Najlepsze buty na świecie - Michał Olszewski - ebook + książka

Najlepsze buty na świecie ebook

Michał Olszewski

4,0

Opis

Polska z reportaży Michała Olszewskiego to kraj podwójny: pod powierzchnią małej stabilizacji, na obrzeżach zwyczajnego życia rozgrywają się wydarzenia dramatyczne. Oto zagubiona w jednej z podkarpackich kotlin wioska, w której maltretowany przez księdza ministrant popełnia samobójstwo. Oto małopolskie Skawce, gdzie przywiązanie do ziemi musi przegrać z wielką inwestycją hydrotechniczną. Oto kraj, w którym pamięć o wojnie i jej ostatnich świadkach przybiera coraz bardziej groteskowe formy.

O Polsce pokazanej w reportażach Michała Olszewskiego chcielibyśmy jak najszybciej zapomnieć. Bolesne, choć napisane oszczędnym tonem teksty na szczęście nam na to nie pozwolą.

Nigdy nie widziałem Olszewskiego przy pracy. Nie wiem, jak zbiera materiał do reportażu, ale domyślam się, że lubi zamarudzić. Zasiedzi się u proboszcza, chociaż potrzebny do tekstu wątek już dawno się wyczerpał, posnuje się po uzdrowisku z rurką do badania zanieczyszczeń powietrza. Poczeka, aż odjadą handlarze z Flohmarktu i przyjdą „odkurzacze”, berlińscy emeryci, pogrzebać w resztkach. Obejrzy stare buty porzucone na dnie pustego jeszcze zbiornika retencyjnego, chociaż to tylko jedno zdanie reportażu. Przysiądzie na przydrożnym kamieniu, mimo że kamień nie leży w centrum wydarzeń. Zapatrzy się, zamyśli, jakby zapomniał, że temat go goni. Takiemu niespiesznemu reporterowi ufam najbardziej.

Włodzimierz Nowak

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 292

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (32 oceny)
11
12
7
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Seria

W serii ukazały się ostatnio:

Katarzyna Kobylarczyk Pył z landrynek. Hiszpańskie fiesty

Maciej Wasielewski Jutro przypłynie królowa

Emma Larkin Spustoszenie. Nieopowiedziana historia o katastrofie i dyktaturze wojskowej w Birmie

Norman Lewis Grobowiec w Sewilli. Podróż przez Hiszpanię u progu wojny domowej

Gellert Tamas Mężczyzna z laserem. Historia szwedzkiej nienawiści

Angelika Kuźniak Papusza

Peter Robb Sycylijski mrok

Michał Książek Jakuck. Słownik miejsca

Luca Rastello Przemytnik doskonały. Jak transportować tony kokainy i żyć szczęśliwie

Stefano Liberti Na południe od Lampedusy. Podróże rozpaczy

V. S. Naipaul Indie. Miliony zbuntowanych

Magdalena Grochowska Wytrąceni z milczenia (wyd. 2 zmienione)

Florian Klenk Kiedyś był tu koniec świata

Angelika Kuźniak Marlene (wyd. 2)

Elisabeth Åsbrink Czuły punkt. Teatr, naziści i zbrodnia

Frank Westerman Czysta biała rasa. Cesarskie konie, genetyka i wielkie wojny

Barbara Demick W oblężeniu. Życie pod ostrzałem na sarajewskiej ulicy

Paweł Smoleński Oczy zasypane piaskiem

Scott Carney Czerwony rynek. Na tropie handlarzy organów, złodziei kości, producentów krwi i porywaczy dzieci

Mateusz Janiszewski Dom nad rzeką Loes

Norman Lewis Neapol ’44. Pamiętnik oficera wywiadu z okupowanych Włoch

Witold Szabłowski Zabójca z miasta moreli. Reportaże z Turcji (wyd. 2 rozszerzone)

Peter Harris Słuszny opór. Konstruktorzy bomb, rebelianci i legendarny proces o zdradę stanu

Liao Yiwu Bóg jest czerwony. Opowieść o tym, jak chrześcijaństwo przetrwało i rozkwitło w komunistycznych Chinach

Dariusz Rosiak Wielka odmowa. Agent, filozof, antykomunista

Anthony Shadid Nadciąga noc. Irakijczycy w cieniu amerykańskiej wojny

Ilona Wiśniewska Białe. Zimna wyspa Spitsbergen

Iza Klementowska Samotność Portugalczyka

V. S. Naipaul Poza wiarą. Islamskie peregrynacje do nawróconych narodów

Swietłana Aleksijewicz Czasy secondhand. Koniec czerwonego człowieka

Drauzio Varella Ostatni krąg. Najniebezpieczniejsze więzienie Brazylii

Ewa Winnicka Angole

W serii ukażą się m.in.:

Norman Lewis Głosy starego morza

Grzegorz Szymanik Motory rewolucji

Strona tytułowa

Michał Olszewski

Najlepsze buty na świecie

Strona redakcyjna

Wszelkie powielanie lub wykorzystanie niniejszego pliku elektronicznego inne niż jednorazowe pobranie w zakresie własnego użytku stanowi naruszenie praw autorskich i podlega odpowiedzialności cywilnej oraz karnej.

Projekt okładki Agnieszka Pasierska / Pracownia Papierówka Fotografia na okładce © by Mikkel Ostergaard / Panos Pictures

Projekt typograficzny Robert Oleś / d2d.pl

Copyright © by Michał Olszewski (tekst s. 63, 151), Agora (teksty s. 7, 37, 75, 97, 105, 168, 176, 184) i „Tygodnik Powszechny” (teksty s. 16, 26, 53, 87, 116, 128, 138, 196, 203, 218, 228, 237, 248)

Opieka redakcyjna Łukasz Najder

Redakcja Tomasz Zając

Korekta Malwina Błażejczak / d2d.pl, Sandra Trela / d2d.pl

Redakcja techniczna Robert Oleś / d2d.pl

Skład Zuzanna Szatanik / d2d.pl

ISBN 978-83-7536-890-1

I

Brońcie naszego księdza

Zdjęcia z nagą dziewczynką zobaczył najpierw laborant w zakładzie fotograficznym w Krakowie. Od razu zwróciły uwagę. Klienci przynosili czasem rozbierane filmy, ale nie z dzieckiem w pornograficznych pozach. Negatyw dostarczył nieznany mężczyzna około czterdziestki. Kilka godzin później wrócił po odbitki. Policja czekała na niego, zawiadomiona przez obsługę zakładu fotograficznego.

Zapewniał, że wcześniej nie fotografował nagich dzieci i nie ma skłonności pedofilskich. Mówił o głupocie, która go podkusiła, aby zrobić zdjęcia, gdy w nocy wszedł do sypialni i zobaczył w rozkopanej pościeli dziecko z podwiniętą koszulką.

Zatrzymanym okazał się Andrzej Z., wikary i katecheta ze Skawicy koło Zawoi. Zdjęcia przedstawiały sześcioletnią córkę jego znajomej. Matka przywiozła dziewczynkę na oazę, którą duchowny zorganizował w sierpniu tego roku nad Jeziorem Żywieckim. Andrzej Z. przyjechał do Krakowa z dziećmi ze swojej parafii.

Chciał pokazać im miasto.

* * *

Do Skawicy przybył w 2001 roku. Kuria przeniosła go tam po czteroletniej pracy w Przeciszowie koło Oświęcimia. Wcześniej był wikarym w kilku innych małopolskich parafiach: Kasince Małej, Klikuszowej, Igołomi i Brzeziu. Wszędzie z zapałem zajmował się dziećmi. Nie ograniczał się do pracy szkolnego katechety: urządzał mecze, wycieczki piesze i rowerowe, pielgrzymki, andrzejki. Szczególną opieką otaczał maluchy z rodzin wielodzietnych i rozbitych.

Pomiędzy pamięcią, jaką zachowała o nim większość dorosłych, a wspomnieniami dzieci rozciąga się przepaść.

Stanisław Falczak, członek rady parafialnej ze Skawicy: – Ksiądz Andrzej to był prawdziwy lider, pociągnął za sobą całą wioskę. Tak wiele dla dzieci nikt tu nie zrobił. Miał pomysły, energię, siłę, a jak trzeba było, to i tupnąć potrafił. Takich tu ciągle brakuje. Zanim przyszedł, mieliśmy paru ministrantów, a teraz proszę: cała gromada służy do mszy świętej.

Kazimierz Korzec, dyrektor szkoły w Skawicy: – Moja żona uczy w najmłodszych klasach. Każdego roku po Pierwszej Komunii Świętej jeździliśmy z dziećmi i rodzicami do Częstochowy. I wiecie, co powiem? Maluchy przepadały za naszym wikarym! Stale trzymały się blisko niego, bo lubił i potrafił z nimi rozmawiać. Non stop je zabawiał. W autobusie dorośli padali ze zmęczenia, a on dalej – albo się modlił z dziećmi, albo coś opowiadał.

* * *

Cień na świetlaną postać wikarego rzucają natomiast wspomnienia dzieci z Przeciszowa – wystarczy zapytać na ulicy. Kilkoro gimnazjalistów spotkaliśmy, gdy wychodzili ze szkoły. Księdza Andrzeja Z. pamiętają doskonale z lekcji religii.

– Moja kuzynka mówiła mamie, że wkładał ręce za majtki, kiedy płynęli statkiem i na rowerach wodnych – wspomina nastolatek na rowerze. – Co dalej było, nie wiem.

– Na wycieczkach miał dostęp do każdego pokoju. Wieszał swoją bieliznę w naszych łazienkach. Brał na kolana i dotykał dziewczyny tam, gdzie nie trzeba. Te nie wiedziały, o co chodzi. Były z pierwszych klas podstawówki – dodaje koleżanka chłopaka.

– Zabierał dzieci autobusem na basen do Kęt. Jak uczył pływać, to dotykał… – wspomina inna uczennica. – Koleżanki opowiadały, że na oazach też lubił się przytulać.

– Ale może tak po ojcowsku?

– Nie po ojcowsku.

– Dotykał piersi?

– Taaak. Nawet na lekcji potrafił trzymać za tyłek, gdy któraś odpowiadała.

– Miał jakieś upatrzone ofiary?

– Na kogo trafiło. Częściej wybierał nieśmiałe dziewczyny.

Zachowanie księdza sprawiło, że jedna klasa z Gimnazjum numer 2 poszła na skargę do wychowawczyni. Zofia Adamik uczyła wówczas geografii, obecnie jest na emeryturze. Pamięta zdarzenie. Zaskoczona naszą wizytą, rozmawia przez bramkę w ogrodzeniu domu. Waży każde słowo.

Sprawę – zapewnia – potraktowała poważnie. Poradziła­ dziewczynkom, aby opowiedziały o wszystkim rodzicom. Chciała zorganizować spotkanie. Ale usłyszała od dzieci, że nic z tego nie będzie, bo rodzice boją się skandalu we wsi.

Zofia Adamik: – Urządzałam indywidualne wywiadówki. Każdy miał zapewnioną intymność. Mógł poruszyć tę sprawę, ale nikt tego nie zrobił.

Zarzuty uczennic wobec katechety przyjęła z niedowierza­niem: – Do głowy mi nie przyszło, że to możliwe. Nie miałam podstaw do podejrzeń, w szkole ksiądz zachowywał się normalnie.

O skardze uczennic nie powiadomiła dyrekcji ani proboszcza. Z wikarym też nie porozmawiała. Dlaczego? Nie jest stąd. Nie może rozporządzać cudzymi dziećmi.

Właściciel sklepu z Przeciszowa: – Że z nim jest coś nie w porządku, to wielu wiedziało, tylko teraz nikt się nie przyzna. Takich rzeczy przecież długo się nie ukryje. Sam słyszałem, że jedną dziewczynkę za sikulę kiedyś chwycił. I co? I ludzie nie podnosili krzyku, bo ksiądz miał szacunek. Znalazł się tylko jeden odważny. Głęboko wierzący, ministrantem był, w oazie pomagał. I jak córka mu się poskarżyła, że ksiądz dotyka tam, gdzie nie trzeba, to poszedł na męską rozmowę z proboszczem. Prokuratorem zagroził. Ale proboszcz go ubłagał, żeby nie kompromitował parafii, że wikarego wkrótce i tak przeniosą gdzie indziej. I rzeczywiście przenieśli. A temu, co rozmawiał z proboszczem, to później niektórzy pod nogi pluli, jak na zdrajcę patrzyli.

„Jedyny sprawiedliwy” nie zaprzecza informacjom sąsiada, nie godzi się jednak na rozmowę z dziennikarzami.

– Nie chcę przeżywać jeszcze raz tego samego, nie chcę się kłócić z wioską. I wy też tego lepiej nie rozdrapujcie. Niech te rany się zabliźnią – tłumaczy.

– Gdyby ten ksiądz działał w mieście, a nie po wioskach, do takich rzeczy by nie dochodziło. W miastach takie sytuacje nie przejdą. Tu jest inaczej – komentuje mieszkaniec Przeciszowa, który również wiele słyszał o dziwnych zachowaniach wikarego.

* * *

W 2002 roku „Gazeta Krakowska” ogłosiła kolejny konkurs na Człowieka Roku. Wśród laureatów znalazł się również ksiądz Andrzej Z. Było to już po tym, jak wyjechał z parafii w Przeciszowie. Tytuł zdobył za „nieustanną pracę dla dobra dzieci i młodzieży, za pielgrzymki jednoczące środowisko, za troskę o duchowy i artystyczny rozwój młodych parafian” (tak napisali na dyplomie organizatorzy plebiscytu).

Wójt Przeciszowa Józef Klimczyk: – Sam wysłałem kilkadziesiąt głosów na księdza Andrzeja, choć pracował już wtedy w innej parafii. Wspaniały katecheta. Byłem na trzech wycieczkach, które zorganizował. Załatwił nawet prywatną audiencję naszych dzieci u Ojca Świętego w Rzymie.

Mieszkańcy Przeciszowa i Skawicy najbardziej pamiętają jasełka. Podobnych nigdy nie było w ich wioskach. Duchowny specjalizował się w dużych przedstawieniach. Największe gromadziły setkę dzieci – od pierwszaków do młodzieży kończącej gimnazjum. Niektóre rejestrował i wydawał na kasetach wideo.

– No, proszę popatrzeć. Czy tam coś złego widać?! – Dyrektor podstawówki i gimnazjum w Skawicy pokazuje ostatnią kasetę pod tytułem Jasełka Rydlowskie. Nagranie powstało podczas trzech występów w szkolnej sali gimnastycznej w Skawicy. Centralną postacią na okładce i w filmie jest duchowny. Przez pierwsze pół godziny nagrania wita najważniejszych gości, między innymi starostę z rodziną, wójta, proboszcza i swoich rodziców. Jedna z dziewczynek wręcza mu kwiaty od oazy.

– W naszej parafii w Skawicy dobrze się dzieje – deklaruje entuzjastycznie dyrektor szkoły.

* * *

O historiach innych niż kolorowe jasełka i niezwykłe zdolności organizatorskie wikarego dorośli wspominają niechętnie, nawet anonimowo. Psują wspomnienia z pięknych uroczystości i udanych pielgrzymek do Rzymu czy Częstochowy.

– Mówili w wiosce, że dzieci do niego przychodzą wieczorem, ale kto to wie? Na pewno jeździł wieczorami po domach – przyznaje niechętnie czterdziestolatek opróżniający w piątkowy wieczór kolejny kufel w przeciszowskim barze Texas.

Proboszcz parafii w Przeciszowie nie chce rozmawiać o byłym wikarym. Kategorycznie zaprzecza, by ktokolwiek z parafian składał skargę na księdza Andrzeja Z. – Ludzie na wsi mówią różne rzeczy. Dziś nie ma żadnych autorytetów, plują na wszystkich. Nie było żadnych niepokojących sygnałów – ucina rozmowę.

Dlaczego wikary odszedł? – Decyzja kurii. Ma poznawać inne parafie.

Proboszcz nie przypomina sobie, z której parafii wikary przyjechał do Przeciszowa i co dokładnie robił popołudniami i wieczorami z dziećmi. – Fakt faktem, że oazy miał bardzo duże. Rozkręcił pracę z dziećmi. Ja nie jestem policjantem wikarego. Jeśli coś się działo, to poza moimi plecami – dodaje, zatrzaskując drzwi plebanii.

Na pytanie o to, czy ksiądz nie garnął się do dzieci za bardzo, część przeciszowian reaguje porozumiewawczymi uśmiechami. – Czy molestował, znaczy? Tutaj? No, mówiło się po wsi, że tam jakieś dziewczynki na kolana brał, że tam różne takie. Ale kto by w gadanie dzieciaków wierzył? Pewnie bajdurzyły, co im ślina na język przyniosła. To dobry człowiek i z rodziny religijnej. Przecież jego siostra jest w zakonie w Rzymie, papieżowi usługuje – stwierdza stanowczo czterdziestolatek z baru Texas.

– Złego słowa nie powiem. Zrobił dla wioski tyle dobrego, co żaden inny ksiądz. Ludzi rozruszał, dzieci i młodzież szczególnie – dodaje wpatrzona w telewizor brunetka siedząca obok niego. – Oazę mocną ręką trzymał, wyjazdy organizował, dzieciaki zadowolone były, bo tutaj nuda, nie ma co robić. Co wcześniej się działo? Nic, pustka zupełna. A on wniósł jakieś życie. Zapytajcie, ile dzieciaków dzięki niemu zobaczyło morze.

* * *

Doniesienia prasowe o zatrzymaniu duchownego w Krakowie nie wymieniały nazwy jego parafii ani inicjałów. Mimo to w dniu publikacji wszystkie lokalne gazety błyskawicznie zniknęły z kiosków w Przeciszowie i Skawicy. Ludzie wycinali i kserowali artykuły. W Przeciszowie ktoś rozwiesił kopie na płotach i tablicach ogłoszeń.

W Przeciszowie i Skawicy nie wierzą w winę księdza, mimo że przyznał się przed prokuratorem do wykonywania fotografii. – Byliście przy tym, jak robił te zdjęcia? – pyta na odchodne z irytacją proboszcz z Przeciszowa. – Czy wierzę w to fotografowanie? A skąd wiadomo, że to nie oszustwo albo intryga jakaś?

– Podobno ktoś jego aparatem te zdjęcia robił, tak słyszałem. Inni mówią, że są takie programy komputerowe, co na zdjęciu wszystko wyczarować potrafią. Przyznał się? A skąd wiadomo, że kogoś nie kryje? – powątpiewa blondyn w barze Texas.

– Może ktoś mu te zdjęcia złośliwie zrobił na filmie? – zastanawia się matka katechetki, która pomagała wikaremu w prowadzeniu oaz. – Od nas ludzie do niego ciągle jeździli. Nie urwały się kontakty. Nawet ja wybrałam się z wnuczką na tę ostatnią oazę pod Żywcem.

Widziała wikarego, gdy kąpał się z dziećmi w Jeziorze Żywieckim. Nic nie wzbudziło jej podejrzeń. Wręcz przeciwnie. – Boże, jak dobrze ten ksiądz potrafi się opiekować dziećmi, jak pilnował, żeby im się krzywda nie stała, żeby się wybawiły, zjadły, odpoczęły.

Nie tylko ona broni wikarego przed oskarżeniami o molestowanie dzieci. Tydzień po zdarzeniu, na niedzielnym kazaniu, proboszcz parafii w Skawicy przypomniał z ambony ósme przykazanie, przestrzegał, by wstrzymywać się od negatywnych komentarzy o odwołanym księdzu.

– I tę dziewczynkę, co to niby sfotografował, też pamiętam – dodaje z pasją matka katechetki. – Ona tam tylko na dwa dni przyjechała z matką. Po co, po co?! Takie nieszczęście dla człowieka!

* * *

Poszukując informacji o księdzu Andrzeju Z., dotarliśmy też do innych parafii, w których pracował. Mieszkańcy Igołomi, Klikuszowej i Brzezia, z którymi rozmawialiśmy, niewiele wiedzieli o byłym wikarym i katechecie. Pamiętali co najwyżej, że lubił i umiał zajmować się dziećmi. Dopiero w Kasince Małej – pierwszej parafii księdza Andrzeja Z. – usłyszeliśmy o skandalu, jaki wybuchł po jednym z artykułów w tygodniku „Nie”. Było to kilka lat po odejściu księdza z tamtej wspólnoty. Autor publikacji opisywał, jak kapłan molestuje dzieci w innej parafii.

We wsi zawrzało.

Choć w tekście nie padło nazwisko, ludzie od razu poznali, że chodzi o księdza Andrzeja. Jeden drugiemu pożyczał kopię artykułu.

– Byliśmy w ciężkim szoku. Ale nikt nie uwierzył. Wiadomo przecież, jak „Nie” nalatuje na księży – wspomina Aleksandra Kania, dyrektor Szkoły Podstawowej numer 2 w Kasince Małej. – Każdy przypominał sobie wycieczki i inne zdarzenia z księdzem Andrzejem, twierdzili, że nic złego nie widzieli.

Duchowny bywał później w Kasince sam lub z oazą, ale nikt go nie zapytał o zarzuty z artykułu. Nikt też nie weryfikował doniesienia, jakoby kuria przeniosła karnie księdza do następnej parafii.

– Po prostu nie było cienia wątpliwości – mówi dyrektor Kania.

* * *

Po incydencie w Krakowie wikary trafił do aresztu. Odzyskał wolność po niespełna dwóch dniach. Wyszedł za poręczeniem pięciu tysięcy złotych. Tego samego dnia zniknął z parafii. Prokuratura zarzuciła mu, że utrwalał na zdjęciach dziecięcą pornografię (grozi za to do dziesięciu lat więzienia). Nie wnioskowała o areszt, zwykły w takich sytuacjach. Przyjęła, że zdjęcia z oazy były odosobnionym zdarzeniem.

Przeszukanie wikarówki nie ujawniło innych pornograficznych fotografii.

Kuria odsunęła księdza od czynności kapłańskich. Trafił do klasztoru, w którym leczy się księży z problemami seksualnymi.

– Proszę, napiszcie o nim jak najpiękniej. On tu tyle dobrego dla nas zrobił. Jasełka były takie piękne. Napiszcie, że to wspaniały, wartościowy człowiek, że z nim jesteśmy – wzdycha matka katechetki z Przeciszowa.

– A dzieci? Co z nimi? – pytamy.

– Dzieci? To bardzo nagłośniona sprawa. Ludzie rozmawiają o niej przy dzieciach w domu. Jak ktoś nie lubi Kościoła, to palnie coś, a te podchwycą i dodadzą coś jeszcze od siebie, bo mają fantazję. A tu ksiądz jest najbiedniejszy, żal go, bo taki dobry. Jego trzeba bronić.

2003

Współautor: Ireneusz Dańko

Są we mnie zadry

Z pokoju księdza Piotra Dzedzeja wieje tymczasowością.

Taka atmosfera panuje w akademikach. Wchodzisz, niby wszystko jest w porządku, a jednak wiesz, że lokator nie stara się zmienić pokoju w dom, tylko czeka na sygnał do spakowania plecaka. A to przecież poważna plebania szczecińskiej parafii Wniebowzięcia Najświętszej Marii Panny, księża nie przyjeżdżają tu na chwilę. Duży budynek przy jednym z najpiękniejszych kościołów na Pomorzu Zachodnim.

Szpargały, przypadkowy mebel – sprowadził dopiero po pół roku. Poniemiecka szafa na ubrania; chętnie odda, bo po co mu ona. Pamiątki z podróży. Do tego pożyczone laptop i radio. Bałagan. Nieprzytulnie, za mało sprzętów. Już nie cela, ale jeszcze nie dom. Kilka książek. Jedna o znamiennym tytule Ksiądz nie zostaje sam.

Nawet nie próbuje się przyzwyczajać. To jego piąta plebania w ciągu dwunastu lat od święceń. Jest przygotowany, że lada chwila trzeba będzie ruszyć gdzie indziej. Za zbyt długi język albo z innych powodów, których nigdy nie pozna.

* * *

Ksiądz Piotr Dzedzej zamierza wydać książkę, zapis swoich rozmów z byłymi księżmi.

Spotkał się z prawie trzydziestoma „eksami”. Alkoholik, homo­seksualista chory na AIDS, nieudani rolnicy i przedsiębiorcy, były ksiądz, który opowiada, że jego proboszcz po odprawionej sumie jedzie do swojej nielegalnej rodziny. Inny zna kapłana, który kazał swojej kochance usunąć ciążę. Katalog dramatów, pretensji do hierarchii, roszczeń, słabości. U wielu poczucie życiowej przegranej i zdrady.

Pomysł jest niebezpieczny i Dzedzej dobrze zdaje sobie z tego sprawę.

Księża w archidiecezji szczecińsko-kamieńskiej odchodzą częściej niż kiedyś, tak jak w innych częściach kraju. Na każde słowo krytyki hierarchia reaguje nerwowo. Archidiecezja leży na uboczu zawieruchy lustracyjnej, ale oficjalna linia w Szczecinie jest taka, że trwa właśnie wielki atak na Kościół.

Niedawno na pogrzebie młodego księdza dostojnik diecezjalny opowiadał o tych, co chcą zamordować Kościół w swoich gazetach i telewizjach, niekoniecznie polskich. Demaskują, wyciągają na wierzch, plują, wyszydzają.

Istnieje więc obawa, że jeżeli Dzedzej nie zrezygnuje ze swojego zamiaru, zostanie napiętnowany jako zdrajca Kościoła. Albo usłyszy, że wykonuje krecią robotę i mąci kapłanom w głowach.

Przyjaciele radzą, żeby się wycofał. Po co się w to wikła? Znowu narobi sobie kłopotu. Znowu będą plotki, kolejna kłótnia z arcybiskupem nieunikniona. Za karę ześlą go na Wolin, diecezjalny koniec świata.

Uparł się. Książka prawie gotowa. O imprimatur na razie nie myśli. Co się stanie, jeżeli arcybiskup zabroni publikacji? Czy pójdzie na wojnę z przełożonymi?

Jeszcze nie wie.

* * *

Trzydziestoośmioletni Dzedzej nie jest typem księdza inte­lektualisty, chociaż tak mówią o nim nieoficjalnie w kurii. Z lekceważeniem. Próbuje się mądrzyć, zamiast siedzieć cicho tam, gdzie go poślą. Pisze listy do gazet, jątrzy, chce publicznie dyskutować o wewnętrznych kłopotach Kościoła. Zabiera się do książki, a jest zwykłym księdzem z głębokiej wioski. Czy on umie w ogóle dobrze pisać? Czy to ma być partner w fundamentalnych debatach?

To po prostu silny, dobrze zbudowany facet. Czupurny, już w liceum chcieli go wyrzucić za kolportaż solidarnościowych gazet. Zanim poszedł do seminarium, obrabiał pola w rodzinnej wsi Kurzycko, krok od granicy polsko-niemieckiej. Rodzice do dzisiaj wspominają, jak zabierał się do lnu bez rękawiczek. Drzazgi wchodziły mu głęboko w dłonie. Mówił, że tak powinno być. Że jak się pracuje, to czasem boli.

Wielkie dłonie, szeroka twarz. Kiedy wychodzi do miasta bez sutanny, w skórzanej kurtce, czarnych spodniach, wąskich butach i czapce nasuniętej głęboko na czoło, wygląda jak policjant po służbie albo zawodowy żołnierz. Kazania mówi bez wysokiego zaśpiewu, z jakim kapłani często upominają wiernych. W jego postaci nie ma ani odrobiny miękkości, jaką zazwyczaj spotyka się w tym środowisku.

– Ja myślę, że on coś próbuje przez te spotkania z „eksami” załatwić – opowiada jeden ze szczecińskich księży. – Swoje prywatne sprawy.

– Tak, są we mnie zadry – przyznaje ksiądz Dzedzej. – Stawiam pytania otwarcie, bo Kościół musi działać jawnie. Może jak się wypowiem publicznie, otrzymam w końcu odpowiedź.

* * *

Kilku byłych księży, do których dotarł Dzedzej, mówi to wyraźnie: liczyli na więcej, chcieli mieć wpływ na życie Kościoła, mieli duże ambicje. Wysłani na rubieże swoich diecezji, nie wytrzymywali pustki i monotonii, do której nikt nie przygotowywał ich w seminariach.

W przypadku Dzedzeja ambicje też są ważne, nie zamierza tego ukrywać. Chciał zostać dziennikarzem. Nadarzyła się okazja, bo jego pierwszą parafią były położone w pół drogi pomiędzy Szczecinem a Gorzowem Wielkopolskim Lipiany. W tej nie­wielkiej miejscowości działało pierwsze po 1989 roku katolic­kie radio regionalne. Młody ksiądz czuł się tam znakomicie.

Archidiecezja miała wobec niego inne plany. Ruszył w podróż po Zachodniopomorskiem. Wszędzie jako wikariusz, wszędzie przejazdem. Lipiany, Gryfino, Gryfice, Węgorzyno, wiejskie kościółki. Chłodne, poewangelickie wnętrza. Czerwona cegła neogotyku. Przepiękne świątynie zagubione daleko w polach, z kilkoma parafianami. Jeszcze chwila, a niektóre trzeba będzie zamknąć na kłódkę.

Tak się złożyło, że niedługo po opublikowanym w „Tygod­niku Powszechnym” artykule Boję się księży, w którym wspominał o wstydliwych stronach życia kapłanów, o pokusie gro­madzenia pieniędzy i konkurencji, musiał przenieść się z podszczecińskiego Gryfina do Węgorzyna. Daleko, daleko od szosy. Do miejscowości, która topnieje.

Jest tam staw, jest i brudne jezioro, szkoła, do tego jeden bar, kiosk i pociąg do Łobza. Wokół opustoszałe wioski i ślady przedwojennej świetności. Kruszeją przedwojenne domy z czerwonej cegły, po pałacach pozostały jedynie fundamenty. Tylko kościoły wyglądają przyzwoicie.

Okolica piękna, ale zimą trudno. Jak trudno, dowodzą rozwodnione tą charakterystyczną pijacką wilgocią oczy licznych mężczyzn, którzy w południe roboczego dnia błąkają się bez celu po ulicach miasteczka.

Dzedzej przekonuje, że nie czuł się tu źle. Rozruszał młodzież, mówili na niego „Didżej”. Grali w piłkę, rowerami jeździli nawet do Kołobrzegu. Wspominają go do dzisiaj, bo pomógł załatwić operację plastyczną jednemu chłopakowi. A jak wyjeżdżał, rozdał wszystkie swoje książki dzieciom.

Proboszcz Węgorzyna ksiądz Karol Wójciak, rocznik 1961, przyglądał się młodszemu koledze trzy lata. Ma poważniejsze zmartwienia niż dyskusja o odchodzących księżach. Nie chodzi nawet o postępującą cukrzycę. Jeszcze w 2005 roku w parafii było ponad dwadzieścia pogrzebów i prawie pięćdziesiąt chrztów. Rok później proporcje przedstawiały się odwrotnie. Albo związki niesakramentalne. To jest dla niego prawdziwe wyzwanie.

Wójciakowi wyskoki Dzedzeja bardzo się nie podobają. Jasne, że pamięta. Już w Węgorzynie Piotr napisał kolejny tekst, który wywołał burzę. Dopominał się, by Kościół nie zostawiał „eksów” samym sobie, tylko pomagał im, włączając na przykład w życie parafii. I po co to ruszać? Po co litować się nad byłymi księżmi i roztrząsać ich problemy? Czy nie są dorosłymi ludźmi? Czy nie odpowiadają za swoje czyny?

Wójciak i Dzedzej, tylko osiem lat różnicy.

Starszy przypomina sobie, że jak w sylwestra w połowie lat osiemdziesiątych jechał do swojej pierwszej parafii, to miał trzy przesiadki. Jechał z pierzyną pod pachą. Nie miał absolutnie nic. W ogóle zauważa, że młodszym księżom jest trudniej i łatwiej jednocześnie.

Trudniej, bo seminarzyści i młodzi księża mają więcej potrzeb, a do tego są słabsi psychicznie. Część na myśl o katechezie w szkole dostaje nerwicy. Stają naprzeciwko agresywnej, znudzonej dzieciarni i nie wiedzą, jak ją okiełznać.

Łatwiej, bo mają na starcie dużo więcej. Niektórzy dostają na prymicję od wiernych dobry samochód.

Dzedzej najbardziej lubi BMW. Do tej pory miał dwa. – Ale używane – zaznacza.

Wójciak rozumie też konieczność bezwzględnego posłuszeństwa wobec hierarchii. Z biskupem się nie dyskutuje, biskupa się słucha. Biskup ma zawsze rację. Nie musi się tłumaczyć księżom ze swoich decyzji. Koniec, kropka. Jak w wojsku.

Biskup posłał dawno temu Wójciaka do tej miejscowości, w pustkę i krajobraz, który wbrew rozpaczliwym wysiłkom miejscowych chyli się ku upadkowi. W dużym mieście łatwiej się schować przed problemami. A tutaj proboszcz jest trochę jak na stanicy i cokolwiek by zrobił, będzie niedobrze. Huknie na ludzi z ambony, że piją ponad miarę i nielegalne interesy prowadzą na granicy, to go wyśmieją. Nie powie nic – też źle, bo ludzie utwierdzą się w przekonaniu, że postępują dobrze.

Tak ma być. Takie jest jego powołanie. Trzeba przyjąć je z pokorą.

Z okien plebanii ksiądz Wójciak widzi gołe, ciągnące się po horyzont pole, ale nie zamierza rozczulać się nad pustką i samotnością. Jest tu, gdzie go wysłano. Do końca życia będzie pamiętał, jak w seminarium poszedł do biskupa, żeby złożyć rezygnację. Był już mocno chory, potrzebował operacji.

– Jeżeli zostaniesz z nami, nigdy o tobie nie zapomnimy. Choćbyś miał operację za operacją – powiedział biskup.

Na brak partnera do intelektualnych pojedynków też nie narzeka, nie po to pracuje w Węgorzynie. Ma swoje małe radości, kibicuje Pogoni Szczecin i Wiśle Kraków, na kablówce jest Polsat Sport. Wystarczy.

Dzedzej nie chce milczeć. Jego pokłady pokory są na wyraźnym wyczerpaniu.

* * *

Z okna pokoju ksiądz Dzedzej może obserwować świeckie życie.

Po drugiej stronie ulicy stoi nowy blok. Dużo młodych rodzin, w części okien nie ma zasłon. Wieczorami siedzą w kuchniach, dziewczyna męczy się nad zadaniem, pies łasi się do jej kolan. Gdzie indziej dziecko jeździ rowerkiem po pokoju. Na podłodze bałagan, pełno zabawek. W innym oknie widać, jak kobieta zmywa talerze. Właśnie umyła włosy, jest w szlafroku, na głowie loki. Czasem kłótnie rodzinne.

Na żadnej innej plebanii nie miał takiej okazji. Jest trochę jak astronom, któremu nagle wpadł w ręce olbrzymi teleskop. Wszystko niemal na wyciągnięcie ręki, bo ulica jest wąska. Po przyjeździe do Szczecina stawał wieczorami i patrzył. Teraz przestał. Trochę to niebezpieczne. Podobno już sama myśl o diable sprawia, że staje on bliżej nas. Podobnie z myślami o zwykłym życiu. Co by było, gdyby tak jak inni zaryzykował, przeszedł na drugą stronę ulicy, gdyby tak spróbował się wtopić w tłum, dla którego Kościół nie jest chlebem powszed­nim, ale instytucją coraz odleglejszą?

Stara się nie zaprzątać sobie głowy niepotrzebnymi myślami.

Pewien szczegół nie daje jednak Dzedzejowi spokoju. Niby to sprawa publiczna, niby rodzinna. Według niego pokazuje sposób, w jaki w Kościele postępuje się z niewygodnymi zdarzeniami. Nie potrafi jej przeboleć do dziś.

W 1999 roku władze szczecińskiego seminarium usunęły jego dwóch młodszych braci. Jeden był tuż przed święceniami diakonalnymi, drugi dwa lata niżej. Rodzina twierdzi, że nigdy nie poznała uzasadnienia tej decyzji. A w ich społeczności ma to znaczenie.

Kurzycko to ciasna wieś przesiedleńców z Lwowszczyzny i Wileńszczyzny, z doklejonym pegeerem. Ksiądz jest tam autorytetem. Jak się kogoś wyrzuca z seminarium, to oznacza, że musi być straszny grzesznik.

Ruiny socjalistyczne znoszą próbę czasu znacznie gorzej niż poniemieckie zabudowania. Pusto, w niektórych oknach zamiast firanek na stałe przyklejony papier. Ziemie wokół słabe, głównie piaski, urobić trzeba się na nich po szyję.

Żadnych tajemnic. Po sześćdziesięciu latach od zakończenia wojny w wiosce nadal kłócą się jak Kargule i Pawlaki.

Jak w 1988 roku ksiądz Piotr wybrał seminarium, była euforia. Pierwszy w historii parafii. Najlepszy ministrant, pracowity taki. Długa droga zdolnego chłopaka ze wsi. Książki, kościół, książki, kościół. I ciężka praca na gospodarce. Ksiądz zabierał go do mszy prosto z pola.

Sześć lat później do seminarium poszło dwóch młodszych Dzedzejów. Parafianie pękali z dumy. Jeszcze się tak nie zdarzyło w okolicy, żeby trzech braci oddało swoje życie Bogu. O Kurzycku zrobiło się głośno w całym dekanacie.

– A kiedy ich wygonili – zaciąga po lwowsku Eugeniusz, ojciec Dzedzejów – to się wioska nam podzieliła. Pamiętam, przyszli pierwszy raz do kościoła nie w sutannach, niektóre kobiety płakały. Inni zaczęli plotkować, obmowę za plecami robić. I co mieliśmy powiedzieć? Jak my tyle wiedzieli, co inni? Bez słowa, bez niczego. No, żal, żal. Nawet już o te koszta nie chodzi, że sześć lat jednego posyłałem do seminarium. Po trzy sutanny na jednego, a jakie to pieniądze. Żal, że tak bez słowa.

O Dzedzejach znowu mówił cały dekanat.

Piotr, wówczas już kapłan, próbował dopytać się w diecezji o przyczyny. Żeby było wiadomo, choćby to najgorsza prawda. Ktoś szepnął, że podobno w grę wchodziły samochody sprowadzane z Niemiec, inni, że fałszowane dokumenty. Dzedzej twierdzi, że oficjalnie nikt nie chciał z nim rozmawiać.

– Tak się nie robi. Sześć lat w seminarium i nagle bach! Nie wolno postępować z człowiekiem, jakby był nikim. A tu jest jakiś brak szacunku – mówi.

Sprawa braci to dla niego koronny dowód, że nadal zbyt dużo w Kościele dzieje się w ukryciu, zakulisowo, bez rozmowy. Hierarchowie żyją w przekonaniu, że nie muszą tłumaczyć swoich decyzji jakimś tam klerykom czy księżom.

Jeden z braci został policjantem. Drugi nie otrząsnął się do dziś. Błąka się pomiędzy Norwegią a rodzinnym domem.

Proboszcz z Węgorzyna słyszał o sprawie, pochodzi z tego samego dekanatu co Dzedzejowie. Zdziwiony nie jest. Przypomina sobie dawnego kolegę, który bardzo chciał zostać zakonnikiem u werbistów. Przełożonemu coś się nie spodobało.

Przyjaciel księdza Wójciaka otrzymał jedynie karteczkę.

Na karteczce jedno zdanie: „Nie nadaje się z powodu ambiwalencji zachowań”.

Co by to mogło oznaczać, ksiądz Wójciak nie wie. Po prostu – kolega musiał odejść i kropka.

* * *

Sprawą odchodzących księży Dzedzej zainteresował się trzy lata temu. Niespodziewanie odszedł jego przyjaciel z rocznika.

Dzedzej: – Nie do pojęcia sytuacja. On był najbardziej rozmodlonym księdzem z nas wszystkich. Bliżej miał do mistyka niż do zwykłego księdza diecezjalnego. Jeździł na specjalne rekolekcje dla księży. To mi nie dawało spokoju. Odchodzi kapłan idealny, zostają ludzie, którzy nauczeni są tego, by nie zadawać pytań, by nie myśleć, tylko wypełniać polecenia. Zacząłem drążyć temat. Dzwoniłem do tych ludzi, przychodziłem bez zapowiedzi do domu, jeździłem po Polsce. Porażające było to, że większość z nich uznała zrzucenie sutanny za błąd.

Wójciak nad „eksami” nie zamierza się litować. Rozumie trudną sytuację, współczuje. Ale odeszli, to odeszli, Bóg z nimi. Są ważniejsze sprawy.

Dzedzej: – Ale ja też nie zamierzam się nad nimi litować. Jest problem, którego nie powinniśmy zamiatać pod dywan. Tym bardziej że narasta i nie ma pomysłu, co z nim zrobić. Chcę, żebyśmy zaczęli się o nich troszczyć, tak jak zalecał Jan Paweł II. Póki co, „eksy” są tematem wstydliwym.

Matka Dzedzeja: – Jezu, żeby tylko kłopotów z tego jakich znowu nie było. Żeby on się już tak nie narażał. Co ludzie znowu powiedzą? A jak go wyrzucą za karę?

Ojciec: – Zawsze może wrócić. Ziemię będzie uprawiał. Trzech poszło, trzech wróciło. Heh, to już nam spokoju nie dadzą.

* * *

Ksiądz Piotr Dzedzej za okno wieczorami już nie patrzy. Ale nawet kiedy zaciągnie szczelnie żaluzje i odetnie się od Szczecina na głucho, pytania nie znikają. Może być, że przez te wywiady, przez dziesiątki historii o wielkiej miłości księdza i siostry zakonnej, o tym, co czuje mężczyzna, kiedy nie może dotykać kobiecego ciała, zbudził w sobie wątpliwości.

Ksiądz Dzedzej: – Kiedyś myślałem tak: jestem młodym księdzem, minie kilka lat, myśli o dzieciach, żonie miną same. Płyną lata, a nic nie usycha. Przeciwnie, dolega coraz mocniej.

Ksiądz Karol Wójciak: – A czy Dzedzej przypadkiem sam tego… nie zamierza? Hm? Może w tym jest kłopot? Może te jego rozmowy bardziej zakrywają jego problem, niż ujawniają?

Na tak postawione pytanie ksiądz Dzedzej odpowiada, że nigdzie odchodzić nie zamierza.

Nie ma kobiety, nie zamierza się zakochać, jak jego rozmówcy. Jeżeli jakaś się pojawi, będzie się przed tą miłością bronił. Chce być twardy, choć nie wie, co się zdarzy. Tak, bardzo chciałby, żeby celibat był dobrowolny, ale jego ten problem nie dotyczy – zdecydował się i chce wytrwać.

Ale też zdaje sobie sprawę, że gdyby odszedł, jego archidiecezja z pewnością miałaby kłopot z głowy.

O jednego wygadanego mniej.

2007

Diabeł przyszedł do wioski

Dyrektor Zespołu Szkół w podkarpackim Hłudnie jest przestraszony. Ale uciekać nie wypada, więc udaje rozmowę. Stoi z rękami założonymi na piersiach, ściska w dłoni komórkę.

Nie, pojęcia nie ma, co się stało, jaka była przyczyna, co doprowadziło do tragedii.

Żadnych sygnałów nie miał, żadni rodzice na skargę nie przychodzili.

Przede wszystkim winne są media, to one rozdmuchały sprawę.

Gdyby nie przeklęte media, wioska szybko by się uspokoiła.

Wiadomo, pokrzyczeliby trochę, byłby płacz, oczywiście, ludzie są tylko ludźmi, ale rychło znowu nastałby spokój. Spokój jest najważniejszy.

Dlatego dyrektorowi nie bardzo podoba się pomysł, by wy­pytywać nauczycieli. Sekretarka nie zaprasza do pokoju nauczycielskiego, on sam przyjmuje w drzwiach. Numeru telefonu wolałby nie podawać. Powtórzmy: żadnych sygnałów nie miał, życie w szkole toczyło się normalnie.

Aż do 14 grudnia 2007 roku. To było już po zmroku. Trzynastoletni Bartek włożył gumofilce i stare ubranie, wyszedł z domu.

Powiesił się na drzewie.

Rodzina znalazła list z datą 12 grudnia. Na kartce z zeszytu w linie, pisany równym pismem tekst (pisownia oryginalna):

„Pożegnanie. Nie nawidzę łysego tego pedofila. Muśałem to zrobić ponieważ mówi że ja go okradłem. Ale ja przysięgam na Boga że tego nie zrobiłem. Ale jemu tego nie powiem. To co napisałem oddać policji. I żeby go zabrali z parafii bo to pedofil. Nie chce być gwałcony przez niego. Niewiem o jaką smycz mu chodzi. To co jest moje oddać potrzebującym. Bartek”.

Nieco niżej, pisany pochyłym, jakby ozdobnym drukiem dopisek „Odczytać po mojej śmierci”. Na marginesie data, godzina, informacja, że list był pisany na języku polskim.

Wyrazy „pedofil” i „gwałcony” zamazane.

List dotyczy miejscowego proboszcza. Rocznik 1948, proboszczem w Hłudnie był ponad dziesięć lat. Po śmierci chłopca prokuratura wszczęła dochodzenie w sprawie znęcania się nad dziećmi i odpowiedzialności za śmierć chłopca. Kuria przemyska milczy.

Reszta tekstu dostępna w regularniej sprzedaży.

Kolofon

WYDAWNICTWO CZARNE sp. z o.o.

www.czarne.com.pl

Sekretariat: ul. Kołłątaja 14, III p., 38-300 Gorlice

tel. +48 18 353 58 93, fax +48 18 352 04 75

e-mail: [email protected], [email protected],

[email protected], [email protected], [email protected]

Redakcja: Wołowiec 11, 38-307 Sękowa

tel. +48 18 351 00 70

e-mail: [email protected]

Sekretarz redakcji: [email protected]

Dział promocji: ul. Hoża 42/1, 00-516 Warszawa

tel./fax +48 22 621 10 48

e-mail: [email protected], [email protected],

[email protected], [email protected]

Dział marketingu: [email protected]

Dział sprzedaży: [email protected],

[email protected], [email protected]

Audiobooki i e-booki: [email protected]

Skład: d2d.pl

ul. Sienkiewicza 9/14, 30-033 Kraków, tel. +48 12 432 08 52

e­-mail: [email protected]

Wołowiec 2014

Wydanie I