Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Pasjonująca układanka losów ludzkich z Grecją w tle.
Młoda Polka przyjeżdża na wyspę Korfu w poszukiwaniu swojego biologicznego ojca, Jannisa Kassalisa. Choć mężczyźnie trudno jest się odnaleźć w nowej sytuacji, po przełamaniu początkowej nieufności między Niną a Jannisem nawiązuje się nić porozumienia. Mężczyzna opowiada dziewczynie o swojej przeszłości. Snuje pasjonującą opowieść, dzięki której oboje przenoszą się do Grecji, w Bieszczady, do Krakowa, Gdańska, Londynu i Nowego Jorku. Jannis ujawnia historię sprzed lat, w której wątki miłosne przeplatają się z sensacyjnymi. Co wyniknie z tego spotkania? Przeznaczenie bywa przewrotne i wiedzą o tym zwłaszcza Grecy…
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 415
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Dla Griga
Natura wyznaczyła granice ambicjom innych ludzi,
ale nie Greków, Grecy nie podlegali
ani nie podlegają prawom natury.
Beniamin z Lesbos
Niebo, a nie duszę, zmieniają ci,
co żeglują po morzach.
Horacy
PROLOG
Korfu, lipiec 2010
Kiedy opuszczał niewielki budynek kliniki, czuł potworne znużenie. Zatrzymał się przed bujnie rosnącym rododendronem, próbując wyrównać oddech. Raz, dwa, trzy. Niby lepiej, ale kiedy sięgał po kluczyk do jeepa, drżały mu lekko ręce. Nieoczekiwanie poczuł atak głodu, zakręciło mu się w głowie. Czyżby dlatego, że wyruszył do miasta na czczo? Niemożliwe. Nie jadał śniadań od niepamiętnych czasów.
Słońce tego dnia świeciło wyjątkowo ostro, zapowiadało to prawdziwy upał w południe, i pewnie dlatego na jego skroniach pojawiły się kropelki potu.
Naprawdę jestem chory, przyszło mu do głowy nie po raz pierwszy, ale ta myśl nieustannie go zdumiewała. Powinien zatrzymać się gdzieś na kawę i jakąś przekąskę, żeby wytrzymać jeszcze te dwie godziny do chwili, kiedy Ifigenia poda mu smakowity lunch w Eleotrivio.
Spojrzał na zegarek. Nie, nie ma czasu. Za chwilę przypłynie statek z Albanii, a na nim robotnicy, którzy mieli mu wykończyć dom. Gdyby go nie zastali na kei, ci wieśniacy zapewne wpadliby w panikę i rozleźliby się po mieście. Potem szukaj wiatru w polu! A dom trzeba było jak najprędzej skończyć. Ta kupa leżących kamieni, która psuła mu widok, powinna się w końcu przekształcić w coś sensownego. I tak za długo z tym zwlekał.
Jannis wyszukał w kieszeni spodni opakowanie gumy do żucia i wsadził do ust drażetkę. Przez moment poczuł ulgę. Wsiadł do samochodu i wrzuciwszy wsteczny bieg, wycofał go z parkingu.
Mimo dość wczesnej pory w mieście panował spory ruch, kręciło się wielu turystów. Pewnie znakomita pogoda wypędziła ich wcześniej z łóżek. Miejscowi polewali wodą ze szlaucha place i zaułki, w których wszędzie poustawiano stoliki i krzesła, przygotowując się do pory obiadowej. Mimo strajku firm wywożących śmieci Kerkira nie wyglądała na zaniedbaną ani brudną. Sprzedawcy likieru z kumkwatu ustawiali stoiska do degustacji.
Jannis, czując, jak coraz mocniej wali mu serce, skrzywił się z niechęcią. Dla nich wabienie obcych było warunkiem przetrwania. Dla niego sezon letni i turyści stawali się stopniowo coraz większą uciążliwością. Może to był błąd, że wybrał na swoją siedzibę aż tak popularną, uczęszczaną wyspę? Miał jednak szczęście, że tylko czasami zmuszony był oglądać tę całą hałaśliwą komercję. Zresztą w tym roku było mniej odwiedzających. Pewnie kryzys i widmo bankructwa ich wystraszyły. Jannis słuchał obcojęzycznej telewizji i wiedział, co mówiono teraz o jego rodakach. Ich negatywny obraz wyłaniał się z każdego programu. Cwani naciągacze, lenie, oszuści niepłacący podatków. Nie powinien o tym myśleć, jeśli chciał uspokoić rytm serca.
Również na przystani promowej roiło się od turystów chcących koniecznie zwiedzać okoliczne wyspy. Przyjechali na kilka dni, a już ich niesie dalej, pomyślał Jannis. Stały niepokój, który nie pozwala cieszyć się tym, co jest. I byle naprzód, byle szybciej...
Osoby jadące do Albanii ustawiały się przy baraku kontroli paszportowej. Przechodzący obok samochodu funkcjonariusz rozpoznał go i pozdrowił.
– Kalimera! – odpowiedział mu przez otwartą szybę i podniósł dłoń. Chciał już nawet zagadać, ale ktoś zawołał tamtego z budynku i tylko rozłożył bezradnie ręce.
Widać już było nadpływający mały statek. Błyszczące krople wody rozbryzgiwały się o jego burty. Jannis wypluł gumę, wsadził dłonie w kieszenie i ponownie przyjrzał się morzu. Znów go kusiło swą szmaragdowobłękitną tonią, jednak rozsądek podpowiadał mu, że jego obietnice są nie do spełnienia. On już to wszystko widział i przeżył. Koniec również można było przewidzieć.
Kilkanaście metrów dalej szykował się do odpłynięcia inny statek, na Paksos. Ten również był oblegany. I nagle Jannis, niczym kukiełka pociągana za niewidzialne sznurki, postąpił kilka kroków w przód.
Po trapie wchodziła właśnie szczupła, niewysoka kobieta. Miała na głowie słomkowy kapelusz, ale nagle go zdjęła, jakby w obawie przed silniejszym podmuchem wiatru na morzu. Jej włosy miały ciemnobrązowy kolor.
Odwróć się, błagał ją w myślach Jannis, a jego serce ponownie dało o sobie znać. To nie mogła być prawda, zdawał sobie sprawę, ale to był dokładnie ten sam gest, którym ona niegdyś odgarniała z twarzy niesforne włosy. Stał jak zaklęty, lecz kiedy zrozumiał, że dziewczyna z trapu go nie słyszy, ruszył wolno w kierunku stateczku. Ani przez chwilę nie spuszczał z oczu sylwetki kobiety, która przesuwała się w tył, stale się od niego oddalając.
– Przepraszam, ale trap już wciągnięty – usłyszał czyjś głos.
Dopiero wówczas się ocknął i zrozumiał, że stateczek już odbił od brzegu.
Nie, to niemożliwe. Ona nie może po prostu tak zniknąć! Za wszelką cenę musi ją powstrzymać. Zaczerpnął powietrza, chcąc wykrzyczeć jej imię, i nagle zaszumiało mu w uszach, a ziemia zawirowała pod jego stopami.
– Proszę pana! Co panu jest? – To były ostatnie słowa, które usłyszał.
ROZDZIAŁ I
Dźwięk telefonu odbił się od wysokich murów salonu i wyrwał go z popołudniowej drzemki. Cholera, zapomniał przyciszyć! Sam sobie winien. Postanowił nie odbierać, bo bez okularów i tak nie mógł zobaczyć, kto go niepokoi o takiej porze. Ale wtem przyszło mu na myśl, że może to być Afrodyta, której czas w Stanach różnił się o wiele godzin od europejskiego.
– Daddy! – usłyszał w telefonie suchy, zdecydowany głos swego najmłodszego dziecka. Zatem miał rację, to ona. Nie był tylko przekonany, czy zrobił dobrze, odbierając. – Dzwonił do mnie Alex. Co ci się stało?
Jannis westchnął cicho. Znudziło go już powtarzanie tego samego. Od incydentu na kei przeprowadził kilkanaście rozmów na ten temat. Bożena, oczywiście Alex, ale też wszyscy krewni i znajomi, którzy usłyszeli o zdarzeniu i koniecznie chcieli się dowiedzieć, jak się miewa. Każdy z nich oferował również pomoc i dobrą radę, a wszystko to zajmowało dość dużo czasu. I wystawiało jego cierpliwość na próbę. Na drugi raz nie będę tracić przytomności w miejscu publicznym, postanowił sobie solennie.
– To zwykły zawrót głowy. Bez paniki. Ani nie zawał, ani nie wylew. Może za dużo kawy.
– A byłeś u lekarza? Przebadałeś się dokładnie?
– Tak, Afi, tak. – Mówiąc to, podniósł się z kanapy i przeszedł do kuchni, gdzie nalał do szklanki wody i wydobył z szuflady baterię lekarstw.
– Bo ja się martwię, że za chwilę także lekarze zaczną strajkować, a ty zostaniesz bez żadnej opieki.
– Chyba jednak do tego nie dojdzie.
Kryzys gospodarczy, który wybuchł w Grecji pod koniec ubiegłego roku, przybierał z tygodnia na tydzień coraz gwałtowniejsze formy. To już nie były rozmowy o oszczędnościach i zaciskaniu pasa. Podczas majowego strajku generalnego w Atenach, na którym zgromadziło się przeszło pięćdziesiąt tysięcy demonstrantów, zginęli ludzie. Wszystko zmierzało do jakiegoś dramatycznego finału. Kolejna grecka tragedia?
Afrodyta zaczęła opowiadać o interesujących ludziach, których poznała ostatnio w Los Angeles podczas podróży służbowej. Ponieważ jej definicja interesującego człowieka różniła się znacznie od jego własnej, kiedy mówiła mu o fuzjach, zyskach i planach inwestycyjnych, Jannis poczuł znużenie. Powinien wykrzesać z siebie choć trochę zainteresowania, gdyż to właśnie dzięki córce i jej trzeźwej głowie ich firma lawirowała pośród raf kryzysu w całkiem udany sposób, ale nie potrafił się do tego zmusić. To nie do wiary, jak szybko stracił serce do tych spraw. Hmm, no właśnie. Serce.
– Tato, mnie się jednak wydaje, że ty się źle leczysz. – Zmieniła po chwili temat. – Po południu zadzwonię do mojego lekarza i wszystko z nim skonsultuję. Wyślę ci listę z zaleceniami, ale będziesz musiał ich przestrzegać. Czy ty mnie słuchasz?
– Tak, oczywiście, słucham.
Wziął do ust łyk wody i po raz kolejny zdziwił się w duchu, jak on i Jana mogli wydać na świat takie dziecko. Gdyby nie to, że pod względem urody Afrodyta była niemal kopią jego matki z młodości, można by podejrzewać, iż podrzucili ją kosmici. O nieco spaczonym poczuciu humoru, dodał złośliwie w myślach.
– Dasz sobie radę sam w Eleotrivio? Stale się o ciebie martwię, a mam pojutrze zebranie rady nadzorczej. Nie mogę przyjechać.
Ciekawe, co by odpowiedziała, gdyby zaprzeczył. Kogo by mu tu przysłała do pomocy? Swego męża Marcusa? Uchowaj Boże!
– Oczywiście, córeczko. Ale ty też uważaj na siebie i się nie przepracowuj.
W odpowiedzi usłyszał coś, co nawet przypominało śmiech.
– Chyba wiesz, że mam zawsze wszystko pod kontrolą.
– Ale czasem trzeba nacieszyć się życiem – rzucił bezwiednie, mimo iż doskonale wiedział, że wszelka dyskusja z córką na te tematy jest bezsensowna.
– Tato, ja się cieszę. Naprawdę.
Obawiał się, że rzeczywiście tak jest. I że knucie, intrygi, roszady i nieustające użeranie się z korporacjami były jej prawdziwym żywiołem. Dlaczego bez przerwy jej się czepiał? Tej jedynej córki, która osiągnęła sukces w biznesie? Jedynej, która tak naprawdę nadawała się do prowadzenia firmy? Może dlatego, że nie okazywała żadnych emocji i chyba nigdy nie była w pełni szczęśliwa, nawet kiedy prowadził ją do ołtarza, gdy wychodziła za mąż za tego idiotę Marcusa. Od wczesnego dzieciństwa narzucała sobie różne plany i projekty, które później z mozołem realizowała. Pewnie założyła już dawno, że w wieku dwudziestu dwóch lat powinna zostać mężatką, i tak się stało.
– Ona się nadaje na terapię – zauważył kiedyś Nick, gdy siostra w wieku szesnastu lat dostała stypendium na Uniwersytet Harvarda. – To umysłowy robocop.
Jannis zakończył rozmowę z córką i połknął tabletki. Da sobie radę sam. Jak zawsze...
Kiedy wróciła mu przytomność, leżał w ambulansie z podłączoną kroplówką. Po parogodzinnej obserwacji okazało się, że może wrócić do domu, tym bardziej iż był pod stałą kontrolą kliniki. Zrezygnował więc z oferty podwiezienia i zdecydował się sam prowadzić jeepa. Da radę, głupie pół godziny i będzie u siebie. Był w tym bardzo stanowczy i nikt mu się nie śmiał sprzeciwić. Wymienił kilka zabawnych uwag z lekarzem odpowiedzialnym za jego zdrowie, po czym poklepali się po plecach jak najlepsi kumple i odjechał.
Nie był to chyba najmądrzejszy pomysł, miał bowiem jeszcze niewielkie kłopoty z koncentracją, i kiedy zaparkował pod domem, czuł, że jego koszula z krótkim rękawem jest mokra od potu.
Dopiero po lunchu, gdy siedział w zacienionym, klimatyzowanym salonie, popijając wodę z lodem i listkiem mięty, zaczął sobie przypominać, co w zasadzie wydarzyło się na przystani promowej i kogo wówczas zobaczył. Był pewien, że się nie pomylił. To musiała być ona.
Udało mu się o niej zapomnieć na tyle lat. Wydawało się nieprawdopodobne, że to do niego wróci. Nauczył się panować nad swoimi emocjami i myślami i odsuwać te niewygodne daleko, w zapomnienie. Nie miał też żadnych inklinacji, by w tym wieku, mając więcej wolnego czasu, przywoływać obrazy z przeszłości. To strata czasu, myślał niejednokrotnie, otrzymując od dawnych znajomych zaproszenia na spotkania czy zjazdy. Jesteśmy już innymi ludźmi. Jednakże widok kobiety ze statku nie dawał mu spokoju. Stawał się coraz bardziej wyraźny, tak jakby jego umysł próbował jak obiektyw przybliżać jej obraz.
W końcu zirytowany usiadł przy biurku i sięgnął po swoje najnowsze cacko, iPada. Stary idiota, przeklął się w myślach, uważając, że staje się tym samym podobny do swych rówieśników, z których jeszcze niedawno szydził. Jego palce już wystukiwały jej imię i nazwisko. Miasto, w którym mieszkała...
Kretyn! Wydawało mu się, że po tylu latach ona nie zmieni nazwiska?
Rzeczywiście, wujek Google pokazał mu figę, nawet kiedy dodał mu jej wymarzony zawód. Zniechęcony odłożył tablet i sięgnął po ciśnieniomierz. Tkwił nieruchomo przy biurku, słuchając mruczenia aparatu, kiedy do pokoju weszła Ifigenia. Musiała już skończyć sprzątanie, bo zmieniła sukienkę i poprawiła fryzurę. Włożyła też buty na dość wysokim obcasie. Jak jej się udaje jeździć w nich na skuterze?
– Dobre ciśnienie? – spytała, nim zdążył sam zobaczyć.
– Nie najgorsze. Poczekaj, dzisiaj ci zapłacę. – Chciał się zerwać z fotela.
– Jutro też jest dzień. – Kobieta machnęła ręką i dopiero wówczas się zorientowała, że trzyma w niej listy. – Oj, poszłabym z nimi do domu. Z moją głową już całkiem nie tak.
– Nie przesadzaj. – Musiał zaprzeczyć. Ifigenia była od niego młodsza ledwie o cztery lata. – Po prostu myśli ci uciekają. – Nie wiedział, dokąd mogłyby uciec, bo jego pracownica była kobietą samotną, bezdzietną i podobnie jak on sam, niezbyt skora do nawiązywania kontaktów międzyludzkich.
Ku jego zdziwieniu Ifigenia się zarumieniła jak nastolatka.
– To ja już lecę. – Zmieszana niemal rzuciła listy na biurko, zawróciła na pięcie i dopiero przy drzwiach bąknęła coś, że jutro o dziesiątej przyjdzie zmienić mu pościel.
Jannis popatrzył za nią nieco zdziwiony, a potem przeniósł spojrzenie na listy. Jakieś urzędowe i bankowe bzdety. Już chciał je odłożyć do przeczytania na później, gdy nagle jego uwagę przykuła koperta zaadresowana odręcznym pismem. Kto jeszcze dziś pisze listy? I to w dodatku tu, na wyspie? Koperta miała miejscowy stempel. Dziwne jakieś... W zasadzie to stwierdzenie powinno go było przygotować na czekającą wewnątrz niespodziankę, ale zaskoczyły go już pierwsze słowa tego listu.
„Szanowny Panie”. Złożoną kartkę A4 zapełniał tekst napisany po polsku. Pismo było tak wyraźne, że bez najmniejszego problemu łączył litery w te na pół zapomniane słowa. I kiedy dotarł do najważniejszej kwestii, nagle zdało mu się, że rozszyfrował tajemnicę kobiety na kei. To musiała być ta sama osoba, pomyślał z bijącym, tym razem z radości, sercem. Przez jego głowę przemknęły urokliwe obrazy przyszłości. Odwrócił kartkę i spojrzał na podpis. Nazwisko. I znów się zdziwił. Coś mu się tutaj nie zgadzało.
– Nina, dokąd lecisz? Mogę iść z tobą? – pytała drobna, nieco zahukana dziewczyna, z którą dzieliła pokój i pracę.
– Mam spotkanie – odparła krótko, stwierdzając, że chyba za dużo matkowała Mireli, gdyż ta za bardzo się od niej uzależniła.
– Z facetem? Kiedyś go poznała? – Mirela z wrażenia aż usiadła na poplamionym tapczanie.
Nina zirytowała się. Nie znosiła osób ciekawskich, wtykających nos w nie swoje sprawy. Była też zła na siebie, że pozwoliła koleżance wtrącić się we własne życie. Trzeba skończyć z tą inwigilacją.
– Dopiero mam zamiar go poznać – odpowiedziała chłodno, usiłując zachować spokój. – I tyle na ten temat.
Nina wyczuła, że dziewczyna jest zawiedziona i dotknięta, gdyż odwróciła się do ściany i udawała, że drzemie. Skąd taki wrażliwiec mógł wpaść na pomysł wyjazdu do pracy za granicę? I to w dodatku do Grecji pogrążonej w największym kryzysie gospodarczym w historii.
Zganiła się w myślach. Za chwilę oprócz Mireli sprawi sobie jeszcze kotka i pieska! Coś dziwnego działo się z nią w tej wysokiej temperaturze. Topiła się! Spojrzała na siebie w lustrze. Nie zamierzała się malować. Nie dla niego. Jej usta złączyły się w gniewną linię.
– Domyśliłam się – usłyszała głos Mireli, kiedy naciskała już na klamkę.
– Czego?
– Musiałaś go poznać w internecie. Ja też się zapiszę na serwis randkowy.
Z głębokim westchnieniem, ale bez słowa komentarza Nina opuściła kwaterę.
W mieszkaniu nie było klimatyzacji, jedynie bardzo głośny i bardzo słaby wentylator, więc gdy na zewnątrz owionęła ją łagodna morska bryza, poczuła się bardziej rześko. Mgła, która zdawała się osnuwać jej umysł od paru tygodni, zaczęła się z wolna rozwiewać. Teraz już nie było miejsca na żadne wątpliwości. Nadszedł czas działania.
Kiedy jednak zaczęła się zbliżać do umówionej kawiarni Libro d’oro położonej na eleganckim bulwarze Liston, odnosiła wrażenie, że jej nogi robią się jak z waty. Na szczęście wybrał zwykły lokal, w którym pełno było turystów, ale również miejscowych. Kiedy usłyszała przez telefon jego chropawy głos z tym dziwnym obcym akcentem, wpadła w panikę. Odpowiadała krótkim: „tak”, „nie”, „dziękuję”, „do widzenia”. Na szczęście on również nie rozwodził się nad niczym specjalnie, jedynie ograniczył rozmowę do wyznaczenia czasu i miejsca spotkania. Pewnie jej nienawidził. Tak, była tego całkiem pewna. Ludzie, którzy burzą spokój, nie cieszą się sympatią innych.
– Nina?
Drgnęła z zaskoczenia. Szukała go wzrokiem przy którymś z dalszych stolików, ale to on ją zaskoczył. Prawdopodobnie stał przy wejściu i obserwował wszystkich wchodzących do kawiarnianego ogródka.
– To ja, Kassalis.
Odwróciła się w stronę głosu.
Tak, to był on! Dobrze, że zacisnęła mocno zęby. Tak bardzo ją zdziwił jego wygląd. Przez chwilę chciała tylko patrzeć i poszukiwać podobieństwa między tym mężczyzną a zdjęciem, które widziała. Ten był starszy, z twarzą pooraną wyraźnymi pionowymi bruzdami i widać było, że już dawno skapitulował w nierównej walce z nadwagą. Tamten...
– Dzień dobry. – Wyciągnęła do niego rękę, a on odpowiedział jej mocnym, zdecydowanym uściskiem.
Przeszli w stronę jedynego wolnego stolika.
– Dziękuję, że pan przyszedł. Myślę, że to wymagało odwagi. Mógł mnie pan posłać do wszystkich diabłów.
On również jej się uważnie przyglądał. I pewnie oceniał. Mogłaby przysiąc, że wie, co o niej myśli. Cholera, zaczęła się denerwować.
– Odwaga? – Zaśmiał się jakby do siebie. – Nie ma tu żadnych podstaw do lęku, więc nie może być mowy o odwadze. Myślę, że to pani jest odważna. Ale może będziemy się do siebie zwracać bez tych „pań” i „panów”, choć to zabawne. Szczerze mówiąc, trochę mi ich brakowało. – Widząc zdziwienie na twarzy Niny, szybko dodał: – Dawno nie mówiłem po polsku.
Rzeczywiście miał dziwny akcent, a poza tym próbował starannie dobierać słowa, tak jakby tłumaczył je z obcego języka.
– Mów do mnie Jannis.
– Jannis?
– Tak, w Polsce wołali na mnie Janek. Na co miałabyś ochotę?
Zbliżał się kelner.
– Frappé i wodę.
Sobie zamówił tylko wodę. Widać nie zamierzał marnować z nią zbyt wiele czasu. Powinna się streszczać. Powinna to jakoś sensownie wyjaśnić. Powinna... Tymczasem czuła się tak, jakby język jej stanął kołkiem. Miała w głowie gonitwę myśli i po raz pierwszy od bardzo dawna czuła niepewność i strach. Po co ona się w to wpakowała? Jannis przyglądał się jej z coraz większym zniecierpliwieniem.
– Napisałaś mi, Nino, że masz mi do przekazania informację od twojej matki.
Ogarnęła ją panika. Źle to wszystko ujęła. Wiedziała, że tak będzie. Od matki to ona się niczego nie dowiedziała. Ale, ale... czy to nie wszystko jedno? Jego przecież przy tym nie było.
– Moja matka już nie żyje. Przed śmiercią powiedziała, że Janek Kassalis jest moim ojcem. To wszystko.
Umarła, ale dwadzieścia lat temu. Opowiedziała o tym nie jej, tylko cioci. A ciocia... Dopiero w zeszłym roku postanowiła się rozstać z sekretem.
Mężczyzna o imieniu Jannis patrzył na nią uważnie ciemnymi oczami, ale jego twarz nie zdradzała żadnych emocji. Za to w niej kłębiły się coraz silniejsze. Ten facet ją wkurzał!
– Ja tu przyszłam tylko po to, żeby się dowiedzieć, jak to było. I jeśli to możliwe, poznać prawdę. Natomiast nie pretenduję do żadnego majątku i jeśli chodzi o sprawy prawne, to mi to wisi.
– Wisi...? – powtórzył niepewnie Jannis i zrobił tak dziwną minę, że Ninę to rozśmieszyło.
– Tak. Lata mi to! Nie dbam o to. Nie zależy mi na tym.
– W imię prawdy? I to ode mnie chcesz usłyszeć tę prawdę, tak? A możesz mi powiedzieć, jak ja niby mam to zrobić? Uważasz, że jesteś do mnie podobna?
Zacisnęła usta. Wyjęła z torebki kilka euro i położyła je na stoliku. Oddaliła się od stolika szybkim krokiem. Jannis dogonił ją dopiero przy fortecy.
– Chcesz mnie wykończyć? – wydyszał, łapiąc ją mocno za ramię.
– Niczego od ciebie nie chcę – wysyczała jak żmija.
– O nie. Kłamiesz. Sama mi to powiedziałaś. Chcesz prawdy. A chyba wiesz, że to najcenniejszy towar. I z pewnością trzeba się trochę lepiej targować, żeby go nabyć. W każdym razie nie tak jak zbuntowana nastolatka. Ile ty masz lat?
– Trzydzieści cztery.
Twarz mężczyzny pobladła. Pewnie sobie obliczył, pomyślała mściwie. Zobaczy więc, że nie kłamię. A matka?
Nina myślała o tym tak wiele razy. Matka nie miała żadnego interesu, by kłamać. Nie miała z tym „Jannisem” żadnego kontaktu ani też najmniejszego pojęcia, gdzie mieszka i czy jest zamożny. Jednak takie pochodzenie mogło rzeczywiście tłumaczyć tę egzotyczność, dziwność i odmienność, jaką Nina czuła w sobie od dziecka. Inna sprawa, że matka mogła się mylić. Nigdy wcześniej jednak nie zmyślała, trzeba więc było przynajmniej założyć, że w tej historii tkwi ziarno prawdy. A ponieważ rzeczywistość Niny od wczesnego dzieciństwa falowała jak wody oceanu, to wyznanie stało się dla niej najkonkretniejszym faktem jej życia. Uczepiła się go jak ostatniej deski ratunku.
– To aż dziwne, że w tym wieku jeszcze o takich rzeczach nie wiesz – mruknął Jannis i w tej samej chwili zgiął się wpół.
– Au – jęknęła, bo nadal ściskał jej ramię.
– Mogę się z tobą potargować, ale najpierw mnie zawieź do kliniki. To niedaleko... – usłyszała i nagle jego ręka zwolniła ucisk.
– Przyjechała tu ta na skuterze. – Ifigenia wydęła pogardliwie usta.
– O sobie mówisz? – Jannis do niej mrugnął, ale kobieta nie była dziś w nastroju do żartów.
– Wiesz, o kim mówię. Ta, co cię przywiozła z kliniki – prychnęła. – Ja rozumiem, że z jednej strony to ma baba łeb na karku, bo wiedziała, jak się zachować. Ale jak ona wygląda!
Zgoda, konkursu piękności pewnie by nie wygrała. Wysoka i przeraźliwie chuda. Cera trupioblada. Włosy niemalże zgolone przy skórze i do tego workowate ciuchy. Gdyby miała czternaście lat, to wyglądałoby to jeszcze naturalnie, ale trzydzieści cztery? Coś z nią było nie w porządku. Może się leczyła psychiatrycznie? Za nic by nie chciał, żeby była jego córką. O mało trupem nie padł, gdy ją zobaczył. No nie, nie była żadną jego córką. Taki dziwoląg. Wprawdzie Afrodyta też odbiegała od normy, ale przynajmniej można było na nią popatrzeć z przyjemnością.
– Cześć, Jannis! – Pojawiła się w pokoju jak duch, aż poczuł ciarki na plecach. Czy ona nie zdaje sobie sprawy, że wygląda obrzydliwie? Tym razem w ciemnoszarej koszuli zamiast w czarnej!
– Cześć. – Z niechęcią podniósł się z kanapy. – Miło, że się zgodziłaś przyjechać na lunch. Ja chwilowo nie mogę się zbyt daleko ruszać. Ciągle skacze mi cukier.
– Nie wiedziałeś, że masz cukrzycę?
– Skąd! Zastanawiałem się przez chwilę, czy nie powinienem podać do sądu tego idioty mojego lekarza. Robił mi tyle badań, a zapomniał o podstawowych. Ale znam go od tylu lat... Podobno mało brakowało, bym zapadł w śpiączkę.
Teraz był już pod opieką szpitala i wydawało się, że lekarze tam wiedzą, co robią. Chociaż nie bardzo mu się to podobało. Te wszystkie drastyczne diety. Bezwzględny nakaz ruchu. I szczegółowy opis tego, co się będzie działo, jeśli zignoruje ich zalecenia. Może jednak mieli rację. Od tego kilkudniowego pobytu w klinice, gdy ustabilizowali mu cukier, czuł się lepiej niż kiedykolwiek od wielu miesięcy. Na przykład dziś po raz pierwszy popływał w basenie. Wirowanie w głowie i siódme poty też ustąpiły.
Ich rozmowę przerwało pojawienie się Ifigenii z wózkiem. Z nadętą miną, niepozostawiającą żadnych wątpliwości, co sądzi o gościu, postawiła na stole wyśmienite potrawy. Nawet grillowane warzywa Jannisa wyglądały tak, że ślinka ciekła. Nina dostała niewielkie rożki z fetą i szpinakiem, spanakopitę, i do tego dość sporą porcję sałatki. Zamówiła wegetariańskie danie, to proszę!
Przez chwilę rozmawiali o nieistotnych sprawach. Kobieta opowiedziała mu, że przebywa na wyspie od paru miesięcy i pracuje jako pokojowa w jednym z najelegantszych hoteli, należącym do jakiegoś rosyjskiego miliardera. Jannis ważył chwilę jej słowa w myślach, zastanawiając się, jak na miłość boską ta firma może zatrudniać tak mało reprezentacyjną osobę. Ale może do zmieniania pościeli nie trzeba się pokazywać gościom?
– Wysoko mieszkasz. – Odłożyła sztućce i serwetkę. – Mój skuter aż dostał zadyszki.
Uważnie obserwował jej zachowanie. Do tego nie mógł mieć zastrzeżeń. Gdzieś się wyuczyła. Choć dałby głowę za to, że nie od matki. Z niej to był numer! Nic więc dziwnego, że ta biedna dziewczynina... No nie, chyba nie zacznie jej żałować.
– Nie narzekam – odparł. – Chcesz zobaczyć dom? To jest właśnie Eleotrivio. Nazwa bardzo praktyczna, oznacza prasę do wyciskania oliwy.
Lunch jedli na zewnątrz na osłoniętym dachem tarasie.
Może to jednak zły pomysł pokazywać jej dom, pomyślał. Zobaczy, że jestem bogaty, i może wpadnie jej coś głupiego do głowy?
Ponieważ Nina wzruszyła obojętnie ramionami, Jannis natychmiast poczuł, że musi jej zaimponować. Już po chwili oprowadzał ją po wszystkich pomieszczeniach, pokojach gościnnych, luksusowych toaletach z wymyślnymi spłuczkami, błyszczącymi prysznicami i misternymi mozaikami na posadzce. Oprócz biblioteki wypełnionej po sufit książkami musiała również zobaczyć bogato zaopatrzoną piwniczkę na wino. A teraz Jannis patrzył na nią, oczekując komplementów.
– Dobudowuję właśnie pawilon, po drugiej stronie sadu oliwnego – dodał nerwowo. – Będzie dla dzieci i wnuków, kiedy się zjadą. W przyszłości. Tu jest tylko moje królestwo.
– Bardzo duże jak na jedną osobę. Taka przestrzeń powiększa pustkę.
Podeszła do stolika, na którym leżała muszla sporych rozmiarów. Zaciekawiona, ostrożnie ją wzięła do ręki.
– To jest róg trytona – objaśnił Jannis.
Nieudolnie dmuchnęła w otwór. Podszedł do niej i wyjął jej go z ręki.
– Patrz, tak się to robi.
Rozległ się donośny basowy dźwięk.
– Widziałam kiedyś taką fontannę – zauważyła Nina, rozcierając przedramiona, jakby rozmasowywała powstałe pod wpływem dźwięku ciarki. – Jakiś bóg trzymał muszlę i lała się z niej woda. To było...
– ...w Rzymie – dokończył zdziwiony Jannis.
– Ano właśnie. Byłam tam rok temu. Czas tak szybko leci.
Jannis pokiwał głową, przyznając w duchu, że nie ma w tym żadnej sprawiedliwości.
– Kiedy ostatni raz byłeś w Polsce? – zapytała.
– Trzydzieści pięć lat temu – odrzekł bez zawahania, spoglądając uważnie na swą domniemaną córkę. Widział, jak zmrużyła powieki. Ale arytmetycznie i nawet medycznie mogło się to wszystko zgadzać. Nie wolno o niczym przesądzać, przyznał z niechęcią.
Nie chciał o tym myśleć. Te wszystkie książki na temat historii starożytnej i nowożytnej, które zbierał, miały za zadanie sprawić, by nie musiał myśleć o sobie ani o swoim życiu. Kim on zresztą był w porównaniu z tymi miliardami ludzi, którzy przewinęli się do tej pory przez ten padół? Rodzili się, kochali, cierpieli i na koniec, wszyscy bez wyjątku, umierali. No właśnie, kimże on właściwie był?
– I tam się urodziłeś, prawda? – spytało nagle to dziwadło, ta cała zaskakująca Nina, jakby potrafiła czytać jego myśli.
– Tak – odpowiedział. – W Bieszczadach. W Ustrzykach Dolnych. Tam był szpital...
ROZDZIAŁ II
Bieszczady, 1955
Z oddali dobiegł czyjś głos. Chłopiec odwrócił głowę w jego stronę i niczego nie zobaczył. Przez cienkie wierzbowe witki prześwitywały promienie słoneczne. Gdzie mieszkał ten głos? Z pewnością dochodził z tamtej wierzby. Zawsze, ilekroć Jannis przechodził tą ścieżką, głos odzywał się do niego. Był taki dziwny, nieco skrzekliwy, niczym głos starej kobiety mieszkającej w chałupie po drugiej stronie strugi. Ale to nie była ona. Tamtej nie lubił, bo wrzeszczała, kiedy się zbliżał do jej koguta. A on chciał mu się tylko przyjrzeć z bliska. A ten głos był miły. Opowiadał o zaklętych boginiach i walecznych herosach. On też był dzielny i niczego się nie bał. Może trochę ojca. Kiedy wracał do domu i zachowywał się tak dziwnie. Albo kiedy bił Nastka.
– Jannis, czy ty mnie słyszysz?
– Tak, pani – odpowiedział z lekkim drżeniem w głosie. Zachciało mu się siusiu. Pobiegłby w pole, ale chyba nie wypadało tak nagle zostawić głosu. Jeszcze by się obraził. I już nigdy nie zrzuciłby mu złotówki, jak poprzednim razem. Mama kupiła mu za nią piłeczkę.
– Czy byłeś grzecznym chłopcem?
– Tak.
– Karmiłeś kury, jak obiecałeś mamie?
Jannis nerwowo przestępował z nogi na nogę.
– Prawie zawsze.
– Prawie? – Ton był karcący. – A jakby tobie matka zapomniała dać obiadek?
– Poprawię się.
– Musisz być dobry dla zwierząt. I dla słabszych. Nigdy o tym nie zapominaj.
W tej samej chwili za plecami usłyszał zbliżający się warkot silnika. Samochód? Jedzie ich drogą? Może ojciec? Nie wiadomo skąd pojawiła się przy nim matka. Złapała go na ręce i przytuliła do siebie. Samochód minął ich z zawrotną, jak mu się wydawało, prędkością. Siedzieli w nim żołnierze i jakiś pan.
– Jacyś obcy przyjechali – rzekła matka i postawiła go na ziemi. – Pójdziemy do szkoły po Nastka. Niedługo kończy lekcje. Muszę jeszcze zrobić zakupy.
– A dostanę ciastko?
Matka wzięła go za rączkę. W drugiej ręce miała dość duży koszyk, który sama wyplotła. Chłopiec spojrzał jeszcze raz w górę na wierzbę, ale nie zauważył na niej nic dziwnego. Witki lekko się pochylały pod wpływem słabego wiatru. Głos pewnie poszedł spać, pomyślał.
Ismena szła raźnym krokiem i machała koszykiem, nucąc pod nosem piosenki z czasów młodości. Od czasu do czasu kątem oka spoglądała na synka, który mężnie próbował dotrzymać jej kroku. Jego ciemne loki zachęcały do pogłaskania go po głowie, ale nie chciała go zbyt mocno rozpieszczać. Najchętniej jednak obsypywałaby go stale pocałunkami. Jej skarb. Taki zupełnie niespodziewany. Kiedy już myślała, że wszystko stracone, jej życie nagle się odmieniło. Znów nabierało blasku. Wciągnęła do płuc ożywcze górskie powietrze.
Na początku jednak nie wydawało się takie ożywcze, gdyż to nie były takie góry, do jakich byli przyzwyczajeni. Tu powietrze było o wiele wilgotniejsze niż u nich. A niebo? Niebo niemal nigdy nie miało tego lazurowego koloru, za którym tak bardzo tęskniła. Wzdrygnęła się. Dopiero zaczął się wrzesień, a już zrobiło się zimno, noce bywały już naprawdę chłodne. Niedługo przyjdzie mróz. Przeżyła w Bieszczadach już cztery zimy, lecz z obawą myślała o następnej. Znów przez kilka miesięcy będzie się zajmować tylko utrzymaniem ciepła w chacie i bez przerwy znosić naręcza drewna, które spalały się jak zapałki. Znowu pranie będzie zamarzało na sznurku. Jorgos przebąkiwał coś o węglu. O, to by było rozwiązanie. Gdyby jeszcze częściej bywał w domu... Nie przypuszczała nawet, że będzie jej go tak brakować.
– Lepiej, jak się dzieci wychowują ze swoimi – tłumaczył jej. – Uczą się języka, obyczaju. A razem jesteśmy silniejsi.
Powiedzmy, pomyślała z goryczą. Co też ją dzisiaj opętało? Bez przerwy czarne myśli, kiedy na dworze jest tak pięknie. Świeci słońce. Spiżarnia pełna zapasów. Grzyby przygotowane do suszenia, nawet trochę drobnych odłożonych za sprzedaż wkoszy. A jej ciągle mało!
Jannis maszerował z poważną miną. Ismena zastanawiała się, kiedy syn się wreszcie zorientuje, kim jest głos. Podobało jej się, że potrafi dochować tajemnicy. Jednak nie wytrzymywał zbyt długo wolnego tempa. Za zakrętem puścił jej rękę i pobiegł naprzód.
Do wsi było daleko, ale wiodła do niej dobra, sucha droga. Malec zaś lubi długie spacery, a ona powinna kupić chleb.
Mieszkali w większym oddaleniu niż inni uchodźcy z Grecji. Zdecydowanie za daleko, żeby mieć poczucie bezpieczeństwa, jakie dawało życie we wspólnocie, jednak gdy na samym początku Jorgos wybrał właśnie tę smętną, opuszczoną pożydowską chatę, nie protestowała. Wiedziała, że robi to z myślą o niej.
Kiedy jesienią 1951 roku przyjechała tu ze Zgorzelca, mąż wkrótce do niej dołączył. Ta pierwsza zima, gdy oboje próbowali przystosować dom do swoich potrzeb, była bardzo pracowita. Wszędzie pół metra śniegu, temperatura dochodziła do minus dwudziestu. Dla niej śnieg nie był zaskoczeniem, ale Grecy z południa widzieli go pierwszy raz w życiu. Niektórzy wpadali w panikę na jego widok. Była wówczas w zaawansowanej ciąży z Jannisem. Do wsi zaczęła więc przychodzić sama dopiero na wiosnę. Pola zostały już wówczas oczyszczone z min i rozkładających się gdzieniegdzie zwłok, pozostałych tam jeszcze po walkach z UPA. Przez moment miała nadzieję na nowe życie, nowy początek, jednak wkrótce, z rozpaczą – dlaczego Jorgos jej o tym nie powiedział? – rozpoznała wśród mieszkańców wioski swych dawnych wrogów.
Co za pech! Dlaczego nie mogli pojechać gdzie indziej? Nie bała się Polski ani Polaków. Już po pół roku mówiła dość płynnie w tutejszym języku. Zadziwiła tym wszystkich. Może dlatego, że wcześniej znała też macedoński. Polacy wydawali się tacy mili i gościnni. Kiedy byli w Zgorzelcu, a właściwie ona sama z Nastkiem, bo Jorgos przebywał na szkoleniu wojskowym w Grudziądzu, sąsiadka, dowiedziawszy się o jej ciąży, codziennie przynosiła im do mieszkania ciepłe mleko z masłem i miodem.
Gdyby to od niej zależało, Ismena wyjechałaby gdzieś nad morze. Do Szczecina albo Gdańska. Może podjęłaby pracę? Tu była samotna jak palec, a jej mąż pojawiał się i znikał z kolejną ważną misją, która miała im zapewnić powrót do domu. Do komunistycznej Grecji, bo domu przecież od dawna nie było.
Ta sąsiadka od mleka poinformowała ją w sekrecie, co sądzi o nowym ustroju w Polsce. Była starsza, bez rodziny i nie bała się kapusiów. Poza tym doskonale pamiętała przedwojenne czasy. Również Ismena, która nauczyła się czytać po polsku, stopniowo zaczęła wyłapywać różnice pomiędzy teorią a obserwowaną rzeczywistością.
Mimo wszystko najlepszym rozwiązaniem wydawało się trzymanie ust na kłódkę i niezadawanie żadnych pytań, jak na przykład o losy poprzednich mieszkańców ich wioski. Wyglądało na to, że Żydów wymordowano w obozach, Ukraińców przesiedlono, a w zamian sprowadzono Polaków z innych regionów, no i przede wszystkim ich – uciekinierów z własnego kraju po wojnie domowej zakończonej w 1949 roku.
– U nas mało brakowało, by do tego samego doszło – opowiadała z poważną miną Krajewska, sąsiadka ze Zgorzelca. – Walczyli ci młodzi, tyle krwi spłynęło. I na nic to. Życia nikt nie wróci. A świat już możni między siebie podzielili. Was tak samo zawiedli.
Ismena, która całe życie stroniła od polityki, musiała w ostatnich latach ukończyć jej przyspieszony kurs.
– To zło kiedyś zniknie – ciągnęła Polka. – Możemy się tylko modlić, żeby to się stało za naszego życia. Ale młodość ci, moja droga, zmarnują.
Ismena grzecznie potaknęła, ale prawdę mówiąc, wcale nie chciała już być młoda. Chętnie zamieniłaby się z tą Krajewską. Nic dobrego z tej młodości nie miała, tylko udrękę. Gdyby była starsza, wszyscy by się z nią liczyli i ją szanowali. Jej synowie byliby już dorośli, mieli dobre posady, a ona sama nadzieję na spokój i dobrobyt.
Dwóch już mam, pomyślała teraz z półuśmiechem na twarzy. Oj, ale jeszcze dużo pracy przed nią, żeby zapewnić te „dobre posady” synom. Muszą pokończyć szkoły. Koniecznie. Może takie jak Ralph? Nie ważyła się odpowiadać na to pytanie nawet w myślach. Jorgos nie może się dowiedzieć o jej tajnym planie, boby go zniweczył u zarania. Również ona sama powinna wyrzucić imię Ralpha z myśli, by nie wypowiedzieć go przypadkiem przez sen czy w gorączce. Ale czy można aż tak zdyscyplinować swoje myśli? Bywało, że budziła się nad ranem z obrazem jego twarzy pod powiekami i z uczuciem niemal doskonałego szczęścia. Po chwili, gdy jej wzrok padał na ciemną głowę męża u jej boku, uczucie to ulatniało się jak kamfora.
To nie wróci. Nie można tak cierpieć. Muszę myśleć o dzieciach.
– Janek! Poczekaj na mamę. Masz takie szybkie nóżki!
Stanął natychmiast jak wryty w ziemię. Głos wiele razy ostrzegał go przed pędzącymi końmi i samochodami. Ismena podeszła do niego i ponownie wzięła go za rękę. Razem minęli prawosławną cerkiew, leżący obok cmentarz, a potem zabudowania greckiej spółdzielni Nowe Życie. Ismena poprawiła chustkę na głowie, wsuwając pod nią niesforne loki.
Najpierw kupili chleb, a Jannis dostał małą paczkę herbatników. Druga miała być dla Nastka. Włożył ją do kieszeni spodenek, by dać ją bratu.
Przed sklepem rzeźniczym stała dość długa kolejka. Ismena pozdrowiła czekających po polsku i po grecku i ustawiła się na końcu. Jannis ukucnął przed sklepem i zaczął się bawić wyciągniętymi z kieszeni kamykami. Przynajmniej choć przez chwilę czymś się zajmie podczas dłuższego oczekiwania.
Ludzie w kolejce jednak dość szybko się przesuwali, a Ismena, choć była ostatnia, miała nadzieję, że tym razem uda jej się kupić coś dobrego. Na szczęście, bo spodziewała się tego dnia męża, a fasolada, którą jedli przez ostatnie tygodnie, już jej się znudziła. Człowiek, jeśli musi, do wszystkiego przywyknie. Również do tej ubogiej diety, w której tak bardzo im wszystkim doskwierał brak świeżych owoców, warzyw i ryb smażonych na oleju z oliwek. Och, ileż by dała za dojrzały, ociekający sokiem arbuz! Na samą myśl o tym ciekła jej ślinka. Poza tym dopiero od niedawna przestała rozmyślać nad tymi tak bardzo różniącymi się – i tu, i tam – porami roku.
– Pani, dwa metry ta kiełbasa – usłyszała nagle przy ladzie.
– Że co? – zdziwiła się ekspedientka.
– Może być metr – zgodziła się pokornie obsługiwana Greczynka i uśmiechnęła się szeroko.
– Dwa kilogramy – podpowiedziała usłużnie Ismena.
Greczynka odwróciła głowę. Kiedy ją zobaczyła, natychmiast przestała się uśmiechać.
– To ostatnie dwa kilo – zauważyła ekspedientka. – Jeśli pani kupi kilogram, to dla pani sąsiadki też zostanie.
Kobieta zacisnęła usta.
– Dwa kilometry kiełbasa – oświadczyła ostro. A potem z nieukrywanym triumfem na twarzy włożyła do siatki swą zdobycz. Nadęła się tak, jakby miała zamienić się w balon, i z miną zwycięzcy opuściła sklep.
Ekspedientka spojrzała na Ismenę i wzruszyła bezradnie ramionami.
– Kiełbasy już nie ma, ale – pomyślała przez chwilę i zauważywszy, że zostały tylko we dwie, szepnęła: – mam wędzony boczek i trochę schabu.
Wiosną Ismena sprzedała jej niemal za grosze piękny duży koszyk na zakupy i od tej pory zyskała w niej sprzymierzeńca.
Filipa, szczęśliwa zdobywczyni dwóch „kilometrów” kiełbasy, do nich nie należała. W Grecji mieszkały niedaleko siebie. Nigdy nie były przyjaciółkami. Filipa zawsze musiała we wszystko wetknąć swój wyjątkowo wścibski nos. Ismena dałaby głowę, że to ona rozniosła po okolicy historię o niej i o Ralphie. Ciotka od razu ją ostrzegała, że tak się stanie, ale Ismena nie chciała jej wierzyć. Była wówczas taka młoda, naiwna i tak bardzo zbuntowana przeciwko „średniowiecznym” obyczajom. Ralph miał być dla niej ratunkiem, jej rycerzem, wybawcą.
– Po wojnie wszystko się zmieni, Ismi – obiecywał.
– Skąd wiesz?
– Zawsze tak jest po wojnach.
– Ale takiej wojny jeszcze do tej pory nie było.
– Dlatego zmiany będą jeszcze większe.
Pewnie miał rację, bo przecież studiował historię. Mogła godzinami słuchać, jak opowiadał. Mimo iż ciotka nazywała ją molem książkowym, vivliofagos, wiedział znacznie więcej niż ona. Jak zahipnotyzowana słuchała opowieści o Aleksandrze Macedońskim, o bohaterach spod Termopil, o teatrze. Jego grecki był również znacznie bardziej literacki. Początkowo nie mogła zrozumieć, jak to możliwe, szczególnie jeśli się miało do czynienia z wysokim, niebieskookim blondynem.
– Moja matka miała greckie korzenie, a ojciec pracował jako konsul w Atenach. Chodziłem tam do szkoły. – Mówiąc to, Ralph westchnął, zapewne wspomniawszy te szczęśliwe chwile, kiedy się wraz z braćmi ukrywali podczas przyjęć dyplomatycznych pod nakrytymi stołami, by podglądać kobiece łydki, a potem spijali resztki alkoholi. – Po wyjeździe ciągle tęskniłem za Grecją. Za tą specyficzną atmosferą, życzliwością, ludźmi. To jest moja prawdziwa ojczyzna.
Ismena spuściła głowę. Gdyby chodził do szkoły w górskiej wiosce, może nie byłby tego taki pewien i chciałby uciec podobnie jak ona. Wiedziała, że jest niesprawiedliwa. Ale była młoda, niecierpliwa i nie chciała żyć w takim ustalonym przez wieki trybie jak jej sąsiedzi.
– Teraz będę tęsknił za tobą – dodał, biorąc jej dłoń i podnosząc ją do ust. – I też wrócę. Jak najprędzej.
I dotrzymał słowa, pomyślała Ismena, stojąc z siatką przed sklepem rzeźniczym, pogrążona w myślach. Dopiero gdy Jannis pociągnął ją za spódnicę, ocknęła się.
– Màna!
– Oj. – Przyłożyła dłoń do ust. – Nastek! On już pewnie czeka przed szkołą i się niepokoi. – Ismena przyspieszyła kroku, niemal ciągnąc za sobą Jannisa.
Obraz, który zobaczyła po chwili, natychmiast jej uświadomił, że nie zdążyła na czas.
Anastazy minął już piętrowy budynek szkoły i szedł w kierunku domu. Jego twarz była umorusana, a łzy cieknące z oczu jeszcze dodatkowo rozmazały brud. Na fartuszku szkolnym widać było błoto, a kołnierzyk został porwany niemal na strzępy.
– Synku – jęknęła Ismena. Rzuciła na ziemię siatkę z zakupami i podbiegła do chłopca. – Co się stało?
Siedmiolatek ze szlochem rzucił się w jej ramiona i zastygł w nich na dłuższą chwilę.
– Màna! Màna! – zabuczał Jannis i musiała objąć również jego.
– Pobiłeś się z chłopcami? Kto zaczął?
Nastek płakał. Był zupełnie inny niż Jannis, który bez wahania potrafił wskoczyć do zimnej wody, pogonić rozdrażnionego koguta czy odważnie porozmawiać z głosem. Anastazy, jak to mówią, bał się własnego cienia. Nie znosił żadnych zmian ani niespodzianek. Ismena to rozumiała. Już jako maleńkie dziecko przeżył dramat i widział zbyt wiele. Próbowała sprawić, by zapomniał o tamtych czasach. Tuliła go i całowała, a kiedy przyszedł na świat Jannis, starała się, by w żaden sposób nie widział rywala w bracie. Nic jednak nie pomagało, bo gdy Nastek poszedł do szkoły, jego lęki jeszcze bardziej się nasiliły.
W tej chwili Ismena pragnęła jedynie wziąć to płaczące dziecko na ręce tak jak kiedyś i zanieść je daleko stąd, tak by już nigdy więcej nie poczuło się nieszczęśliwe. Wiedziała jednak, że nie powinna tego robić. Tak się nie wychowuje chłopców. Oni powinni być silni i męscy. Ale co zrobić z dzieckiem, które przesiaduje najchętniej za piecem i tylko się wszystkiemu przygląda bez słowa?
– Idziemy, dzieci. Porozmawiamy o tym w domu.
I tak się domyślała, że za pobiciem stał młodszy syn Filipy Lakides, który chodził z Nastkiem do jednej klasy. Widać w domu rodzinnym nasiąkł już za młodu nienawiścią. Nie mogli znieść, że Anastazy, rozpoczynając pierwszą klasę, znał już wszystkie greckie litery i umiał czytać. Miała ochotę sprać tego szczeniaka na kwaśne jabłko. Mimo że to przecież dziecko. To Filipę powinna złapać za te jej rzadkie kłaki i nią solidnie potrząsnąć.
Ismena wpadła w taką wściekłość, że prawie nie mogła normalnie oddychać.
– Jannis, daj bratu ciasteczka – nakazała, mając nadzieję, że trochę słodyczy go pocieszy.
Młodszy brat wyjął z kieszeni zmiętą paczkę herbatników.
– Dziękuję – odparł Nastek i wpakował je wszystkie naraz do ust.
Co ona ma zrobić, żeby to dziecko nie jadło tak żarłocznie? To prawda, że najlepszy uczeń, ale również i najgrubszy w klasie.
– A czy tata dziś przyjedzie? – zapytał Jannis, kiedy opuszczali wieś.
– Mam nadzieję – odparła Ismena, świadoma, że na te słowa Nastek aż się skulił.
Podczas drogi powrotnej starsze dziecko się uspokoiło, a Jannis odzyskał wigor i biegał teraz wkoło, wymachując patykami.
W domu Ismena zdjęła z Nastka porwany mundurek, obmyła mu twarz i ręce. Wysłała chłopców, aby przyprowadzili kozy, sama zaś zabrała się do szycia.
To już trzeci raz od początku roku szkolnego, westchnęła zmartwiona. Za chwilę fartuch nie będzie się nadawał do użytku. Lepiej, żeby Jorgos się o tym nie dowiedział. A może powinna sama coś z tym zrobić? Pójść do Filipy i się z nią rozmówić? Na samą myśl o tym robiło się jej słabo. Dlaczego akurat tu musieliśmy przyjechać, pomyślała ponownie. Jednocześnie zdawała sobie sprawę, że dopóki się całkowicie nie odizolują od społeczności greckiej, zawsze będzie narażona na spotkanie z kimś, kto za dużo wie. Byli skazani na życie odmieńców, na uboczu, bez rodziny. Nawet siostra Jorgosa wolała mieszkać z dala od nich.
Skończyła szyć i zmieniwszy kołnierzyk na czysty, powiesiła fartuszek na wieszaku w szafie. Była niewielka, podobnie jak cała chata, ale i tak z powodzeniem mieściła ubrania ich czwórki. Ismena starała się, żeby dom, choć ubogi, cieszył oko barwami i zapachami. Na ścianach wisiały kolorowe, zrobione z gałganków makatki. W kątach izby postawiła owinięte sreberkiem słoje, w których tkwiły zasuszone gałązki z owocami i kwiatami. Dla ozdoby poprzetykała je czerwonymi wstążkami, kuchenne okno od strony drogi udekorowała skrzynką z kwiatami. Ci nieliczni Grecy, którzy do nich zachodzili, za każdym razem zachwycali się umiejętnościami artystycznymi młodej kobiety. „Powinna uczyć w szkole”, sugerowali, ale Jorgos tylko kręcił gniewnie głową. „Dzieci są za małe”.
Kiedy już zmierzchało, a w kuchni unosił się aromat mielonych kotlecików, pod dom zajechał samochód i po chwili Ismena usłyszała znajomy odgłos ciężkich kroków.
– Podwieźli nas z Ustrzyk – powiedział Jorgos, a potem zauważył, że obiad jest już gotowy. – A to się dobrze składa. Aż mi w brzuchu burczy.
Rzucił czapkę na półkę i rozsiadł się przy stole. Mimo iż stała odwrócona do niego plecami, czuła na sobie jego wzrok.
– Dobrze, że wcześniej przyjechałeś – powiedziała, stawiając garnek na stole.
– Tata!
Jannis z radością wbiegł do kuchni. Nie widział ojca od paru tygodni. Za nim powoli, prawie ukradkiem wślizgnął się Anastazy.
– I jak mój synek? – ucieszył się Jorgos i sięgnął po dzbanek ze zsiadłym mlekiem. Pił łapczywie prosto z dzióbka, a potem otarł wąsy wierzchem dłoni. Natrafił na wzrok Ismeny. – No i co takiego? Znowu jakieś przesądy bogaczy?
Potrząsnęła energicznie głową. Wiedziała, że nie ma się co z nim spierać. Jego i tak musiało być na wierzchu. Poza tym widziała, że jest lekko podchmielony. Czuć było od niego anyżek i spirytus, polski wariant ouzo, którym raczono się w gospodzie greckiej we wsi.
– Dzieci, siadajcie.
Jorgos jadł tak samo łapczywie, jak pił. Białymi zębami rozprawiał się z każdym kęsem mięsa i zdawało się, że gdyby zaszła taka potrzeba, poradziłby sobie nawet z kośćmi. Im zachłanniej jadł on, tym bardziej ona traciła apetyt. Lata głodu i partyzantki zrobiły swoje i z pewnością nie wpłynęły korzystnie na jego maniery, tłumaczyła w myślach męża i podsuwała mu chleb.
– A ty co się tak gapisz? – Wzrok Jorgosa spoczął nagle na Nastku, którego palce wolno zbliżały się po stole do pozostawionego w garnku ziemniaka. – Głodny? Nie dość ci obiadu? W ogóle nie powinieneś nic dostać.
– Jorgos, chciałabym spytać, czy twoja siostra...
Ale mężczyzna wyciągnął rękę w stronę Ismeny, nakazując jej milczenie.
– Prze... przepraszam – wyjąkał chłopiec.
– Dostał dzisiaj znowu piątkę. Z matematyki.
Cały czas próbowała odwrócić uwagę męża.
– I co z tego! Sama zobacz, ile on je! Czy ja mam zarabiać tylko na niego? Odejdź od stołu, gówniarzu, i nie pokazuj mi się na oczy, pókim dobry.
Nastek w ułamku sekundy zniknął za drzwiami, ale oddech Ismeny wrócił do normy dopiero po chwili. Na szczęście tym razem się udało. W przyszłości na pewno wszystko się ułoży. A ona pójdzie do lekarza, żeby coś poradził.
Jorgos po skończonym posiłku wyszedł z chałupy, by zajrzeć do kóz i wypalić papierosa na ławce. Był to dobry czas na zajęcie się dziećmi i położenie ich do łóżka.
– Zimno się robi – powiedział po powrocie. – Zbierz z ogródka, co się da. Idą przymrozki. Mówili we wsi, że w okolicy pojawiły się wilki. Trzeba się będzie tym zająć. Zgłosili to już do powiatu. – Pokręcił się chwilę po izbie. Łypnął też złym okiem na Nastka zasłoniętego pierzyną po czubek głowy, ale zostawił go w spokoju. Był jakiś nieswój. – Przejrzysz te papiery? – spytał żonę.
Ismena wytarła ręce i podkręciła lampę naftową. W pokoju zrobiło się jaśniej.
– To są wykazy zaginionych z Czerwonego Krzyża.
– Dzieci – zauważyła i nagle jej serce zaczęło bić szybciej.
– Trzeba porównać je z naszymi listami. Daty urodzenia, krewni. Może ktoś się znajdzie żywy.
– Dobrze. – Za każdym razem, gdy patrzyła na te listy, trzęsły jej się ręce.
– Tylko nie siedź nad tym za długo. Możesz skończyć jutro. Zmęczony jestem i światło mi przeszkadza.
Jorgos mimo wszystko nie zamierzał wyjść z kuchni ani zostawiać jej samej. A szkoda. Pracowałoby się jej wtedy znacznie szybciej niż pod jego czujnym, mrocznym spojrzeniem.
Wypalił jeszcze dwa papierosy, a potem nakazał jej odłożyć papiery. Kiedy się umyła w misce w przedsionku i przyszła do izby, nie spał i czekał na nią niecierpliwie. Po chwili poczuła na piersi jego gorącą dłoń.
– Ściągaj tę koszulę – rzekł i za chwilę na nią wszedł.
Powinna się do tego przyzwyczaić – i do jego oddechu, do chrapliwych jęków, do rozgniatania jej ciała, do bolesnego wtargnięcia – ale nie mogła. Pocieszała się tylko tym, że potrafi to przetrzymać. Czasem też trwało na szczęście bardzo krótko.
– Wiesz, że ja dla ciebie... wszystko... – usłyszała, gdy gryzł ją w płatek ucha.
Ona to wiedziała i dlatego pokornie pod nim leżała. Poza tym był przecież jej mężem. Miał prawo. Rytmiczny zgrzyt sprężyn materaca wkrótce ucichł, a on z lubością opadł na nią. Poczekała, aż zaśnie, i wstała, żeby się podmyć.
Może i tym razem się uda, pomyślała. Jannis miał już trzy i pół roku, a ona nadal nie zachodziła w ciążę. Miała taki ciężki poród w szpitalu w Ustrzykach Dolnych. Lekarze stanowczo odradzali kolejny w najbliższym czasie. Prostymi słowami powiedzieli to nawet samemu Jorgosowi. Bardzo się przejął. Wiedziała, że mu na niej zależy, i dał jej kilka miesięcy spokoju. Jednak któregoś dnia pojawił się w domu z dziwnymi zawiniątkami. Z triumfującą miną wytłumaczył jej, jak działają. Za ich pomocą mógł znów bezpiecznie korzystać z jej ciała. Parę miesięcy temu oznajmił jej ze skruchą, że dostawca tych „zawiniątek” trafił do więzienia, ale to chyba nie szkodzi, bo przecież nadszedł czas na kolejne dziecko.
Ismena modliła się w duchu, żeby do tego nie doszło. Mimo nieregularnych wizyt męża udawało się jej tak niemal od roku i zaczęła już nawet wierzyć, że narodziny Jannisa musiały ją jakoś wewnętrznie uszkodzić.
– Po coś już wychodziła? – usłyszała jego głos, kiedy bezszelestnie wróciła do łóżka. – Mam dziś taką ochotę na moją żonę – dodał i przesunął ręką w górę jej uda.
Nie czekając na jego rozkaz, ponownie zdjęła koszulę. Tak, był jej mężem. I wszystko mu zawdzięczała.
ROZDZIAŁ III
Grecja
Ismena pamiętała swoich rodziców jak przez mgłę. Czasami wydawało jej się, że ten obraz, który widzi, to zasługa licznych opowieści ciotki opisujących jej matkę, zielonooką piękność, w której zakochał się na zabój syn kupca z Salonik, Konstantin Zarras. Matka Ismeny była uciekinierką ze Smyrny po masakrze urządzonej tam przez Turków w 1922 roku. Nikt nie mógł pojąć, jak tej trzynastoletniej dziewczynce udało się samej dotrzeć do Salonik. Jej rodzice zginęli w pożarze miasta. Andrea zapamiętała tylko salonicki adres, pod który w razie nieszczęścia miała się zgłosić. Kiedy po miesiącu tułaczki, przebrana za chłopca, pojawiła się na progu domu wspólnika ojca, nikt jej nie chciał wpuścić. Dopiero gdy pokazała pamiątkę rodzinną – wysadzany diamentami krzyżyk, jakimś cudem odnaleziony w zgliszczach – uwierzono jej.