczycieli oceny, które umożliwiły mi naukę w liceum. Była już wtedy w wieku emerytalnym, ale wciąż pracowała. Na pomoc matki nie mogłyśmy liczyć.
– Trafiłam tym razem na skończonego skąpca – skarżyła się często, nadal chętnie przyjmując ofiarowywane jej przez Helenę drobne sumy.
W tym czasie Ewa zarzuciła już ostatecznie swoją karierę wokalną. Nowy mąż, o imieniu Janusz, nie pozwolił jej na kontynuowanie śpiewania i przez pewien czas bawiła się rolą pani domu. Wkrótce jej się to znudziło i dzięki swojej nowo nabytej znajomości języka angielskiego znalazła sobie pracę recepcjonistki w hotelu. Jej praca na nocne zmiany była dla Janusza bardzo trudna do zaakceptowania, ale jeszcze bardziej jej romans z kierownikiem recepcji. W każdym razie po karczemnej awanturze, jaką jej mąż wywołał w hotelu, Ewa, po raz kolejny bezrobotna i bezdomna, wylądowała w mieszkaniu Heleny. Roniąc ukradkiem obfite łzy, przeniosłam się z powrotem do pokoju babci.
– Kochanie, to jest tymczasowe rozwiązanie. Wkrótce obie przeprowadzimy się do własnego mieszkania.
Tymczasowość trwała bite cztery lata, cały okres licealny. Zapewne trwałaby dłużej, ale babcia zachorowała. Zaczęło się powracającymi atakami kaszlu. Z początku nie było nawet mowy o pójściu do lekarza, dopiero po licznych moich namowach zdecydowała się na wizytę. Jej rezultat okazał się przerażający: babcia miała zaawansowanego raka płuc.
– Helena musi mieć osobny pokój – powiedziała moja matka, gdy zrozumiała, na co się zanosi. – Jutro przeprowadzam się do mojej znajomej do Wrzeszcza.
Zanim zdążyłyśmy zareagować, spakowała swój dobytek do dwóch walizek. Było to na miesiąc przed moimi egzaminami maturalnymi.
– Musisz się uczyć, Aniu. Obiecaj mi to. Niezależnie od tego, co się będzie ze mną działo, ty musisz iść na studia – zaklinała mnie babcia.
Ale na jakie? Mimo iż sporo czytałam, byłam mierną uczennicą. Skoro jednak babci tak bardzo na tym zależało... Z ogromną determinacją zabrałam się do moich podręczników. Maturę zdałam na trójki i postanowiłam spróbować swoich sił, zdając na uniwersytet. Po egzaminach pisemnych przyszedł ustny; wówczas okazało się, że nie zawsze mam pecha. Wylosowałam dość proste pytania, a kiedy zacięłam się przy mówieniu, egzaminatorka pozwoliła, bym przeczytała odpowiedź z kartki. Po wielu dniach niepewności okazało się, że dostałam się na historię.
Wróciłam do domu rozpromieniona, w nadziei, że ta dobra wiadomość uzdrowi babcię. Drzwi otworzyła mi matka.
– Ewa – nigdy nie chciała, abym nazywała ją mamą – wyobraź sobie, że zdałam na studia. Jestem studentką historii.
Jej twarz wykrzywił grymas niezadowolenia.
– Ja też skończyłabym studia – powiedziała z sarkazmem – gdyby nie ty.
Jak zbity pies weszłam ze zwieszoną głową do mieszkania.
– Gdzie jest babcia? – spytałam niespokojnie, nie słysząc z jej pokoju żadnych odgłosów.
– Pogotowie zabrało ją do szpitala wojewódzkiego. Miała atak duszności.
– Nie pojechałaś z nią?