Grecka mozaika - Hanna Cygler - ebook + książka

Grecka mozaika ebook

Hanna Cygler

4,3

Opis

Pasjonująca układanka losów ludzkich z Grecją w tle.
Młoda Polka przyjeżdża na wyspę Korfu w poszukiwaniu swojego biologicznego ojca, Jannisa Kassalisa. Choć mężczyźnie trudno jest się odnaleźć w nowej sytuacji, po przełamaniu początkowej nieufności między Niną a Jannisem nawiązuje się nić porozumienia. Mężczyzna opowiada dziewczynie o swojej przeszłości. Snuje pasjonującą opowieść, dzięki której oboje przenoszą się do Grecji, w Bieszczady, do Krakowa, Gdańska, Londynu i Nowego Jorku. Jannis ujawnia historię sprzed lat, w której wątki miłosne przeplatają się z sensacyjnymi. Co wyniknie z tego spotkania? Przeznaczenie bywa przewrotne i wiedzą o tym zwłaszcza Grecy…

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 415

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,3 (43 oceny)
22
12
8
0
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Co­py­ri­ght © by Han­na Cy­gler 2014, 2022 Co­py­ri­ght © by Wy­daw­nic­two Luna, im­print Wy­daw­nic­twa Mar­gi­ne­sy 2022
Wy­daw­ca: NA­TA­LIA GO­WIN
Re­dak­cja: EW­DO­KIA CY­DEJ­KO
Ko­rek­ta: DO­MI­NI­KA ŁA­DYC­KA, KLAU­DIA DRÓ­ŻDŻ / e-DY­TOR
Pro­jekt okład­ki i stron ty­tu­ło­wych: ANNA SLO­TORSZ
Zdjęcia na okład­ce © dziew­czy­na: Cof­fe­eAnd­Milk / iStock, kol­czy­ki: su­perb pho­to / iStock, oliw­ka: am­pho­to­ra / iStock, ga­łąz­ka: Adam Smi­giel­ski / iStock
Skład i ła­ma­nie: MA­RZE­NA MA­DEJ / Per­pe­tu­um
ISBN 978-83-67406-28-4
Wy­daw­nic­two Luna Im­print Wy­daw­nic­twa Mar­gi­ne­sy Sp. z o.o. ul. Mie­ro­sław­skie­go 11a 01-527 War­sza­wawww.wy­daw­nic­two­lu­na.plfa­ce­bo­ok.com/wy­daw­nic­two­lu­nain­sta­gram.com/wy­daw­nic­two­lu­na
Kon­wer­sja: eLi­te­ra s.c.
.
Wszyst­kie przed­sta­wio­ne w ksi­ążce oso­by i zda­rze­nia są fik­cyj­ne (na­wet te praw­dzi­we), a ich po­do­bie­ństwo do rze­czy­wi­stych osób i zda­rzeń jest ca­łko­wi­cie przy­pad­ko­we.

Dla Gri­ga

Na­tu­ra wy­zna­czy­ła gra­ni­ce am­bi­cjom in­nych lu­dzi,

ale nie Gre­ków, Gre­cy nie pod­le­ga­li

ani nie pod­le­ga­ją pra­wom na­tu­ry.

Be­nia­min z Les­bos

Nie­bo, a nie du­szę, zmie­nia­ją ci,

co że­glu­ją po mo­rzach.

Ho­ra­cy

PRO­LOG

Kor­fu, li­piec 2010

Kiedy opusz­czał nie­wiel­ki bu­dy­nek kli­ni­ki, czuł po­twor­ne znu­że­nie. Za­trzy­mał się przed buj­nie ro­snącym ro­do­den­dro­nem, pró­bu­jąc wy­rów­nać od­dech. Raz, dwa, trzy. Niby le­piej, ale kie­dy si­ęgał po klu­czyk do je­epa, drża­ły mu lek­ko ręce. Nie­ocze­ki­wa­nie po­czuł atak gło­du, za­kręci­ło mu się w gło­wie. Czy­żby dla­te­go, że wy­ru­szył do mia­sta na czczo? Nie­mo­żli­we. Nie ja­dał śnia­dań od nie­pa­mi­ęt­nych cza­sów.

Sło­ńce tego dnia świe­ci­ło wy­jąt­ko­wo ostro, za­po­wia­da­ło to praw­dzi­wy upał w po­łud­nie, i pew­nie dla­te­go na jego skro­niach po­ja­wi­ły się kro­pel­ki potu.

Na­praw­dę je­stem cho­ry, przy­szło mu do gło­wy nie po raz pierw­szy, ale ta myśl nie­ustan­nie go zdu­mie­wa­ła. Po­wi­nien za­trzy­mać się gdzieś na kawę i ja­kąś prze­kąskę, żeby wy­trzy­mać jesz­cze te dwie go­dzi­ny do chwi­li, kie­dy Ifi­ge­nia poda mu sma­ko­wi­ty lunch w Ele­otri­vio.

Spoj­rzał na ze­ga­rek. Nie, nie ma cza­su. Za chwi­lę przy­pły­nie sta­tek z Al­ba­nii, a na nim ro­bot­ni­cy, któ­rzy mie­li mu wy­ko­ńczyć dom. Gdy­by go nie za­sta­li na kei, ci wie­śnia­cy za­pew­ne wpa­dli­by w pa­ni­kę i roz­le­źli­by się po mie­ście. Po­tem szu­kaj wia­tru w polu! A dom trze­ba było jak naj­prędzej sko­ńczyć. Ta kupa le­żących ka­mie­ni, któ­ra psu­ła mu wi­dok, po­win­na się w ko­ńcu prze­kszta­łcić w coś sen­sow­ne­go. I tak za dłu­go z tym zwle­kał.

Jan­nis wy­szu­kał w kie­sze­ni spodni opa­ko­wa­nie gumy do żu­cia i wsa­dził do ust dra­żet­kę. Przez mo­ment po­czuł ulgę. Wsia­dł do sa­mo­cho­du i wrzu­ciw­szy wstecz­ny bieg, wy­co­fał go z par­kin­gu.

Mimo dość wcze­snej pory w mie­ście pa­no­wał spo­ry ruch, kręci­ło się wie­lu tu­ry­stów. Pew­nie zna­ko­mi­ta po­go­da wy­pędzi­ła ich wcze­śniej z łó­żek. Miej­sco­wi po­le­wa­li wodą ze szlau­cha pla­ce i za­ułki, w któ­rych wszędzie po­usta­wia­no sto­li­ki i krze­sła, przy­go­to­wu­jąc się do pory obia­do­wej. Mimo straj­ku firm wy­wo­żących śmie­ci Ker­ki­ra nie wy­gląda­ła na za­nie­dba­ną ani brud­ną. Sprze­daw­cy li­kie­ru z kum­kwa­tu usta­wia­li sto­iska do de­gu­sta­cji.

Jan­nis, czu­jąc, jak co­raz moc­niej wali mu ser­ce, skrzy­wił się z nie­chęcią. Dla nich wa­bie­nie ob­cych było wa­run­kiem prze­trwa­nia. Dla nie­go se­zon let­ni i tu­ry­ści sta­wa­li się stop­nio­wo co­raz wi­ęk­szą uci­ążli­wo­ścią. Może to był błąd, że wy­brał na swo­ją sie­dzi­bę aż tak po­pu­lar­ną, uczęsz­cza­ną wy­spę? Miał jed­nak szczęście, że tyl­ko cza­sa­mi zmu­szo­ny był oglądać tę całą ha­ła­śli­wą ko­mer­cję. Zresz­tą w tym roku było mniej od­wie­dza­jących. Pew­nie kry­zys i wid­mo ban­kruc­twa ich wy­stra­szy­ły. Jan­nis słu­chał ob­co­języcz­nej te­le­wi­zji i wie­dział, co mó­wio­no te­raz o jego ro­da­kach. Ich ne­ga­tyw­ny ob­raz wy­ła­niał się z ka­żde­go pro­gra­mu. Cwa­ni na­ci­ąga­cze, le­nie, oszu­ści nie­pła­cący po­dat­ków. Nie po­wi­nien o tym my­śleć, je­śli chciał uspo­ko­ić rytm ser­ca.

Rów­nież na przy­sta­ni pro­mo­wej ro­iło się od tu­ry­stów chcących ko­niecz­nie zwie­dzać oko­licz­ne wy­spy. Przy­je­cha­li na kil­ka dni, a już ich nie­sie da­lej, po­my­ślał Jan­nis. Sta­ły nie­po­kój, któ­ry nie po­zwa­la cie­szyć się tym, co jest. I byle na­przód, byle szyb­ciej...

Oso­by ja­dące do Al­ba­nii usta­wia­ły się przy ba­ra­ku kon­tro­li pasz­por­to­wej. Prze­cho­dzący obok sa­mo­cho­du funk­cjo­na­riusz roz­po­znał go i po­zdro­wił.

– Ka­li­me­ra! – od­po­wie­dział mu przez otwar­tą szy­bę i pod­nió­sł dłoń. Chciał już na­wet za­ga­dać, ale ktoś za­wo­łał tam­te­go z bu­dyn­ku i tyl­ko roz­ło­żył bez­rad­nie ręce.

Wi­dać już było nad­pły­wa­jący mały sta­tek. Błysz­czące kro­ple wody roz­bry­zgi­wa­ły się o jego bur­ty. Jan­nis wy­pluł gumę, wsa­dził dło­nie w kie­sze­nie i po­now­nie przyj­rzał się mo­rzu. Znów go ku­si­ło swą szma­rag­do­wo­błękit­ną to­nią, jed­nak roz­sądek pod­po­wia­dał mu, że jego obiet­ni­ce są nie do spe­łnie­nia. On już to wszyst­ko wi­dział i prze­żył. Ko­niec rów­nież mo­żna było prze­wi­dzieć.

Kil­ka­na­ście me­trów da­lej szy­ko­wał się do od­pły­ni­ęcia inny sta­tek, na Pak­sos. Ten rów­nież był ob­le­ga­ny. I na­gle Jan­nis, ni­czym ku­kie­łka po­ci­ąga­na za nie­wi­dzial­ne sznur­ki, po­stąpił kil­ka kro­ków w przód.

Po tra­pie wcho­dzi­ła wła­śnie szczu­pła, nie­wy­so­ka ko­bie­ta. Mia­ła na gło­wie słom­ko­wy ka­pe­lusz, ale na­gle go zdjęła, jak­by w oba­wie przed sil­niej­szym po­dmu­chem wia­tru na mo­rzu. Jej wło­sy mia­ły ciem­no­brązo­wy ko­lor.

Od­wróć się, bła­gał ją w my­ślach Jan­nis, a jego ser­ce po­now­nie dało o so­bie znać. To nie mo­gła być praw­da, zda­wał so­bie spra­wę, ale to był do­kład­nie ten sam gest, któ­rym ona nie­gdyś od­gar­nia­ła z twa­rzy nie­sfor­ne wło­sy. Stał jak za­klęty, lecz kie­dy zro­zu­miał, że dziew­czy­na z tra­pu go nie sły­szy, ru­szył wol­no w kie­run­ku sta­tecz­ku. Ani przez chwi­lę nie spusz­czał z oczu syl­wet­ki ko­bie­ty, któ­ra prze­su­wa­ła się w tył, sta­le się od nie­go od­da­la­jąc.

– Prze­pra­szam, ale trap już wci­ągni­ęty – usły­szał czy­jś głos.

Do­pie­ro wów­czas się ock­nął i zro­zu­miał, że sta­te­czek już od­bił od brze­gu.

Nie, to nie­mo­żli­we. Ona nie może po pro­stu tak znik­nąć! Za wszel­ką cenę musi ją po­wstrzy­mać. Za­czerp­nął po­wie­trza, chcąc wy­krzy­czeć jej imię, i na­gle za­szu­mia­ło mu w uszach, a zie­mia za­wi­ro­wa­ła pod jego sto­pa­mi.

– Pro­szę pana! Co panu jest? – To były ostat­nie sło­wa, któ­re usły­szał.

ROZ­DZIAŁ I

Dźwi­ęk te­le­fo­nu od­bił się od wy­so­kich mu­rów sa­lo­nu i wy­rwał go z po­po­łu­dnio­wej drzem­ki. Cho­le­ra, za­po­mniał przy­ci­szyć! Sam so­bie wi­nien. Po­sta­no­wił nie od­bie­rać, bo bez oku­la­rów i tak nie mógł zo­ba­czyć, kto go nie­po­koi o ta­kiej po­rze. Ale wtem przy­szło mu na myśl, że może to być Afro­dy­ta, któ­rej czas w Sta­nach ró­żnił się o wie­le go­dzin od eu­ro­pej­skie­go.

– Dad­dy! – usły­szał w te­le­fo­nie su­chy, zde­cy­do­wa­ny głos swe­go naj­młod­sze­go dziec­ka. Za­tem miał ra­cję, to ona. Nie był tyl­ko prze­ko­na­ny, czy zro­bił do­brze, od­bie­ra­jąc. – Dzwo­nił do mnie Alex. Co ci się sta­ło?

Jan­nis wes­tchnął ci­cho. Znu­dzi­ło go już po­wta­rza­nie tego sa­me­go. Od in­cy­den­tu na kei prze­pro­wa­dził kil­ka­na­ście roz­mów na ten te­mat. Bo­że­na, oczy­wi­ście Alex, ale też wszy­scy krew­ni i zna­jo­mi, któ­rzy usły­sze­li o zda­rze­niu i ko­niecz­nie chcie­li się do­wie­dzieć, jak się mie­wa. Ka­żdy z nich ofe­ro­wał rów­nież po­moc i do­brą radę, a wszyst­ko to zaj­mo­wa­ło dość dużo cza­su. I wy­sta­wia­ło jego cier­pli­wo­ść na pró­bę. Na dru­gi raz nie będę tra­cić przy­tom­no­ści w miej­scu pu­blicz­nym, po­sta­no­wił so­bie so­len­nie.

– To zwy­kły za­wrót gło­wy. Bez pa­ni­ki. Ani nie za­wał, ani nie wy­lew. Może za dużo kawy.

– A by­łeś u le­ka­rza? Prze­ba­da­łeś się do­kład­nie?

– Tak, Afi, tak. – Mó­wi­ąc to, pod­nió­sł się z ka­na­py i prze­sze­dł do kuch­ni, gdzie na­lał do szklan­ki wody i wy­do­był z szu­fla­dy ba­te­rię le­karstw.

– Bo ja się mar­twię, że za chwi­lę ta­kże le­ka­rze za­czną straj­ko­wać, a ty zo­sta­niesz bez żad­nej opie­ki.

– Chy­ba jed­nak do tego nie doj­dzie.

Kry­zys go­spo­dar­czy, któ­ry wy­bu­chł w Gre­cji pod ko­niec ubie­głe­go roku, przy­bie­rał z ty­go­dnia na ty­dzień co­raz gwa­łtow­niej­sze for­my. To już nie były roz­mo­wy o oszczęd­no­ściach i za­ci­ska­niu pasa. Pod­czas ma­jo­we­go straj­ku ge­ne­ral­ne­go w Ate­nach, na któ­rym zgro­ma­dzi­ło się prze­szło pi­ęćdzie­si­ąt ty­si­ęcy de­mon­stran­tów, zgi­nęli lu­dzie. Wszyst­ko zmie­rza­ło do ja­kie­goś dra­ma­tycz­ne­go fi­na­łu. Ko­lej­na grec­ka tra­ge­dia?

Afro­dy­ta za­częła opo­wia­dać o in­te­re­su­jących lu­dziach, któ­rych po­zna­ła ostat­nio w Los An­ge­les pod­czas pod­ró­ży słu­żbo­wej. Po­nie­waż jej de­fi­ni­cja in­te­re­su­jące­go czło­wie­ka ró­żni­ła się znacz­nie od jego wła­snej, kie­dy mó­wi­ła mu o fu­zjach, zy­skach i pla­nach in­we­sty­cyj­nych, Jan­nis po­czuł znu­że­nie. Po­wi­nien wy­krze­sać z sie­bie choć tro­chę za­in­te­re­so­wa­nia, gdyż to wła­śnie dzi­ęki cór­ce i jej trze­źwej gło­wie ich fir­ma la­wi­ro­wa­ła po­śród raf kry­zy­su w ca­łkiem uda­ny spo­sób, ale nie po­tra­fił się do tego zmu­sić. To nie do wia­ry, jak szyb­ko stra­cił ser­ce do tych spraw. Hmm, no wła­śnie. Ser­ce.

– Tato, mnie się jed­nak wy­da­je, że ty się źle le­czysz. – Zmie­ni­ła po chwi­li te­mat. – Po po­łud­niu za­dzwo­nię do mo­je­go le­ka­rza i wszyst­ko z nim skon­sul­tu­ję. Wy­ślę ci li­stę z za­le­ce­nia­mi, ale będziesz mu­siał ich prze­strze­gać. Czy ty mnie słu­chasz?

– Tak, oczy­wi­ście, słu­cham.

Wzi­ął do ust łyk wody i po raz ko­lej­ny zdzi­wił się w du­chu, jak on i Jana mo­gli wy­dać na świat ta­kie dziec­ko. Gdy­by nie to, że pod względem uro­dy Afro­dy­ta była nie­mal ko­pią jego mat­ki z mło­do­ści, mo­żna by po­dej­rze­wać, iż pod­rzu­ci­li ją ko­smi­ci. O nie­co spa­czo­nym po­czu­ciu hu­mo­ru, do­dał zło­śli­wie w my­ślach.

– Dasz so­bie radę sam w Ele­otri­vio? Sta­le się o cie­bie mar­twię, a mam po­ju­trze ze­bra­nie rady nad­zor­czej. Nie mogę przy­je­chać.

Cie­ka­we, co by od­po­wie­dzia­ła, gdy­by za­prze­czył. Kogo by mu tu przy­sła­ła do po­mo­cy? Swe­go męża Mar­cu­sa? Ucho­waj Boże!

– Oczy­wi­ście, có­recz­ko. Ale ty też uwa­żaj na sie­bie i się nie prze­pra­co­wuj.

W od­po­wie­dzi usły­szał coś, co na­wet przy­po­mi­na­ło śmiech.

– Chy­ba wiesz, że mam za­wsze wszyst­ko pod kon­tro­lą.

– Ale cza­sem trze­ba na­cie­szyć się ży­ciem – rzu­cił bez­wied­nie, mimo iż do­sko­na­le wie­dział, że wszel­ka dys­ku­sja z cór­ką na te te­ma­ty jest bez­sen­sow­na.

– Tato, ja się cie­szę. Na­praw­dę.

Oba­wiał się, że rze­czy­wi­ście tak jest. I że knu­cie, in­try­gi, ro­sza­dy i nie­usta­jące uże­ra­nie się z kor­po­ra­cja­mi były jej praw­dzi­wym ży­wio­łem. Dla­cze­go bez prze­rwy jej się cze­piał? Tej je­dy­nej cór­ki, któ­ra osi­ągnęła suk­ces w biz­ne­sie? Je­dy­nej, któ­ra tak na­praw­dę nada­wa­ła się do pro­wa­dze­nia fir­my? Może dla­te­go, że nie oka­zy­wa­ła żad­nych emo­cji i chy­ba ni­g­dy nie była w pe­łni szczęśli­wa, na­wet kie­dy pro­wa­dził ją do ołta­rza, gdy wy­cho­dzi­ła za mąż za tego idio­tę Mar­cu­sa. Od wcze­sne­go dzie­ci­ństwa na­rzu­ca­ła so­bie ró­żne pla­ny i pro­jek­ty, któ­re pó­źniej z mo­zo­łem re­ali­zo­wa­ła. Pew­nie za­ło­ży­ła już daw­no, że w wie­ku dwu­dzie­stu dwóch lat po­win­na zo­stać mężat­ką, i tak się sta­ło.

– Ona się na­da­je na te­ra­pię – za­uwa­żył kie­dyś Nick, gdy sio­stra w wie­ku szes­na­stu lat do­sta­ła sty­pen­dium na Uni­wer­sy­tet Ha­rvar­da. – To umy­sło­wy ro­bo­cop.

Jan­nis za­ko­ńczył roz­mo­wę z cór­ką i po­łk­nął ta­blet­ki. Da so­bie radę sam. Jak za­wsze...

Kie­dy wró­ci­ła mu przy­tom­no­ść, le­żał w am­bu­lan­sie z podłączo­ną kro­plów­ką. Po pa­ro­go­dzin­nej ob­ser­wa­cji oka­za­ło się, że może wró­cić do domu, tym bar­dziej iż był pod sta­łą kon­tro­lą kli­ni­ki. Zre­zy­gno­wał więc z ofer­ty pod­wie­zie­nia i zde­cy­do­wał się sam pro­wa­dzić je­epa. Da radę, głu­pie pół go­dzi­ny i będzie u sie­bie. Był w tym bar­dzo sta­now­czy i nikt mu się nie śmiał sprze­ci­wić. Wy­mie­nił kil­ka za­baw­nych uwag z le­ka­rzem od­po­wie­dzial­nym za jego zdro­wie, po czym po­kle­pa­li się po ple­cach jak naj­lep­si kum­ple i od­je­chał.

Nie był to chy­ba naj­mądrzej­szy po­my­sł, miał bo­wiem jesz­cze nie­wiel­kie kło­po­ty z kon­cen­tra­cją, i kie­dy za­par­ko­wał pod do­mem, czuł, że jego ko­szu­la z krót­kim ręka­wem jest mo­kra od potu.

Do­pie­ro po lun­chu, gdy sie­dział w za­cie­nio­nym, kli­ma­ty­zo­wa­nym sa­lo­nie, po­pi­ja­jąc wodę z lo­dem i list­kiem mi­ęty, za­czął so­bie przy­po­mi­nać, co w za­sa­dzie wy­da­rzy­ło się na przy­sta­ni pro­mo­wej i kogo wów­czas zo­ba­czył. Był pe­wien, że się nie po­my­lił. To mu­sia­ła być ona.

Uda­ło mu się o niej za­po­mnieć na tyle lat. Wy­da­wa­ło się nie­praw­do­po­dob­ne, że to do nie­go wró­ci. Na­uczył się pa­no­wać nad swo­imi emo­cja­mi i my­śla­mi i od­su­wać te nie­wy­god­ne da­le­ko, w za­po­mnie­nie. Nie miał też żad­nych in­kli­na­cji, by w tym wie­ku, ma­jąc wi­ęcej wol­ne­go cza­su, przy­wo­ły­wać ob­ra­zy z prze­szło­ści. To stra­ta cza­su, my­ślał nie­jed­no­krot­nie, otrzy­mu­jąc od daw­nych zna­jo­mych za­pro­sze­nia na spo­tka­nia czy zjaz­dy. Je­ste­śmy już in­ny­mi lu­dźmi. Jed­na­kże wi­dok ko­bie­ty ze stat­ku nie da­wał mu spo­ko­ju. Sta­wał się co­raz bar­dziej wy­ra­źny, tak jak­by jego umy­sł pró­bo­wał jak obiek­tyw przy­bli­żać jej ob­raz.

W ko­ńcu zi­ry­to­wa­ny usia­dł przy biur­ku i si­ęgnął po swo­je naj­now­sze cac­ko, iPa­da. Sta­ry idio­ta, prze­klął się w my­ślach, uwa­ża­jąc, że sta­je się tym sa­mym po­dob­ny do swych ró­wie­śni­ków, z któ­rych jesz­cze nie­daw­no szy­dził. Jego pal­ce już wy­stu­ki­wa­ły jej imię i na­zwi­sko. Mia­sto, w któ­rym miesz­ka­ła...

Kre­tyn! Wy­da­wa­ło mu się, że po tylu la­tach ona nie zmie­ni na­zwi­ska?

Rze­czy­wi­ście, wu­jek Go­ogle po­ka­zał mu figę, na­wet kie­dy do­dał mu jej wy­ma­rzo­ny za­wód. Znie­chęco­ny odło­żył ta­blet i si­ęgnął po ci­śnie­nio­mierz. Tkwił nie­ru­cho­mo przy biur­ku, słu­cha­jąc mru­cze­nia apa­ra­tu, kie­dy do po­ko­ju we­szła Ifi­ge­nia. Mu­sia­ła już sko­ńczyć sprząta­nie, bo zmie­ni­ła su­kien­kę i po­pra­wi­ła fry­zu­rę. Wło­ży­ła też buty na dość wy­so­kim ob­ca­sie. Jak jej się uda­je je­ździć w nich na sku­te­rze?

– Do­bre ci­śnie­nie? – spy­ta­ła, nim zdążył sam zo­ba­czyć.

– Nie naj­gor­sze. Po­cze­kaj, dzi­siaj ci za­pła­cę. – Chciał się ze­rwać z fo­te­la.

– Ju­tro też jest dzień. – Ko­bie­ta mach­nęła ręką i do­pie­ro wów­czas się zo­rien­to­wa­ła, że trzy­ma w niej li­sty. – Oj, po­szła­bym z nimi do domu. Z moją gło­wą już ca­łkiem nie tak.

– Nie prze­sa­dzaj. – Mu­siał za­prze­czyć. Ifi­ge­nia była od nie­go młod­sza le­d­wie o czte­ry lata. – Po pro­stu my­śli ci ucie­ka­ją. – Nie wie­dział, do­kąd mo­gły­by uciec, bo jego pra­cow­ni­ca była ko­bie­tą sa­mot­ną, bez­dziet­ną i po­dob­nie jak on sam, nie­zbyt sko­ra do na­wi­ązy­wa­nia kon­tak­tów mi­ędzy­ludz­kich.

Ku jego zdzi­wie­niu Ifi­ge­nia się za­ru­mie­ni­ła jak na­sto­lat­ka.

– To ja już lecę. – Zmie­sza­na nie­mal rzu­ci­ła li­sty na biur­ko, za­wró­ci­ła na pi­ęcie i do­pie­ro przy drzwiach bąk­nęła coś, że ju­tro o dzie­si­ątej przyj­dzie zmie­nić mu po­ściel.

Jan­nis po­pa­trzył za nią nie­co zdzi­wio­ny, a po­tem prze­nió­sł spoj­rze­nie na li­sty. Ja­kieś urzędo­we i ban­ko­we bzde­ty. Już chciał je odło­żyć do prze­czy­ta­nia na pó­źniej, gdy na­gle jego uwa­gę przy­ku­ła ko­per­ta za­adre­so­wa­na od­ręcz­nym pi­smem. Kto jesz­cze dziś pi­sze li­sty? I to w do­dat­ku tu, na wy­spie? Ko­per­ta mia­ła miej­sco­wy stem­pel. Dziw­ne ja­kieś... W za­sa­dzie to stwier­dze­nie po­win­no go było przy­go­to­wać na cze­ka­jącą we­wnątrz nie­spo­dzian­kę, ale za­sko­czy­ły go już pierw­sze sło­wa tego li­stu.

„Sza­now­ny Pa­nie”. Zło­żo­ną kart­kę A4 za­pe­łniał tekst na­pi­sa­ny po pol­sku. Pi­smo było tak wy­ra­źne, że bez naj­mniej­sze­go pro­ble­mu łączył li­te­ry w te na pół za­po­mnia­ne sło­wa. I kie­dy do­ta­rł do naj­wa­żniej­szej kwe­stii, na­gle zda­ło mu się, że roz­szy­fro­wał ta­jem­ni­cę ko­bie­ty na kei. To mu­sia­ła być ta sama oso­ba, po­my­ślał z bi­jącym, tym ra­zem z ra­do­ści, ser­cem. Przez jego gło­wę prze­mknęły uro­kli­we ob­ra­zy przy­szło­ści. Od­wró­cił kart­kę i spoj­rzał na pod­pis. Na­zwi­sko. I znów się zdzi­wił. Coś mu się tu­taj nie zga­dza­ło.

– Nina, do­kąd le­cisz? Mogę iść z tobą? – py­ta­ła drob­na, nie­co za­hu­ka­na dziew­czy­na, z któ­rą dzie­li­ła po­kój i pra­cę.

– Mam spo­tka­nie – od­pa­rła krót­ko, stwier­dza­jąc, że chy­ba za dużo mat­ko­wa­ła Mi­re­li, gdyż ta za bar­dzo się od niej uza­le­żni­ła.

– Z fa­ce­tem? Kie­dyś go po­zna­ła? – Mi­re­la z wra­że­nia aż usia­dła na po­pla­mio­nym tap­cza­nie.

Nina zi­ry­to­wa­ła się. Nie zno­si­ła osób cie­kaw­skich, wty­ka­jących nos w nie swo­je spra­wy. Była też zła na sie­bie, że po­zwo­li­ła ko­le­żan­ce wtrącić się we wła­sne ży­cie. Trze­ba sko­ńczyć z tą in­wi­gi­la­cją.

– Do­pie­ro mam za­miar go po­znać – od­po­wie­dzia­ła chłod­no, usi­łu­jąc za­cho­wać spo­kój. – I tyle na ten te­mat.

Nina wy­czu­ła, że dziew­czy­na jest za­wie­dzio­na i do­tkni­ęta, gdyż od­wró­ci­ła się do ścia­ny i uda­wa­ła, że drze­mie. Skąd taki wra­żli­wiec mógł wpa­ść na po­my­sł wy­jaz­du do pra­cy za gra­ni­cę? I to w do­dat­ku do Gre­cji po­grążo­nej w naj­wi­ęk­szym kry­zy­sie go­spo­dar­czym w hi­sto­rii.

Zga­ni­ła się w my­ślach. Za chwi­lę oprócz Mi­re­li spra­wi so­bie jesz­cze kot­ka i pie­ska! Coś dziw­ne­go dzia­ło się z nią w tej wy­so­kiej tem­pe­ra­tu­rze. To­pi­ła się! Spoj­rza­ła na sie­bie w lu­strze. Nie za­mie­rza­ła się ma­lo­wać. Nie dla nie­go. Jej usta złączy­ły się w gniew­ną li­nię.

– Do­my­śli­łam się – usły­sza­ła głos Mi­re­li, kie­dy na­ci­ska­ła już na klam­kę.

– Cze­go?

– Mu­sia­łaś go po­znać w in­ter­ne­cie. Ja też się za­pi­szę na ser­wis rand­ko­wy.

Z głębo­kim wes­tchnie­niem, ale bez sło­wa ko­men­ta­rza Nina opu­ści­ła kwa­te­rę.

W miesz­ka­niu nie było kli­ma­ty­za­cji, je­dy­nie bar­dzo gło­śny i bar­dzo sła­by wen­ty­la­tor, więc gdy na ze­wnątrz owio­nęła ją ła­god­na mor­ska bry­za, po­czu­ła się bar­dziej rze­śko. Mgła, któ­ra zda­wa­ła się osnu­wać jej umy­sł od paru ty­go­dni, za­częła się z wol­na roz­wie­wać. Te­raz już nie było miej­sca na żad­ne wąt­pli­wo­ści. Nad­sze­dł czas dzia­ła­nia.

Kie­dy jed­nak za­częła się zbli­żać do umó­wio­nej ka­wiar­ni Li­bro d’oro po­ło­żo­nej na ele­ganc­kim bul­wa­rze Li­ston, od­no­si­ła wra­że­nie, że jej nogi ro­bią się jak z waty. Na szczęście wy­brał zwy­kły lo­kal, w któ­rym pe­łno było tu­ry­stów, ale rów­nież miej­sco­wych. Kie­dy usły­sza­ła przez te­le­fon jego chro­pa­wy głos z tym dziw­nym ob­cym ak­cen­tem, wpa­dła w pa­ni­kę. Od­po­wia­da­ła krót­kim: „tak”, „nie”, „dzi­ęku­ję”, „do wi­dze­nia”. Na szczęście on rów­nież nie roz­wo­dził się nad ni­czym spe­cjal­nie, je­dy­nie ogra­ni­czył roz­mo­wę do wy­zna­cze­nia cza­su i miej­sca spo­tka­nia. Pew­nie jej nie­na­wi­dził. Tak, była tego ca­łkiem pew­na. Lu­dzie, któ­rzy bu­rzą spo­kój, nie cie­szą się sym­pa­tią in­nych.

– Nina?

Drgnęła z za­sko­cze­nia. Szu­ka­ła go wzro­kiem przy któ­ry­mś z dal­szych sto­li­ków, ale to on ją za­sko­czył. Praw­do­po­dob­nie stał przy we­jściu i ob­ser­wo­wał wszyst­kich wcho­dzących do ka­wiar­nia­ne­go ogród­ka.

– To ja, Kas­sa­lis.

Od­wró­ci­ła się w stro­nę gło­su.

Tak, to był on! Do­brze, że za­ci­snęła moc­no zęby. Tak bar­dzo ją zdzi­wił jego wy­gląd. Przez chwi­lę chcia­ła tyl­ko pa­trzeć i po­szu­ki­wać po­do­bie­ństwa mi­ędzy tym mężczy­zną a zdjęciem, któ­re wi­dzia­ła. Ten był star­szy, z twa­rzą po­ora­ną wy­ra­źny­mi pio­no­wy­mi bruz­da­mi i wi­dać było, że już daw­no ska­pi­tu­lo­wał w nie­rów­nej wal­ce z nad­wa­gą. Tam­ten...

– Dzień do­bry. – Wy­ci­ągnęła do nie­go rękę, a on od­po­wie­dział jej moc­nym, zde­cy­do­wa­nym uści­skiem.

Prze­szli w stro­nę je­dy­ne­go wol­ne­go sto­li­ka.

– Dzi­ęku­ję, że pan przy­sze­dł. My­ślę, że to wy­ma­ga­ło od­wa­gi. Mógł mnie pan po­słać do wszyst­kich dia­błów.

On rów­nież jej się uwa­żnie przy­glądał. I pew­nie oce­niał. Mo­gła­by przy­si­ąc, że wie, co o niej my­śli. Cho­le­ra, za­częła się de­ner­wo­wać.

– Od­wa­ga? – Za­śmiał się jak­by do sie­bie. – Nie ma tu żad­nych pod­staw do lęku, więc nie może być mowy o od­wa­dze. My­ślę, że to pani jest od­wa­żna. Ale może będzie­my się do sie­bie zwra­cać bez tych „pań” i „pa­nów”, choć to za­baw­ne. Szcze­rze mó­wi­ąc, tro­chę mi ich bra­ko­wa­ło. – Wi­dząc zdzi­wie­nie na twa­rzy Niny, szyb­ko do­dał: – Daw­no nie mó­wi­łem po pol­sku.

Rze­czy­wi­ście miał dziw­ny ak­cent, a poza tym pró­bo­wał sta­ran­nie do­bie­rać sło­wa, tak jak­by tłu­ma­czył je z ob­ce­go języ­ka.

– Mów do mnie Jan­nis.

– Jan­nis?

– Tak, w Pol­sce wo­ła­li na mnie Ja­nek. Na co mia­ła­byś ocho­tę?

Zbli­żał się kel­ner.

– Frap­pé i wodę.

So­bie za­mó­wił tyl­ko wodę. Wi­dać nie za­mie­rzał mar­no­wać z nią zbyt wie­le cza­su. Po­win­na się stresz­czać. Po­win­na to ja­koś sen­sow­nie wy­ja­śnić. Po­win­na... Tym­cza­sem czu­ła się tak, jak­by język jej sta­nął ko­łkiem. Mia­ła w gło­wie go­ni­twę my­śli i po raz pierw­szy od bar­dzo daw­na czu­ła nie­pew­no­ść i strach. Po co ona się w to wpa­ko­wa­ła? Jan­nis przy­glądał się jej z co­raz wi­ęk­szym znie­cier­pli­wie­niem.

– Na­pi­sa­łaś mi, Nino, że masz mi do prze­ka­za­nia in­for­ma­cję od two­jej mat­ki.

Ogar­nęła ją pa­ni­ka. Źle to wszyst­ko ujęła. Wie­dzia­ła, że tak będzie. Od mat­ki to ona się ni­cze­go nie do­wie­dzia­ła. Ale, ale... czy to nie wszyst­ko jed­no? Jego prze­cież przy tym nie było.

– Moja mat­ka już nie żyje. Przed śmier­cią po­wie­dzia­ła, że Ja­nek Kas­sa­lis jest moim oj­cem. To wszyst­ko.

Uma­rła, ale dwa­dzie­ścia lat temu. Opo­wie­dzia­ła o tym nie jej, tyl­ko cio­ci. A cio­cia... Do­pie­ro w ze­szłym roku po­sta­no­wi­ła się roz­stać z se­kre­tem.

Mężczy­zna o imie­niu Jan­nis pa­trzył na nią uwa­żnie ciem­ny­mi ocza­mi, ale jego twarz nie zdra­dza­ła żad­nych emo­cji. Za to w niej kłębi­ły się co­raz sil­niej­sze. Ten fa­cet ją wku­rzał!

– Ja tu przy­szłam tyl­ko po to, żeby się do­wie­dzieć, jak to było. I je­śli to mo­żli­we, po­znać praw­dę. Na­to­miast nie pre­ten­du­ję do żad­ne­go ma­jąt­ku i je­śli cho­dzi o spra­wy praw­ne, to mi to wisi.

– Wisi...? – po­wtó­rzył nie­pew­nie Jan­nis i zro­bił tak dziw­ną minę, że Ninę to roz­śmie­szy­ło.

– Tak. Lata mi to! Nie dbam o to. Nie za­le­ży mi na tym.

– W imię praw­dy? I to ode mnie chcesz usły­szeć tę praw­dę, tak? A mo­żesz mi po­wie­dzieć, jak ja niby mam to zro­bić? Uwa­żasz, że je­steś do mnie po­dob­na?

Za­ci­snęła usta. Wy­jęła z to­reb­ki kil­ka euro i po­ło­ży­ła je na sto­li­ku. Od­da­li­ła się od sto­li­ka szyb­kim kro­kiem. Jan­nis do­go­nił ją do­pie­ro przy for­te­cy.

– Chcesz mnie wy­ko­ńczyć? – wy­dy­szał, ła­pi­ąc ją moc­no za ra­mię.

– Ni­cze­go od cie­bie nie chcę – wy­sy­cza­ła jak żmi­ja.

– O nie. Kła­miesz. Sama mi to po­wie­dzia­łaś. Chcesz praw­dy. A chy­ba wiesz, że to naj­cen­niej­szy to­war. I z pew­no­ścią trze­ba się tro­chę le­piej tar­go­wać, żeby go na­być. W ka­żdym ra­zie nie tak jak zbun­to­wa­na na­sto­lat­ka. Ile ty masz lat?

– Trzy­dzie­ści czte­ry.

Twarz mężczy­zny po­bla­dła. Pew­nie so­bie ob­li­czył, po­my­śla­ła mści­wie. Zo­ba­czy więc, że nie kła­mię. A mat­ka?

Nina my­śla­ła o tym tak wie­le razy. Mat­ka nie mia­ła żad­ne­go in­te­re­su, by kła­mać. Nie mia­ła z tym „Jan­ni­sem” żad­ne­go kon­tak­tu ani też naj­mniej­sze­go po­jęcia, gdzie miesz­ka i czy jest za­mo­żny. Jed­nak ta­kie po­cho­dze­nie mo­gło rze­czy­wi­ście tłu­ma­czyć tę eg­zo­tycz­no­ść, dziw­no­ść i od­mien­no­ść, jaką Nina czu­ła w so­bie od dziec­ka. Inna spra­wa, że mat­ka mo­gła się my­lić. Ni­g­dy wcze­śniej jed­nak nie zmy­śla­ła, trze­ba więc było przy­naj­mniej za­ło­żyć, że w tej hi­sto­rii tkwi ziar­no praw­dy. A po­nie­waż rze­czy­wi­sto­ść Niny od wcze­sne­go dzie­ci­ństwa fa­lo­wa­ła jak wody oce­anu, to wy­zna­nie sta­ło się dla niej naj­kon­kret­niej­szym fak­tem jej ży­cia. Ucze­pi­ła się go jak ostat­niej de­ski ra­tun­ku.

– To aż dziw­ne, że w tym wie­ku jesz­cze o ta­kich rze­czach nie wiesz – mruk­nął Jan­nis i w tej sa­mej chwi­li zgi­ął się wpół.

– Au – jęk­nęła, bo na­dal ści­skał jej ra­mię.

– Mogę się z tobą po­tar­go­wać, ale naj­pierw mnie za­wieź do kli­ni­ki. To nie­da­le­ko... – usły­sza­ła i na­gle jego ręka zwol­ni­ła ucisk.

– Przy­je­cha­ła tu ta na sku­te­rze. – Ifi­ge­nia wy­dęła po­gar­dli­wie usta.

– O so­bie mó­wisz? – Jan­nis do niej mru­gnął, ale ko­bie­ta nie była dziś w na­stro­ju do żar­tów.

– Wiesz, o kim mó­wię. Ta, co cię przy­wio­zła z kli­ni­ki – prych­nęła. – Ja ro­zu­miem, że z jed­nej stro­ny to ma baba łeb na kar­ku, bo wie­dzia­ła, jak się za­cho­wać. Ale jak ona wy­gląda!

Zgo­da, kon­kur­su pi­ęk­no­ści pew­nie by nie wy­gra­ła. Wy­so­ka i prze­ra­źli­wie chu­da. Cera tru­pio­bla­da. Wło­sy nie­ma­lże zgo­lo­ne przy skó­rze i do tego wor­ko­wa­te ciu­chy. Gdy­by mia­ła czter­na­ście lat, to wy­gląda­ło­by to jesz­cze na­tu­ral­nie, ale trzy­dzie­ści czte­ry? Coś z nią było nie w po­rząd­ku. Może się le­czy­ła psy­chia­trycz­nie? Za nic by nie chciał, żeby była jego cór­ką. O mało tru­pem nie padł, gdy ją zo­ba­czył. No nie, nie była żad­ną jego cór­ką. Taki dzi­wo­ląg. Wpraw­dzie Afro­dy­ta też od­bie­ga­ła od nor­my, ale przy­naj­mniej mo­żna było na nią po­pa­trzeć z przy­jem­no­ścią.

– Cze­ść, Jan­nis! – Po­ja­wi­ła się w po­ko­ju jak duch, aż po­czuł ciar­ki na ple­cach. Czy ona nie zda­je so­bie spra­wy, że wy­gląda obrzy­dli­wie? Tym ra­zem w ciem­no­sza­rej ko­szu­li za­miast w czar­nej!

– Cze­ść. – Z nie­chęcią pod­nió­sł się z ka­na­py. – Miło, że się zgo­dzi­łaś przy­je­chać na lunch. Ja chwi­lo­wo nie mogę się zbyt da­le­ko ru­szać. Ci­ągle ska­cze mi cu­kier.

– Nie wie­dzia­łeś, że masz cu­krzy­cę?

– Skąd! Za­sta­na­wia­łem się przez chwi­lę, czy nie po­wi­nie­nem po­dać do sądu tego idio­ty mo­je­go le­ka­rza. Ro­bił mi tyle ba­dań, a za­po­mniał o pod­sta­wo­wych. Ale znam go od tylu lat... Po­dob­no mało bra­ko­wa­ło, bym za­pa­dł w śpi­ącz­kę.

Te­raz był już pod opie­ką szpi­ta­la i wy­da­wa­ło się, że le­ka­rze tam wie­dzą, co ro­bią. Cho­ciaż nie bar­dzo mu się to po­do­ba­ło. Te wszyst­kie dra­stycz­ne die­ty. Bez­względ­ny na­kaz ru­chu. I szcze­gó­ło­wy opis tego, co się będzie dzia­ło, je­śli zi­gno­ru­je ich za­le­ce­nia. Może jed­nak mie­li ra­cję. Od tego kil­ku­dnio­we­go po­by­tu w kli­ni­ce, gdy usta­bi­li­zo­wa­li mu cu­kier, czuł się le­piej niż kie­dy­kol­wiek od wie­lu mie­si­ęcy. Na przy­kład dziś po raz pierw­szy po­pły­wał w ba­se­nie. Wi­ro­wa­nie w gło­wie i siód­me poty też ustąpi­ły.

Ich roz­mo­wę prze­rwa­ło po­ja­wie­nie się Ifi­ge­nii z wóz­kiem. Z nadętą miną, nie­po­zo­sta­wia­jącą żad­nych wąt­pli­wo­ści, co sądzi o go­ściu, po­sta­wi­ła na sto­le wy­śmie­ni­te po­tra­wy. Na­wet gril­lo­wa­ne wa­rzy­wa Jan­ni­sa wy­gląda­ły tak, że ślin­ka cie­kła. Nina do­sta­ła nie­wiel­kie ro­żki z fetą i szpi­na­kiem, spa­na­ko­pi­tę, i do tego dość spo­rą por­cję sa­łat­ki. Za­mó­wi­ła we­ge­ta­ria­ńskie da­nie, to pro­szę!

Przez chwi­lę roz­ma­wia­li o nie­istot­nych spra­wach. Ko­bie­ta opo­wie­dzia­ła mu, że prze­by­wa na wy­spie od paru mie­si­ęcy i pra­cu­je jako po­ko­jo­wa w jed­nym z na­je­le­gant­szych ho­te­li, na­le­żącym do ja­kie­goś ro­syj­skie­go mi­liar­de­ra. Jan­nis wa­żył chwi­lę jej sło­wa w my­ślach, za­sta­na­wia­jąc się, jak na mi­ło­ść bo­ską ta fir­ma może za­trud­niać tak mało re­pre­zen­ta­cyj­ną oso­bę. Ale może do zmie­nia­nia po­ście­li nie trze­ba się po­ka­zy­wać go­ściom?

– Wy­so­ko miesz­kasz. – Odło­ży­ła sztu­ćce i ser­wet­kę. – Mój sku­ter aż do­stał za­dysz­ki.

Uwa­żnie ob­ser­wo­wał jej za­cho­wa­nie. Do tego nie mógł mieć za­strze­żeń. Gdzieś się wy­uczy­ła. Choć da­łby gło­wę za to, że nie od mat­ki. Z niej to był nu­mer! Nic więc dziw­ne­go, że ta bied­na dziew­czy­ni­na... No nie, chy­ba nie za­cznie jej ża­ło­wać.

– Nie na­rze­kam – od­pa­rł. – Chcesz zo­ba­czyć dom? To jest wła­śnie Ele­otri­vio. Na­zwa bar­dzo prak­tycz­na, ozna­cza pra­sę do wy­ci­ska­nia oli­wy.

Lunch je­dli na ze­wnątrz na osło­ni­ętym da­chem ta­ra­sie.

Może to jed­nak zły po­my­sł po­ka­zy­wać jej dom, po­my­ślał. Zo­ba­czy, że je­stem bo­ga­ty, i może wpad­nie jej coś głu­pie­go do gło­wy?

Po­nie­waż Nina wzru­szy­ła obo­jęt­nie ra­mio­na­mi, Jan­nis na­tych­miast po­czuł, że musi jej za­im­po­no­wać. Już po chwi­li opro­wa­dzał ją po wszyst­kich po­miesz­cze­niach, po­ko­jach go­ścin­nych, luk­su­so­wych to­a­le­tach z wy­my­śl­ny­mi spłucz­ka­mi, błysz­czący­mi prysz­ni­ca­mi i mi­ster­ny­mi mo­zai­ka­mi na po­sadz­ce. Oprócz bi­blio­te­ki wy­pe­łnio­nej po su­fit ksi­ążka­mi mu­sia­ła rów­nież zo­ba­czyć bo­ga­to za­opa­trzo­ną piw­nicz­kę na wino. A te­raz Jan­nis pa­trzył na nią, ocze­ku­jąc kom­ple­men­tów.

– Do­bu­do­wu­ję wła­śnie pa­wi­lon, po dru­giej stro­nie sadu oliw­ne­go – do­dał ner­wo­wo. – Będzie dla dzie­ci i wnu­ków, kie­dy się zja­dą. W przy­szło­ści. Tu jest tyl­ko moje kró­le­stwo.

– Bar­dzo duże jak na jed­ną oso­bę. Taka prze­strzeń po­wi­ęk­sza pust­kę.

Po­de­szła do sto­li­ka, na któ­rym le­ża­ła musz­la spo­rych roz­mia­rów. Za­cie­ka­wio­na, ostro­żnie ją wzi­ęła do ręki.

– To jest róg try­to­na – ob­ja­śnił Jan­nis.

Nie­udol­nie dmuch­nęła w otwór. Pod­sze­dł do niej i wy­jął jej go z ręki.

– Patrz, tak się to robi.

Roz­le­gł się do­no­śny ba­so­wy dźwi­ęk.

– Wi­dzia­łam kie­dyś taką fon­tan­nę – za­uwa­ży­ła Nina, roz­cie­ra­jąc przed­ra­mio­na, jak­by roz­ma­so­wy­wa­ła po­wsta­łe pod wpły­wem dźwi­ęku ciar­ki. – Ja­kiś bóg trzy­mał musz­lę i lała się z niej woda. To było...

– ...w Rzy­mie – do­ko­ńczył zdzi­wio­ny Jan­nis.

– Ano wła­śnie. By­łam tam rok temu. Czas tak szyb­ko leci.

Jan­nis po­ki­wał gło­wą, przy­zna­jąc w du­chu, że nie ma w tym żad­nej spra­wie­dli­wo­ści.

– Kie­dy ostat­ni raz by­łeś w Pol­sce? – za­py­ta­ła.

– Trzy­dzie­ści pięć lat temu – od­rze­kł bez za­wa­ha­nia, spo­gląda­jąc uwa­żnie na swą do­mnie­ma­ną cór­kę. Wi­dział, jak zmru­ży­ła po­wie­ki. Ale aryt­me­tycz­nie i na­wet me­dycz­nie mo­gło się to wszyst­ko zga­dzać. Nie wol­no o ni­czym prze­sądzać, przy­znał z nie­chęcią.

Nie chciał o tym my­śleć. Te wszyst­kie ksi­ążki na te­mat hi­sto­rii sta­ro­żyt­nej i no­wo­żyt­nej, któ­re zbie­rał, mia­ły za za­da­nie spra­wić, by nie mu­siał my­śleć o so­bie ani o swo­im ży­ciu. Kim on zresz­tą był w po­rów­na­niu z tymi mi­liar­da­mi lu­dzi, któ­rzy prze­wi­nęli się do tej pory przez ten pa­dół? Ro­dzi­li się, ko­cha­li, cier­pie­li i na ko­niec, wszy­scy bez wy­jąt­ku, umie­ra­li. No wła­śnie, ki­mże on wła­ści­wie był?

– I tam się uro­dzi­łeś, praw­da? – spy­ta­ło na­gle to dzi­wa­dło, ta cała za­ska­ku­jąca Nina, jak­by po­tra­fi­ła czy­tać jego my­śli.

– Tak – od­po­wie­dział. – W Biesz­cza­dach. W Ustrzy­kach Dol­nych. Tam był szpi­tal...

ROZ­DZIAŁ II

Biesz­cza­dy, 1955

Z od­da­li do­bie­gł czy­jś głos. Chło­piec od­wró­cił gło­wę w jego stro­nę i ni­cze­go nie zo­ba­czył. Przez cien­kie wierz­bo­we wit­ki prze­świ­ty­wa­ły pro­mie­nie sło­necz­ne. Gdzie miesz­kał ten głos? Z pew­no­ścią do­cho­dził z tam­tej wierz­by. Za­wsze, ile­kroć Jan­nis prze­cho­dził tą ście­żką, głos od­zy­wał się do nie­go. Był taki dziw­ny, nie­co skrze­kli­wy, ni­czym głos sta­rej ko­bie­ty miesz­ka­jącej w cha­łu­pie po dru­giej stro­nie stru­gi. Ale to nie była ona. Tam­tej nie lu­bił, bo wrzesz­cza­ła, kie­dy się zbli­żał do jej ko­gu­ta. A on chciał mu się tyl­ko przyj­rzeć z bli­ska. A ten głos był miły. Opo­wia­dał o za­klętych bo­gi­niach i wa­lecz­nych he­ro­sach. On też był dziel­ny i ni­cze­go się nie bał. Może tro­chę ojca. Kie­dy wra­cał do domu i za­cho­wy­wał się tak dziw­nie. Albo kie­dy bił Na­st­ka.

– Jan­nis, czy ty mnie sły­szysz?

– Tak, pani – od­po­wie­dział z lek­kim drże­niem w gło­sie. Za­chcia­ło mu się siu­siu. Po­bie­głby w pole, ale chy­ba nie wy­pa­da­ło tak na­gle zo­sta­wić gło­su. Jesz­cze by się ob­ra­ził. I już ni­g­dy nie zrzu­ci­łby mu zło­tów­ki, jak po­przed­nim ra­zem. Mama ku­pi­ła mu za nią pi­łecz­kę.

– Czy by­łeś grzecz­nym chłop­cem?

– Tak.

– Kar­mi­łeś kury, jak obie­ca­łeś ma­mie?

Jan­nis ner­wo­wo prze­stępo­wał z nogi na nogę.

– Pra­wie za­wsze.

– Pra­wie? – Ton był kar­cący. – A jak­by to­bie mat­ka za­po­mnia­ła dać obia­dek?

– Po­pra­wię się.

– Mu­sisz być do­bry dla zwie­rząt. I dla słab­szych. Ni­g­dy o tym nie za­po­mi­naj.

W tej sa­mej chwi­li za ple­ca­mi usły­szał zbli­ża­jący się war­kot sil­ni­ka. Sa­mo­chód? Je­dzie ich dro­gą? Może oj­ciec? Nie wia­do­mo skąd po­ja­wi­ła się przy nim mat­ka. Zła­pa­ła go na ręce i przy­tu­li­ła do sie­bie. Sa­mo­chód mi­nął ich z za­wrot­ną, jak mu się wy­da­wa­ło, pręd­ko­ścią. Sie­dzie­li w nim żo­łnie­rze i ja­kiś pan.

– Ja­cyś obcy przy­je­cha­li – rze­kła mat­ka i po­sta­wi­ła go na zie­mi. – Pój­dzie­my do szko­ły po Na­st­ka. Nie­dłu­go ko­ńczy lek­cje. Mu­szę jesz­cze zro­bić za­ku­py.

– A do­sta­nę ciast­ko?

Mat­ka wzi­ęła go za rącz­kę. W dru­giej ręce mia­ła dość duży ko­szyk, któ­ry sama wy­plo­tła. Chło­piec spoj­rzał jesz­cze raz w górę na wierz­bę, ale nie za­uwa­żył na niej nic dziw­ne­go. Wit­ki lek­ko się po­chy­la­ły pod wpły­wem sła­be­go wia­tru. Głos pew­nie po­sze­dł spać, po­my­ślał.

Isme­na szła ra­źnym kro­kiem i ma­cha­ła ko­szy­kiem, nu­cąc pod no­sem pio­sen­ki z cza­sów mło­do­ści. Od cza­su do cza­su kątem oka spo­gląda­ła na syn­ka, któ­ry mężnie pró­bo­wał do­trzy­mać jej kro­ku. Jego ciem­ne loki za­chęca­ły do po­gła­ska­nia go po gło­wie, ale nie chcia­ła go zbyt moc­no roz­piesz­czać. Naj­chęt­niej jed­nak ob­sy­py­wa­ła­by go sta­le po­ca­łun­ka­mi. Jej skarb. Taki zu­pe­łnie nie­spo­dzie­wa­ny. Kie­dy już my­śla­ła, że wszyst­ko stra­co­ne, jej ży­cie na­gle się od­mie­ni­ło. Znów na­bie­ra­ło bla­sku. Wci­ągnęła do płuc ożyw­cze gór­skie po­wie­trze.

Na po­cząt­ku jed­nak nie wy­da­wa­ło się ta­kie ożyw­cze, gdyż to nie były ta­kie góry, do ja­kich byli przy­zwy­cza­je­ni. Tu po­wie­trze było o wie­le wil­got­niej­sze niż u nich. A nie­bo? Nie­bo nie­mal ni­g­dy nie mia­ło tego la­zu­ro­we­go ko­lo­ru, za któ­rym tak bar­dzo tęsk­ni­ła. Wzdry­gnęła się. Do­pie­ro za­czął się wrze­sień, a już zro­bi­ło się zim­no, noce by­wa­ły już na­praw­dę chłod­ne. Nie­dłu­go przyj­dzie mróz. Prze­ży­ła w Biesz­cza­dach już czte­ry zimy, lecz z oba­wą my­śla­ła o na­stęp­nej. Znów przez kil­ka mie­si­ęcy będzie się zaj­mo­wać tyl­ko utrzy­ma­niem cie­pła w cha­cie i bez prze­rwy zno­sić na­ręcza drew­na, któ­re spa­la­ły się jak za­pa­łki. Zno­wu pra­nie będzie za­ma­rza­ło na sznur­ku. Jor­gos prze­bąki­wał coś o węglu. O, to by było roz­wi­ąza­nie. Gdy­by jesz­cze częściej by­wał w domu... Nie przy­pusz­cza­ła na­wet, że będzie jej go tak bra­ko­wać.

– Le­piej, jak się dzie­ci wy­cho­wu­ją ze swo­imi – tłu­ma­czył jej. – Uczą się języ­ka, oby­cza­ju. A ra­zem je­ste­śmy sil­niej­si.

Po­wiedz­my, po­my­śla­ła z go­ry­czą. Co też ją dzi­siaj opęta­ło? Bez prze­rwy czar­ne my­śli, kie­dy na dwo­rze jest tak pi­ęk­nie. Świe­ci sło­ńce. Spi­żar­nia pe­łna za­pa­sów. Grzy­by przy­go­to­wa­ne do su­sze­nia, na­wet tro­chę drob­nych odło­żo­nych za sprze­daż wko­szy. A jej ci­ągle mało!

Jan­nis ma­sze­ro­wał z po­wa­żną miną. Isme­na za­sta­na­wia­ła się, kie­dy syn się wresz­cie zo­rien­tu­je, kim jest głos. Po­do­ba­ło jej się, że po­tra­fi do­cho­wać ta­jem­ni­cy. Jed­nak nie wy­trzy­my­wał zbyt dłu­go wol­ne­go tem­pa. Za za­krętem pu­ścił jej rękę i po­bie­gł na­przód.

Do wsi było da­le­ko, ale wio­dła do niej do­bra, su­cha dro­ga. Ma­lec zaś lubi dłu­gie spa­ce­ry, a ona po­win­na ku­pić chleb.

Miesz­ka­li w wi­ęk­szym od­da­le­niu niż inni ucho­dźcy z Gre­cji. Zde­cy­do­wa­nie za da­le­ko, żeby mieć po­czu­cie bez­pie­cze­ństwa, ja­kie da­wa­ło ży­cie we wspól­no­cie, jed­nak gdy na sa­mym po­cząt­ku Jor­gos wy­brał wła­śnie tę smęt­ną, opusz­czo­ną po­ży­dow­ską cha­tę, nie pro­te­sto­wa­ła. Wie­dzia­ła, że robi to z my­ślą o niej.

Kie­dy je­sie­nią 1951 roku przy­je­cha­ła tu ze Zgo­rzel­ca, mąż wkrót­ce do niej do­łączył. Ta pierw­sza zima, gdy obo­je pró­bo­wa­li przy­sto­so­wać dom do swo­ich po­trzeb, była bar­dzo pra­co­wi­ta. Wszędzie pół me­tra śnie­gu, tem­pe­ra­tu­ra do­cho­dzi­ła do mi­nus dwu­dzie­stu. Dla niej śnieg nie był za­sko­cze­niem, ale Gre­cy z po­łud­nia wi­dzie­li go pierw­szy raz w ży­ciu. Nie­któ­rzy wpa­da­li w pa­ni­kę na jego wi­dok. Była wów­czas w za­awan­so­wa­nej ci­ąży z Jan­ni­sem. Do wsi za­częła więc przy­cho­dzić sama do­pie­ro na wio­snę. Pola zo­sta­ły już wów­czas oczysz­czo­ne z min i roz­kła­da­jących się gdzie­nie­gdzie zwłok, po­zo­sta­łych tam jesz­cze po wal­kach z UPA. Przez mo­ment mia­ła na­dzie­ję na nowe ży­cie, nowy po­czątek, jed­nak wkrót­ce, z roz­pa­czą – dla­cze­go Jor­gos jej o tym nie po­wie­dział? – roz­po­zna­ła wśród miesz­ka­ńców wio­ski swych daw­nych wro­gów.

Co za pech! Dla­cze­go nie mo­gli po­je­chać gdzie in­dziej? Nie bała się Pol­ski ani Po­la­ków. Już po pół roku mó­wi­ła dość płyn­nie w tu­tej­szym języ­ku. Za­dzi­wi­ła tym wszyst­kich. Może dla­te­go, że wcze­śniej zna­ła też ma­ce­do­ński. Po­la­cy wy­da­wa­li się tacy mili i go­ścin­ni. Kie­dy byli w Zgo­rzel­cu, a wła­ści­wie ona sama z Na­st­kiem, bo Jor­gos prze­by­wał na szko­le­niu woj­sko­wym w Gru­dzi­ądzu, sąsiad­ka, do­wie­dziaw­szy się o jej ci­ąży, co­dzien­nie przy­no­si­ła im do miesz­ka­nia cie­płe mle­ko z ma­słem i mio­dem.

Gdy­by to od niej za­le­ża­ło, Isme­na wy­je­cha­ła­by gdzieś nad mo­rze. Do Szcze­ci­na albo Gda­ńska. Może pod­jęła­by pra­cę? Tu była sa­mot­na jak pa­lec, a jej mąż po­ja­wiał się i zni­kał z ko­lej­ną wa­żną mi­sją, któ­ra mia­ła im za­pew­nić po­wrót do domu. Do ko­mu­ni­stycz­nej Gre­cji, bo domu prze­cież od daw­na nie było.

Ta sąsiad­ka od mle­ka po­in­for­mo­wa­ła ją w se­kre­cie, co sądzi o no­wym ustro­ju w Pol­sce. Była star­sza, bez ro­dzi­ny i nie bała się ka­pu­siów. Poza tym do­sko­na­le pa­mi­ęta­ła przed­wo­jen­ne cza­sy. Rów­nież Isme­na, któ­ra na­uczy­ła się czy­tać po pol­sku, stop­nio­wo za­częła wy­ła­py­wać ró­żni­ce po­mi­ędzy teo­rią a ob­ser­wo­wa­ną rze­czy­wi­sto­ścią.

Mimo wszyst­ko naj­lep­szym roz­wi­ąza­niem wy­da­wa­ło się trzy­ma­nie ust na kłód­kę i nie­za­da­wa­nie żad­nych py­tań, jak na przy­kład o losy po­przed­nich miesz­ka­ńców ich wio­ski. Wy­gląda­ło na to, że Ży­dów wy­mor­do­wa­no w obo­zach, Ukra­ińców prze­sie­dlo­no, a w za­mian spro­wa­dzo­no Po­la­ków z in­nych re­gio­nów, no i przede wszyst­kim ich – ucie­ki­nie­rów z wła­sne­go kra­ju po woj­nie do­mo­wej za­ko­ńczo­nej w 1949 roku.

– U nas mało bra­ko­wa­ło, by do tego sa­me­go do­szło – opo­wia­da­ła z po­wa­żną miną Kra­jew­ska, sąsiad­ka ze Zgo­rzel­ca. – Wal­czy­li ci mło­dzi, tyle krwi spły­nęło. I na nic to. Ży­cia nikt nie wró­ci. A świat już mo­żni mi­ędzy sie­bie po­dzie­li­li. Was tak samo za­wie­dli.

Isme­na, któ­ra całe ży­cie stro­ni­ła od po­li­ty­ki, mu­sia­ła w ostat­nich la­tach uko­ńczyć jej przy­spie­szo­ny kurs.

– To zło kie­dyś znik­nie – ci­ągnęła Po­lka. – Mo­że­my się tyl­ko mo­dlić, żeby to się sta­ło za na­sze­go ży­cia. Ale mło­do­ść ci, moja dro­ga, zmar­nu­ją.

Isme­na grzecz­nie po­tak­nęła, ale praw­dę mó­wi­ąc, wca­le nie chcia­ła już być mło­da. Chęt­nie za­mie­ni­ła­by się z tą Kra­jew­ską. Nic do­bre­go z tej mło­do­ści nie mia­ła, tyl­ko udrękę. Gdy­by była star­sza, wszy­scy by się z nią li­czy­li i ją sza­no­wa­li. Jej sy­no­wie by­li­by już do­ro­śli, mie­li do­bre po­sa­dy, a ona sama na­dzie­ję na spo­kój i do­bro­byt.

Dwóch już mam, po­my­śla­ła te­raz z pó­łu­śmie­chem na twa­rzy. Oj, ale jesz­cze dużo pra­cy przed nią, żeby za­pew­nić te „do­bre po­sa­dy” sy­nom. Mu­szą po­ko­ńczyć szko­ły. Ko­niecz­nie. Może ta­kie jak Ralph? Nie wa­ży­ła się od­po­wia­dać na to py­ta­nie na­wet w my­ślach. Jor­gos nie może się do­wie­dzieć o jej taj­nym pla­nie, boby go zni­we­czył u za­ra­nia. Rów­nież ona sama po­win­na wy­rzu­cić imię Ral­pha z my­śli, by nie wy­po­wie­dzieć go przy­pad­kiem przez sen czy w go­rącz­ce. Ale czy mo­żna aż tak zdy­scy­pli­no­wać swo­je my­śli? By­wa­ło, że bu­dzi­ła się nad ra­nem z ob­ra­zem jego twa­rzy pod po­wie­ka­mi i z uczu­ciem nie­mal do­sko­na­łe­go szczęścia. Po chwi­li, gdy jej wzrok pa­dał na ciem­ną gło­wę męża u jej boku, uczu­cie to ulat­nia­ło się jak kam­fo­ra.

To nie wró­ci. Nie mo­żna tak cier­pieć. Mu­szę my­śleć o dzie­ciach.

– Ja­nek! Po­cze­kaj na mamę. Masz ta­kie szyb­kie nó­żki!

Sta­nął na­tych­miast jak wry­ty w zie­mię. Głos wie­le razy ostrze­gał go przed pędzący­mi ko­ńmi i sa­mo­cho­da­mi. Isme­na po­de­szła do nie­go i po­now­nie wzi­ęła go za rękę. Ra­zem mi­nęli pra­wo­sław­ną cer­kiew, le­żący obok cmen­tarz, a po­tem za­bu­do­wa­nia grec­kiej spó­łdziel­ni Nowe Ży­cie. Isme­na po­pra­wi­ła chust­kę na gło­wie, wsu­wa­jąc pod nią nie­sfor­ne loki.

Naj­pierw ku­pi­li chleb, a Jan­nis do­stał małą pacz­kę her­bat­ni­ków. Dru­ga mia­ła być dla Na­st­ka. Wło­żył ją do kie­sze­ni spode­nek, by dać ją bra­tu.

Przed skle­pem rze­źni­czym sta­ła dość dłu­ga ko­lej­ka. Isme­na po­zdro­wi­ła cze­ka­jących po pol­sku i po grec­ku i usta­wi­ła się na ko­ńcu. Jan­nis ukuc­nął przed skle­pem i za­czął się ba­wić wy­ci­ągni­ęty­mi z kie­sze­ni ka­my­ka­mi. Przy­naj­mniej choć przez chwi­lę czy­mś się zaj­mie pod­czas dłu­ższe­go ocze­ki­wa­nia.

Lu­dzie w ko­lej­ce jed­nak dość szyb­ko się prze­su­wa­li, a Isme­na, choć była ostat­nia, mia­ła na­dzie­ję, że tym ra­zem uda jej się ku­pić coś do­bre­go. Na szczęście, bo spo­dzie­wa­ła się tego dnia męża, a fa­so­la­da, któ­rą je­dli przez ostat­nie ty­go­dnie, już jej się znu­dzi­ła. Czło­wiek, je­śli musi, do wszyst­kie­go przy­wyk­nie. Rów­nież do tej ubo­giej die­ty, w któ­rej tak bar­dzo im wszyst­kim do­skwie­rał brak świe­żych owo­ców, wa­rzyw i ryb sma­żo­nych na ole­ju z oli­wek. Och, ileż by dała za doj­rza­ły, ocie­ka­jący so­kiem ar­buz! Na samą myśl o tym cie­kła jej ślin­ka. Poza tym do­pie­ro od nie­daw­na prze­sta­ła roz­my­ślać nad tymi tak bar­dzo ró­żni­ący­mi się – i tu, i tam – po­ra­mi roku.

– Pani, dwa me­try ta kie­łba­sa – usły­sza­ła na­gle przy la­dzie.

– Że co? – zdzi­wi­ła się eks­pe­dient­ka.

– Może być metr – zgo­dzi­ła się po­kor­nie ob­słu­gi­wa­na Gre­czyn­ka i uśmiech­nęła się sze­ro­ko.

– Dwa ki­lo­gra­my – pod­po­wie­dzia­ła usłu­żnie Isme­na.

Gre­czyn­ka od­wró­ci­ła gło­wę. Kie­dy ją zo­ba­czy­ła, na­tych­miast prze­sta­ła się uśmie­chać.

– To ostat­nie dwa kilo – za­uwa­ży­ła eks­pe­dient­ka. – Je­śli pani kupi ki­lo­gram, to dla pani sąsiad­ki też zo­sta­nie.

Ko­bie­ta za­ci­snęła usta.

– Dwa ki­lo­me­try kie­łba­sa – oświad­czy­ła ostro. A po­tem z nie­ukry­wa­nym trium­fem na twa­rzy wło­ży­ła do siat­ki swą zdo­bycz. Nadęła się tak, jak­by mia­ła za­mie­nić się w ba­lon, i z miną zwy­ci­ęz­cy opu­ści­ła sklep.

Eks­pe­dient­ka spoj­rza­ła na Isme­nę i wzru­szy­ła bez­rad­nie ra­mio­na­mi.

– Kie­łba­sy już nie ma, ale – po­my­śla­ła przez chwi­lę i za­uwa­żyw­szy, że zo­sta­ły tyl­ko we dwie, szep­nęła: – mam wędzo­ny bo­czek i tro­chę scha­bu.

Wio­sną Isme­na sprze­da­ła jej nie­mal za gro­sze pi­ęk­ny duży ko­szyk na za­ku­py i od tej pory zy­ska­ła w niej sprzy­mie­rze­ńca.

Fi­li­pa, szczęśli­wa zdo­byw­czy­ni dwóch „ki­lo­me­trów” kie­łba­sy, do nich nie na­le­ża­ła. W Gre­cji miesz­ka­ły nie­da­le­ko sie­bie. Ni­g­dy nie były przy­ja­ció­łka­mi. Fi­li­pa za­wsze mu­sia­ła we wszyst­ko we­tknąć swój wy­jąt­ko­wo wścib­ski nos. Isme­na da­ła­by gło­wę, że to ona roz­nio­sła po oko­li­cy hi­sto­rię o niej i o Ral­phie. Ciot­ka od razu ją ostrze­ga­ła, że tak się sta­nie, ale Isme­na nie chcia­ła jej wie­rzyć. Była wów­czas taka mło­da, na­iw­na i tak bar­dzo zbun­to­wa­na prze­ciw­ko „śre­dnio­wiecz­nym” oby­cza­jom. Ralph miał być dla niej ra­tun­kiem, jej ry­ce­rzem, wy­baw­cą.

– Po woj­nie wszyst­ko się zmie­ni, Ismi – obie­cy­wał.

– Skąd wiesz?

– Za­wsze tak jest po woj­nach.

– Ale ta­kiej woj­ny jesz­cze do tej pory nie było.

– Dla­te­go zmia­ny będą jesz­cze wi­ęk­sze.

Pew­nie miał ra­cję, bo prze­cież stu­dio­wał hi­sto­rię. Mo­gła go­dzi­na­mi słu­chać, jak opo­wia­dał. Mimo iż ciot­ka na­zy­wa­ła ją mo­lem ksi­ążko­wym, vi­vlio­fa­gos, wie­dział znacz­nie wi­ęcej niż ona. Jak za­hip­no­ty­zo­wa­na słu­cha­ła opo­wie­ści o Alek­san­drze Ma­ce­do­ńskim, o bo­ha­te­rach spod Ter­mo­pil, o te­atrze. Jego grec­ki był rów­nież znacz­nie bar­dziej li­te­rac­ki. Po­cząt­ko­wo nie mo­gła zro­zu­mieć, jak to mo­żli­we, szcze­gól­nie je­śli się mia­ło do czy­nie­nia z wy­so­kim, nie­bie­sko­okim blon­dy­nem.

– Moja mat­ka mia­ła grec­kie ko­rze­nie, a oj­ciec pra­co­wał jako kon­sul w Ate­nach. Cho­dzi­łem tam do szko­ły. – Mó­wi­ąc to, Ralph wes­tchnął, za­pew­ne wspo­mniaw­szy te szczęśli­we chwi­le, kie­dy się wraz z bra­ćmi ukry­wa­li pod­czas przy­jęć dy­plo­ma­tycz­nych pod na­kry­ty­mi sto­ła­mi, by pod­glądać ko­bie­ce łyd­ki, a po­tem spi­ja­li reszt­ki al­ko­ho­li. – Po wy­je­ździe ci­ągle tęsk­ni­łem za Gre­cją. Za tą spe­cy­ficz­ną at­mos­fe­rą, życz­li­wo­ścią, lu­dźmi. To jest moja praw­dzi­wa oj­czy­zna.

Isme­na spu­ści­ła gło­wę. Gdy­by cho­dził do szko­ły w gór­skiej wio­sce, może nie by­łby tego taki pe­wien i chcia­łby uciec po­dob­nie jak ona. Wie­dzia­ła, że jest nie­spra­wie­dli­wa. Ale była mło­da, nie­cier­pli­wa i nie chcia­ła żyć w ta­kim usta­lo­nym przez wie­ki try­bie jak jej sąsie­dzi.

– Te­raz będę tęsk­nił za tobą – do­dał, bio­rąc jej dłoń i pod­no­sząc ją do ust. – I też wró­cę. Jak naj­prędzej.

I do­trzy­mał sło­wa, po­my­śla­ła Isme­na, sto­jąc z siat­ką przed skle­pem rze­źni­czym, po­grążo­na w my­ślach. Do­pie­ro gdy Jan­nis po­ci­ągnął ją za spód­ni­cę, ock­nęła się.

– Màna!

– Oj. – Przy­ło­ży­ła dłoń do ust. – Na­stek! On już pew­nie cze­ka przed szko­łą i się nie­po­koi. – Isme­na przy­spie­szy­ła kro­ku, nie­mal ci­ągnąc za sobą Jan­ni­sa.

Ob­raz, któ­ry zo­ba­czy­ła po chwi­li, na­tych­miast jej uświa­do­mił, że nie zdąży­ła na czas.

Ana­sta­zy mi­nął już pi­ętro­wy bu­dy­nek szko­ły i sze­dł w kie­run­ku domu. Jego twarz była umo­ru­sa­na, a łzy ciek­nące z oczu jesz­cze do­dat­ko­wo roz­ma­za­ły brud. Na far­tusz­ku szkol­nym wi­dać było bło­to, a ko­łnie­rzyk zo­stał po­rwa­ny nie­mal na strzępy.

– Syn­ku – jęk­nęła Isme­na. Rzu­ci­ła na zie­mię siat­kę z za­ku­pa­mi i pod­bie­gła do chłop­ca. – Co się sta­ło?

Sied­mio­la­tek ze szlo­chem rzu­cił się w jej ra­mio­na i za­sty­gł w nich na dłu­ższą chwi­lę.

– Màna! Màna! – za­bu­czał Jan­nis i mu­sia­ła ob­jąć rów­nież jego.

– Po­bi­łeś się z chłop­ca­mi? Kto za­czął?

Na­stek pła­kał. Był zu­pe­łnie inny niż Jan­nis, któ­ry bez wa­ha­nia po­tra­fił wsko­czyć do zim­nej wody, po­go­nić roz­dra­żnio­ne­go ko­gu­ta czy od­wa­żnie po­roz­ma­wiać z gło­sem. Ana­sta­zy, jak to mó­wią, bał się wła­sne­go cie­nia. Nie zno­sił żad­nych zmian ani nie­spo­dzia­nek. Isme­na to ro­zu­mia­ła. Już jako ma­le­ńkie dziec­ko prze­żył dra­mat i wi­dział zbyt wie­le. Pró­bo­wa­ła spra­wić, by za­po­mniał o tam­tych cza­sach. Tu­li­ła go i ca­ło­wa­ła, a kie­dy przy­sze­dł na świat Jan­nis, sta­ra­ła się, by w ża­den spo­sób nie wi­dział ry­wa­la w bra­cie. Nic jed­nak nie po­ma­ga­ło, bo gdy Na­stek po­sze­dł do szko­ły, jego lęki jesz­cze bar­dziej się na­si­li­ły.

W tej chwi­li Isme­na pra­gnęła je­dy­nie wzi­ąć to pła­czące dziec­ko na ręce tak jak kie­dyś i za­nie­ść je da­le­ko stąd, tak by już ni­g­dy wi­ęcej nie po­czu­ło się nie­szczęśli­we. Wie­dzia­ła jed­nak, że nie po­win­na tego ro­bić. Tak się nie wy­cho­wu­je chłop­ców. Oni po­win­ni być sil­ni i męscy. Ale co zro­bić z dziec­kiem, któ­re prze­sia­du­je naj­chęt­niej za pie­cem i tyl­ko się wszyst­kie­mu przy­gląda bez sło­wa?

– Idzie­my, dzie­ci. Po­roz­ma­wia­my o tym w domu.

I tak się do­my­śla­ła, że za po­bi­ciem stał młod­szy syn Fi­li­py La­ki­des, któ­ry cho­dził z Na­st­kiem do jed­nej kla­sy. Wi­dać w domu ro­dzin­nym na­si­ąkł już za mło­du nie­na­wi­ścią. Nie mo­gli znie­ść, że Ana­sta­zy, roz­po­czy­na­jąc pierw­szą kla­sę, znał już wszyst­kie grec­kie li­te­ry i umiał czy­tać. Mia­ła ocho­tę sprać tego szcze­nia­ka na kwa­śne ja­błko. Mimo że to prze­cież dziec­ko. To Fi­li­pę po­win­na zła­pać za te jej rzad­kie kła­ki i nią so­lid­nie po­trząsnąć.

Isme­na wpa­dła w taką wście­kło­ść, że pra­wie nie mo­gła nor­mal­nie od­dy­chać.

– Jan­nis, daj bra­tu cia­stecz­ka – na­ka­za­ła, ma­jąc na­dzie­ję, że tro­chę sło­dy­czy go po­cie­szy.

Młod­szy brat wy­jął z kie­sze­ni zmi­ętą pacz­kę her­bat­ni­ków.

– Dzi­ęku­ję – od­pa­rł Na­stek i wpa­ko­wał je wszyst­kie na­raz do ust.

Co ona ma zro­bić, żeby to dziec­ko nie ja­dło tak ża­rłocz­nie? To praw­da, że naj­lep­szy uczeń, ale rów­nież i naj­grub­szy w kla­sie.

– A czy tata dziś przy­je­dzie? – za­py­tał Jan­nis, kie­dy opusz­cza­li wieś.

– Mam na­dzie­ję – od­pa­rła Isme­na, świa­do­ma, że na te sło­wa Na­stek aż się sku­lił.

Pod­czas dro­gi po­wrot­nej star­sze dziec­ko się uspo­ko­iło, a Jan­nis od­zy­skał wi­gor i bie­gał te­raz wko­ło, wy­ma­chu­jąc pa­ty­ka­mi.

W domu Isme­na zdjęła z Na­st­ka po­rwa­ny mun­du­rek, ob­my­ła mu twarz i ręce. Wy­sła­ła chłop­ców, aby przy­pro­wa­dzi­li kozy, sama zaś za­bra­ła się do szy­cia.

To już trze­ci raz od po­cząt­ku roku szkol­ne­go, wes­tchnęła zmar­twio­na. Za chwi­lę far­tuch nie będzie się nada­wał do użyt­ku. Le­piej, żeby Jor­gos się o tym nie do­wie­dział. A może po­win­na sama coś z tym zro­bić? Pó­jść do Fi­li­py i się z nią roz­mó­wić? Na samą myśl o tym ro­bi­ło się jej sła­bo. Dla­cze­go aku­rat tu mu­sie­li­śmy przy­je­chać, po­my­śla­ła po­now­nie. Jed­no­cze­śnie zda­wa­ła so­bie spra­wę, że do­pó­ki się ca­łko­wi­cie nie od­izo­lu­ją od spo­łecz­no­ści grec­kiej, za­wsze będzie na­ra­żo­na na spo­tka­nie z kimś, kto za dużo wie. Byli ska­za­ni na ży­cie od­mie­ńców, na ubo­czu, bez ro­dzi­ny. Na­wet sio­stra Jor­go­sa wo­la­ła miesz­kać z dala od nich.

Sko­ńczy­ła szyć i zmie­niw­szy ko­łnie­rzyk na czy­sty, po­wie­si­ła far­tu­szek na wie­sza­ku w sza­fie. Była nie­wiel­ka, po­dob­nie jak cała cha­ta, ale i tak z po­wo­dze­niem mie­ści­ła ubra­nia ich czwór­ki. Isme­na sta­ra­ła się, żeby dom, choć ubo­gi, cie­szył oko bar­wa­mi i za­pa­cha­mi. Na ścia­nach wi­sia­ły ko­lo­ro­we, zro­bio­ne z ga­łgan­ków ma­kat­ki. W kątach izby po­sta­wi­ła owi­ni­ęte sre­ber­kiem sło­je, w któ­rych tkwi­ły za­su­szo­ne ga­łąz­ki z owo­ca­mi i kwia­ta­mi. Dla ozdo­by po­prze­ty­ka­ła je czer­wo­ny­mi wstążka­mi, ku­chen­ne okno od stro­ny dro­gi ude­ko­ro­wa­ła skrzyn­ką z kwia­ta­mi. Ci nie­licz­ni Gre­cy, któ­rzy do nich za­cho­dzi­li, za ka­żdym ra­zem za­chwy­ca­li się umie­jęt­no­ścia­mi ar­ty­stycz­ny­mi mło­dej ko­bie­ty. „Po­win­na uczyć w szko­le”, su­ge­ro­wa­li, ale Jor­gos tyl­ko kręcił gniew­nie gło­wą. „Dzie­ci są za małe”.

Kie­dy już zmierz­cha­ło, a w kuch­ni uno­sił się aro­mat mie­lo­nych ko­tle­ci­ków, pod dom za­je­chał sa­mo­chód i po chwi­li Isme­na usły­sza­ła zna­jo­my od­głos ci­ężkich kro­ków.

– Pod­wie­źli nas z Ustrzyk – po­wie­dział Jor­gos, a po­tem za­uwa­żył, że obiad jest już go­to­wy. – A to się do­brze skła­da. Aż mi w brzu­chu bur­czy.

Rzu­cił czap­kę na pó­łkę i roz­sia­dł się przy sto­le. Mimo iż sta­ła od­wró­co­na do nie­go ple­ca­mi, czu­ła na so­bie jego wzrok.

– Do­brze, że wcze­śniej przy­je­cha­łeś – po­wie­dzia­ła, sta­wia­jąc gar­nek na sto­le.

– Tata!

Jan­nis z ra­do­ścią wbie­gł do kuch­ni. Nie wi­dział ojca od paru ty­go­dni. Za nim po­wo­li, pra­wie ukrad­kiem wśli­zgnął się Ana­sta­zy.

– I jak mój sy­nek? – ucie­szył się Jor­gos i si­ęgnął po dzba­nek ze zsia­dłym mle­kiem. Pił łap­czy­wie pro­sto z dziób­ka, a po­tem ota­rł wąsy wierz­chem dło­ni. Na­tra­fił na wzrok Isme­ny. – No i co ta­kie­go? Zno­wu ja­kieś prze­sądy bo­ga­czy?

Po­trząsnęła ener­gicz­nie gło­wą. Wie­dzia­ła, że nie ma się co z nim spie­rać. Jego i tak mu­sia­ło być na wierz­chu. Poza tym wi­dzia­ła, że jest lek­ko pod­chmie­lo­ny. Czuć było od nie­go any­żek i spi­ry­tus, pol­ski wa­riant ouzo, któ­rym ra­czo­no się w go­spo­dzie grec­kiej we wsi.

– Dzie­ci, sia­daj­cie.

Jor­gos jadł tak samo łap­czy­wie, jak pił. Bia­ły­mi zęba­mi roz­pra­wiał się z ka­żdym kęsem mi­ęsa i zda­wa­ło się, że gdy­by za­szła taka po­trze­ba, po­ra­dzi­łby so­bie na­wet z ko­śćmi. Im za­chłan­niej jadł on, tym bar­dziej ona tra­ci­ła ape­tyt. Lata gło­du i par­ty­zant­ki zro­bi­ły swo­je i z pew­no­ścią nie wpły­nęły ko­rzyst­nie na jego ma­nie­ry, tłu­ma­czy­ła w my­ślach męża i pod­su­wa­ła mu chleb.

– A ty co się tak ga­pisz? – Wzrok Jor­go­sa spo­czął na­gle na Na­st­ku, któ­re­go pal­ce wol­no zbli­ża­ły się po sto­le do po­zo­sta­wio­ne­go w garn­ku ziem­nia­ka. – Głod­ny? Nie dość ci obia­du? W ogó­le nie po­wi­nie­neś nic do­stać.

– Jor­gos, chcia­ła­bym spy­tać, czy two­ja sio­stra...

Ale mężczy­zna wy­ci­ągnął rękę w stro­nę Isme­ny, na­ka­zu­jąc jej mil­cze­nie.

– Prze... prze­pra­szam – wy­jąkał chło­piec.

– Do­stał dzi­siaj zno­wu pi­ąt­kę. Z ma­te­ma­ty­ki.

Cały czas pró­bo­wa­ła od­wró­cić uwa­gę męża.

– I co z tego! Sama zo­bacz, ile on je! Czy ja mam za­ra­biać tyl­ko na nie­go? Odej­dź od sto­łu, gów­nia­rzu, i nie po­ka­zuj mi się na oczy, pó­kim do­bry.

Na­stek w ułam­ku se­kun­dy znik­nął za drzwia­mi, ale od­dech Isme­ny wró­cił do nor­my do­pie­ro po chwi­li. Na szczęście tym ra­zem się uda­ło. W przy­szło­ści na pew­no wszyst­ko się uło­ży. A ona pój­dzie do le­ka­rza, żeby coś po­ra­dził.

Jor­gos po sko­ńczo­nym po­si­łku wy­sze­dł z cha­łu­py, by zaj­rzeć do kóz i wy­pa­lić pa­pie­ro­sa na ław­ce. Był to do­bry czas na za­jęcie się dzie­ćmi i po­ło­że­nie ich do łó­żka.

– Zim­no się robi – po­wie­dział po po­wro­cie. – Zbierz z ogród­ka, co się da. Idą przy­mroz­ki. Mó­wi­li we wsi, że w oko­li­cy po­ja­wi­ły się wil­ki. Trze­ba się będzie tym za­jąć. Zgło­si­li to już do po­wia­tu. – Po­kręcił się chwi­lę po izbie. Łyp­nął też złym okiem na Na­st­ka za­sło­ni­ęte­go pie­rzy­ną po czu­bek gło­wy, ale zo­sta­wił go w spo­ko­ju. Był ja­kiś nie­swój. – Przej­rzysz te pa­pie­ry? – spy­tał żonę.

Isme­na wy­ta­rła ręce i pod­kręci­ła lam­pę naf­to­wą. W po­ko­ju zro­bi­ło się ja­śniej.

– To są wy­ka­zy za­gi­nio­nych z Czer­wo­ne­go Krzy­ża.

– Dzie­ci – za­uwa­ży­ła i na­gle jej ser­ce za­częło bić szyb­ciej.

– Trze­ba po­rów­nać je z na­szy­mi li­sta­mi. Daty uro­dze­nia, krew­ni. Może ktoś się znaj­dzie żywy.

– Do­brze. – Za ka­żdym ra­zem, gdy pa­trzy­ła na te li­sty, trzęsły jej się ręce.

– Tyl­ko nie sie­dź nad tym za dłu­go. Mo­żesz sko­ńczyć ju­tro. Zmęczo­ny je­stem i świa­tło mi prze­szka­dza.

Jor­gos mimo wszyst­ko nie za­mie­rzał wy­jść z kuch­ni ani zo­sta­wiać jej sa­mej. A szko­da. Pra­co­wa­ło­by się jej wte­dy znacz­nie szyb­ciej niż pod jego czuj­nym, mrocz­nym spoj­rze­niem.

Wy­pa­lił jesz­cze dwa pa­pie­ro­sy, a po­tem na­ka­zał jej odło­żyć pa­pie­ry. Kie­dy się umy­ła w mi­sce w przed­sion­ku i przy­szła do izby, nie spał i cze­kał na nią nie­cier­pli­wie. Po chwi­li po­czu­ła na pier­si jego go­rącą dłoń.

– Ści­ągaj tę ko­szu­lę – rze­kł i za chwi­lę na nią wsze­dł.

Po­win­na się do tego przy­zwy­cza­ić – i do jego od­de­chu, do chra­pli­wych jęków, do roz­gnia­ta­nia jej cia­ła, do bo­le­sne­go wtar­gni­ęcia – ale nie mo­gła. Po­cie­sza­ła się tyl­ko tym, że po­tra­fi to prze­trzy­mać. Cza­sem też trwa­ło na szczęście bar­dzo krót­ko.

– Wiesz, że ja dla cie­bie... wszyst­ko... – usły­sza­ła, gdy gry­zł ją w pła­tek ucha.

Ona to wie­dzia­ła i dla­te­go po­kor­nie pod nim le­ża­ła. Poza tym był prze­cież jej mężem. Miał pra­wo. Ryt­micz­ny zgrzyt sprężyn ma­te­ra­ca wkrót­ce uci­chł, a on z lu­bo­ścią opa­dł na nią. Po­cze­ka­ła, aż za­śnie, i wsta­ła, żeby się pod­myć.

Może i tym ra­zem się uda, po­my­śla­ła. Jan­nis miał już trzy i pół roku, a ona na­dal nie za­cho­dzi­ła w ci­ążę. Mia­ła taki ci­ężki po­ród w szpi­ta­lu w Ustrzy­kach Dol­nych. Le­ka­rze sta­now­czo od­ra­dza­li ko­lej­ny w naj­bli­ższym cza­sie. Pro­sty­mi sło­wa­mi po­wie­dzie­li to na­wet sa­me­mu Jor­go­so­wi. Bar­dzo się prze­jął. Wie­dzia­ła, że mu na niej za­le­ży, i dał jej kil­ka mie­si­ęcy spo­ko­ju. Jed­nak któ­re­goś dnia po­ja­wił się w domu z dziw­ny­mi za­wi­ni­ąt­ka­mi. Z trium­fu­jącą miną wy­tłu­ma­czył jej, jak dzia­ła­ją. Za ich po­mo­cą mógł znów bez­piecz­nie ko­rzy­stać z jej cia­ła. Parę mie­si­ęcy temu oznaj­mił jej ze skru­chą, że do­staw­ca tych „za­wi­ni­ątek” tra­fił do wi­ęzie­nia, ale to chy­ba nie szko­dzi, bo prze­cież nad­sze­dł czas na ko­lej­ne dziec­ko.

Isme­na mo­dli­ła się w du­chu, żeby do tego nie do­szło. Mimo nie­re­gu­lar­nych wi­zyt męża uda­wa­ło się jej tak nie­mal od roku i za­częła już na­wet wie­rzyć, że na­ro­dzi­ny Jan­ni­sa mu­sia­ły ją ja­koś we­wnętrz­nie uszko­dzić.

– Po coś już wy­cho­dzi­ła? – usły­sza­ła jego głos, kie­dy bez­sze­lest­nie wró­ci­ła do łó­żka. – Mam dziś taką ocho­tę na moją żonę – do­dał i prze­su­nął ręką w górę jej uda.

Nie cze­ka­jąc na jego roz­kaz, po­now­nie zdjęła ko­szu­lę. Tak, był jej mężem. I wszyst­ko mu za­wdzi­ęcza­ła.

ROZ­DZIAŁ III

Gre­cja

Isme­na pa­mi­ęta­ła swo­ich ro­dzi­ców jak przez mgłę. Cza­sa­mi wy­da­wa­ło jej się, że ten ob­raz, któ­ry wi­dzi, to za­słu­ga licz­nych opo­wie­ści ciot­ki opi­su­jących jej mat­kę, zie­lo­no­oką pi­ęk­no­ść, w któ­rej za­ko­chał się na za­bój syn kup­ca z Sa­lo­nik, Kon­stan­tin Zar­ras. Mat­ka Isme­ny była ucie­ki­nier­ką ze Smyr­ny po ma­sa­krze urządzo­nej tam przez Tur­ków w 1922 roku. Nikt nie mógł po­jąć, jak tej trzy­na­sto­let­niej dziew­czyn­ce uda­ło się sa­mej do­trzeć do Sa­lo­nik. Jej ro­dzi­ce zgi­nęli w po­ża­rze mia­sta. An­drea za­pa­mi­ęta­ła tyl­ko sa­lo­nic­ki ad­res, pod któ­ry w ra­zie nie­szczęścia mia­ła się zgło­sić. Kie­dy po mie­si­ącu tu­łacz­ki, prze­bra­na za chłop­ca, po­ja­wi­ła się na pro­gu domu wspól­ni­ka ojca, nikt jej nie chciał wpu­ścić. Do­pie­ro gdy po­ka­za­ła pa­mi­ąt­kę ro­dzin­ną – wy­sa­dza­ny dia­men­ta­mi krzy­żyk, ja­ki­mś cu­dem od­na­le­zio­ny w zglisz­czach – uwie­rzo­no jej.