Najszczęśliwszy człowiek na Ziemi - Jaku Eddie - ebook + książka

Najszczęśliwszy człowiek na Ziemi ebook

Jaku Eddie

4,8
14,99 zł

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym.

DO 50% TANIEJ: JUŻ OD 7,59 ZŁ!
Aktywuj abonament i zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego, aby zamówić dowolny tytuł z Katalogu Klubowego nawet za pół ceny.


Dowiedz się więcej.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 140

Data ważności licencji: 7/17/2026

Oceny
4,8 (367 ocen)
308
45
13
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Renia12345

Nie oderwiesz się od lektury

warto przeczytać
00
plutynskimichal

Nie oderwiesz się od lektury

Niezwykle wciągająca i jednocześnie trudna historia wspaniałego człowieka,który dzieli się ze światem dobrem i nadzieją.
00
AnnaWalczak04

Nie oderwiesz się od lektury

Przepiękna ksiazka, dziękuję za nią u że Eddie ja napisał.
00
Alebazi89

Nie oderwiesz się od lektury

przepiękna ksiazka
00
ula81legimi

Nie oderwiesz się od lektury

Zdecydowanie warta przeczytania
00



Książka ukazała się po raz pierwszy w 2020 roku w Australii nakładem Pan Macmillan Australia Pty Ltd.

Tytuł oryginału: The Happiest Man on Earth

Przekład: Katarzyna Lipnicka-Kołtuniak

Pomysł okładki: Laura Thomas, Pan Macmillan Australia

Projekt okładki: Tom Bauer

Redaktor prowadzący: Bożena Zasieczna

Redakcja techniczna: Sylwia Rogowska-Kusz

Redakcja językowa: Paulina Płatkowska/Słowne Babki

Korekta: Monika Marczyk/Słowne Babki

Copyright © Eddie Jaku 2020

© for the Polish edition by MUZA SA, Warszawa 2021

Wszelkie prawa zastrzeżone.

Żadna część niniejszej publikacji nie może być reprodukowana, przechowywana jako źródło danych i przekazywana w jakiejkolwiek formie zapisu bez pisemnej zgody posiadacza praw.

ISBN 978-83-287-1823-4

MUZA SA

Wydanie I

Warszawa 2021

Dla przyszłych pokoleń

Nie podążaj za mną, mogę dobrze nie prowadzić,

Nie idź przede mną, mogę nie podążyć za Tobą,

Idź po prostu obok mnie i bądź moim przyjacielem

– Anonim

PROLOG

Mój drogi Nowy Przyjacielu! Przeżyłem sto lat i wiem, co to znaczy spojrzeć złu w oczy, i też wiem, jak to jest, kiedy w oczy spogląda zło. Widziałem najgorsze oblicze ludzkości, horror obozów śmierci, wysiłki nazistów, żeby pozbawić mnie i moich pobratymców życia. Jednak teraz uważam się za najszczęśliwszego człowieka na Ziemi. Przez te wszystkie lata nauczyłem się jednej rzeczy: życie może być piękne, jeśli się je takim uczyni.

Opowiem Ci moją historię. Momentami bywa ona niewesoła, dużo w niej smutku, ogromnego żalu i bólu. Jednak koniec końców jest to historia pełna szczęścia, ponieważ szczęście to jest coś, na co sami możemy postawić, wybrać je. A ten wybór zależy od Ciebie. Pokażę Ci, jak tego dokonać.

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Jest wiele cenniejszych rzeczy niż pieniądze.

Urodziłem się w 1920 roku w Lipsku, we wschodnich Niemczech. Nazywałem się Abraham Salomon Jakubowicz, ale przyjaciele wołali na mnie Adi, żeby było krócej. Po angielsku to imię wymawia się jak Eddie. Proszę więc, Drogi Przyjacielu, mów mi Eddie.

Byliśmy kochającą się rodziną, dużą rodziną. Mój ojciec, Isidore, miał czterech braci i trzy siostry, a moja mama, Lina, była jednym z trzynaściorga dzieci. Wyobraź sobie, jakąż siłę miała moja babcia, która wychowała tyle dzieci! Przyszło jej jednak stracić syna w pierwszej wojnie światowej, Żyda, który poświęcił swoje życie dla Niemiec. Również męża, mojego dziadka, kapelana wojskowego, który nigdy nie powrócił z wojny. Mój ojciec był tak dumnym obywatelem Niemiec, jak tylko mógł nim być imigrant z Polski, który osiedlił się w Niemczech. Wyjechał z Polski jako praktykant mechaniki precyzyjnej, a w Niemczech pracował dla producenta maszyn do pisania Remington.

Ponieważ mówił dobrze po niemiecku, wyruszył do Ameryki, pracując na niemieckim statku handlowym. Doskonalił się w Ameryce w swoim zawodzie, ale tęsknił za rodziną i zdecydował się wrócić do Europy na innym niemieckim statku handlowym, by zobaczyć najbliższych. Zdążył się jednak załapać na pierwszą wojnę światową. A że podróżował z polskim paszportem, został internowany przez Niemców jako nielegalny imigrant. Jednak niemiecki rząd zorientował się, że ojciec jest uzdolnionym mechanikiem i został zwolniony z internowania, by pracować w fabryce ciężkiej broni w Lipsku. W tym czasie zakochał się w mojej matce Linie i w końcu został w Niemczech po pierwszej wojnie światowej. Otworzył fabrykę w Lipsku, ożenił się z moją matką i wkrótce urodziłem się ja. Dwa lata później na świat przyszła moja młodsza siostra, Johanna. Nazywaliśmy ją Henni, żeby było krócej. Nic nie mogło zachwiać patriotyzmem ojca i jego dumą z Niemiec. Uważaliśmy się w pierwszej kolejności za Niemców, w drugiej kolejności za Niemców, a dopiero potem za Żydów. Nasza religia nie wydawała nam się aż tak ważna jak bycie dobrymi obywatelami w naszym Lipsku. Kultywowaliśmy naszą tradycję i obchodziliśmy nasze święta, ale byliśmy lojalni w stosunku do Niemiec i kochaliśmy ten kraj. Czułem ogromną dumę, że pochodzę z Lipska, miasta będącego kolebką sztuki i kultury od ośmiuset lat, chlubiącym się jedną z najstarszych orkiestr symfonicznych na świecie. Miasta, które było inspiracją dla Jana Sebastiana Bacha, Clary Schumann, Felixa Mendelssohna, pisarzy, poetów i takich filozofów jak Johann Wolfgang Goethe, Gottfried Wilhelm Leibniz, Friedrich Nietzsche oraz wielu innych.

Przez stulecia Żydzi stanowili integralną część fabrycznego społeczeństwa Lipska. Od średniowiecza dniem targowym pozostawał piątek, a nie sobota, by umożliwić żydowskim kupcom wzięcie w nim udziału, jako że nie można nam pracować w soboty, w żydowski szabas. Prominentni żydowscy obywatele i filantropi z Lipska mieli swój wkład w to miasto, jak i w żydowską społeczność, wznosząc tam jedne z najpiękniejszych synagog w Europie. Harmonia stanowiła integralną część składową naszego życia. A takie życie to raj dla dziecka. Pięć minut piechotą od domu mieliśmy zoo, znane wówczas na świecie z najliczniejszego na świecie stada lwów, które w tamtejszych warunkach naturalnie się powiększało. Czy możesz sobie wyobrazić, jakież to było niesamowite dla małego chłopca? Dwa razy do roku odbywały się w mieście wielkie targi, na które ojciec regularnie mnie zabierał, te same, które przyczyniały się do tego, że Lipsk plasował się wśród najbogatszych i najbardziej rozwiniętych kulturowo miast w Europie. Jego położenie oraz waga jako miasta handlowego przyczyniały się do rozpowszechniania się tam nowych technologii i idei. Powstały w mieście uniwersytet, drugi najstarszy uniwersytet w Niemczech, został założony już w 1409 roku. W 1650 roku wyszła tu pierwsza na świecie gazeta codzienna. To było miasto książek, muzyki i opery. Jako mały chłopiec święcie wierzyłem, że jestem częścią najbardziej oświeconego, kulturalnego, wyrafinowanego – a na pewno, wykształconego – społeczeństwa na całym świecie. Jakże się myliłem.

Sam nie byłem za bardzo religijny, ale bywaliśmy w synagodze regularnie. Prowadziliśmy koszerną kuchnię i jedliśmy koszernie, jak chciała mama, która z kolei pragnęła jak najbardziej trzymać się tradycji, by jej mama, a moja, mieszkająca z nami, babcia była zadowolona. W każdy piątek wieczorem spotykaliśmy się więc na szabasową kolację, modliliśmy się, jedliśmy tradycyjne posiłki, przygotowywane z miłością przez moją babcię. Gotowała je na ogromnej, opalanej drewnem kuchni, która ogrzewała cały dom. Skomplikowaną i imponującą plątaninę rur grzewczych rozprowadzono po całym domu, tak, by nie marnowało się wytworzone podczas gotowania ciepło, a dym swobodnie wydobywał się na zewnątrz. Kiedy zziębnięci wracaliśmy do domu, siadywaliśmy na poduszkach blisko ciepłego pieca, by się ogrzać. Miałem jamnika, małego szczeniaka. Wabił się Lulu, w zimne noce zwykł wturliwać mi się na kolana. Jakże uwielbiałem te noce!

Mój ojciec ciężko pracował, by żyło nam się dobrze i wygodnie, ale dbał też o to, byśmy wiedzieli, że w życiu liczy się dużo więcej niż rzeczy materialne. Każdego piątkowego wieczoru przed szabasową kolacją mama piekła trzy, cztery chałki – doskonałe, przepyszne, świąteczne wypieki z jajek i mąki, które jadaliśmy na specjalne okazje. Kiedy miałem sześć lat, spytałem tatę, dlaczego pieczemy tyle chałek, skoro jesteśmy czteroosobową rodziną, a on wytłumaczył mi, że zwykł odnosić część z nich do synagogi dla będących w potrzebie Żydów. Kochał swoją rodzinę i przyjaciół. Zawsze spraszał ich do domu, by wspólnie z nimi usiąść przy stole i dzielić posiłek, mimo że mama tupała nogą, mówiąc, że nie może przyjmować więcej niż pięcioro gości naraz, jako że więcej biesiadników nie mieściło się przy naszym stole.

„Jeśli masz tyle szczęścia, że starcza ci pieniędzy na ładny dom, to stać cię, by pomagać innym, którzy tyle nie posiadają” – mawiał. „O to w życiu chodzi, by dzielić się z innymi, kiedy dobrze ci się powodzi”. Ojciec twierdził, że więcej jest przyjemności w dawaniu niż w braniu. Podkreślał, że ważne w życiu rzeczy – przyjaciele, rodzina i dobroć – są dużo cenniejsze niż pieniądze. Człowiek jest dużo więcej wart niż jego konto bankowe. Wówczas takie podejście do życia i przekonanie wydawało mi się szaleństwem, ale teraz, po tym wszystkim, co przeżyłem, wiem, że miał rację.

Jednak nad nasze szczęśliwe życie rodzinne nadciągnęły chmury. Niemcy borykały się z kłopotami. Przegraliśmy ostatnią wojnę i gospodarka znalazła się w tragicznym stanie. Zwycięskie siły zażądały tak wysokich reparacji, że Niemcy nigdy nie byłyby w stanie ich spłacić. Tymczasem 68 milionów mieszkańców kraju cierpiało. Brakowało wszystkiego: żywności, paliwa, panowała niewyobrażalna bieda wśród dotąd dumnego narodu niemieckiego. I mimo że moja rodzina stanowiła klasę średnią, i jak dotąd żyliśmy dostatnio, to nie było możliwości kupić wielu najpotrzebniejszych rzeczy, nawet mając pieniądze. Moja matka chodziła kilometrami na targ, by wymienić torby i ubrania kupione w lepszych czasach na jaja, mleko, masło i chleb. A kiedy mój ojciec spytał, co chciałbym dostać na trzynaste urodziny, poprosiłem o sześć jaj, bochenek pszennego chleba, o który wówczas było bardzo trudno, gdyż Niemcy woleli jeść żytnie pieczywo, i o ananasa. Nie wyobrażałem sobie nic bardziej niezwykłego niż prezent w postaci sześciu jaj, a dodatkowo nigdy w życiu nie wiedziałem ananasa. I on jakoś zdobył go dla mnie – nie mam pojęcia, jak to zrobił, ale taki właśnie był mój ojciec. Robił rzeczy niemożliwe po to tylko, by wywołać uśmiech na mojej twarzy. Byłem tak szczęśliwy, że naraz zjadłem te sześć jaj i całego ananasa. Nigdy tak się nie najadłem. A mama ostrzegała mnie, żebym spasował, ale czyż wówczas jej słuchałem? Nie!

Inflacja galopowała w szalonym tempie, niemożliwe stało się robienie zapasów żywności czy planowanie przyszłości. Mój ojciec wracał z pracy z walizką pieniędzy, które następnego ranka nie były nic warte. Wysyłał mnie do sklepu, mówiąc: „Kup, co będziesz mógł! Jeśli będzie sześć bochenków chleba, weź wszystkie! Jutro nie będzie już nic!”. Nawet majętnym obywatelom trudno się żyło. Niemcy czuli upokorzenie i złość. Zdesperowani ludzie gotowi byli na każde rozwiązanie. A naziści i Hitler obiecywali Niemcom rozwiązanie wszystkich problemów. Tak więc znaleźli sobie wroga. W 1933 roku, kiedy Hitler doszedł do władzy, przywiódł ze sobą falę antysemityzmu. Miałem trzynaście lat i w naszej tradycji był to czas na bar micwę, uroczystą, odwieczną ceremonię religijną przejścia chłopców w dorosłość. Bar micwę, oznaczającą z hebrajskiego: „syn przykazania”, często wieńczy wielkie przyjęcie z pysznym jedzeniem i tańcami. W innych czasach odbyłaby się ona w wielkiej synagodze w Lipsku, ale po dojściu nazistów do władzy zakazano tam podobnych uroczystości. Zamiast w wielkiej synagodze moja bar micwa odbyła się w malutkiej synagodze znajdującej się 300 metrów od domu. Tamtejszy rabin był bardzo sprytny. Wynajął bowiem mieszkanie znajdujące się pod synagogą gojowi, który miał syna w SS. I kiedy antysemici zaczynali swoje ataki, syn tego człowieka pilnował, żeby żołnierze dbali o bezpieczeństwo mieszkania, a przy okazji i o znajdującą się ponad nim bożnicę. Jeśli chcieliby zniszczyć synagogę, jednocześnie zniszczyliby mieszkanie owego goja. Ceremonia się odbyła, paliliśmy świece i modliliśmy się za naszą rodzinę i tych, którzy odeszli. Po bar micwie, zgodnie z żydowską tradycją, zostałem uznany za odpowiedzialnego za swoje czyny mężczyznę. Zacząłem myśleć o swojej przyszłości.

Jako mały chłopiec pragnąłem zostać lekarzem, ale nie w tym kierunku przejawiały się moje talenty. W Niemczech mieliśmy wówczas ośrodki szkoleniowe, gdzie przyszli studenci mogli sprawdzać swoje zdolności poprzez serię testów na sprawdzenie umiejętności zapamiętywania czy też testy zręcznościowe. Wyszło z nich, że mam talent matematyczny i optyczny, doskonały wzrok i świetną koordynację ręka-oko. Te cechy sprawdzały się u inżynierów, tak więc zdecydowałem się studiować inżynierię.

Chodziłem do bardzo dobrej szkoły, mieszczącej się w pięknym budynku – 32 Volkschule. Znajdowała się ona kilometr drogi od naszego domu, czyli kwadrans piechotą. Chyba że była zima, a wówczas w Lipsku przez osiem miesięcy rzeka bywała skuta lodem. Wtedy jeździłem do szkoły na łyżwach, co zajmowało mi pięć minut.

W 1933 roku skończyłem szkołę podstawową i poszedłem do lipskiego gimnazjum. Jeśli inaczej potoczyłyby się losy historii, uczyłbym się tam do osiemnastego roku życia. Tak się jednak nie stało.

Pewnego dnia poszedłem do szkoły i poinformowano mnie, że nie mogę już do niej chodzić – zostałem z niej wyrzucony za bycie Żydem. Dla mojego ojca, upartego, dobrze umocowanego w Lipsku człowieka, było to nie do zaakceptowania. Stąd wkrótce miał już nowy plan na moją edukację. „Nie martw się” – powiedział. „Będziesz się dalej uczył. Dopilnuję tego”.

Przygotowano dla mnie fałszywe papiery i z pomocą przyjaciela rodziny wpisano na listę uczniów Jeter und Shearer, w technikum inżynierii mechanicznej w Tuttlingen, położonego daleko na południe od Lipska. W tamtych czasach była to światowa kolebka inżynierii i mechaniki precyzyjnej. Wytwarzano tam wszelkie rodzaje niezwykłych maszyn, skomplikowane instrumenty medyczne i maszyny fabryczne. Pamiętam, kiedy pierwszy raz zobaczyłem skomplikowaną maszynę, dzięki której możliwe było postawienie na początku linii produkcyjnej kurczaka, który na jej końcu był już wypatroszony, umyty i zapakowany. To było niesamowite! I ja miałem się uczyć projektować takie maszyny, otrzymując najlepsze możliwe wykształcenie inżynierskie na świecie. By się tam dostać, musiałem zdać ileś egzaminów, a czułem taką presję i stres, że gdy je pisałem, pot ściekał mi z czoła. Starałem się więc go szybko ścierać, zanim upadnie na arkusz egzaminacyjny i go zniszczy. Bardzo się denerwowałem, że mogę zawieść mego ojca.

Zapisano mnie do szkoły pod nazwiskiem Waltera Schleifa, miłego niemieckiego sieroty, który już mniej niż ja pod swoim nazwiskiem mógł się bać nominacji Hitlera na kanclerza Niemiec. Walter Schleif był niemieckim chłopcem i istniał naprawdę, zanim zaginął. Najprawdopodobniej jego rodzina po cichu opuściła Niemcy, zanim naziści urośli w siłę. Mój ojciec przejął jego dokumenty tożsamości i udało mu się je tak przekonująco i wiernie podrobić, by oszukać niemieckie władze. Wówczas niemieckie dowody miały malutkie zdjęcia, wtłoczone w papier i widać je było jedynie pod specjalnym światłem na podczerwień. Dokumenty musiały zostać bardzo dobrze podrobione – tata znał się na maszynach do pisania i miał do nich dostęp oraz miał dostęp do wiedzy, jak się nimi posługiwać.

Dzięki nowym dokumentom mogłem zacząć nowe życie i znowu się uczyć. Zacząłem praktyki na inżynierii mechanicznej. Jako że szkoła znajdowała się o dziewięć godzin jazdy od Lipska, musiałem sam o siebie zadbać, o moje ubrania, edukację i za wszelką cenę o dochowanie tajemnicy, kim naprawdę jestem. Chodziłem do szkoły codziennie, a spałem w pobliskim sierocińcu, w dormitorium z dużo starszymi chłopcami. W zamian za moją pracę jako praktykant dostawałem małe stypendium, które mogłem wydać na ubrania i inne niezbędne rzeczy.

Bycie Walterem Schleifem skazało mnie na samotność. Nikomu nie mogłem powiedzieć, kim naprawdę jestem, inaczej wydałoby się moje żydowskie pochodzenie i naraziłoby mnie to na niebezpieczeństwo. Musiałem szczególnie uważać pod prysznicami i w toaletach, by żaden z chłopców nie zobaczył, że jestem obrzezany. Gdyby ktoś to odkrył, oznaczałoby to dla mnie koniec. Miałem znikomy kontakt z domem. Pisanie listów stało się niebezpieczne, a żeby zadzwonić, należało zejść do piwnicy sklepu, wcześniej tak klucząc, by mieć pewność, że nikt mnie nie śledzi. Bardzo rzadko udawało mi się rozmawiać z rodziną, co napełniało mnie ogromnym smutkiem. Trudno mi nawet zacząć mówić o tym, jak ciężko mi było jako młodemu chłopakowi żyć z dala od domu. Jednak tylko w ten sposób mogłem bezpiecznie się uczyć i zapewnić sobie przyszłość, jakiej chciał dla mnie ojciec. Niełatwo mi było mieszkać z dala od rodziny, jednak jeszcze gorzej byłoby ją zawieść.

Któregoś dnia powiedziałem tacie, jak ciężko jest mi żyć bez rodziny, a on wówczas kazał mi być silnym.

„Eddie, wiem, że to bardzo trudne, ale pewnego dnia mi podziękujesz” – powiedział. Dowiedziałem się później, że mimo iż tak ostro ze mną wówczas rozmawiał, to kiedy tylko się rozłączył, zaczął płakać jak dziecko. Sam starał się być odważny i twardy, bym i ja taki był. I miał rację. Bez umiejętności, jakich nauczyłem się w tej szkole, nie przeżyłbym tego, co miało nadejść.

Minęło pięć lat. Pięć lat bezustannej pracy i samotności.

Nie jestem pewien, czy umiem wytłumaczyć i przekazać, jak to jest, kiedy przez cztery i pół roku trzeba udawać kogoś, kim się nie jest i to od chwili ukończenia trzynastu lat i pół i tak do osiemnastego roku życia. To potworny ciężar tak długo nosić podobny sekret. Nie było chwili, bym nie tęsknił za moją rodziną, ale rozumiałem, jak ważne są te studia i jakoś wytrzymywałem. To było dla mnie niebywałym poświęceniem. Tak długo i tak bardzo tęsknić za rodziną. Jednocześnie niezwykle dużo zyskałem dzięki mojemu wykształceniu. Pod koniec praktyk pracowałem w fabryce produkującej specjalistyczny sprzęt rentgenowski. Oprócz technicznej i teoretycznej wiedzy miałem też się wykazać ciężką pracą i umiejętnościami w nowo nabytej profesji. Całymi dniami więc pracowałem, a wieczorem chodziłem do szkoły. Środa była jedynym dniem, kiedy nie pracowałem i cały ten dzień mogłem poświęcić nauce. Mimo doskwierającej mi samotności kochałem to, co robiłem. Mistrzowie, pod których okiem pracowałem, byli największymi światowymi specjalistami, a dzięki swoim narzędziom umieli zrobić absolutnie wszystko, począwszy od najmniejszych przekładni aż po ogromne maszyny wytwarzane w najnowocześniejszej dostępnej wówczas technologii. To wszystko wydawało mi się cudowne. Niemcy przodowały w technologicznej i industrialnej rewolucji, która miała polepszyć jakość życia milionów ludzi, a ja brałem w tym udział.

W 1938 roku, zaraz po osiemnastych urodzinach, złożyłem moje ostatnie egzaminy, otrzymałem tytuł najlepszego praktykanta roku i zaproszono mnie do wstąpienia do związku zawodowego. Ówczesne związki zawodowe w Niemczech znacząco różniły się od tych obecnych. Mniejsze znaczenie przywiązywano do negocjowania warunków pracy i płacy, a bardziej skupiano się na tym, co można robić, będąc praktykantem. W tamtych czasach tylko bardzo dobrzy w swoim fachu specjaliści, a właściwie nawet najlepsi mogli do nich należeć. I tylko najtęższe umysły w danej dziedzinie mogły się w nich zrzeszać, by wspierać rozwój nauki i przemysłu. W ramach związków większą wagę przykładano do prestiżu pracy, a mniejszą do pochodzenia czy przynależenia do danej klasy społecznej. To, że należałem do związków zawodowych już w tak młodym wieku, było dla mnie ogromnym wyróżnieniem.

Podczas towarzyszącej temu wydarzeniu ceremonii zostałem poproszony na środek, gdzie powitał mnie sam mistrz związku inżynierów mechaniki precyzyjnej, ubrany w tradycyjny granatowy uniform, ozdobiony kołnierzem z misternie wykonanej koronki.

„Dzisiaj w progi jednego z najlepszych związków zawodowych w Niemczech wstępuje praktykant Walter Schleif” – ogłosił mistrz. Wybuchnąłem płaczem. Mężczyzna potrząsnął mną. „Co z tobą? To jeden z najlepszych dni twojego życia! Powinieneś być dumny!”. Jednak nie dało się mnie pocieszyć. Było mi okropnie przykro, że moi rodzice nie mogli uczestniczyć w tej ceremonii. Tak strasznie chciałem, żeby zobaczyli, co osiągnąłem. Pragnąłem również, by i mistrz wiedział, że nie jestem biednym sierotą, Walterem Schleifem, a Eddiem Jaku, że mam kochającą rodzinę, bez której tak okropnie mi było trudno. Jestem wdzięczny za przyswojoną przez te wszystkie lata wiedzę, ale jednocześnie szkoda mi tego czasu spędzonego daleko od mojej rodziny. Mój ojciec naprawdę mądrze mówił, kiedy uczył mnie, że życie jest warte o wiele więcej niż stan konta bankowego, że jest na tym świecie dużo rzeczy, których nie kupi się za pieniądze, a niektóre są wręcz bezcenne. Po pierwsze rodzina, po drugie rodzina i na koniec rodzina.

ROZDZIAŁ DRUGI

Słabość może się przeobrazić w nienawiść.

D