Kolor bursztynu - Hanna Cygler - ebook + audiobook + książka

Kolor bursztynu ebook i audiobook

Hanna Cygler

4,3

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Nela Lisiecka ma za sobą nieudane małżeństwo i dwoje dzieci na utrzymaniu. Pracuje w muzeum regionalnym i ledwo radzi sobie finansowo. Wciąż nie może zapomnieć o Wiktorze, miłości swego życia, który został zamordowany. Trzy lata później przypadkiem rozpoznaje mężczyznę podejrzanego o zabicie jej dawnego ukochanego. Śledztwo, które Nela zaczyna prowadzić na własną rękę, przynosi nieoczekiwane rezultaty… Świetnie wpleciony w bursztynową rzeczywistość Gdańska wątek sensacyjny, na którego tle rozwija się wielka miłość.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 368

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 10 godz. 35 min

Lektor: Joanna Gajór

Oceny
4,3 (81 ocen)
43
28
6
3
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Kazia1234

Dobrze spędzony czas

super
00
trzymalpki666

Nie oderwiesz się od lektury

lekka i przyjemna
00
Rubiczar

Nie oderwiesz się od lektury

Rewelacyjna i urocza powieść, uwielbiam ten styl pisania, autorka skradła moje serce. Kolor bursztynu, wciągnął mnie w swoją błyskotliwą historię i zachwycił. Proza życia opowiedziana w pięknym stylu, subtelnie smutnym, nieco zabawnym i lekko przerażającym; przechodzi niezauważalnie w kryminał, granice zupełnie zacierają się w tych odczuciach a emocje płyną. Dziękuję najmocniej, Pani Hannie Cygler za tę dozę przyjemności oraz Pani Joannie Gajór za przeuroczą i zachwycającą interpretację głosową.
00
Krystyna1964

Nie oderwiesz się od lektury

bardzo dobra 😊
00
AmeliaMi2002

Nie oderwiesz się od lektury

Super
00

Popularność




Co­py­ri­ght © by Han­na Cy­gler 2004, 2013, 2022 Co­py­ri­ght © by Wy­daw­nic­two Luna, im­print Wy­daw­nic­twa Mar­gi­ne­sy 2022
Wy­daw­ca: NA­TA­LIA GO­WIN
Re­dak­cja: EW­DO­KIA CY­DEJ­KO
Ko­rek­ta: ADAM SO­KÓŁ, IRE­NA PIE­CHA / e-DY­TOR
Pro­jekt okład­ki i stron ty­tu­ło­wych: ANNA SLO­TORSZ
Zdjęcie na okład­ce © dziew­czy­na: utka­man­da­rin­ka / iStock, brosz­ka: Zvoz­doch­ka / iStock
Skład i ła­ma­nie: MA­RZE­NA MA­DEJ / Per­pe­tu­um
ISBN 978-83-67406-29-1
Wy­daw­nic­two Luna Im­print Wy­daw­nic­twa Mar­gi­ne­sy Sp. z o.o. ul. Mie­ro­sław­skie­go 11a 01-527 War­sza­wawww.wy­daw­nic­two­lu­na.plfa­ce­bo­ok.com/wy­daw­nic­two­lu­nain­sta­gram.com/wy­daw­nic­two­lu­na
Kon­wer­sja: eLi­te­ra s.c.
.
Wszyst­kie przed­sta­wio­ne w ksi­ążce oso­by i zda­rze­nia są fik­cyj­ne (na­wet te praw­dzi­we), a ich po­do­bie­ństwo do rze­czy­wi­stych osób i zda­rzeń jest ca­łko­wi­cie przy­pad­ko­we.

Mo­jej Ma­mie za in­spi­ra­cję oraz Kry­si i An­drze­jo­wi Droz­dow­skim z po­dzi­ęko­wa­niem za wpro­wa­dze­nie mnie w taj­ni­ki świa­ta bursz­ty­nu

ROZ­DZIAŁ I

Gda­ńsk, 1997

Nie wiem, co mnie obu­dzi­ło, lecz za­nim umy­sł zdo­łał roz­pro­szyć po­roz­ry­wa­ne cha­otycz­nie frag­men­ty snów, od­czu­łam po­twor­ny strach. Prze­łk­nęłam śli­nę, ale krtań była tak obo­la­ła, jak­bym urwa­ła się z szu­bie­ni­cy. Wy­da­łam z sie­bie ja­kiś dziw­ny chra­pli­wy od­głos, a ser­ce pró­bo­wa­ło się prze­do­stać przez ko­szu­lę noc­ną i wy­pa­ść mi na ko­la­na. Wsta­łam z łó­żka na roz­dy­go­ta­nych no­gach, usi­łu­jąc osa­dzić ręką ten naj­wa­żniej­szy or­gan na swo­im miej­scu.

Przez nie­do­su­ni­ęte za­sło­ny do­cho­dzi­ło mi­zer­ne, jak­by przy­ćmio­ne po zbyt dłu­giej nocy świa­tło dnia. Wol­no, ba­da­jąc te­ren, prze­su­nęłam sto­pa­mi po ohyd­nie bu­rej wy­kła­dzi­nie. Mia­ła ten sam ko­lor co moje oczy.

Po pra­wej stro­nie łó­żka do­strze­głam dwa ka­ra­bi­ny: uzi i ka­łasz­ni­kow. Do tego po­rzu­co­ne bez­tro­sko trzy gra­na­ty i ma­te­riał de­to­nu­jący.

Na­dal prze­pe­łnio­na stra­chem, zbli­ży­łam się do okna i ukrad­kiem wyj­rza­łam na znaj­du­jące się czte­ry pi­ętra ni­żej po­dwór­ko. Przez noc ka­łu­że na­bra­ły gi­gan­tycz­nych roz­mia­rów. Wy­gląda­ło to jak po­czątek po­wo­dzi. Przy­po­mnia­łam so­bie o od­da­nych do szew­ca mo­ka­sy­nach i na­tych­miast za­pra­gnęłam wra­cać do łó­żka. Bez szans jed­nak. Nie dla mnie ta­kie za­chcian­ki.

W ła­zien­ce wy­sia­dła je­dy­na ża­rów­ka. Po­spiesz­nie my­łam się w pó­łm­ro­ku, w za­sa­dzie za­do­wo­lo­na, że nie mu­szę się oglądać. Zim­na woda na twa­rzy prze­gna­ła stra­chy, a cia­ło stop­nio­wo pod­po­rząd­ko­wa­ło się mo­jej woli. Te­raz po­zo­sta­ło przy­wdzia­nie wło­sie­ni­cy, to zna­czy słu­żbo­wej gra­na­to­wej gar­son­ki i świe­żo upra­nej bia­łej bluz­ki.

We­szłam do po­ko­ju, aby osta­tecz­nie za­ła­twić spra­wę na­gro­ma­dzo­ne­go przy moim łó­żku sprzętu bo­jo­we­go, gdy na­gle roz­le­gł się dźwi­ęk bu­dzi­ka. Do­pie­ro wów­czas się zo­rien­to­wa­łam, że kosz­mar sen­ny okra­dł mnie z pra­wie pi­ęt­na­stu mi­nut noc­ne­go wy­po­czyn­ku.

– Nie wsta­ję, nie wsta­ję! – za­pro­te­sto­wał Ma­te­usz i za­ko­pał się w po­ście­li.

Mir­ka była bar­dziej do mnie po­dob­na. Z wci­ąż za­mkni­ęty­mi ocza­mi ru­szy­ła bo­ha­ter­sko w stro­nę ła­zien­ki. Wie­dzia­łam, że nie mu­szę spraw­dzać jej ze­szy­tów i ksi­ążek. Już wie­czo­rem, jak zwy­kle, sta­ran­nie spa­ko­wa­ła tor­ni­ster. Ale Ma­te­usz...

– Wsta­waj na­tych­miast. Nie będę się przez cie­bie spó­źniać do pra­cy – po­wie­dzia­łam, może jed­nak zbyt obo­jęt­nym to­nem, bo chło­pak na­wet nie za­re­ago­wał. Po­sta­no­wi­łam do­łączyć do prze­ko­ny­wa­nia gro­źbę. – Wy­rzu­cam dziś wszyst­kie two­je ka­ra­bi­ny. Pra­wie się przez nie prze­wró­ci­łam.

Wszyst­ko, tyl­ko nie sprzęt ko­man­do­sa Ma­te­usza. Na­tych­miast rzu­cił się w stro­nę dru­gie­go po­ko­ju.

– Już nie mogę wy­trzy­mać z tymi ba­ba­mi! – Do­bie­gły mnie jego uty­ski­wa­nia.

Po­nie­waż nie za­re­ago­wa­łam, wkrót­ce się uspo­ko­ił i po chwi­li, jak zwy­kle, we trój­kę prze­żu­wa­li­śmy płat­ki owsia­ne, po­pi­ja­jąc je kawą inką. Za­pa­dło pe­łne re­zy­gna­cji mil­cze­nie. Od dłu­ższe­go już cza­su nie sły­sza­łam od nich, co wi­dzie­li ostat­nio smacz­ne­go w re­kla­mach te­le­wi­zyj­nych. Może dla­te­go, że dwa mie­si­ące temu te­le­wi­zor bab­ci wy­sia­dł na do­bre.

Ze­rwa­łam się od sto­łu pierw­sza i po­spiesz­nie przy­go­to­wa­łam ka­nap­ki z met­ką na po­po­łud­nie. Po chwi­li wa­ha­nia do­da­łam jesz­cze po jed­nym po­marsz­czo­nym ja­błku. W szko­le je­dli obiad, a ka­nap­ki po­win­ny im wy­star­czyć do mo­je­go przy­jścia. Naj­gor­sze, że ostat­nio Ma­te­uszo­wi sta­now­czo za bar­dzo do­pi­sy­wał ape­tyt. Mia­łam na­dzie­ję, że wkrót­ce mu to przej­dzie, ina­czej by­ła­bym zmu­szo­na wzi­ąć ko­lej­ną po­życz­kę. Jak to uza­sad­nić? „To na dru­gie śnia­da­nia dla mo­je­go syna”. Już wi­dzę ich miny... Mózg mi pu­chł od nie­ustan­ne­go prze­li­cza­nia tych no­wych zło­tó­wek i gro­szy. W dro­dze do szko­ły moja gło­wa na­dal pra­co­wa­ła jak kal­ku­la­tor. Na­gle po­czu­łam na so­bie bry­źni­ęcia bło­ta.

– Gdzie le­ziesz, babo?! – wrza­snął kie­row­ca. – I jesz­cze dzie­ci za sobą ci­ągnie...

Mir­ka pró­bo­wa­ła mnie po­cie­szyć, wsu­nęła mi rękę pod ra­mię. Spoj­rza­łam na nią, ale nie uści­snęłam jej, na­wet na do wi­dze­nia.

– Uwa­żaj­cie na sie­bie i od razu po szko­le od­rób­cie lek­cje.

Mir­ka ski­nęła gło­wą, ale Ma­te­usza już to w ogó­le nie ob­cho­dzi­ło. Ob­ró­co­ny w stro­nę ko­le­gów, ro­bił do nich głu­pie miny. Jak ty­po­wy chło­pak. Zła­pa­łam się na tym, że in­stynk­tow­nie za­ci­snęłam kciu­ki w figi. Daj Boże, ty­po­wy. Upew­niw­szy się, że ko­lo­ro­we czap­ki mo­ich dzie­ci znik­nęły w cze­lu­ściach szko­ły, od­wró­ci­łam się w stro­nę przy­stan­ku tram­wa­jo­we­go.

Wci­śni­ęta przez tłum w okno da­lej ćwi­czy­łam do­da­wa­nie lub ra­czej odej­mo­wa­nie i wci­ąż wy­nik dzia­łań był nie­ubła­ga­ny. Gdy­bym tyl­ko mo­gła choć na chwi­lę ode­rwać się od rze­czy­wi­sto­ści... Kie­dyś jako mała, a na­wet jako nie­co wi­ęk­sza dziew­czyn­ka nie mia­łam z tym żad­nych kło­po­tów. Wy­star­cza­ła le­d­wie chwi­la, na­wet krót­ki prze­jazd tram­wa­jem, a na­tych­miast po­grąża­łam się w uro­jo­nej rze­czy­wi­sto­ści. Moje nie­przy­tom­ne spoj­rze­nie nie wy­ni­ka­ło z zeza, lecz z nie­ustan­nie pro­wa­dzo­nej w my­ślach kon­wer­sa­cji, prze­wa­żnie z po­sta­cia­mi hi­sto­rycz­ny­mi. I tyl­ko ja jed­na wie­dzia­łam, że je­stem „nie­udo­ku­men­to­wa­ną źró­dła­mi” ko­chan­ką Lu­dwi­ka XIV i przy­ja­ció­łką z dzie­ci­ństwa Kry­sty­ny Szwedz­kiej. Od wie­lu lat po­wrót do mego po­dwój­ne­go ży­cia był nie­mo­żli­wy. Je­dy­nym ma­rze­niem, któ­re po­zo­sta­ło, była uciecz­ka w nie­zna­ne. Ale mia­łam prze­cież zo­bo­wi­ąza­nia, dwo­je dzie­ci. Mo­ich i Pa­wła. Pa­wła...

Po­ziom ad­re­na­li­ny na samo imię mego eks nie­znacz­nie wzró­sł. A za­tem po­zo­sta­ły mi jesz­cze ja­kieś uczu­cia. Wpraw­dzie nie­chęci i nie­na­wi­ści, ale od cze­goś trze­ba było za­cząć, za­de­cy­do­wa­łam, wcho­dząc już zu­pe­łnie pew­nym kro­kiem do mu­zeum.

– Pani Anie­la dzi­siaj w do­brym hu­mo­rze – za­uwa­żył por­tier.

Anie­la? Na­dal nie mo­głam się przy­zwy­cza­ić do mo­je­go praw­dzi­we­go imie­nia. Jesz­cze trzy lata temu by­łam Ani­tą, tak jak tego chcia­ła Ewa. Ni­g­dy nie mo­gła wy­ba­czyć bab­ci, że wy­ko­rzy­sta­ła jej zły stan zdro­wia po po­ro­dzie i za­re­je­stro­wa­ła mnie jako Anie­lę. Ze zło­ści mat­ka roz­cho­ro­wa­ła się jesz­cze bar­dziej i nic nie zmu­si­ło jej do na­zy­wa­nia mnie Aniel­ką. Na­wet fran­cu­skie fil­my o pi­ęk­nej An­ge­li­ce. Cho­ciaż nie je­stem na tyle głu­pia, by nie zda­wać so­bie spra­wy, iż po­rów­na­nie mnie do tej bo­ha­ter­ki mo­gło się wy­dać gro­te­sko­we.

– Żyję, od­dy­cham, mam pra­cę, a deszcz wkrót­ce usta­nie – za­uwa­ży­łam, pró­bu­jąc zło­żyć usta do uśmie­chu.

– A my do­sta­nie­my pod­wy­żkę – od­ci­ął się pan Ro­man.

Wzru­szy­łam ra­mio­na­mi. Pod­wy­żka w mu­zeum re­gio­nal­nym była tak praw­do­po­dob­na jak częst­szy niż raz na sie­dem­dzie­si­ąt sze­ść lat prze­lot ko­me­ty Hal­leya.

– Dzi­siaj przy­da­rzy się pani coś no­we­go. – Pan Ro­man miał bar­dzo ta­jem­ni­czą minę. – Pani Jo­asia za­cho­ro­wa­ła i dy­rek­tor­ka zde­cy­do­wa­ła, że pani ma ją za­stąpić.

Jak zwy­kle, sły­sząc za­ska­ku­jące wie­ści, nie za­re­ago­wa­łam i ze­psu­łam panu Ro­ma­no­wi całą przy­jem­no­ść z nie­spo­dzian­ki. Obo­jęt­nie si­ęgnęłam do szaf­ki po pa­stę do podło­gi i ze­staw szmat, ale we­wnątrz dy­go­ta­łam z pod­nie­ce­nia. Idę na salę bursz­ty­no­wą! Wi­dząc jaw­ny za­wód na twa­rzy por­tie­ra, po­wie­dzia­łam:

– A wi­dzi pan, pa­nie Ro­ma­nie. Na­le­ży wie­rzyć w przy­szło­ść.

Ha! I kto to mówi? Ja­kaś nie­nor­mal­na ma­so­chist­ka! Trzy lata temu, kie­dy po­ja­wi­łam się w mu­zeum z moim świe­żym dy­plo­mem i bo­ga­tą hi­sto­rią wszel­kich nie­szczęść, dy­rek­tor­ka obie­ca­ła mi, że pra­ca „sa­lo­wej”, czy­li per­so­ne­lu po­moc­ni­cze­go, po­trwa je­dy­nie parę mie­si­ęcy. Na­stęp­nie obej­mę etat me­ry­to­rycz­ny po panu Bol­ku, któ­ry wła­śnie wy­bie­ra się na eme­ry­tu­rę. Nie wy­brał się ni­g­dzie do tej pory. Wła­ści­wie to mu się nie dzi­wię. Sama zro­bi­ła­bym to samo.

Ale sala bursz­ty­no­wa? Na nu­mi­zma­ty­ce tkwi­łam już od pół roku. W ogó­le mnie ten te­mat nie in­te­re­so­wał, a poza tym, jak się wkrót­ce zo­rien­to­wa­łam, na­sze zbio­ry nie przed­sta­wia­ły wi­ęk­szej war­to­ści.

Za­cie­ka­wio­na, zaj­rza­łam do no­wej „pod­opiecz­nej”. Ni­ko­go w niej nie było. Trud­no się temu dzi­wić, sko­ro to ja trzy­ma­łam w rękach klucz. Sta­ra­łam się nie przy­glądać eks­po­na­tom, wy­mia­ta­jąc wi­dzial­ny je­dy­nie pod mi­kro­sko­pem kurz. Prze­cież będę jesz­cze mia­ła na to mnó­stwo cza­su. Na po­cząt­ku mar­ca mu­zeum nie ob­le­ga­ły rze­sze wy­cie­czek.

O dzie­si­ątej, za­do­wo­lo­na z sie­bie, za­sia­dłam na krze­śle Jo­asi i roz­ło­ży­łam na ko­la­nach wy­szy­wan­ki. Kie­dy jed­nak przez go­dzi­nę nikt żywy nie za­wi­tał do mo­jej ulu­bio­nej sali, po­czu­łam drętwie­nie stóp i wsta­łam. Sala była tyl­ko moja. Wy­ko­na­łam na środ­ku zu­pe­łnie zgrab­ny pi­ru­et i po­chy­li­łam się do przo­du, cze­ka­jąc na okla­ski ze­bra­ne­go przede mną dwo­ru.

„Za wy­jąt­ko­we za­słu­gi dla kró­le­stwa do­sta­nie wa­ćpa­ni tę za­pin­kę do wło­sów, któ­rą na­sze słu­gi z za­mor­skich kra­in nam przy­wio­zły. Ka­mień ten szla­chet­ny bursz­ty­nem zo­wią” – po­wie­dział Wik­tor i zbli­żył się do mnie.

Za­pin­ka le­ża­ła po­śród in­nych przed­mio­tów słu­żących do ozdo­by. Była ko­lo­ru praw­dzi­we­go bursz­ty­nu, nad­zwy­czaj­ną mie­szan­ką wszyst­kich ga­tun­ków mio­du. Sły­sząc zbli­ża­jące się ko­ry­ta­rzem kro­ki, po­spiesz­nie wró­ci­łam na swo­je miej­sce. Pierw­si go­ście. Je­śli to będzie mężczy­zna, to dzień uda­ny, je­śli ko­bie­ta...

Po chwi­li na salę wbie­gła na­sto­lat­ka z lek­ko na­bur­mu­szo­ną miną, jak­by wła­śnie usły­sza­ła coś nie­przy­jem­ne­go. Na wi­dok zbio­rów jej twarz po­ja­śnia­ła. Ob­ró­ci­ła się i w ob­cym języ­ku wy­krzyk­nęła coś w kie­run­ku oso­by, któ­ra się wła­śnie zbli­ża­ła.

Le­d­wie zdąży­łam wy­gła­dzić na ko­la­nach bębe­nek z ha­ftem, gdy do sali wsze­dł mężczy­zna. Za­wsze uda­ję, że nie wi­dzę zwie­dza­jących, do­pó­ki sami nie od­no­tu­ją mo­jej obec­no­ści. Wie­lu na ogół za­szczy­ca mnie nie­dba­łym „dzień do­bry”. Za­wsze uprzej­mie im od­po­wia­dam i po­wra­cam do wy­szy­wa­nia. Nie chcę, żeby się czu­li ob­ser­wo­wa­ni. Nie­mniej cały czas je­stem czuj­na i zer­kam zza szkieł. Mimo iż w wi­ęk­szo­ści sal jest któ­raś z nas, no­to­rycz­nie giną po­je­dyn­cze eks­po­na­ty. Do tej pory mia­łam szczęście z moją ko­lek­cją nu­mi­zma­ty­ki i na no­wej wy­sta­wie nie mo­głam so­bie po­zwo­lić na kom­pro­mi­ta­cję.

Na­sto­lat­kę i mężczy­znę zbyt za­afe­ro­wa­ła eks­po­zy­cja, żeby zwra­ca­li na mnie uwa­gę. Ob­ró­ce­ni do mnie bo­kiem przy­gląda­li się bursz­ty­no­wym mon­stran­cjom. Dziew­czy­na, ja­sno­wło­sa i dłu­go­no­ga, mo­gła mieć naj­wy­żej czter­na­ście lat. W ja­skra­wych ciu­chach wy­gląda­ła jak mło­do­cia­na mo­del­ka. Mężczy­zna ubra­ny był na spor­to­wo – dżin­sy, be­żo­wy swe­ter w se­rek i buty, jak do­strze­głam, na skó­rza­nej po­de­szwie. Na pew­no nie ko­rzy­stał z ko­mu­ni­ka­cji miej­skiej. Miał nie­oma­lże bia­łe wło­sy, ale jego szczu­pła, wy­spor­to­wa­na syl­wet­ka nie wska­zy­wa­ła na za­awan­so­wa­ny wiek. Roz­ma­wiał z dziew­czy­ną w ja­ki­mś dziw­nym, śpiew­nym języ­ku. Ni­g­dy nie mia­łam ucha do języ­ków ob­cych, więc się na­wet nie do­my­śla­łam, co to za na­rze­cze.

Zwró­ci­łam uwa­gę na dłoń mężczy­zny opar­tą na kra­wędzi ga­blo­ty. Miał pi­ęk­nie ukszta­łto­wa­ne pal­ce i za­dba­ne pa­znok­cie. Tak się za­pa­trzy­łam na te ręce, że nie za­uwa­ży­łam na­wet, iż od­wró­cił się w moją stro­nę.

Boże! To nie­mo­żli­we, żeby to był on – to była moja pierw­sza re­ak­cja. Czu­łam, jak co­raz bar­dziej wbi­jam się w krze­sło. Nie chcia­łam, żeby mnie do­strze­gł, ale on zu­pe­łnie obo­jęt­nie prze­su­nął po mnie wzro­kiem. Nie po­znał mnie! Mia­łam szczęście. Choć to mało praw­do­po­dob­ne, ist­nia­ła jed­nak mo­żli­wo­ść, że mógł mnie ja­koś sko­ja­rzyć. Wi­dział mnie wpraw­dzie prze­lot­nie, je­dy­nie dwa razy, i to trzy lata temu, lecz jed­nak w dość spe­cy­ficz­nych oko­licz­no­ściach. Nie, nie mógł mnie po­znać. Mia­łam wów­czas ja­sne wło­sy, ina­czej się ubie­ra­łam, by­łam uma­lo­wa­na. A te­raz... Przez spa­da­jące mi na oczy źle pod­ci­ęte wło­sy spoj­rza­łam na czub­ki mo­ich „za­stęp­czych” bu­tów. Ta­kich ko­biet jak ja się nie za­uwa­ża. Wie­dzia­łam o tym aż na­zbyt do­brze.

By­łam taka zde­ner­wo­wa­na, że ba­łam się od­dy­chać. Nie mia­łam już żad­nych wąt­pli­wo­ści. Ten pro­sty, zgrab­ny nos, wy­dat­ne ko­ści po­licz­ko­we i oczy ko­lo­ru... bursz­ty­nu. To ten sam mężczy­zna! Jak­by z od­da­li usły­sza­łam jego głos:

– W któ­rą stro­nę do wy­jścia?

Jak nie­do­ro­zwi­ni­ęta nie­mo­wa wy­ci­ągnęłam rękę. Fa­cet ob­ró­cił się w tym kie­run­ku i po­sze­dł, nie spoj­rzaw­szy już na mnie wi­ęcej. Dziew­czyn­ka podąży­ła za nim. W drzwiach na­stęp­nej sali zła­pa­ła go za ra­mię.

– Pap­pa!

Po chwi­li w sali bursz­ty­no­wej mi­go­tał je­dy­nie wątły pro­mień mar­co­we­go sło­ńca, ale we mnie do­ko­ny­wa­ła się praw­dzi­wa re­wo­lu­cja. Dy­go­czące ręce, wa­lące mło­tem ser­ce – wszyst­ko świad­czy­ło o tym, że po trzech la­tach wresz­cie się obu­dzi­łam. Ze­rwa­łam się na rów­ne nogi, zrzu­ca­jąc na podło­gę bębe­nek, i zro­bi­łam coś dla sie­bie nie­sły­cha­ne­go. Po­bie­głam do sąsied­niej sali, w któ­rej stra­żo­wa­ła Ha­lin­ka, za­ocz­nie stu­diu­jąca an­gli­sty­kę.

– Przed chwi­lą była u cie­bie para – rzu­ci­łam. – W ja­kim języ­ku z sobą roz­ma­wia­li?

Ha­lin­ka spoj­rza­ła na mnie moc­no zdzi­wio­na. Jesz­cze ni­g­dy nie wi­dzia­ła mnie w sta­nie ta­kie­go wzbu­rze­nia.

– To był ja­kiś skan­dy­naw­ski język. Wy­da­je mi się, że szwedz­ki. Mam ku­zy­na w Sztok­hol­mie.

– Ha­lin­ko! Pro­szę cię, zwróć uwa­gę na moją salę. Mu­szę na mo­ment wy­jść.

W ci­ągu trzech lat nic ta­kie­go mi się nie przy­da­rzy­ło, ale nie mu­sia­ła ro­bić ta­kiej prze­ra­żo­nej miny.

– Mu­szę ich do­go­nić. Zda­je się, że ten pan jest daw­nym zna­jo­mym mo­jej mat­ki. Nie wi­dzia­łam go od lat – wy­my­śli­łam na po­cze­ka­niu i to usa­tys­fak­cjo­no­wa­ło Ha­lin­kę.

Za­nim zdąży­ła co­kol­wiek po­wie­dzieć, by­łam już na scho­dach. By­naj­mniej nie za­mie­rza­łam ich do­go­nić. Chcia­łam tyl­ko zo­ba­czyć, do­kąd pój­dą. Nie my­śląc w ogó­le o tym, że nie po­win­nam opusz­czać mu­zeum, prze­ska­ki­wa­łam po kil­ka stop­ni na­raz.

Kie­dy wpa­dłam do holu, ni­ko­go tam już nie było. Wy­bie­głam na dwór i zdąży­łam jesz­cze zo­ba­czyć, jak od stro­ny po­dwór­ka wy­je­żdża gra­na­to­we vo­lvo. Za­pa­mi­ęta­łam je­dy­nie nu­mer re­je­stra­cyj­ny.

Skon­ster­no­wa­na, sta­łam jesz­cze przez chwi­lę i na­gle po­jęłam bez­sens mo­ich dzia­łań. Co ja wła­ści­wie chcia­łam zro­bić? I dru­gie py­ta­nie: co mo­głam zro­bić? Fa­cet znów prze­pa­dł jak igła w sto­gu sia­na. Szwed? Tak, to było praw­do­po­dob­ne. Pa­mi­ęta­łam, że kie­dyś za­dzwo­nił do nas do biu­ra i się przed­sta­wił. Coś jak­by ja­kiś-tam-son. Nie po­wie­dzia­łam o tym wów­czas po­li­cji, bo wy­da­ło mi się to bez­sen­sow­ne.

– Pani Anie­lo? Co się pani sta­ło? – za­nie­po­ko­ił się pan Ro­man. – Czy ktoś coś ukra­dł?

Po­trząsnęłam gło­wą.

– Nie. Zda­je się, że to fak­tycz­nie był zna­jo­my mo­jej mat­ki.

Dla­cze­go wmie­sza­łam w to Ewę? Czy dla­te­go, że mo­żna ją było ob­wi­niać o tyle in­nych rze­czy?

– Nie wiem, gdzie miesz­ka – wy­mam­ro­ta­łam au­to­ma­tycz­nie.

Sły­sząc to, pan Ro­man roz­pro­mie­nił się cały.

– Ale ja wiem – rze­kł z za­do­wo­le­niem.

– Jak to...?

– Za­mó­wił nasz nowy ka­ta­log i zo­sta­wił ad­res do wy­sy­łki. W za­sa­dzie to po to przy­sze­dł. Ta mała chcia­ła jesz­cze zo­ba­czyć bursz­ty­ny i dla­te­go we­szli tyl­ko do tej sali.

Po­pa­trzy­łam na lek­ko pod­nisz­czo­ny ze­szyt i od razu mnie olśni­ło: Kaj Han­son. Tak! I ad­res. Ad­res w Pol­sce. Gór­ny So­pot.

– Pa­nie Ro­ma­nie! – wy­krzyk­nęłam.

Z tej ra­do­ści uca­ło­wa­łam prze­stra­szo­ne­go sta­rusz­ka w oba po­licz­ki. Te­raz po­my­śli, że na do­bre stra­ci­łam ro­zum. Anie­la, od­zy­wa­jąca się pó­łsłów­ka­mi, za­wsze trzy­ma­jąca się na ubo­czu, nie­prze­ja­wia­jąca ja­kie­go­kol­wiek za­in­te­re­so­wa­nia ni­czym, wy­ko­nu­je na­gle ta­kie nie­spo­dzie­wa­ne ge­sty. Wnio­sek na­su­wał się sam. Mu­sia­łam zwa­rio­wać.

I tak się wła­śnie czu­łam. Prze­sie­dzia­łam do ko­ńca dy­żu­ru jak na szpil­kach, le­d­wie za­uwa­ża­jąc, co się wo­kół mnie dzie­je. Mia­łam wi­ęcej szczęścia niż ro­zu­mu, że ni­cze­go mi tego dnia nie ukra­dli z sali, gdyż nie by­łam w sta­nie się kon­cen­tro­wać na co­dzien­nych obo­wi­ąz­kach. Chcia­łam tyl­ko wy­biec z mu­zeum i na­tych­miast po­je­chać do So­po­tu. Tak, po pra­cy mu­szę na­tych­miast się tam udać.

Przy wy­jściu z mu­zeum owio­nęło mnie chłod­ne mar­co­we po­wie­trze i za­częłam z wol­na od­zy­ski­wać roz­sądek. To prze­cież nie mia­ło sen­su. Co ja chcia­łam uzy­skać? Zmu­sić go do przy­zna­nia się, że znisz­czył moje ży­cie? Boże, ja­każ ja by­łam dur­na.

Ru­szy­łam nad Mo­tła­wę. Mu­szę, mu­szę się ko­niecz­nie za­sta­no­wić nad tym, co z tym zro­bić. Po bli­sko dwóch go­dzi­nach sine wody rze­ki dały mi od­po­wie­dź. Nic nie mogę zro­bić! Sama roz­mo­wa z Han­so­nem nic by prze­cież nie dała. Mu­sia­łam zdo­być kon­kret­ne do­wo­dy na to, co zro­bił, a w co nie uwie­rzy­ła po­li­cja. Mo­głam przy tym za­po­mnieć o ja­kim­kol­wiek ak­tyw­nym za­an­ga­żo­wa­niu z mo­jej stro­ny.

Sa­mot­nie wy­cho­wy­wa­łam dwój­kę dzie­ci, by­łam o krok od ru­iny fi­nan­so­wej i nie mo­głam wzi­ąć ani dnia wol­ne­go. To ko­niec. Los mi zło­śli­wie pod­su­nął przed oczy tego Han­so­na, żeby mi uświa­do­mić moją kom­plet­ną bez­sil­no­ść.

Po­sta­rza­ła o lata, do­je­cha­łam wresz­cie do domu. W skrzyn­ce le­żał ja­kiś list. Ma­chi­nal­nie si­ęgnęłam po klu­czyk. Ko­re­spon­den­cja z ban­ku. Za­sta­na­wia­łam się przez chwi­lę, czy nie otwo­rzyć ko­per­ty, ale zre­zy­gno­wa­łam. Za­pew­ne będę mu­sia­ła za­pła­cić od­set­ki kar­ne za to, że nie­re­gu­lar­nie spła­ca­łam kre­dyt. „Kre­dyt kon­sump­cyj­ny”. Ade­kwat­nie się na­zy­wał. Cały zo­stał skon­su­mo­wa­ny przez dzie­ci.

– Mamo! Ma­te­usz po­bił się w szko­le z chło­pa­ka­mi. Śmia­li się z nie­go, że ma po­ce­ro­wa­ne dżin­sy – do­nio­sła mi przy sa­mych drzwiach Mir­ka.

Po­pa­trzy­łam na syna. Drża­ły mu usta. Po­sy­łał sio­strze pe­łne nie­na­wi­ści spoj­rze­nia.

– Ile razy ci mó­wi­łam, że tyl­ko sła­bi lu­dzie sto­su­ją prze­moc? – po­wie­dzia­łam, zdej­mu­jąc płaszcz i wkła­da­jąc kap­cie.

Ma­te­usz zer­k­nął na mnie z po­li­to­wa­niem.

– Jak im do­ło­ży­łem, to od razu mnie prze­pro­si­li – za­ko­mu­ni­ko­wał.

Nie mia­łam ani ocho­ty, ani siły mu od­po­wia­dać. Ta reszt­ka ener­gii, któ­ra wy­star­cza­ła mi na utrzy­ma­nie się na po­wierzch­ni ży­cia przez ostat­nie trzy lata, wy­pa­ro­wa­ła, gdy tyl­ko uj­rza­łam Han­so­na. Po­szłam do kuch­ni i au­to­ma­tycz­ny­mi ru­cha­mi za­częłam przy­go­to­wy­wać obiad. Obiad, zmy­wa­nie, spraw­dze­nie lek­cji dzie­ci, za­le­głe pra­so­wa­nie, ugo­to­wa­nie zupy na ju­tro, uło­że­nie we­dług dat nie­za­pła­co­nych ra­chun­ków, za­ce­ro­wa­nie ro­ze­rwa­nych w kro­ku spodni Ma­te­usza... I tak mi­jał dzień za dniem. By­łam na gra­ni­cy wy­trzy­ma­ło­ści. Już tak da­lej nie dam rady. Je­stem bar­dzo go­spo­dar­na, ale żeby go­spo­da­rzyć, na­le­ży coś mieć, a nie tyl­ko ro­snące dłu­gi. Mu­szę zna­le­źć lep­szą pra­cę. Tyl­ko kie­dy mam niby to zro­bić? Te wszyst­kie po­da­nia, CV... i przede wszyst­kim ku­po­wa­nie ga­zet. Szko­da, że Se­ba­stian mu­siał wy­je­chać na tak dłu­go do Nie­miec. Przed wy­jaz­dem pro­po­no­wał mi po­moc, ale pra­co­wa­łam wów­czas od po­nad pół roku w mu­zeum i zda­wa­ło się, że wkrót­ce mnie prze­nio­są na lep­sze sta­no­wi­sko. Od­mó­wi­łam. Po­tem, gdy po­now­nie się zja­wił, nie chcia­łam mu za­wra­cać gło­wy. Był taki prze­jęty swo­ją pierw­szą wy­sta­wą ob­ra­zów. Nie mo­głam wy­ma­gać, żeby po­świ­ęcał mi swój czas. I tak zro­bił wi­ęcej dla mnie i dla dzie­ci niż ich ro­dzo­ny oj­ciec.

– Mamo! – za­wo­ła­ła Mir­ka, szar­pi­ąc mnie za rękaw.

Nie wiem, jak to się sta­ło, że pod­czas przy­go­to­wań do obia­du usia­dłam przy sto­le i się za­my­śli­łam. Może rze­czy­wi­ście tra­ci­łam ro­zum?

– Tak? – Oprzy­tom­nia­łam na­tych­miast.

– Przy­szła pani Ba­li­ńska i mówi, że ktoś do cie­bie dzwo­ni.

To mo­gła być tyl­ko Ewa. Nikt inny nie miał tego nu­me­ru te­le­fo­nu. Z re­zy­gna­cją pod­nio­słam przy­go­to­wa­ną dla mnie słu­chaw­kę.

– Słu­cham.

– Nie ro­zu­miem, jak mo­żna żyć bez te­le­fo­nu. Mo­gła­byś wresz­cie go za­ła­twić.

Może mo­gła­bym za­ła­twić, gdy­bym mia­ła z cze­go za­pła­cić. Nie sko­men­to­wa­łam tego. Moja mat­ka je­de­na­ście lat temu dała mi wy­ra­źnie do zro­zu­mie­nia, że nie ob­cho­dzi jej moje ży­cie. Była w tym bar­dzo kon­se­kwent­na.

– Co u cie­bie sły­chać? – spy­ta­łam uprzej­mie, jak­by­śmy utrzy­my­wa­ły z sobą sta­ły te­le­fo­nicz­ny kon­takt.

– Mar­tin nie żyje – ogło­si­ła.

– U... marł?... – wy­jąka­łam głu­pio w słu­chaw­kę.

Mar­tin, mąż Ewy, miał pra­wie sie­dem­dzie­si­ąt­kę, ale cie­szył się do tej pory do­sko­na­łą for­mą. Za­raz, za­raz... Do tej pory, to zna­czy do ostat­nich wie­ści od Ewy, a to było już... No tak, pra­wie pó­łto­ra roku temu.

– Dwa ty­go­dnie temu padł na za­wał na polu gol­fo­wym. To pra­wie to samo co w ra­mio­nach ko­chan­ki, bo ni­g­dy go nie było w domu – oświad­czy­ła krót­ko Ewa.

Jak zwy­kle bez sen­ty­men­tów.

– Tak mi przy­kro. – Wi­dzia­łam go wpraw­dzie tyl­ko raz, na ślu­bie Ewy, ale bar­dzo mi się spodo­bał. Spo­koj­ny, zrów­no­wa­żo­ny an­giel­ski dżen­tel­men. – Był taki miły.

Ewa prych­nęła coś nie­zro­zu­mia­łe­go w słu­chaw­kę, a po­tem...

– On, jak się zda­je, też cię po­lu­bił.

To chy­ba za spra­wą mo­jej ko­re­spon­den­cji. Co dwa mie­si­ące re­gu­lar­nie wy­sy­ła­łam do Ewy li­sty, cza­sem za­łącza­jąc zdjęcia dzie­ci, ale pra­wie ni­g­dy nie otrzy­my­wa­łam od­po­wie­dzi.

– Po­lu­bił cię na tyle, że za­pi­sał ci pi­ęt­na­ście ty­si­ęcy fun­tów. Dzwo­nię, żeby się upew­nić, że do­sta­łaś już prze­kaz.

Mil­cza­łam chy­ba zbyt dłu­go jak na jej wy­trzy­ma­ło­ść.

– Czy zro­zu­mia­łaś, co do cie­bie mó­wię? Za parę dni do­sta­niesz rów­nież pa­pie­ry, któ­re masz pod­pi­sać i mi ode­słać. Pie­ni­ądze prze­sy­łam z mo­je­go kon­ta, żeby ci oszczędzić przy­jaz­du do An­glii.

– Ewo, ja nie bar­dzo chwy­tam... – wy­krztu­si­łam w ko­ńcu.

– Ja też nie, ale tak było w te­sta­men­cie.

– A ty? Co z tobą?

– Nie mu­sisz się mar­twić. – Wy­czu­łam w jej gło­sie sar­kazm. – Mnie rów­nież za­bez­pie­czył. Nie po­trze­bu­ję tej two­jej śmiesz­nej kwo­ty. Wy­da­je mi się, że na sta­ro­ść Mar­tin za­czął trak­to­wać cię jak cór­kę. Za­wsze tak bar­dzo wzru­sza­ły go fo­to­gra­fie dzie­ci. To co, do­sta­łaś już prze­kaz?

Przy­po­mnia­łam so­bie o pi­śmie z ban­ku, któ­re cały czas no­si­łam w kie­sze­ni. Po­spiesz­nie ro­ze­rwa­łam ko­per­tę.

– Masz ra­cję. Do­sta­łam pie­ni­ądze – wy­du­si­łam pe­łnym emo­cji gło­sem.

– No to w po­rząd­ku. Te­raz zrób to, co po­wie­dzia­łam, i po­sta­raj się ku­pić wi­ęk­sze miesz­ka­nie. Je­sie­nią wy­bie­ram się do Wied­nia, więc może was od­wie­dzę. Te­raz nie mam na nic cza­su. Jest tyle zo­bo­wi­ązań to­wa­rzy­skich po po­grze­bie.

Pew­nie za­częła się już roz­glądać za ko­lej­nym, pi­ątym, mężem. Z Mar­ti­nem trwa­ło to naj­dłu­żej, ale był prze­cież naj­bo­gat­szy z jej ko­lek­cji.

Po­tem Ewa mó­wi­ła coś jesz­cze przez kil­ka mi­nut, ale już jej nie słu­cha­łam. Bied­ny, ko­cha­ny Mar­tin. Krót­ko po sta­nie wo­jen­nym mat­ka po­zna­ła go w ja­ki­mś war­szaw­skim ho­te­lu i wy­ce­lo­wa­ła w samą żyłę zło­ta. Mar­tin był nie tyl­ko bo­ga­ty, ale rów­nież hoj­ny. We­se­le, któ­re wy­pra­wił w ho­te­lu He­ve­lius, trwa­ło do go­dzin ran­nych. Pan mło­dy był bez­dziet­nym wdow­cem i nie miał nic prze­ciw­ko dwu­dzie­sto­let­niej cór­ce. Ża­ło­wa­łam, że z po­wo­du nie­zna­jo­mo­ści an­giel­skie­go nie mogę po­roz­ma­wiać z nim bez udzia­łu Ewy. Tyl­ko on je­den przej­mo­wał się na we­se­lu moim sa­mo­po­czu­ciem. Pod­cho­dził do sto­li­ka, przy któ­rym sie­dzia­łam wraz z wie­lo­ma ko­le­żan­ka­mi Ewy, i sta­le py­tał: Ani­ta, are you OK?.

Mu­siał mi po­świ­ęcić spo­ro my­śli, sko­ro za­pi­sał aż tyle pie­ni­ędzy. Gdy­bym o tym wcze­śniej wie­dzia­ła, mo­gła­bym mu za wszyst­ko po­dzi­ęko­wać. Te­raz było już na to za pó­źno. Gdy­by nie te­sta­ment, Ewa z pew­no­ścią nie­pręd­ko po­wia­do­mi­ła­by mnie o jego śmier­ci.

Po odło­że­niu słu­chaw­ki tępo wpa­try­wa­łam się w nią jesz­cze ja­kiś czas, póki w drzwiach kuch­ni nie po­ja­wi­ła się twarz sąsiad­ki.

– I co, Aniu? Do­bre wie­ści?

Wzru­szy­łam ra­mio­na­mi.

– I złe, i do­bre – od­po­wie­dzia­łam. – Uma­rł mąż mo­jej mat­ki.

– Ten bo­ga­ty An­glik? – za­in­te­re­so­wa­ła się Ba­li­ńska. Sta­ła te­raz przede mną i wy­cie­ra­ła w far­tuch mo­kre ręce. – Za­pi­sał ci coś?

Po­wo­li po­trząsnęłam gło­wą. Taka wie­ść ze­lek­try­zo­wa­ła­by całą dziel­ni­cę i mo­ich dłu­żni­ków, a poza tym nie mia­łam ocho­ty stać się na­gle obiek­tem plo­tek.

– Za­bez­pie­czył mat­kę i ona te­raz chce mi tro­chę po­móc.

– Ewa chce ci po­móc? – Ba­li­ńska unio­sła oczy do góry, jak­by uczest­ni­czy­ła w cu­dzie fa­tim­skim.

– Na­wet za­mie­rza nas od­wie­dzić w tym roku.

Sąsiad­ka nie na żar­ty za­nie­po­ko­iła się tą uwa­gą.

– Ty na nią uwa­żaj, Aniu, ty uwa­żaj! Może ten sta­ry nic jej nie zo­sta­wił i będzie chcia­ła zwa­lić ci się na gło­wę. To do niej po­dob­ne.

– Chy­ba że się z wie­kiem zmie­ni­ła – pró­bo­wa­łam nie­udol­nie bro­nić mo­jej wy­my­ślo­nej wer­sji.

Ba­li­ńska tyl­ko prych­nęła.

– Nie pi­snę już sło­wa. Wiem, że mimo wszyst­ko to jest two­ja mat­ka. Wpraw­dzie wy­jąt­ko­wy przy­pa­dek, ale...

Przed we­jściem do miesz­ka­nia za­trzy­ma­łam się jesz­cze na klat­ce scho­do­wej. Za­pa­li­łam świa­tło i si­ęgnęłam do kie­sze­ni po pi­smo z ban­ku. Czar­no na bia­łym. Prze­kaz de­wi­zo­wy. Pro­szą mnie o zgło­sze­nie się do nich w spra­wie de­cy­zji, co chcę da­lej zro­bić z pie­ni­ędz­mi.

Dziw­ne, ale na­tych­miast wie­dzia­łam, co za­mie­rzam z nimi zro­bić. Li­sta prio­ry­te­tów uło­ży­ła się w gło­wie au­to­ma­tycz­nie. Nie wa­ha­łam się ani chwi­li. Wie­dzia­łam, jaka po­zy­cja po­win­na się zna­le­źć na sa­mej gó­rze. Naj­wa­żniej­sze było dla mnie zna­le­zie­nie do­wo­dów prze­ciw­ko Han­so­no­wi i do­star­cze­nie ich wy­mia­ro­wi spra­wie­dli­wo­ści. Ten mor­der­ca musi za wszyst­ko za­pła­cić! Po raz pierw­szy dzi­ęki mo­jej mat­ce mo­głam do­stać coś, na czym mi tak bar­dzo za­le­ża­ło.

Ewa

Ewa dała mi ży­cie, a tym sa­mym pro­ble­my. Zresz­tą nie­wie­le zna­la­zło­by się osób, któ­re nie ucier­pia­ły w kon­tak­tach z moją mat­ką. Oj­ciec też do nich nie na­le­żał.

Po­znał ją, kie­dy jako uczen­ni­ca czwar­tej kla­sy li­ce­al­nej przy­je­cha­ła na zi­mo­wi­sko do Za­ko­pa­ne­go. Po­cho­dzi­ła ze wsi na Pod­la­siu i bar­dzo nie­chęt­nie się do tego przy­zna­wa­ła. W za­sa­dzie tyl­ko tyle wiem o jej po­cho­dze­niu, gdyż szyb­ko ze­rwa­ła ze swo­ją ro­dzi­ną ja­kie­kol­wiek po­wi­ąza­nia. Nie mia­łam na­wet po­jęcia, gdzie miesz­ka­ją ani ja­kie są na­sze sto­sun­ki po­kre­wie­ństwa.

W ka­żdym ra­zie wte­dy wła­śnie uda­ło jej się pierw­szy raz w ży­ciu wy­rwać z domu. Po­sta­no­wi­ła z tego zro­bić jak naj­lep­szy uży­tek. Z ja­kim skut­kiem – oka­za­ło się po trzech mie­si­ącach.

– Kto to się do nas do­bi­ja o tak pó­źnej po­rze? – dzi­wi­ła się bab­cia Stel­ma­no­wa, szy­ku­jąc się do snu. – Zo­bacz, Jan­ku, kto to – zwró­ci­ła się do syna.

Nie chcia­ła się przed nim przy­znać, że bała się sama spraw­dzić. Mimo iż tyle już lat mi­nęło od woj­ny, sta­le pa­mi­ęta­ła wi­zy­tę nie­pro­szo­nych go­ści. Oprócz srebr­nych sztu­ćców za­bra­li męża He­le­ny. Ktoś tam opo­wia­dał, że Jana roz­strze­la­li kil­ka­na­ście ki­lo­me­trów da­lej, inni mó­wi­li, że wi­dzia­no go ma­sze­ru­jące­go w gru­pie wi­ęźniów. Fakt, że za­gi­nął i ni­g­dy się nie od­na­la­zł. O sztu­ćcach nie wspom­nę.

Ja­nek, je­dy­ny syn Stel­ma­nów, pod­sze­dł, za­cie­ka­wio­ny, do drzwi. Kie­dy nie wró­cił do po­ko­ju po kil­ku mi­nu­tach, He­le­na moc­no się za­nie­po­ko­iła. Po­zo­sta­wi­ła po­roz­kła­da­ne wo­kół po­dusz­ki i wy­szła na ko­ry­tarz. Nie, nie sta­li tam czer­wo­no­ar­mi­ści, tyl­ko drob­na ja­sno­wło­sa dziew­czy­na o prze­pi­ęk­nych de­li­kat­nych ry­sach. Ja­nek roz­ma­wiał z nią szep­tem.

– Kim pani jest? – spy­ta­ła He­le­na.

Do­pie­ro te­raz spo­strze­gła, że Ja­nek to bled­nie, to czer­wie­nie­je i na­wet nie pró­bu­je spoj­rzeć na mat­kę.

Wów­czas pi­ęk­ne drob­ne dziew­czę prze­mó­wi­ło, i to wca­le nie sła­bym gło­sem.

– Je­stem pani przy­szłą sy­no­wą. Ewa Kraw­czuk. – I bez żad­ne­go za­wsty­dze­nia wy­ci­ągnęło rękę do star­szej ko­bie­ty. – Ja­siu, weź moją wa­liz­kę – zwró­ci­ło się te­raz do syna Stel­ma­no­wej. – Wiesz prze­cież, że nie mogę dźwi­gać. – A w celu oświe­ce­nia He­le­ny do­da­ło: – Je­stem w ci­ąży.

Na ślub­nej, je­dy­nej wspól­nej fo­to­gra­fii obo­je wy­gląda­li prze­pi­ęk­nie. Dwu­dzie­sto­jed­no­let­ni Jan gó­ro­wał nad swo­ją osiem­na­sto­let­nią ma­łżon­ką pra­wie dwu­dzie­sto­ma cen­ty­me­tra­mi. Przy­szłe ży­cie ma­łże­ńskie wi­tał po­wa­żnie i bez uśmie­chu. Ewa na­to­miast uka­zy­wa­ła na­stęp­nym po­ko­le­niom nie­ma­lże cały ze­staw śnie­żno­bia­łych, lek­ko spi­cza­stych zębów. Oczy­wi­ście zdjęcie to prze­sła­ła swo­jej nie­obec­nej na ślu­bie ro­dzi­nie. Mo­gli się te­raz prze­ko­nać, że jej się uda­ło. Sama jed­nak mia­ła co do tego wąt­pli­wo­ści.

Zno­wu wy­lądo­wa­ła na wsi. Wpraw­dzie nie­da­le­ko Gda­ńska, ale była to jed­nak zwy­czaj­na wio­cha. Stel­ma­nom wca­le to nie prze­szka­dza­ło. He­le­na pra­co­wa­ła jako na­uczy­ciel­ka w po­bli­skiej wiej­skiej szkó­łce, Ja­nek mo­to­cy­klem do­je­żdżał na swo­je stu­dia che­micz­ne. Dom był dość ob­szer­ny, nie­źle ume­blo­wa­ny, a co naj­wa­żniej­sze – oto­czo­ny ogro­dem z ma­łym sa­dem. Ide­al­ne miej­sce do wy­cho­wa­nia dziec­ka, uwa­ża­ła He­le­na, któ­ra na­tych­miast po usły­sze­niu pio­ru­nu­jącej wie­ści o ci­ąży Ewy za­de­kla­ro­wa­ła po­moc.

Ewa była jed­nak in­ne­go zda­nia. Mło­dzi po­win­ni jak naj­szyb­ciej prze­pro­wa­dzić się do du­że­go mia­sta. Trze­ba przy­znać, że kie­dy so­bie coś po­sta­no­wi­ła, uda­wa­ło jej się na ogół do­pi­ąć celu. Zde­cy­do­wa­ła, że chce zro­bić ma­tu­rę. W pi­ątym mie­si­ącu ci­ąży zda­ła ją w naj­bli­ższej szko­le wie­czo­ro­wej.

– To w przy­szłym roku będziesz mo­gła pó­jść na stu­dia – za­uwa­ży­ła He­le­na.

– Nic z tego – usły­sza­ła od­po­wie­dź. – Nie po­trze­bu­ję żad­nych stu­diów, żeby ro­bić to, co chcę.

A była to es­tra­da. Ewa wy­stąpi­ła kie­dyś parę razy jako so­list­ka w szkol­nym ze­spo­le i uwa­ża­ła, że od­nio­sła osza­ła­mia­jący suk­ces. Pró­bo­wa­ła na­wet na­uczyć się czy­tać nuty, po oko­li­cy roz­cho­dził się wów­czas jej nie­po­skro­mio­ny mez­zo­so­pran. Wy­da­je mi się, że mu­sia­ło to być za­bój­cze dla roz­wo­ju pło­do­we­go mo­ich bęben­ków, gdyż słuch mam ża­den. Ewa zresz­tą też.

Krót­ko po ślu­bie Ja­nek od­krył, że ze wszyst­kich przy­jem­no­ści ży­cia naj­bar­dziej in­te­re­su­ją go stu­dia, to­też spędzał te­raz całe dnie w Gda­ńsku. Był zu­pe­łnie oszo­ło­mio­ny tak na­głą zmia­ną swo­jej sy­tu­acji ży­cio­wej. Prze­ra­żo­ny zbli­ża­jący­mi się wa­ka­cja­mi i per­spek­ty­wą po­świ­ęca­nia dłu­ższych chwil wła­snej ro­dzi­nie, najął się do pra­cy w po­bli­skim pe­ge­erze.

Do­tkli­we upa­ły, brak sen­sow­ne­go za­jęcia oraz to­wa­rzy­stwo wy­łącz­nie He­le­ny spra­wi­ły, że Ewa co­raz go­rzej zno­si­ła ci­ążę. Kie­dy od­kry­ła, że je­dy­nie dzi­ęki ma­ni­fe­sto­wa­niu ob­ja­wów złe­go sa­mo­po­czu­cia jest w sta­nie skon­cen­tro­wać na so­bie uwa­gę oto­cze­nia, po­sta­no­wi­ła to wy­ko­rzy­stać do wła­snych po­trzeb. Po krót­kim cza­sie He­le­na le­d­wo wy­trzy­my­wa­ła ci­ągłe ka­pry­sy sy­no­wej. Tłu­ma­czy­ła so­bie jed­nak, że po­świ­ęca się przede wszyst­kim dla przy­szłe­go wnu­ka.

Pew­ne­go wrze­śnio­we­go pi­ąt­ko­we­go po­po­łud­nia Ewa wa­łęsa­ła się po domu jak po­tępie­niec, nie mo­gąc so­bie zna­le­źć miej­sca. Kil­ka­krot­nie za­gląda­ła do czy­ta­nej przez Jan­ka ksi­ążki, ale nie zna­la­zła tam nic, co mo­gło­by ją za­cie­ka­wić. Ro­bót­ki ręcz­ne He­le­ny były jesz­cze mniej in­te­re­su­jące. „Dla­cze­go nie mie­li jesz­cze te­le­wi­zo­ra”, jęcza­ła pod no­sem. Ja­nek obie­cał wpraw­dzie, że je­sie­nią po­sta­ra się coś ku­pić. Sądzi­ła rów­nież, że uda­ło jej się go na­mó­wić na prze­pro­wadz­kę do mia­sta. Musi jed­nak wpierw sko­ńczyć stu­dia. W tym cza­sie dziec­ko zdąży się tro­chę na wsi od­cho­wać. Może jesz­cze nie wszyst­ko stra­co­ne... Prze­mie­rza­jąc po­kój wzdłuż i wszerz, Ewa na­gle zro­zu­mia­ła, że się nie uspo­koi, je­śli nie zje cze­ko­la­dy.

– Skle­py są już za­mkni­ęte – mruk­nął Ja­nek zza ksi­ążki.

– Wiem, ale mają cze­ko­la­dę w bu­fe­cie w Je­zio­ran­ce. Pro­szę cię, przy­wieź mi cho­ciaż ka­wa­łek, od razu się uspo­ko­ję – bła­ga­ła Ewa.

W ko­ńcu, zre­zy­gno­wa­ny, wstał z fo­te­la i wy­sze­dł z domu.

Obie z He­le­ną sły­sza­ły war­kot wy­je­żdża­jące­go spod domu mo­to­cy­kla. Pięć mi­nut po jego od­je­ździe spa­dł na­gle ulew­ny deszcz, po­gor­szy­ła się wi­docz­no­ść. Ewa nie wie­dzia­ła, gdzie się skryć przed pe­łny­mi wy­rzu­tów spoj­rze­nia­mi He­le­ny. Ja­nek nie wra­cał już od go­dzi­ny.

– Pew­nie gdzieś się scho­wał przed desz­czem – tłu­ma­czy­ła te­ścio­wej.

He­le­na wy­szła na ga­nek i słu­cha­ła tłu­kących o bla­sza­ny dach kro­pli. Na­gle przez ten mo­no­ton­ny me­ta­licz­ny szum przeda­rł się war­kot sil­ni­ka. Przed dom He­le­ny pod­je­chał jed­nak nie mo­to­cykl Jan­ka, tyl­ko sza­ra war­sza­wa.

– Pani Stel­ma­no­wa? – za­py­tał wy­sia­da­jący z niej mężczy­zna.

He­le­na ski­nęła gło­wą.

– Bar­dzo mi przy­kro, ale pani syn nie żyje. Ude­rzył mo­to­cy­klem w drze­wo.

Na­wet nie zdąży­ła za­re­ago­wać, gdy w tym sa­mym mo­men­cie za ple­ca­mi usły­sza­ła roz­dzie­ra­jący krzyk. Le­d­wie zdo­ła­ła zła­pać spa­da­jącą ze scho­dów Ewę.

War­sza­wa za­bra­ła obie ko­bie­ty pro­sto do naj­bli­ższe­go szpi­ta­la. Ewa, kie­dy tyl­ko od­zy­ska­ła przy­tom­no­ść, wrzesz­cza­ła jak obłąka­na. „To prze­ze mnie się za­bił!” He­le­na mia­ła ta­kie same od­czu­cia, nie chcia­ła ich jed­nak zdra­dzić sy­no­wej, gdyż było już ja­sne, że za­czął się przed­wcze­sny po­ród. Nie mo­gła do­pu­ścić do tego, żeby tego sa­me­go dnia stra­cić i wnu­ka.

– Uspo­kój się, dziec­ko – pro­si­ła. – To był wy­pa­dek. Nie­szczęśli­wy wy­pa­dek, ro­zu­miesz?

Uro­dzi­łam się jako po­gro­bo­wiec i w do­dat­ku wcze­śniak, pra­wie dwa mie­si­ące przed ter­mi­nem. Uda­ło mi się prze­żyć, ale wy­glądu nor­mal­ne­go nie­mow­lęcia nie osi­ągnęłam jesz­cze dłu­go.

– Patrz, Ewu­niu. Jaka ślicz­na, sil­na dziew­czyn­ka – za­chwy­ca­ła się bab­cia.

Ewa osten­ta­cyj­nie od­wró­ci­ła się w stro­nę po­dusz­ki. Bab­cia za­bra­ła mnie do domu i czym prędzej ochrzci­ła jako Anie­lę; jak już wspo­mnia­łam, nie zy­ska­ła przez to sym­pa­tii Ewy. Po­nie­waż imię Ani­ta z ko­lei bab­ci nie prze­cho­dzi­ło przez usta, na dłu­gie lata zo­sta­łam Anią.

Po trzech ty­go­dniach Ewa wró­ci­ła ze szpi­ta­la do domu.

Ja­nek spo­czy­wał na wiej­skim cmen­ta­rzu, a He­le­na wszyst­kie jego rze­czy sta­ran­nie spa­ko­wa­ła i wy­nio­sła na strych, aby nie bu­dzić u sy­no­wej bo­le­snych wspo­mnień. Chwi­lę po we­jściu Ewy do domu, otu­lo­na w ró­żo­wy ha­fto­wa­ny be­cik, zo­sta­łam przed­sta­wio­na jej do in­spek­cji. Cóż, nie przy­pa­dły­śmy so­bie do gu­stu. Ewa na mój wi­dok skrzy­wi­ła usta.

– Ja­kie brzyd­kie, po­marsz­czo­ne dziec­ko. To nie­mo­żli­we, że mo­głam coś ta­kie­go uro­dzić – zdo­ła­ła wy­ce­dzić tyl­ko tyle.

Po­noć w tym sa­mym mo­men­cie obu­dzi­łam się i na wi­dok mo­jej ro­dzi­ciel­ki roz­pła­ka­łam roz­pacz­li­wie.

Wo­bec nie­mo­żno­ści do­pro­wa­dze­nia do ja­kie­go­kol­wiek ro­zej­mu mi­ędzy nami He­le­na sta­nęła przed ko­niecz­no­ścią wzi­ęcia rocz­ne­go urlo­pu bez­płat­ne­go. Sy­tu­acja sta­ła się na­praw­dę na­pi­ęta. Dwie sa­mot­ne ko­bie­ty prze­by­wa­jące w domu, kło­po­tli­we w ob­słu­dze nie­mow­lę i do­tkli­wy brak pie­ni­ędzy – wszyst­kie te pro­ble­my do­pro­wa­dzi­ły do nie­unik­nio­ne­go kry­zy­su.

Pew­ne­go dnia, gdy He­le­na wró­ci­ła ze mną ze spa­ce­ru, ze zdu­mie­niem do­strze­gła sto­jącą na środ­ku po­ko­ju spa­ko­wa­ną wa­liz­kę.

– Czy ktoś przy­je­chał? – spy­ta­ła Ewę, któ­ra przy­szła z wy­gód­ki na po­dwór­ku.

– Nie, ale ja wy­je­żdżam. To je­dy­ne sen­sow­ne roz­wi­ąza­nie. Któ­raś z nas musi za­ra­biać pie­ni­ądze, a dru­ga za­jąć się dziec­kiem. – Po­dział ról zda­wał się prze­sądzo­ny. – Moja ko­le­żan­ka miesz­ka te­raz w Gda­ńsku. Wy­na­jęła po­kój i po­trze­bu­je sub­lo­ka­tor­ki. Pi­sze, że bez tru­du po­win­nam zna­le­źć ja­kąś pra­cę. Ode­zwę się do was, jak się tyl­ko urządzę. Pie­ni­ądze dla ma­łej też przy­ślę – do­da­ła po chwi­li wa­ha­nia.

Po kil­ku dniach spo­ko­ju He­le­na mu­sia­ła przy­znać, że rze­czy­wi­ście było to naj­roz­sąd­niej­sze roz­wi­ąza­nie. Gdy­by tyl­ko Ewa przy­sy­ła­ła pie­ni­ądze, tak jak obie­ca­ła. Nie ro­bi­ła tego, na­to­miast na­dal obie­cy­wa­ła w przy­sy­ła­nych co mie­si­ąc, na­gry­zmo­lo­nych na ko­la­nie kart­kach. Musi pła­cić za­licz­kę na czynsz, musi ku­pić so­bie ja­kieś ubra­nie, bo ina­czej nie znaj­dzie pra­cy, opła­ca bi­let mie­si­ęcz­ny itd. He­le­na wes­tchnęła i po­dwo­iła pro­duk­cję swo­ich ser­we­tek ka­szub­skich za­ma­wia­nych przez Ce­pe­lię. Nie­ste­ty pła­ci­li nie­wie­le i było dość ci­ężko. Całe szczęście, że mia­ła ogród, sad i nie­wiel­ki kur­nik.

Ewa przy­je­cha­ła w pierw­sze od­wie­dzi­ny pod ko­niec sierp­nia. We­dług bab­ci wy­gląda­łam wów­czas jak che­ru­bi­nek, dość pulch­na, z blond locz­ka­mi zwi­ja­jący­mi się wo­kół ru­mia­nej buzi.

– Anit­ka, moja ko­cha­na. Cho­dź do ma­mu­si – pi­snęła moja na­gle za­chwy­co­na mat­ka.

Po­ja­wie­nie się tej nie­zna­nej, pach­nącej ko­bie­ty z wy­so­kim ko­kiem i na rów­nie wy­so­kich szpil­kach spra­wi­ło, że przy­lgnęłam do niej na­tych­miast.

– To się, mamo, musi sko­ńczyć. Wra­caj do pra­cy w szko­le, a ja za­bie­ram Anit­kę. Mam te­raz wła­sny po­kój i sta­łą pra­cę. Nie po­win­nam mieć kło­po­tów z za­ła­twie­niem żłob­ka dla ma­łej.

He­le­na, pa­trząc na nie­co zmo­dy­fi­ko­wa­ne wcie­le­nie Ewy, mu­sia­ła się w ko­ńcu z tym po­go­dzić. Kie­dy będą obie pra­co­wać, po­ra­dzą so­bie z wy­cho­wa­niem jed­ne­go dziec­ka.

Nie wy­pusz­cza­jąc mnie z ra­mion, to­wa­rzy­szy­ła Ewie pod­czas po­wro­tu do Gda­ńska.

– Niech mama tak nie pła­cze. Prze­cież nie­dłu­go się zo­ba­czy­my. Spró­bu­ję za­ła­twić so­bie wi­ęk­sze miesz­ka­nie, więc mama będzie mo­gła do nas przy­je­żdżać na nie­dzie­lę. Gdy­by sprze­da­ła mama dom i ku­pi­ła coś w mie­ście, mo­gła­by częściej wi­dy­wać Anit­kę.

Bab­cia ze zła­ma­nym ser­cem wró­ci­ła do pra­cy jako wiej­ska na­uczy­ciel­ka, ma­jąc na­dzie­ję, że wkrót­ce do niej przy­je­dzie­my. Kie­dy jed­nak mi­nęły świ­ęta Bo­że­go Na­ro­dze­nia, a od Ewy przy­szła je­dy­nie kart­ka oznaj­mia­jąca, że wła­śnie się prze­pro­wa­dzi­ła, ale bez no­we­go ad­re­su, bab­cia moc­no się za­nie­po­ko­iła.

Pod­czas fe­rii zi­mo­wych przy­je­cha­ła do Gda­ńska i skie­ro­wa­ła kro­ki pro­sto do sta­rej kwa­te­ry Ewy.

– Ewa już tu nie miesz­ka. – Ko­le­żan­ka mo­jej mat­ki ra­czy­ła w ko­ńcu od­po­wie­dzieć na kil­ka­krot­ne dzwo­nie­nie do drzwi. – Nie sły­sza­ła pani? Robi te­raz ka­rie­rę śpie­wacz­ki – prych­nęła.

Całe szczęście, że mia­ła jej nowy ad­res. Gdzieś na da­le­kich Sto­gach. Ale tu z ko­lei nikt nie otwie­rał drzwi, mimo iż było już po ósmej wie­czór. Bab­cia usia­dła pod drzwia­mi, zde­cy­do­wa­na nie ru­szyć się stam­tąd przed roz­mó­wie­niem się z sy­no­wą. Po pew­nym cza­sie wy­da­ło jej się, że sły­szy ze środ­ka płacz dziec­ka. Za­częła się do­bi­jać do sąsia­dów.

– Ona cza­sem zo­sta­wia dziec­ko samo. Ale nie dłu­żej niż na go­dzi­nę – wy­ja­śnił ro­sły oprych w pod­ko­szul­ku.

– Mu­szę na­tych­miast we­jść do miesz­ka­nia. Ina­czej we­zwę mi­li­cję – za­gro­zi­ła He­le­na.

Oprych rzu­cił okiem na de­lek­tu­jące się w jego po­ko­ju al­ko­ho­lem to­wa­rzy­stwo i po­kor­nie po­sze­dł po łom.

Dziec­ko, któ­re zo­ba­czy­ła He­le­na, wpa­da­jąc do miesz­ka­nia, nie było już ta­kie ślicz­ne jak daw­niej. Sta­ło w łó­żecz­ku, któ­re­go po­ręcz była ogry­zio­na z far­by, wy­chu­dłe, zsi­ka­ne, z czy­ra­ka­mi na obu nó­żkach. Kie­dy He­le­na od­kry­ła jesz­cze we wło­sach wszy, mia­ła ocho­tę chwy­cić zo­sta­wio­ny przez opry­cha łom i tak uzbro­jo­na, ocze­ki­wać po­ja­wie­nia się Ewy. Miesz­ka­nie przy­po­mi­na­ło norę. Kil­ka roz­wa­la­jących się me­bli, mała śle­pa kuch­nia, ze zle­wem za­wa­lo­nym brud­ny­mi od wie­lu dni na­czy­nia­mi. Do tego nic do je­dze­nia.

Za to Ewa, któ­ra się po­ja­wi­ła po go­dzi­nie, wy­gląda­ła czy­sto i schlud­nie.

– Coś ty zro­bi­ła z mo­imi drzwia­mi? – za­ata­ko­wa­ła He­le­nę. – Skąd ja te­raz we­zmę nowy za­mek?

Na to He­le­na spo­koj­nie, acz zde­cy­do­wa­nie po­wie­dzia­ła Ewie, że za­bie­ra dziec­ko na wieś. Cały czas nie wy­pusz­cza­ła ma­łej z ra­mion.

Ewa wpa­dła w pa­ni­kę.

– Mama my­śli, że tak jest za­wsze. A to nie­praw­da. Te­raz po pro­stu prze­cho­dzę kry­zys. Anit­ka była tro­chę prze­zi­ębio­na i nie przy­jęli jej dzi­siaj do żłob­ka. A ja mu­sia­łam wy­jść. Stra­ci­łam pra­cę w re­stau­ra­cji we Wrzesz­czu i po­je­cha­łam na spo­tka­nie w spra­wie zna­le­zie­nia no­wej. Uda­ło się. Kie­row­nik mnie przy­jął od ju­tra. Będę śpie­wać z ze­spo­łem jako dru­ga so­list­ka. Czy ty ro­zu­miesz, co to dla mnie zna­czy? Wkrót­ce wszyst­ko się zmie­ni na lep­sze.

He­le­na po­ki­wa­ła gło­wą. Po tym, co usły­sza­ła, nie mia­ła wąt­pli­wo­ści, że dla dziec­ka może się zmie­nić je­dy­nie na gor­sze.

– Sama więc wi­dzisz, że by­ło­by le­piej, gdy­by ci Ania te­raz nie prze­szka­dza­ła. Będziesz mia­ła mnó­stwo no­wych obo­wi­ąz­ków – mó­wi­ła na­dal spo­koj­nie, nie oka­zu­jąc, jak jest zde­ner­wo­wa­na. Nie chcia­ła do­pro­wa­dzać mi­ędzy nimi do sy­tu­acji osta­tecz­nych.

Ewa po­pa­trzy­ła na dziec­ko po­grążo­ne w głębo­kim śnie.

– Może tak będzie le­piej... – przez chwi­lę się za­wa­ha­ła – ale pa­mi­ętaj, że jak tyl­ko moja sy­tu­acja się po­pra­wi, wró­cę po Ani­tę. Mam na­dzie­ję, że nie będziesz mi tego utrud­nia­ła.

– Za­wsze będziesz mia­ła do niej wol­ny do­stęp, dziec­ko. Prze­cież je­steś jej mat­ką – uspo­ko­iła ją He­le­na.

Kie­dy Ewa po­ja­wi­ła się znów we wsi, mia­ła za to­wa­rzy­sza dłu­go­wło­se­go mężczy­znę o imie­niu Zby­szek. Po­do­bał się wszyst­kim dzie­ciom, tym bar­dziej że był wła­ści­cie­lem wspa­nia­łej żó­łtej sy­re­ny.

– To mój przy­szły mąż – przed­sta­wi­ła go Ewa.

W tym mo­men­cie pędząca jak strza­ła dziew­czyn­ka rzu­ci­ła się w ra­mio­na He­le­ny.

– Ojej! Czy to moja Ani­ta? – za­kwi­li­ła nie­zna­jo­ma i pró­bo­wa­ła ją ob­jąć. – Nie bój się, głup­ta­sku, prze­cież je­stem two­ją mamą. Po­patrz, Zbysz­ku, jaka jest ślicz­na. Po­do­ba ci się two­ja nowa có­recz­ka?

Mężczy­zna mruk­nął coś pod no­sem, po czym skie­ro­wał wzrok na ko­mi­ny po­bli­skich cha­łup.

– Zby­szek jest gi­ta­rzy­stą w ze­spo­le, w któ­rym śpie­wam – wy­ja­śni­ła Ewa, kie­dy He­le­na po­sta­wi­ła na sto­le kawę. – Po ślu­bie je­dzie­my na wy­stępy na po­łud­nie Pol­ski, a po po­wro­cie chcia­ła­bym za­brać Ani­tę. To aż nie­mo­żli­we, że nie wi­dzia­łam jej pó­łto­ra roku.

– A ma­cie gdzie miesz­kać? – spy­ta­ła He­le­na.

Ewa spoj­rza­ła szyb­ko na to­wa­rzy­sza.

– Ro­dzi­ce Zbysz­ka obie­ca­li mu coś za­ła­twić. Naj­wa­żniej­sze, że mamy sa­mo­chód. To bar­dzo się przy­da­je w na­szej pra­cy.

Sa­mo­chód był z pew­no­ścią ozna­ką za­mo­żno­ści. He­le­na co chwi­la spo­gląda­ła na dłu­go­wło­se­go Zbysz­ka i mia­ła co­raz wi­ęk­sze wąt­pli­wo­ści.

– Nie mogę uwie­rzyć, że czas tak szyb­ko leci – traj­ko­ta­ła Ewa. – Moje dziec­ko ro­śnie jak na dro­żdżach. – Przy­gar­nęła małą do sie­bie. – Na­dal ma ja­sne locz­ki, ale oczy...

Ge­ne­tycz­ny miks oczu nie­bie­skich i czar­nych przy­nió­sł sku­tek w po­sta­ci nie­okre­ślo­nej bu­rej bar­wy.

– A poza tym, mamo, czy ona nie ma zeza?

– Tro­chę kosi oczy, ale wie­le dzie­ci tak ma – tłu­ma­czy­ła się ze swe­go za­nie­dba­nia He­le­na.

– Mu­sisz ko­niecz­nie za­pro­wa­dzić ją do oku­li­sty, za­nim ją za­bie­rze­my – za­rządzi­ła Ewa. – Cie­szysz się, że za­miesz­kasz z ma­mu­sią, skar­bie? – zwró­ci­ła się do mnie.

Po­dob­no by­łam zbyt za­jęta lal­ką, któ­rą od niej do­sta­łam, żeby zwra­cać na nich uwa­gę.

– Patrz, Zbysz­ku. Jest taka spo­koj­na. Nie­po­trzeb­nie się oba­wia­łeś. Zby­szek nie prze­pa­da za dzie­ćmi – wy­ja­śni­ła He­le­nie. – Sądzi, że Ani­ta może prze­szko­dzić nam w ka­rie­rze.

Wów­czas bab­cia wsta­ła z krze­sła i bez sło­wa wy­szła do sy­pial­ni, zo­sta­wia­jąc nas sa­mych. Ewa rzu­ci­ła Zbysz­ko­wi po­ro­zu­mie­waw­cze spoj­rze­nie, ale się nie ode­zwa­ła. Sie­dzie­li tak w mil­cze­niu do cza­su po­wro­tu bab­ci.

He­le­na po­ja­wi­ła się po kil­ku mi­nu­tach, trzy­ma­jąc w ręku zwi­ni­ęty plik bank­no­tów. Mia­ła za­czer­wie­nio­ne po­licz­ki.

– Chcia­ła­bym wam to dać za­miast pre­zen­tu ślub­ne­go – po­wie­dzia­ła. – Mo­gli­by­ście ku­pić coś, cze­go wam naj­bar­dziej po­trze­ba. – Wręczy­ła Ewie pie­ni­ądze.

Mat­ka wsta­ła z ka­na­py i nie­zdar­nie ob­jęła He­le­nę.

– Dzi­ęku­ję, mamo. Na pew­no się przy­da. To ta­kie miłe, że o nas po­my­śla­łaś. Nie martw się o Ani­tę. Za parę mie­si­ęcy za­bie­rze­my ją do sie­bie.

Po chwi­li Ewa i Zby­szek ze­rwa­li się po­spiesz­nie z miejsc i od­je­cha­li, nie cze­ka­jąc na obiad. Lal­ka zo­sta­ła w domu. Była pra­wie tak ład­na jak moja mat­ka.

Po wy­je­ździe Ewy He­le­na zro­bi­ła się nie­spo­koj­na. Za­uwa­ży­łam, że często mi się przy­gląda, a kie­dy my­śla­ła, że tego nie wi­dzę, pła­ka­ła. Któ­re­goś dnia oświad­czy­ła, że po­je­dzie­my do le­ka­rza w po­bli­skim mie­ście.

– Ale ja nie je­stem cho­ra – zdzi­wi­łam się.

– Pan dok­tor zo­ba­czy two­je oczy – od­po­wie­dzia­ła bab­cia.

Oku­li­sta, któ­ry pro­wa­dził w mie­ście rów­nież za­kład optycz­ny, dłu­go oglądał moje oczy, ale jesz­cze dłu­żej szep­tał o czy­mś z bab­cią na boku. Po­tem po­szpe­rał ja­kiś czas w du­żej sza­fie i w ko­ńcu wy­do­był z niej parę oku­la­rów. Mia­ły bar­dzo gru­be czar­ne opraw­ki.

– Zo­ba­czy­my, czy te będą pa­so­wać – po­wie­dział i przy­ło­żył mi opraw­ki do twa­rzy.

Cała ta sy­tu­acja wpra­wi­ła bab­cię w za­do­wo­le­nie, cze­go nie mo­głam po­wie­dzieć o so­bie, ale po­nie­waż zo­sta­łam prze­ku­pio­na obiet­ni­cą lo­dów w po­bli­skiej cu­kier­ni, nie sprze­ci­wia­łam się. Gdy po paru dniach wró­ci­ły­śmy do le­ka­rza po go­to­we szkła, zro­bił się z tego praw­dzi­wy dra­mat.

Kie­dy za­ło­żo­no mi przy­go­to­wa­ne oku­la­ry i świat przed ocza­mi się zmie­nił, wpa­dłam w hi­ste­rię.

– Nie chcę, nie chcę – pła­ka­łam.

– Mój syn rów­nież nosi oku­la­ry – wy­ja­śnił dok­tor i po­ka­zał mi jego zdjęcie, ale co to mnie ob­cho­dzi­ło.

Chło­pak był star­szy ode mnie i okrop­nie gru­by.

Po po­wro­cie do domu za­częłam szlo­chać. Kie­dy by­łam już zu­pe­łnie wy­czer­pa­na pła­czem, bab­cia wzi­ęła mnie na ko­la­na.

– Po­wiem ci, Aniu, w se­kre­cie, że są to za­cza­ro­wa­ne oku­la­ry. Nie ka­żdy może ta­kie mieć. Je­śli będziesz je sta­le no­si­ła, będą cię chro­nić, a kie­dyś spe­łnią two­je ży­cze­nia.

Z miej­sca za­in­te­re­so­wa­łam się sło­wa­mi bab­ci i uspo­ko­iłam.

– Wkrót­ce się do nich przy­zwy­cza­isz – obie­ca­ła mi – i nie będziesz pa­mi­ęta­ła o tym, że masz je na no­sie.

Ostro­żnie si­ęgnęłam po le­żące na sto­le oku­la­ry.

– Dzi­ęki tym oku­la­rom ni­g­dy nie prze­sta­nę być two­ją bab­cią – po­wie­dzia­ła He­le­na i wes­tchnęła.

Mi­nął znów ja­kiś czas.

– Mia­łaś ra­cję, Ewu­niu – mó­wi­ła He­le­na, kie­dy Ewa i Zby­szek po­ja­wi­li się u niej po­now­nie. Tym ra­zem nie było już jed­nak sy­re­ny. – Ania ma bar­dzo nie­ty­po­wą wadę wzro­ku, a poza tym zeza. To są spe­cjal­ne opraw­ki do oku­la­rów tego typu.

– Cho­ry dzie­ciak! – jęk­nął Zby­szek i od­wró­cił się z nie­chęcią ode mnie.

– W ka­żdym ra­zie trze­ba z nią re­gu­lar­nie cho­dzić do oku­li­sty – oświad­czy­ła bab­cia. – Mam na­dzie­ję, że so­bie z tym po­ra­dzi­cie. – Zo­ba­czy­ła na­gle, że sy­no­wa zer­ka nie­spo­koj­nie na Zbysz­ka.

– My jesz­cze nie wie­my, kie­dy będzie­my mo­gli ją za­brać – po­wie­dzia­ła wol­no Ewa, cały czas nie spusz­cza­jąc wzro­ku z męża.

Po chwi­li He­le­na do­star­czy­ła z sy­pial­ni ko­lej­ny zwi­tek bank­no­tów, a Ewa ze Zbysz­kiem po­de­rwa­li się z miejsc, tłu­ma­cząc, że mu­szą zdążyć na wie­czor­ny wy­stęp.

Sta­łam na pro­gu domu, pa­trząc za zni­ka­jącą za za­krętem mat­ką i oj­czy­mem, li­cząc, że któ­reś z nich od­wró­ci się jesz­cze do mnie. W ko­ńcu, zre­zy­gno­wa­na, wró­ci­łam w cie­płe ob­jęcia bab­ci.

Po­dob­ne wi­zy­ty Ewy i Zbysz­ka po­wtó­rzy­ły się jesz­cze kil­ka­krot­nie. Mat­ka nie kry­ła roz­cza­ro­wa­nia, że mój wzrok się nie po­pra­wia, a moje ja­sne locz­ki pro­stu­ją się i na­bie­ra­ją my­siej bar­wy. Zbysz­kiem też chy­ba była roz­cza­ro­wa­na, bo w ogó­le się do nie­go nie od­zy­wa­ła.

Ko­lej­ny raz przy­je­cha­ła już sama, za to z dużą brązo­wą tor­bą i w ciem­nych oku­la­rach.

– Czy mogę u cie­bie zo­stać przez kil­ka dni? – spy­ta­ła bab­cię. – Roz­wo­dzę się z tym po­two­rem. Zo­bacz sama – do­da­ła, ści­ąga­jąc oku­la­ry.

Po­tem obie za­mknęły się w sy­pial­ni bab­ci, a kie­dy wy­szły po go­dzi­nie, mia­ły czer­wo­ne oczy.

– Moje bied­ne, cho­re dziec­ko – za­łka­ła Ewa, przy­ci­ska­jąc mnie do pier­si. – Już ni­g­dy się z tobą nie roz­sta­nę. Tak bar­dzo bym chcia­ła, że­by­śmy mo­gły za­miesz­kać wszyst­kie ra­zem w mie­ście. Obie mo­gły­by­śmy pra­co­wać. Anit­ka cho­dzi­ła­by do szko­ły.

Osta­tecz­nie bab­cia dała się prze­ko­nać. Pie­ni­ądze za sprze­da­ny dom wy­star­czy­ły je­dy­nie na za­kup dwu­po­ko­jo­we­go miesz­ka­nia w Gda­ńsku, ale Ewa obie­cy­wa­ła, że będzie ono ide­al­ne jak na po­czątek. Pro­mie­nio­wa­ła wprost ener­gią, gdy pla­no­wa­ła na­sze wspól­ne ży­cie.

Tym mło­dzie­ńczym en­tu­zja­zmem uda­ło jej się na­wet za­ra­zić He­le­nę. Może rze­czy­wi­ście nie po­win­na się była tak upie­rać przy sta­rym. Wpraw­dzie nie mo­gła pra­co­wać w mie­ście jako na­uczy­ciel­ka przed­mio­tu, jej wy­kszta­łce­nie nie było wy­star­cza­jące, ale pra­ca w świe­tli­cy szkol­nej była prze­cież rów­nie in­te­re­su­jąca.

Brze­źno, dziel­ni­ca, w któ­rej się osie­dli­ły­śmy na wio­snę, mia­ło je­den za­sad­ni­czy wa­lor. Le­ża­ło nad sa­mym mo­rzem i to­nęło w zie­le­ni. Nie żal mi było wy­je­żdżać ze wsi, tym bar­dziej że nie mia­łam tam to­wa­rzy­stwa w swo­im wie­ku. Ewa obie­cy­wa­ła, że kie­dy za­cznę szko­łę, będę mia­ła mnó­stwo przy­ja­ció­łek, a w mie­ście jest wie­le atrak­cji: kina, te­atry, ogród zoo­lo­gicz­ny i dużo lo­dziar­ni.

„Oku­lar­ni­ca” – usły­sza­łam, kie­dy pierw­sze­go wrze­śnia po­ja­wi­łam się w mo­jej no­wej szko­le, a kil­ka dni pó­źniej Ewa oświad­czy­ła nam, że po­now­nie wy­cho­dzi za mąż.

Jej nowy ma­łżo­nek sko­ńczył czter­dziest­kę już ja­kiś czas temu, ale nie mło­do­ść była jego atu­tem, lecz po­ka­źne szklar­nie z upra­wa­mi róż i go­ździ­ków. Nie­ste­ty, on rów­nież nie prze­pa­dał za ma­ły­mi dzie­ćmi – jego wła­sna trój­ka zdąży­ła się już usa­mo­dziel­nić – i dla­te­go po­sta­no­wio­no, że po­zo­sta­nę w no­wym miesz­ka­niu He­le­ny.

Bab­cia ze sto­ic­kim spo­ko­jem sprząt­nęła z mniej­sze­go po­ko­ju wszyst­kie świa­dec­twa no­wych, ró­żno­rod­nych za­in­te­re­so­wań Ewy – od ma­lar­stwa po in­ten­syw­ną na­ukę języ­ka an­giel­skie­go – i prze­nio­sła tam moje łó­żko.

– Te­raz masz wła­sny po­kój, Aniu. Mo­żesz go urządzić, jak chcesz – po­wie­dzia­ła i był to naj­wspa­nial­szy pre­zent, jaki mo­głam od niej do­stać.

Ten po­kój i ko­lo­ro­we ha­fty, któ­rych na­uczy­ła mnie bab­cia, sta­no­wi­ły moje głów­ne za­in­te­re­so­wa­nia. Tu było moje kró­le­stwo i moja kry­jów­ka. Szyb­ko od­kry­łam, że na wiel­kie atrak­cje mia­sta nie mam co li­czyć, po­dob­nie jak na to­wa­rzy­stwo ko­le­gów z kla­sy. Sie­dzia­łam wpraw­dzie w ław­ce z dziew­czyn­ką o rów­nie mało po­pu­lar­nym imie­niu co moje, Łu­cją, ale ją bar­dziej in­te­re­so­wa­li chłop­cy, a zwłasz­cza szczu­pły blon­dy­nek z sąsied­niej kla­sy, Fra­nek. Łu­cja, Lu­sia, prze­ko­ny­wa­ła mnie, że jest łu­dząco po­dob­ny do Jan­ka Kosa z Czte­rech pan­cer­nych.

Nie­ste­ty ja nie by­łam do ni­ko­go po­dob­na, a naj­mniej do wła­snych ro­dzi­ców, któ­rzy prze­cież byli tacy przy­stoj­ni. By­łam ci­cha, prze­ci­ęt­na, a je­dy­nym moim wy­ró­żni­kiem sta­ły się „za­cza­ro­wa­ne oku­la­ry”. Je­stem prze­ko­na­na, że po la­tach, kie­dy moi daw­ni ko­le­dzy prze­gląda­ją sta­re zdjęcia szkol­ne, nikt z nich nie pa­mi­ęta ani mo­je­go imie­nia, ani na­zwi­ska. Je­dy­na re­ak­cja to pew­nie: „Ach, to prze­cież Oku­lar­ni­ca...”. Na­wet Lu­sia w pi­ątej kla­sie prze­pro­wa­dzi­ła się do No­we­go Por­tu i już do ko­ńca pod­sta­wów­ki sie­dzia­łam w ław­ce sama.

Mimo iż by­łam spo­koj­ną i pil­ną uczen­ni­cą, na­uka przy­cho­dzi­ła mi z ogrom­nym tru­dem. Kie­dy na­uczy­ciel­ka za­da­ła mi w kla­sie py­ta­nie, bla­dłam i czer­wie­nia­łam na prze­mian, nie mo­gąc ni­jak zro­zu­mieć jego tre­ści. He­le­na, a cza­sa­mi i Ewa, za­sta­na­wia­ły się, co ze mną po­cząć, gdyż wy­gląda­ło to na oci­ęża­ło­ść umy­sło­wą.

– Może to przez te oczy? Może to się z sobą łączy? – za­sta­na­wia­ła się Ewa, a He­le­na, sły­sząc to, ucie­ka­ła wzro­kiem.

Kie­dy na­uczy­li­śmy się pi­sać, oka­za­ło się, że pra­ce pi­sem­ne nie spra­wia­ją mi tak wiel­kich kło­po­tów. Wy­cho­waw­czy­ni za­rzu­ci­ła wów­czas pra­wie prak­ty­kę za­da­wa­nia mi ust­nych py­tań i spraw­dza­ła stan mo­jej wie­dzy za po­mo­cą kart­kó­wek.

Tym­cza­sem opraw­ki mo­ich „za­cza­ro­wa­nych oku­la­rów” zdąży­ły się trzy razy po­wi­ęk­szyć, a ja w tym cza­sie sko­ńczy­łam edu­ka­cję w szko­le pod­sta­wo­wej. Bab­cia nie­omal wy­że­bra­ła dla mnie u na­uczy­cie­li oce­ny, któ­re umo­żli­wi­ły mi na­ukę w li­ceum. Była już wte­dy w wie­ku eme­ry­tal­nym, ale wci­ąż pra­co­wa­ła. Na po­moc mat­ki nie mo­gły­śmy li­czyć.

– Tra­fi­łam tym ra­zem na sko­ńczo­ne­go skąp­ca – ska­rży­ła się często, na­dal chęt­nie przyj­mu­jąc ofia­ro­wy­wa­ne jej przez He­le­nę drob­ne sumy.

W tym cza­sie Ewa za­rzu­ci­ła już osta­tecz­nie swo­ją ka­rie­rę wo­kal­ną. Nowy mąż, o imie­niu Ja­nusz, nie po­zwo­lił jej na kon­ty­nu­owa­nie śpie­wa­nia i przez pe­wien czas ba­wi­ła się rolą pani domu. Wkrót­ce jej się to znu­dzi­ło i dzi­ęki swo­jej nowo na­by­tej zna­jo­mo­ści języ­ka an­giel­skie­go zna­la­zła so­bie pra­cę re­cep­cjo­nist­ki w ho­te­lu. Jej pra­ca na noc­ne zmia­ny była dla Ja­nu­sza bar­dzo trud­na do za­ak­cep­to­wa­nia, ale jesz­cze bar­dziej jej ro­mans z kie­row­ni­kiem re­cep­cji. W ka­żdym ra­zie po kar­czem­nej awan­tu­rze, jaką jej mąż wy­wo­łał w ho­te­lu, Ewa, po raz ko­lej­ny bez­ro­bot­na i bez­dom­na, wy­lądo­wa­ła w miesz­ka­niu He­le­ny. Ro­ni­ąc ukrad­kiem ob­fi­te łzy, prze­nio­słam się z po­wro­tem do po­ko­ju bab­ci.

– Ko­cha­nie, to jest tym­cza­so­we roz­wi­ąza­nie. Wkrót­ce obie prze­pro­wa­dzi­my się do wła­sne­go miesz­ka­nia.

Tym­cza­so­wo­ść trwa­ła bite czte­ry lata, cały okres li­ce­al­ny. Za­pew­ne trwa­ła­by dłu­żej, ale bab­cia za­cho­ro­wa­ła. Za­częło się po­wra­ca­jący­mi ata­ka­mi kasz­lu. Z po­cząt­ku nie było na­wet mowy o pó­jściu do le­ka­rza, do­pie­ro po licz­nych mo­ich na­mo­wach zde­cy­do­wa­ła się na wi­zy­tę. Jej re­zul­tat oka­zał się prze­ra­ża­jący: bab­cia mia­ła za­awan­so­wa­ne­go raka płuc.

– He­le­na musi mieć osob­ny po­kój – po­wie­dzia­ła moja mat­ka, gdy zro­zu­mia­ła, na co się za­no­si. – Ju­tro prze­pro­wa­dzam się do mo­jej zna­jo­mej do Wrzesz­cza.

Za­nim zdąży­ły­śmy za­re­ago­wać, spa­ko­wa­ła swój do­by­tek do dwóch wa­li­zek. Było to na mie­si­ąc przed mo­imi eg­za­mi­na­mi ma­tu­ral­ny­mi.

– Mu­sisz się uczyć, Aniu. Obie­caj mi to. Nie­za­le­żnie od tego, co się będzie ze mną dzia­ło, ty mu­sisz iść na stu­dia – za­kli­na­ła mnie bab­cia.

Ale na ja­kie? Mimo iż spo­ro czy­ta­łam, by­łam mier­ną uczen­ni­cą. Sko­ro jed­nak bab­ci tak bar­dzo na tym za­le­ża­ło... Z ogrom­ną de­ter­mi­na­cją za­bra­łam się do mo­ich pod­ręcz­ni­ków. Ma­tu­rę zda­łam na trój­ki i po­sta­no­wi­łam spró­bo­wać swo­ich sił, zda­jąc na uni­wer­sy­tet. Po eg­za­mi­nach pi­sem­nych przy­sze­dł ust­ny; wów­czas oka­za­ło się, że nie za­wsze mam pe­cha. Wy­lo­so­wa­łam dość pro­ste py­ta­nia, a kie­dy za­ci­ęłam się przy mó­wie­niu, eg­za­mi­na­tor­ka po­zwo­li­ła, bym prze­czy­ta­ła od­po­wie­dź z kart­ki. Po wie­lu dniach nie­pew­no­ści oka­za­ło się, że do­sta­łam się na hi­sto­rię.

Wró­ci­łam do domu roz­pro­mie­nio­na, w na­dziei, że ta do­bra wia­do­mo­ść uzdro­wi bab­cię. Drzwi otwo­rzy­ła mi mat­ka.

– Ewa – ni­g­dy nie chcia­ła, abym na­zy­wa­ła ją mamą – wy­obraź so­bie, że zda­łam na stu­dia. Je­stem stu­dent­ką hi­sto­rii.

Jej twarz wy­krzy­wił gry­mas nie­za­do­wo­le­nia.

– Ja też sko­ńczy­ła­bym stu­dia – po­wie­dzia­ła z sar­ka­zmem – gdy­by nie ty.

Jak zbi­ty pies we­szłam ze zwie­szo­ną gło­wą do miesz­ka­nia.

– Gdzie jest bab­cia? – spy­ta­łam nie­spo­koj­nie, nie sły­sząc z jej po­ko­ju żad­nych od­gło­sów.

– Po­go­to­wie za­bra­ło ją do szpi­ta­la wo­je­wódz­kie­go. Mia­ła atak dusz­no­ści.

– Nie po­je­cha­łaś z nią?