Najduszek - Magda Fres - ebook

Najduszek ebook

Magda Fres

5,0

Opis

Bohaterką tej powieści jest Julia, mama krnąbrnego czterolatka, którego nazywa Najduszkiem, żona wyrozumiałego Edka. Życie szybko zmusza ją do podjęcia pierwszej decyzji… Jest matka i jest syn. I dużo miłości. Szczypta niepokoju i trudnej przyjaźni oraz niespodziewane zwroty akcji, czyli wszystko, czego potrzeba, by nie móc przestać czytać.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 286

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
5,0 (1 ocena)
1
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Magda Fres

Najduszek

FotografMagda Fres

Projektant okładkiMagda Fres

© Magda Fres, 2018

© Magda Fres, fotografie, 2018

© Magda Fres, projekt okładki, 2018

Bohaterką tej powieści jest Julia, mama krnąbrnego czterolatka, którego nazywa Najduszkiem, żona wyrozumiałego Edka. Julia odeszła z dotychczasowej pracy po urlopie wychowawczym i postanowiła, że kolejna praca, którą podejmie, będzie zgodna z jej przekonaniami i pasjami. Spędza dużo czasu na rozmyślaniach, kim jest naprawdę i jak ukierunkować swoje ekologiczne zainteresowania, a nerwy koi alkoholem. Życie szybko zmusza ją do podjęcia pierwszej decyzji…

Jest matka i jest syn. I dużo miłości. Szczypta niepokoju i trudnej przyjaźni oraz niespodziewane zwroty akcji, czyli wszystko, czego potrzeba, by nie móc przestać czytać.

ISBN 978-83-8126-746-5

Książka powstała w inteligentnym systemie wydawniczym Ridero

Rozdział 1. Kim ja jestem?

Przez ten kaszel i nocne przebudzenia Najduszek był w złym humorze. Akurat gdy mi zależało, żeby sprawnie się pozbierać do przedszkola, on robił awanturę o wszystko. Najpierw zażądał dwóch delicji. Nie chciałam mu tylu dać, przecież on ma mały żołądek, jak zje dwie delicje, to nie zostanie mu miejsca na śniadanie w przedszkolu. A śniadania im robią bardzo urozmaicone i odżywcze, ja mu takich nigdy nie robiłam, chociaż przecież wychodzę z siebie, żeby wszystkich w tym domu dobrze odżywiać. Więc stał w kuchni i płakał, a potem tupał, że on chce dwie delicje. A ja z ręcznikiem na głowie, w samych majtkach mu tłumaczyłam, że przecież nie mogę mu dać dwóch. Ale do niego racjonalne argumenty nie docierają. Mówiłam, że od słodyczy się nie rośnie, że cukier podnosi poziom insuliny w organizmie i że jak mu się za dużo tej insuliny naprodukuje, to potem jej zabraknie i cukrzyca gotowa. I będzie musiał dostawać zastrzyki w brzuch. Na to on uderzył w jeszcze większy płacz. Rozpacz totalna trzylatka. Wyglądało to okropnie. Zła matka, nie chciała dziecku dać dwóch delicji i ono teraz biedne płacze.

A to przecież moja wina, w ciąży miałam deprechę jak się patrzy i codziennie wcinałam czekoladę albo dwie. I urodziłam dziecko uzależnione od cukru. W telewizji reklamy czekolady, w sklepie przy kasie czekolady, babcie częstują czekoladami z miłości. I jak tu teraz dziecku wytłumaczyć, że to nie z miłości, tylko z wyrachowania? Że babcie muszą zasłużyć na miłość wnuków i przekupują ich nachalnie? Że w sklepie i telewizji marketing? Że czekolada nie jest naturalną częścią życia każdego człowieka?

I teraz Najduszek swoje babcie kocha, a najbardziej to je kocha, jak zje całą bombonierkę.

Nie dałam się. Dziecko płakało w kuchni, a ja poszłam do łazienki zdjąć ten ręcznik z głowy i założyć resztę ubrania.

Potem była jeszcze jedna awantura o mycie zębów. On nie może umyć zębów, bo jeszcze się nie nabawił tymi klockami, co mu też babcia kupiła, żeby ją kochał. Wołałam i wołałam, a Najduszek nie przychodził. Cholera, już miałam niezły wnerw. W końcu Edek wstał z łaskawości swojej i po prostu przestawił Najduszka z pokoju do łazienki, jak się przestawia warcaby na planszy. W jednej chwili dziecko było przy klockach, a w drugiej chwili w łazience. Potem jeszcze musiałam zamknąć drzwi łazienki na skobel, bo Najduszek chciał uciekać od tego mycia zębów. Dopiero jak się zorientował, że jest w potrzasku, zmienił zdanie.

Następna awantura była o ubieranie butów. Na tym etapie już otwarłam drzwi szeroko na korytarz i miałam gdzieś, co sądzą o nas sąsiedzi. Musiałam te drzwi otworzyć, bo już robiło mi się gorąco. Z nerwów i z tej nerwowej ruchawki dookoła zasmarkanego od płaczu Najduszka. Nie poddałam się, czekałam na progu, aż buty założy sam, bo nie będę go obsługiwać w wieku lat trzech, kawał chłopa, sam może sobie buty założyć, ma przecież na rzepy.

Na dole wsadziłam go do wózka. Uspokoił się, ja prawie też. Zadowolona, powiedziałam:

— Jak przyjdzie śnieg, to przestanę cię wozić w wózku do przedszkola. Wszystkie inne dzieci chodzą pieszo. A przez śnieg wózek nie przejedzie, będziemy szli na nogach.

— Mamo, przecież jak spadnie śnieg, będziesz mnie mogła zawieźć na sankach.

No i tak. Jak się nie obrócisz, z tyłu dupa. A mój syn, król życia, Najduszek jeden, inteligencję i sztukę wywodu tudzież retoryki odziedziczył po matce, razem z litrami płynnej czekolady, płynącymi pępowiną.

Poczułam, że jak natychmiast nie pójdę na spacer do lasu, to mnie rozerwie. Odprowadziłam pusty wózek do domu, włożyłam dodatkowy polar i wyszłam.

Przeszłam jakieś dwa kilometry, zanim mi przeszedł ten wnerw. Ja tak mam. To się fachowo nazywa zaleganie afektu. Edek się w jednej chwili wścieka, a w drugiej uśmiecha, tak mu szybko przechodzi. A ja hołubię w sobie ten wnerw/lęk/złość, czy co tam jest akurat na tapecie, niepotrzebne skreśl, noszę w sobie godzinami. Tłumaczę, że musi mi opaść poziom kortyzolu we krwi. To taki hormon, który wydostaje się z nadnerczy, jak Najduszek nie chce myć zębów albo Edek wyda za dużo pieniędzy. Wydostaje się z tych nadnerczy i biega we mnie jak szalony sprinter, najpierw do głowy, potem do rąk, żeby się trzęsły, a potem do nóg, żeby poniosły jak wystraszonego konia. Czasem próbuje wydostać się oczami, przez gruczoły łzowe, a czasem zahacza o brzuch i napinkala tam w tych kilometrach jelit jak oszalały, jak w labiryncie bez wyjścia, puszcza bąki, rozdyma, boli.

Tym razem moje własne życie przestało mnie boleć nad stawem. Usiadłam na pniu zwalonego drzewa i spojrzałam na staw.

Jestem stąd. Tak pomyślałam, kiedy obudził mnie dziś rano kaszel Najduszka. Kaszlał i kaszlał. Kazałam mu położyć się na brzuszku. Zasnął, ale ja już nie. Zastanawiałam się, czy moje pochodzenie jakoś mnie określało. Niby jestem stąd, urodziłam się w Katowicach, ale rodzice nauczyciele, nigdy nie mówili gwarą, dziadkowie z całej Polski, a nawet niemieckie państwo baronostwo gdzieś się w przeszłości mojej babki po mieczu zapałętało.

Nie mówię gwarą, ale przecież też mam prawo przyznawać się do narodowości śląskiej, nie? Mam. Wszystko rozumiem, co kto do mnie godo, bo się nasłuchałam. Ale odpowiedzieć nie umiem. Obudziłam się więc o piątej nad ranem z naglącą potrzebą odpowiedzenia sobie na pytanie o to, kim jestem, ja — kobieta po trzydziestce, matka Najduszka, żona Edka. Leżałam obok męża i wpatrywałam się w ciemność. Nagle niepewność co do tego, jak się określić, zaczęła mi bardzo doskwierać. Bo weźmy taką sąsiadkę Hannę, na przykład. Dumna absolwentka zasadniczej szkoły zawodowej handlowej. Fach w ręku ma, od lat pracuje w spożywczaku. Gdy się pokłóci z właścicielem, zmienia pracę. Mówi, że od początku coś jej nie pasowało i bez trudu staje za kolejną ladą. Albo Patrycja, z pierwszego piętra. Krawcowa, u niej to rodzinne, skłonności do maszyny do szycia odziedzicza się po kądzieli. Najpierw pracowała dla innych, teraz dla siebie. Otworzyła budkę z napisem „Pogotowie Krawieckie” i codziennie się uśmiecha, pokazując resztki kawy „po turecku” na zębach, bo tylko taką pije. Roztyła się, ale wcale się nie przejmuje, bo wszywa sobie kliny do ubrań i dalej co rano kołysze radośnie wielkim tyłkiem. Albo Judyta, o! Skończyła polonistykę, ale nie chciała być nauczycielką. Znalazła pracę w szkole językowej, w sekretariacie. Wszystkie one takie poukładane, wiedzą, czego chcą od życia. A ja? Każda moja decyzja wydaje się z perspektywy czasu pomyłką.

Tak więc — na czym to ja skończyłam? — ja też jestem stąd, z Katowic. Ten las, ten staw, zwierzęta w nim, ja też mogę się nim cieszyć. Mogę się cieszyć szybami wentylacyjnymi kopalni, spodniami, które po jednym dniu w centrum stają się brudne, smrodem komunikacyjnym też się mogę cieszyć, a co. Nie będę sobie tego odbierać, tej śląskiej kultury, filharmonii, galerii sztuki, teatrów, co z tego, że nie chodzę, ale mam wybór. Nie godom. Urodziłam się w Katowicach-Ochojcu, nie w Rudzie Śląskiej czy na Załężu, to gdzie się miałam śląskiego nauczyć? I teraz mam się sama wydyskryminować z tej śląskości, która do mnie też od narodzin należy? Rozterka — to jestem Ślązaczką, czy nie?

Nie godom, ale też pięknem języka codziennego nie zachwycam, jestem, jaka jestem — normalna. Wyrwie mi się „ja pierdzielę”, czasem nawet „ja cię sunę”, choleruję na porządku dziennym i kurwować mi się zdarza też, nawet przy dziecku, bo skoro nie raz słyszę, że złą matką jestem, to nie zgrywam przy nim świętej. Jaką matkę masz, każdy widzi. Jak ma wnerw, to rzuca przedmiotami, dlatego synu parkiet w dużym pokoju uszkodzony, bo twoja matka rzuciła tam miską z nowej zastawy, bo szlag ją trafił, jak ojciec znowu się spóźniał z pracy i musiała znowu dłużej z tobą siedzieć. Sama.

Rozejrzałam się po stawie, szukając kaczek. Kaczek nie było. Poziom wody strasznie niski. Ach, tama się zawaliła! Teraz cała woda ze Ślepiotki przecieka i ucieka, nie ma już stawu, jest cuchnące bajoro. A co z rybami, łapczywie chwytałam powietrze, kiedy siebie pytałam, jakbym tą rybą była, zdychającą od braku tlenu w wodzie. Strasznie się przejęłam. Od razu usłyszałam w głowie głos Edka, co ty nie masz innych problemów?

Nie mam. Skoro jestem stąd, to ten las też może być moją radością i odskocznią od problemów dnia codziennego, a ktoś musi o niego dbać. Dlaczego więc nie ja? Dlaczego nie mam wziąć za niego odpowiedzialności? Tylko oczekiwać, aż ktoś, jakaś uprawniona instytucja, się nim zajmie? Ale przecież to ja z tego lasu korzystam. I chcę, żeby Najduszek też mógł tu przyjść za kilka lat i usiąść na stawem utworzonym przez Ślepiotkę i zdecydować, czy też się przejąć stanem tego lasu, czy mieć to w dupie.

Jestem stąd i już, będą tego konsekwencje. Zaraz się wezmę za przeszukiwanie internetu, muszę ustalić, kto jest odpowiedzialny za rezerwat „Ochojec”, czy ten, kto go stworzył, jest nadal obciążony tą decyzją. To jak z dzieckiem. Stworzyłeś, wychowuj. Drzyj koty o nieubrane buty, nieumyte zęby, dwie delicje.

Mam tylko nadzieję, że pani z przedszkola nie zadzwoni dziś i nie powie, że Najduszek strasznie kaszle i że mam go zabrać z tego przedszkola, bo rozsiewa choróbsko. Tego bym nie przeżyła. Właśnie znalazłam sobie coś do roboty i żaden trzylatek mnie nie powstrzyma.

Rozdział 2. Rezerwat

Rezerwat przyrody Ochojec został utworzony w 1982 roku w kompleksie Lasów Murckowskich, wyczytałam. Tworzy go prawie 27 hektarów lasu w dolinie rzeki Ślepiotki. Jego nazwa pochodzi od nazwy dzielnicy Katowic — Ochojca — w rejonie której rezerwat się znajduje.

Jest jednym z nielicznych w Polsce stanowisk liczydła górskiego (Streptopus amplexifolius). Jest to najliczniejsze, poza obszarami górskimi, nagromadzenie tego gatunku w Europie. Ponadto występują tu inne gatunki roślin chronionych: ciemiężyca zielona, kalina koralowa, konwalia majowa, kruszyna pospolita i ponad 200 gatunków innych roślin naczyniowych. Spotkać tu można też inne rośliny górskie, takie jak starzec kędzierzawy, starzec Fuchsa, ciemiężyca zielona, lepiężnik biały czy kokoryczka okółkowa.

Świat zwierzęcy reprezentują między innymi dziki, sarny, daniele oraz wiele gatunków ptaków, w tym jastrzębie, kruki, bażanty, a także sójka, rudzik, dzięcioł duży, kwiczoł, pierwiosnek, mysikrólik, drozd, strzyżyk, kos.

Nas stawem można spotkać ropuchę szarą (największa z krajowych ropuch). W niektórych partiach rezerwatu występuje jaszczurka żyworodna.

Ja bardzo dużo czytam. Wszystko wynajdę i wszystkiego się dowiem. Zawsze znajdę drogę. Jestem specjalistką od zdobywania informacji, informacjonistką, tyle że nikt mi za to nie płaci, a użytek z wiedzy robię tylko i wyłącznie sama. To jest moja ambicja, bo skończyłam tylko liceum i nie mam żadnego fachu w ręku, ale wszystkiego mogę się nauczyć. To akurat o sobie wiem. Różne rzeczy można mi wmówić, ale nie to, że jestem głupia.

A jeszcze kilka lat temu żartowałam, że w lesie można co najwyżej znaleźć szczury. Chociaż raz po raz czytałam w prasie lokalnej o problemach z dzikami, chociaż obserwowałam karmniki dla zwierząt. Jaki człowiek był głupi. A raczej — niepoinformowany. Tia, największym grzechem jest ignorancja, wcale nie największym błogosławieństwem. Wstyd. Tak, trochę mi wstyd, że tego wszystkiego nie widziałam, nie wiedziałam, choć mieszkam tu od trzydziestu ośmiu lat.

Dziś rano na balkonie siadła najpierw sójka, a potem dwie sikorki. Najpierw zawołałam Najduszka, żeby mu pokazać, a potem Edka, żeby mi powiedział, co widzę, bo się nie znam (wstyd).

Rozdział 3. Judyta

Zaprosiłam na kawę Judytę, koleżankę z osiedla. Zaprowadziłam Najduszka do przedszkola i dawaj robić ciasto z przepisu mojej świętej pamięci babci Ludwiki. Tylko zamiast margaryny dałam olej rzepakowy, bo margaryna w żadnej postaci by mi przez gardło nie przeszła. Bo jest zabójcza. Tak uważam.

Od margaryny się umiera. Ma za dużo tłuszczów trans. Nie wiem, jak moja babcia mogła te babki cale życie piec na tej Palmie i dożyć swojego wieku. Z informacji w internecie na temat tłuszczów trans wynika, że kto je zjada, na chorobę straszną zapada! A potem od razu jest śmierć, znienacka, łup! Więc ja się margaryny boję.

Judyta przyszła z Weroniką. Bo Weronika tego akurat dnia postanowiła, że nie chce iść do przedszkola. Judyta wzięła więc urlop na żądanie. Mój Najduszek codziennie nie chce iść do przedszkola, ale ja się nie poddaję. To jest taki uparciuch, że gdybym raz zrobiła wyjątek, nie pozbierałabym się już potem od niekończących tłumaczeń, dlaczego akurat ten wyjątek był lepszy od innego. Nie. To nie dla mnie.

Judyta zawsze zdejmuje buty, kurtkę, czapkę i pomaga rozebrać się Weronice w całkowitym milczeniu. Wielokrotnie próbowałam do niej wtedy zagadywać, ale ona się po prostu nie odzywa, skupiona tylko i wyłącznie na tym, co robi. Potem zazwyczaj przeczesuje swoje krótkie, czarne włosy palcami, głośno wzdycha, uśmiecha się i dopiero jest gotowa do jakiejkolwiek komunikacji międzyludzkiej. Zupełnie jak by potrzebowała tych szalików, kurtek, butów, jako rekwizytów do rytuału przejścia, z niebezpiecznego świata ulicy do pieleszy ciepłego domu.

Upiekłam ciasto na mące pszennej, bo się spieszyłam i nie chciałam eksperymentować z kukurydzianą. Ponoć kukurydziana inaczej się zachowuje, więc wolałam nie bawić się w odkrywanie jej właściwości akurat, jak mam mieć najazd gości. A ja nie mogę pszennej, nie mogę jeść glutenu. Glutenu też się boję, nawet bardziej niż margaryny, bo mam nadwrażliwość na gluten i potem umieram w boleściach, nawet jak zjem jednego herbatnika. Przynajmniej tak mi się wydaje, że to od tego glutenu. Ale żadnej pewności nie mam.

Siedziałam więc z Judytą i tylko wąchałam to ciasto. Jadłam jabłka i piłam herbatę. Weronika na podłodze bawiła się klockami, od czasu do czasu wchodziła swojej mamie na kolana lub prosiła o pomoc w ułożeniu jakiejś trudniejszej konstrukcji. Judyta, polonistka z wykształcenia, dawała wtedy instrukcje:

— Tak, Weroniczko, tutaj należy włożyć ten wyższy klocek, albowiem tylko on pasuje do tej wielce skomplikowanej konstrukcji, która sobie tak pięknie wykreowałaś. Zobacz: ten klocek jest mniejszy od tego, a ten jest większy, albowiem klocki istnieją w różnych rozmiarach i kolorach, a ich wielkość jest nam nieobojętna w budowie tej prześwietnej kreatywnej konstrukcji.

Kiedy Judyta zaczyna przemawiać swą kreatywną, wielce poprawną polszczyzną, oddycham głęboko, bo zbiera mi się na wymioty. Nie wiem, jak jej dzieci to znoszą. I nie wiem, jakie będą wychowawcze reperkusje i efekty tych wielce kreatywnych przemówień, ale wiem jedno: że ja tak do Najduszka przemawiać nie chcę. Albowiem, aczkolwiek, jednakowoż. Ależ Najduszku zauważ. Iż przecież.

Nie.

— Och, Julka — zastanowiła się na chwilę Judyta i przemówiła do mnie już całkiem normalnym językiem. — Ja to już w ogóle nie wiem, co jeść i czym dzieci karmić. Ponoć drobiu nie powinno się dawać dzieciom, bo jest nafaszerowany hormonami. Czerwone mięso jest niezdrowe, bo za tłuste. Ryby niby dobre, bo mają tłuszcze omega, ale za to rtęć, nie wspominam już o nafaszerowanych antybiotykami pangach. Wędliny zeszły na psy. Warzywa są pryskane. Owoce też. Ziemniaki należą do psiankowatych, które wywołują stany zapalne w organizmie. Zboża rosną na zanieczyszczonych terenach i zubożonych glebach. Słodycze są niezdrowe, mąka pszenna też. Sól powoduje nadciśnienie.

— Nie jesteś w tym sama. Ja akurat wiem, co jeść, ale strasznie się z tym męczę — przyznałam.

— Jak to — męczysz się?! A ja byłam przekonana, że ty jesteś spełnioną weganką! — zdziwiła się koleżanka.

(Weroniczko słoneczko, tutaj masz czerwony klocek tak? Czerwień to piękny kolor miłości, krwi, ale też złości i agresji. A tu masz zielony. Taki ekologiczny. Ekologia to piękna filozofia współistnienia wszystkich istot na ziemi. A tu masz niebieski, jak niebo, jak poezja, jak dżinsy).

— Tak, jestem spełniona — przyznałam jej rację, podczas gdy ona wciąż przemawiała do swojej córki. — I głodna. Ciągle głodna. I gruba. Ciągle gruba, uzależniona od cukru, alkoholu i…

— I czego? — przerwała swój wywód Judyta.

— No właśnie zapomniałam od czego…

— Od czytania jesteś uzależniona!

— Ano jestem.

Judyta westchnęła.

— Ja mogę bez alkoholu żyć — przyznała.

— A ja nie.

Judyta podniosła naraz obie brwi.

— Ja mam taki stan, że jak się nie napiję albo nie zjem czekolady, to boję się, że wyskoczę przez okno.

Oj, przesadziłam ze szczerością. Judyta spojrzała na mnie badawczo. Atmosfera w pokoju zmieniła się na ciężką, ołowianą nieomal. Nie można było z niej wyskoczyć z powrotem w miłe, radosne pitu-pitu. Przekroczyłam granicę. Podjęłam jednak próbę.

— A wiesz, że w czekoladzie mlecznej jest zwierzęca krew?

Judyta zamarła w swoim przerażeniu.

— Dodają ją, żeby czekolada wydawała się bardziej gładka na języku.

— Nie! — Judyta chwyciła się obiema rękami za głowę.

— Tak — potwierdziłam.

Udało się. Nie musiałam teraz wchodzić w meandry moich powrotów z przedszkola z Najduszkiem, który całą drogę marudzi, że chce jogurcik z cukiereczkami z Biedronki, a przecież mu nie kupię, bo go zabiją te cukiereczki powlekane rakotwórczym błękitem brylantowym. Więc Najduszek rozpacza, tupie, płacze, chce uciekać do tej Biedronki, sam i przecież bez pieniędzy, taki jest zdesperowany. A ja za nim i chwytam go w pół, żeby go auto nie przejechało i niosę go, chociaż mnie wszystko boli od tego, bo jest ciężki jak cholera. Jak już nie mogę go dalej nieść, to go stawiam, a on nadal nie chce iść i się maże. Tłumaczę mu, że od cukierków się nie rośnie, że mu dam w domu owoce, bo z tego jest energia, powinien już przecież wiedzieć, że owoce to słodycze dla sportowców. Ale on nie chce, żeby mu wciskać takie kity, ale skoro nie kupiłam mu jogurtu, to on chce miesięcznik dla dzieci z dołączoną zabawką. Tłumaczę mu, że mu nie kupię tego miesięcznika, bo jest drogi, bo nie mam tylu pieniędzy. On wyczuwa fałsz, bo przecież mam tę kasę w portfelu i on o tym dobrze wie. Tłumaczę mu więc, że te zabawki dołączone do miesięczników dla dzieci są robione w Chinach przez inne dzieci w okropnych warunkach i że nie będziemy się przyczyniać do takiego złego traktowania. Ale on ma gdzieś inne dzieci, on uważa, że jedynym dzieckiem na świecie, które jest źle traktowane, jest on sam, bo nie dostał jogurciku z cukiereczkami ani miesięcznika z szajsowata zabawką.

I tak nam mija droga do domu, idziemy prawie godzinę trasą, którą można pokonać w 7 minut.

Ja wtedy wkraczam do domu i bez zdejmowania butów idę do lodówki. Na górnej półce jest wódka. Piję z gwinta, na granicy płaczu, bo ja przecież nie chcę tej wódki. Ale to jest moje lekarstwo. Wypijam tak z setkę i się uspokajam. Najduszek w tym czasie idzie w butach do pokoju, bo go nie dopilnowałam, żeby zdjął. Zanim Edek wróci z pracy, wódka ze mnie wywietrzeje.

Ale czasem nie jest tak źle. Czasem mam jeszcze energię na to, żeby pójść do „Ilony” po piwo. Kupuję pięć, jedno wypijam natychmiast, a jak wraca Edek mówię mu, że kupiłam dla nas cztery, po dwa na głowę do obiadu.

I jakoś funkcjonuję, spacyfikowana procentami, do wieczora.

(A tutaj, Weroniczko, mamy klocek okrągły jak walec, czyli nie tak do końca okrągły jak Ziemia, matka nasza, natura. Walec to też taki kształt, ale sześcian, przyjrzyj się dobrze i zapamiętaj, sześcian różni się od prostopadłościanu, widzisz tę różnicę? Albowiem życie składa się z różnic, kolorów, kształtów. Słów).

Rozdział 4. Dolina Ślepiotki

Najduszek rano pozbierał się nadzwyczaj szybko, bez awantur, nawet udało mi się mu wcisnąć suszone, ekologiczne żurawiny zamiast biszkopta. Co niewątpliwie jest moim sukcesem wychowawczym.

Nogi poniosły mnie do Ochojca, zamiast do lasu. Zrobiłam sobie wycieczkę na Stare Osiedle, do mojego pierwszego domu, miejsca, gdzie spędziłam całe dzieciństwo. Stare Osiedle naprawdę nazywa się osiedle Szenwalda, ale odkąd pamiętam, zawsze z siostrą nazywałyśmy go Starym Osiedlem. Po drodze znalazłam piękny, czerwony liść, podniosłam go i schowałam do torby myśląc, och, jaka jestem niepraktyczna, po co mi taki śmieć. Potem znalazłam jeszcze żołędzie i też je wepchałam do torby, bezwiednie. Całą drogę przeszłam pieszo i bardzo mnie zaskoczyło to, że tak szybko przemierzyłam tę trasę — widocznie gdy byłam dzieckiem, wszystko wydawało mi się większe i dalsze.

W dolinie Ślepiotki wszystko ładnie-pięknie zrekultywowane, jak obwieszcza stosowna tablica: w ramach projektu REURIS CE nr 1CE050P3 (Program dla Europy Środkowej) „Rewitalizacja miejskich przestrzeni nadrzecznych”. Pachniało moją dawną drogą do szkoły. Drzewa te same, rzeka ta sama, co wiele lat temu, tylko że już nie śmierdzi. Cały teren dolinki uporządkowany, ścieżki żwirowe usypane, mostki porobione, tabliczki informacyjne jak w zoo. Tu rośnie to, a tam tamto. Byłam w tym miejscu w zeszłym roku z Najduszkiem. Jedyne, co pamiętam z tej wizyty, to wnerw, bo wzięłam mu hulajnogę, a potem musiałam tę hulajnogę nieść, bo za cholerę nie chciał na niej jeździć, za to strasznie chciał niby-przypadkiem-wpaść do błota, ciągnęły go te zrekultywowane mokradła jak jakiego legendarnego śląskiego utopca.

Zaraz przy zejściu do dolinki, przy moście na ulicy Jankego, jest zrobiony słoneczny amfiteatr. Usiadłam w słońcu i przymknęłam oczy. Koło mnie przeszła matka z dwulatkiem, co zakonotowałam nawet bez otwierania oczu, bo wszystkie matki małych dzieci pachną płynem do płukania typu Sensitive. Znam ten zapach w odmianach wszystkich marek. Kobieta fotografowała synka na tle młodych drzewek, które w przyszłości mają utworzyć tu sad. Oczywiście nie rozpoznaję drzewek, wszystkiego dowiaduję się z tabliczki informacyjnej. Nazwy jabłoni brzmią jak imiona średniowiecznych dam dworu: Królowa Renet, Piękna z Rept, Jabłoń Księcia Alberta Pruskiego, Inflancka. Grusza Bera Liegla, Krasanka. Śliwa Dobra z Bry.

Przeszłam dolinką aż do nasypu kolejowego. Gdzie zostałam znienacka zaatakowana przez dzikie zwierzę! Na drzewie siedział jakiś ptak, oczywiście nie wiem, co to za gatunek, bo się nie znam (wstyd), ale trząsł gałęzią i rzucał we mnie żołędziami. Oberwałam dwa razy w głowę i ratowałam się ucieczką.

Nie chcą mnie tam. Ale nie dam sobie wmówić, że las jest dla zwierząt, a miasto dla ludzi.

Wiał wiatr, włosy wchodziły mi do oczu. Czego nie cierpię. Już dawno nie byłam u fryzjera, a chłopak, który strzygł mnie tak, jak lubię, złamał prawą rękę w dwóch miejscach i zamknął zakład. Przypomniało mi się, że Judyta mówiła o Adamie, za którym wszędzie podąża. Dzwoni na przykład do „Lovely Look” i dowiaduje się, że Adam już tam nie pracuje. Dzwoni wtedy na komórkę Adama, a on jej mówi, że strzyże już w „Marginesie”. Tak robią wszystkie jego klientki. Może warto, żeby ktoś miał pomysł na moją głowę, bo ja go nie mam. Zadzwoniłam więc najpierw do Judyty, potem do fryzjera. Odebrał bardzo miły, spokojny, męski głos. W tle nie słyszałam pracy suszarek, co mnie całkiem zbiło z pantałyku. Odchrząknęłam i w końcu wydobyłam z siebie pełne zdanie, ale w ostatniej chwili zrejterowałam i umówiłam na strzyżenie… Najduszka. Co się ze mną dzieje?

Po południu Edek wrócił z pracy i od razu chciał się kochać. On by chciał pięć razy dziennie, co mi pochlebia, ale ja nie mam takiego samego temperamentu. A może zresztą i mam, tylko o tym nie wiem, bo jestem ciągle zmęczona. Ciągle nie mam energii, ciągle doły, psycha mi szwankuje. W przypływie miłości upiekłam dla niego żeberka w musztardzie. Mój mąż jest jak kocur — nie sposób go odzwyczaić od mięsa. Jeśli nie zje mięsa do posiłku, za godzinę jest głodny i poddenerwowany. A on nie lubi być głodny, bo woli się zajmować ciekawymi sprawami w życiu, a nie ciągle myśleć o jedzeniu.

Ja za to ciągle jestem głodna i ciągle coś wkładam do otworu gębowego, migdały, nerkowce, jabłka, papryki, fasolki szparagowe ze słoika, ogórki kiszone, a jak mnie dopadnie dół psychiczny to oczywiście czekoladę w ilościach hurtowych. Taki dół mnie dopada średnio raz dziennie. Dlatego tak wyglądam: wylewam się z dżinsów. Jak kluska śląska. I słyszę głos Edka w głowie, że gdybym zjadła kawałek kiełbasy, podwawelskiej na przykład, proszę bardzo, smacznego, to bym tak ciągle nie podjadała.

Ale ja nie chcę zabijać. Nie chcę wykorzystywać zwierząt. Brzydzi mnie to. Jestem homo sapiens cywilizowany, współczujący, empatyczny, myślący, podejmujący pokojowe decyzje o współistnieniu ze wszystkimi gatunkami. I jak mi ktoś wyjeżdża z argumentem, że rośliny też się przecież komunikują i wyrażają emocje, co jest udowodnione naukowo, po to im się puszcza Mozarta, żeby się nie stresowały, a ja je przecież zjadam, to roślin też nie mogę jeść przez kilka dni, dopóki o tym nie zapomnę. Taka jestem wrażliwa.

Przedszkole Najduszka bierze udział w konkursie na zbieranie żołędzi dla bizonów w zoo. Na mój sygnał poszliśmy więc wszyscy do lasu, ale nie od strony rezerwatu — broń Boże. W rezerwacie nie można niczego zbierać. Pozbieraliśmy całą torbę żołędzi, w niektórych miejscach ściółka była wyraźnie zryta przez dziki i tam było tych żołędzi znacznie mniej. Dopiero gdy wróciliśmy do domu, zorientowałam się, co zrobiliśmy — ukradliśmy jedzenie dzikim zwierzętom, żeby je podarować tym żyjącym w niewoli.

Rozdział 5. Boję się

Od chwili, kiedy mnie oświeciło w lesie ochojeckim, staram się określić, po co mi ten las. Co chcę dla niego — dla siebie — zrobić? Co chciałam powiedzieć przez to, że ten las jest mój, że chcę wziąć za niego odpowiedzialność? Co oznacza moje przeczucie, że las staje się centrum mojego życia, tu i teraz?

Bo tak właśnie czuję — że na tę chwilę znalazłam dla siebie miejsce nowego dla mnie początku. Mój weganizm, moja auto-edukacja ekologiczna, moje macierzyństwo — wszystko doprowadziło mnie do tego lasu. Teraz ten las wprowadzam do swojego życia. Tylko tak mogę to ująć, ale jeszcze nie mam zielonego pojęcia, co dalej. Obawiam się kolejnej pomyłki, źle wybranej drogi życiowej.

Edek przygnębiony. Nie chce mówić, co się dzieje. Zapowiedział, że postara się wyjaśnić wieczorem, gdy położymy Najduszka spać.

Boję się.

Wieczorem się okazało, że u Edka w pracy szykują się zwolnienia.

Byłam przerażona, kiedy o tym usłyszałam.

Do poprzedniej pracy wrócić już nie mogłam, bo się sama zwolniłam po urlopie wychowawczym. Zdecydowałam, że nie mogę pracować w firmie, która zanieczyszcza środowisko, wciska ludziom produkty, których nie potrzebują i uciska pracowników. Przez trzy lata byłam na urlopie wychowawczym i jakoś daliśmy radę przeżyć na jednej pensji. Edek mnie wspierał, gdy postanowiłam dać sobie czas na wymyślenie tego, kim jestem i co chcę w życiu robić. Najpierw, po maturze, pracowałam przez kilka lat jako przedstawicielka handlowa firmy tytoniowej. Rozwoziłam po kioskach i sklepach papierosy, zbierałam zamówienia. Wszyscy dziwili się, że nie palę. Kiedy doszłam do wniosku, że nie pasuję do tej pracy, zwolniłam się. Nie wiedziałam, co robić dalej. Po kilku miesiącach zastanawiania się nad sobą, wyjechałam z koleżanką do pracy w domu spokojnej starości, do Anglii. Nikomu nie przeszkadzała moja podstawowa zaledwie znajomość języka. Szybko nauczyłam się komunikować ze swoimi podopiecznymi. Praca była ciężka, ale bardzo ją lubiłam. Kiedy skończył nam się kontrakt, wróciłam do Polski. I co? I znowu znalazłam pracę jako przedstawicielka handlowa, w firmie produkującej środki czystości. Ta praca znacznie bardziej mi odpowiadała, pod względem ideologicznym, bo przynajmniej nie trułam ludzi nikotyną i smołą. Nie namawiałam nikogo, żeby kupił więcej trucizny, żebym ja mogła wykonać plan sprzedaży. Wydawało mi się, że to miłe, pomagać ludziom w utrzymaniu porządku w domu. Do czasu, kiedy wyczytałam, że proszki do prania zanieczyszczają środowisko naturalne i mogą powodować uczulenia u dzieci. Ta praca też więc okazała się pomyłką. Powiedziałam Edkowi, że potrzebuję czasu, żeby podjąć decyzję o tym, co chcę w życiu robić.

Jednak do tej pory nie myślałam, że będę musiała wrócić do pracy ze względów czysto finansowych. Owszem, mówiłam, że w każdej chwili mogę pójść do Tesco towar rozkładać albo do Werandy piwo lać. Tak mówiłam, żeby uchodzić za osobę odpowiedzialną. Ale nigdy nie sądziłam, że będę kiedykolwiek do tego zmuszona.

Tego wieczora Edek mówił, a ja trzymałam się obiema rękami za głowę. Chciałam nimi zatkać sobie uszy, żeby nie słyszeć tego, co on mi ma do powiedzenia. Słów, które wwiercały się w moją wrażliwą głowę, których nie chcę słyszeć. Faktów, których nie chcę znać. Lęków, które przychodzą, zanim jeszcze jest się czego obawiać.

Tak mijała mi noc.

Powiedziałam, a w zasadzie wypłakałam, że potrzebuję czasu, żeby sobie siebie poukładać, że ja nie wiem, czego chcę od życia i jakiej pracy dla siebie pragnę. A nie chcę pracować w miejscu, które nie ma dla mnie żadnego znaczenia. Nie chcę więcej tracić życia na zwykłe zarabianie pieniędzy.

Skoro są ludzie, którzy robią to, co lubią, i jeszcze na tym zarabiają, dlaczego mnie miałoby się nie udać, pytałam.

Ale co ty lubisz i na czym chcesz zarabiać, odpowiadał pytaniem na pytanie Edek.

A ja w głowie miałam tylko jedno słowo: las. Las, las. Ja chcę coś robić w oparciu o ten las, jakąś pracę.

A co ty chcesz robić w tym lesie, odbiło ci?

I on nie żartował.

Pójdę do leśniczego, odpowiedziałam.

A potem, bez kozery, poszłam do lodówki i nalałam sobie wódki z colą, bo czułam, że nie wytrzymam ani minuty dłużej bez tej wódki. Bo znowu byłam głodna, choć niespełna godzinę przedtem jadłam sałatkę. Kiedy kończę jeść jedno, jestem już głodna na drugie.

Nalej mi też, Edek szedł za mną do kuchni, ja też potrzebuję.

Ale tylko jednego drinka, powiedziałam, bo nie możemy pić oboje naraz, bo mamy Najduszka, a Najduszek musi mieć chociaż jednego trzeźwego rodzica.

A cóż by miało się stać, pytał Edek przy drugim drinku.

I tak piliśmy, aż wódka się skończyła, a ja zasypiałam słysząc, jak mocno szumi las w mojej głowie.

A rano wstałam z pytaniem: i co ja mam teraz, kurwa, zrobić?!

Daj mi jakiś termin — poprosiłam Edka. Daj mi jeszcze kilka tygodni na zastanowienie się, a potem obiecuję, że pójdę do agencji pracy tymczasowej, żeby mnie zatrudnili w fabryce ciastek za rogiem, od zaraz.

Masz czas do końca roku, powiedział Edek.

I wyszedł do pracy niepocałowany.

Rozdział 6. Czy jestem leśnym ludkiem?

Zaprowadziłam Najduszka do przedszkola bez większych przeszkód, mam teraz większy problem niż przejmowanie się tym, że syn nie chce włożyć czapki.

Poszłam do lasu. Pachniało grzybami. Całą drogę myślałam, co za luksus! Ktoś musi kupować co raz to nową torebkę od Prady, żeby doświadczyć tego samego. A kto ma ten luksus, żeby w środku dnia iść sobie na spacer do lasu? Ręka w górę? Las rąk widzę, las rąk! Mówiła moja wychowawczyni z podstawówki, kiedy nikt się nie zgłaszał.

Dotarłam nad staw Ślepiotka i usiałam na pniu, żeby wszystko sobie w głowie poukładać. Po tafli pływało dziewięć kaczek. Najpierw myślałam, że to kaczka z młodymi, już podrośniętymi, ale potem pomyślałam, że to może samce i samiczki, tylko ja się nie znam (wstyd). Trochę mnie pocieszyła obecność tych kaczek. Nie jest źle, powtarzałam sobie, jeszcze nie jest źle.

Muszę mieć plan. Jeśli Edka zwolnią pod koniec roku i nie znajdzie innej pracy, oboje stracimy ubezpieczenie zdrowotne. Będziemy musieli natychmiast się zarejestrować w Urzędzie Pracy, żeby to ubezpieczenie mieć. Potem pójdę do agencji pracy tymczasowej i zapytam o pracę w fabryce ciastek. Jeśli ją znajdę, przestanę być bezrobotna. Najduszek będzie w przedszkolu, a ja będę kombinować pomiędzy zmianami, żeby go odprowadzać i przyprowadzać. Bo zakładam, że Edek będzie w tym czasie aktywnie poszukiwał pracy, a nie siedział w kapciach cały dzień przed telewizorem.

Mam teraz kilka tygodni, żeby zdwoić wysiłki, żeby dojść do tego, co ja, do cholery, mam robić… Żeby w tej fabryce jednak nie wylądować.

Tak sobie pomyślałam, że może chciałabym uczyć dzieci na Śląsku o tym lesie. Fajnie by było, jeździć od szkoły do szkoły i opowiadać. Opowiadać co? Nic. Ja nic nie wiem. Uczę się na uniwersytecie Google. To mogłabym robić więc za trzy lata, jak już ustanowię swoją pozycję specjalistki od Lasu Ochojeckiego na rynku światowym (oświatowym).

W drodze powrotnej wyjęłam ze skrzynki pocztowej gazetkę osiedlową. Konkurs na najpiękniejszy balkon i rabatę został rozstrzygnięty. Niestety nie znalazłam się w gronie laureatów, bo nikt nie docenił mojej doniczki z samosiejkami. A wysłałam przecież zdjęcie z komentarzem: że to, co w niej rośnie, jest niezwykle ważne. Bo samosiejne, ekologiczne, samowystarczalne. Nie sadziłam, nie podlewałam, nie nawoziłam. A rośnie. Ech, nie znają się. Wygrała różowa rabatka pana Henryka i żółty balkonik pani Zosi. A co będzie, jak te żółciutkie kwiatuszki z balkonu pani Zosi pójdą z wiatrem w świat? I zaszkodzą rekultywowanym terenom nad Ślepiotką, tym pieczołowicie odnowionym łęgom? Nie wystarczy, że wydano mnóstwo unijnych pieniędzy na pozbycie się niecierpka Roylego, niezwykle upierdliwego z powodu wielkiej zdolności do regeneracji? I nawłoci kanadyjskiej, ekspansywnej i trudnej do zwalczenia? I co mi po tym, że jej duże, żółte kwiatostany sprawiają, że jest to jedna z niewielu roślin zielonych, których zasięg można śledzić na zdjęciach satelitarnych?

A mojego balkonu nie widać z satelity? Widać. Za pomocą satelity można zrobić zdjęcie każdemu przedmiotowi na Ziemi, który ma wielkość co najmniej pudełka zapałek. I dlatego mówię Edkowi, żeby zawsze zasłaniał okno, kiedy się kochamy.

Edek wyjechał w delegację, znowu. Cały dzień mi mózgownica pracowała nad celem mojego życia.

I co? I nic.

Ja wiem, że to się tak szybko nie da, ale ja bym chciała już. Całe życie byłam nikim. Potem stałam się żoną. Potem byłam matką. A teraz jestem Panią, Która Codziennie Chodzi do Lasu?

Rozdział 7. Fryzjer

Odebrałam Najduszka z przedszkola trochę wcześniej niż zwykle. Kiedy zajrzałam do sali, jadł kanapkę. Okazało się, że nie zjadł obiadu, bo mu nie smakował i godzinę później poprosił panią Halinkę o coś do jedzenia, więc zrobiła mu kromkę chleba z dżemem i kakao. Był w siódmym niebie. Wcale się nie ucieszył, gdy mnie zobaczył, tak był zajęty jedzeniem

Pokonaliśmy drogę do Atelier Włosa dość szybko, ale nie mogliśmy znaleźć wolnego miejsca parkingowego. W końcu udało mi się zatrzymać po drugiej stronie ulicy, a ruch był tak wielki, że żeby przejść z dzieckiem na drugą stronę, musiałam się wrócić jakieś trzysta metrów do świateł. Najduszek marudził. Oboje nie lubimy fryzjera bardziej chyba niż dentysty. Do tej pory strzygliśmy syna maszynką „na rekruta”, bo nigdy nikomu nie pozwolił zbliżyć się do siebie z nożyczkami. Byłam pełna obaw.

Pchnęłam ciężkie drzwi i nagle znalazłam się w ciepłym pomieszczeniu, które bardziej przypominało pub niż zakład fryzjerski. Od razu pojawił się przy mnie wysoki, szczupły, młody chłopak o szarych, krótkich włosach. Podszedł, żeby się z nami przywitać i szarmanckim gestem odebrał moją kurtkę, a potem pomógł rozebrać się Najduszkowi. Wszystko robił z naturalnym wdziękiem, a ja, zamiast czuć się ośmielona jego ciepłym podejściem, stałam sztywno jak słup soli i głupio się uśmiechałam. Adam kucnął przy Najduszku.

— Ja jestem takim specjalnym fryzjerem od małych chłopczyków — powiedział. — Jak chcesz, to obetnę ci włosy, żebyś miał taką fajną fryzurę, jak ja. Ale jak nie będziesz chciał, to sobie tu tylko posiedzimy. Chcesz zwiedzić mój zakład?

Najduszek aż podskoczył z radości.

— Rower, mamo, on ma tu rower, ten fryzjer! — krzyczał ośmielony. — A tu jest taka umywalka! Możesz mi tu nalać wody, a ja będę kąpał w niej autka?

— Możemy tak kiedyś zrobić — zgodził się Adam. — A teraz chciałbym cię zaprosić na krzesełko, które specjalnie dla ciebie przygotowałem.

Najduszek podążył za Adamem, a ja za nimi, nadal nic nie mówiąc, jak duch.

— Zobacz — fryzjer wskazywał na włosy przykrywające uszy Najduszka. — Tu masz takie „uszaki”. Niefajne. Zobacz, ja takich nie mam. Mogę Ci je obciąć, jak chcesz.

— Tylko nie nożyczki! — krzyczał mój syn. — Nie chcę nożyczek!

— Nie ma sprawy — zgodził się Adam. — A może być maszynka?

— Może — rezolutnie odpowiedział chłopiec.

I dziesięć minut później wyglądał jak bardzo przystojny przedszkolak.

— Czy pani życzy sobie coś dla siebie? — zapytał fryzjer, patrząc mi w oczy.

Oczy też miał szare.

— Ja… — odchrząknęłam, żeby wydobyć z siebie głos. — Nie wiem…

— Można by pani zrobić taką fajną, lekką fryzurkę z charakterem — zaproponował i przeczesał dłonią moje włosy.

Instynktownie zrobiłam krok w tył. Zaschło mi w ustach.

— Przemyślę to — powiedziałam cicho.

— Proszę, to moja wizytówka — podał mi małą, czarną karteczkę.

Rzuciłam okiem — Atelier Włosa, Adam Ryniecki. Spojrzałam na niego, jak pomagał zejść Najduszkowi z krzesełka. Westchnęłam. Facet ma teraz swój zakład. Pewnie nie ma jeszcze trzydziestki i pewnie wziął duży kredyt, ale teraz wie, na czym stoi. A ja? Chciało mi się płakać.

Kiedy wychodziłam, czułam na plecach jego wzrok. Odwróciłam się, natychmiast uśmiechnął się szeroko.

Na dworze było zimno i musiałam natychmiast włożyć Najduszkowi czapkę, czym zniszczyłam mu misternie ułożoną fryzurę w stylu postaci z kreskówki, Bena 10.

Rozdział 8. Wernisaż

Edek w delegacji. Jak sobie pomyślałam, że mam spędzić całe popołudnie z Najduszkiem sama, natychmiast musiałam coś wymyślić. Nie zniosłabym jego ciągłego biegania: „Mamo, zobacz to” i „Mamo, zobacz tamto” i „Mamo, włącz” i „Mamo, wyłącz”, „Mamo, podaj”, „Nie będę tego jadł!” i „Chcę cukiereczka”. Poszłam do kiosku po gazetę, żeby zobaczyć, czy w okolicy mnie dzieje się coś ciekawego.

I tak postanowiłam wprowadzić Najduszka w wielki świat. I pójść z nim na wernisaż.

Po przedszkolu, ku mojemu wielkiemu zaskoczeniu, syn dał się ubrać w eleganckie spodnie, kamizelkę, białą koszulę i muszkę. Ja założyłam nową bluzkę ze szmateksu, z fajnym dekoltem. Przymierzałam do niej wszystkie staniki, żeby wybrać ten najlepiej pasujący i wychodząc z domu byłam prawie pewna, że wyglądam wystrzałowo.

Mały zasnął w aucie. W jednej chwili ze mną rozmawiał, a w drugiej już pochrapywał. Idiotka, puściłam mu pościelowe radio Chilli Zet i miałam za swoje. Jeśli Najduszek zaśnie w ciągu dnia choć na pięć minut, potem całe wieki wieczorem nie może zasnąć. Nie przewidziałam, nie pomyślałam, trudno. Jakoś mi się udało go dobudzić na parkingu pod Muzeum Historii Katowic i kiedy wchodziliśmy na wystawę fotografii, był już całkiem rozbudzony i w dobrym humorze.

Wernisażowi miał towarzyszyć koncert na fortepian i flet. Pomyślałam, że jeśli Najduszek nie wytrzyma na tym koncercie, to dobrze byłoby obejrzeć wszystkie fotografie, zanim zaczną grać, a potem się cicho ewakuować. Mój syn wzbudził na miejscu powszechne zainteresowanie (chyba przez tę elegancką muszkę), po czym zażądał siedzenia w pierwszym rzędzie. Ja w tym czasie biegałam dokoła sali i oglądałam fotografie Piotra Topperzera, machając dziecku od czasu do czasu. Zdążyłam ze wszystkim, zanim rozpoczęły się przemówienia.

— Najduszku, w takim miejscu jak to ludzie się umówili, że będą siedzieć cichutko, rozumiesz? — tłumaczyłam mu szeptem, gorączkowo.

— Tak, rozumiem — kiwał głową.

Wyszła przedstawicielka muzeum, żeby zapowiedzieć wystawę.

— A po koncercie, jak to mamy w zwyczaju, zapraszamy państwa na poczęstunek — powiedziała.

— Co?! — zawołał zachwycony Najduszek. — Ale super! Proszę pani, a czy będą jakieś słodycze?

Sala w śmiech, ja cała w pąsach. I do tego coś się stało z bluzką, zaczęła rozsuwać się na dekolcie, ukazując kawałek stanika z prawej strony. Jakiś fotograf z lokalnej prasy podskoczył, korzystając z zamieszania i zrobił kilka zdjęć siedzącemu w pierwszym rzędzie dziecku z elegancką muszką w grochy. Najduszek pozował, rozbawiony.

Na scenę wyszła flecistka, żeby zapowiedzieć koncert.

— Ten utwór ma trzy części… — zaczęła.

— Co?! — przerwał jej głośno Najduszek. — Ja tego nie wiedziałem!

Ludzie znowu w śmiech, a ja wzięłam syna na kolana, nie zważając, że bluzka wyraźnie zaczęła rozłazić mi się na wszystkie strony.

Kiedy zaczął się koncert, mój syn wiercił się i wypróbowywał swoje krzesło w różnych pozycjach. Kiedy skończyła się pierwsza część utworu, wyprowadziłam go na korytarz, nie zważając po drodze, że moja bluzka już kompletnie zaczęła żyć swoim własnym życiem.

I tak wprowadziłam Najduszka w wielki świat kultury.

A na ulicy zaczęła się awantura, bo miał być poczęstunek. I gdzie ten poczęstunek?! On się pytał i ciągnął mnie za połę płaszcza z powrotem. W piekarni, odpowiedziałam, wściekła. Chodź, synu, znajdziemy jakąś piekarnię i dostaniesz ten swój poczęstunek. Wpadliśmy do pierwszej z brzegu Żabki, gdzie najpierw musiałam go wynieść na siłę na zewnątrz, bo zażądał miesięczników dla dzieci z zabawkami i dopiero jak zagroziłam, że żadnego pieprzonego poczęstunku nie będzie, jeśli natychmiast nie skończy płakać, uspokoił się i zdecydował na drożdżówkę z marmoladą.

I znowu, cukier w górę, co z kolei powoduje wyrzut insuliny do krwi, żeby obniżyć ten cukier, a jak w końcu spadł poziom cukru — Najduszek w aucie znowu spał.

A potem wieczorem nie mogłam go zagonić do łóżka. Gdybym została z nim w domu po południu, po prostu by się trochę pobawił, może obejrzał jakąś bajkę i poszedł spać o ósmej. A tak — w okresie, gdy ja jestem najbardziej zmęczona — on śpiewał jakieś durne przedszkolne piosenki tak głośno, że nie mogłam oglądać telewizji.

A niech to.

Przed snem pamiętałam jeszcze, żeby wyciągnąć soczewicę z szafki. Będzie z niej zupa. Której nikt nie lubi, którą dziecko pluje, a mąż narzeka, że go pali tyłek na następny dzień. Którą gotuję, bo jest zdrowa i rzekomo odżywcza, a która mi kompletnie nie smakuje. Ale soczewicę mam ekologiczną i musimy ją zjeść, choćby przez nią ta rodzina się rozpadła i basta.

Rozdział 9. Gorączka

Szpital w domu, tak się mówi, nie? Odebrałam Najduszka z przedszkola z gorączką. Pocałowałam go na powitanie, a on rozgrzany do czerwoności.

— Pani Halinko — zawołałam woźną. — Niech no pani też sprawdzi, chyba mi się nie wydaje, że on ma gorączkę?

Pani Halinka fachowym gestem przyłożyła dłoń do czoła Najduszka.

— No — ma gorączkę — skonstatowała i wzięła się pod boki. — To co — one tam — w górze — nie zauważyły?

I kręciła głową, z niedowierzaniem, z niezadowoleniem.

A Najduszek skakał i wygłupiał się jak zawsze.

— Nie wygląda mi na chore dziecko — powiedziałam.

— Pewnie dlatego nic nie zauważyły — pani Halinka westchnęła i wróciła do mycia schodów.

Zamiast do domu, poszłam do przychodni. A Najduszek całą drogę popłakiwał. Chyba ze zmęczenia. Okazało się, że ma chore gardło i zapalenie migdałów. Dostał antybiotyk.

Potem z pracy wrócił Edek. Bez głosu. Wysłałam go do lekarza, póki jeszcze przyjmował. Okazało się, że miał wirusowe zapalenie krtani.

Spędziłam więc bezsenny weekend, ale przynajmniej bez gderania męża.

W nocy wstawałam kilkakrotnie, żeby sprawdzić, czy Najduszek ma gorączkę. Nie do razu mogłam potem zasnąć, bo po głowie biegały mi przelęknione myśli o braku pracy, pieniędzy. Czarniej nie mogło być.

A od samego rana:

— Mamooo! Ja chcę oglądać bajki!

Puściłam mu Mańka Złotą Rączkę, ale nie. On chciał Bakugan Bitwa. Tłumaczyłam, że to jest film pełen przemocy, że życie wcale tak nie wygląda, że potwory nie walczą za ludzi. Ale to jest kanał dla dzieci, przekonywał Najduszek. Ale to rodzice decydują, co mogą puścić swoim dzieciom, upierałam się. Najduszek w płacz, jego od zawsze stosowany oręż, ja żołądek w supeł. Podszyte szantażem emocjonalnym negocjacje zakończyliśmy na włączeniu Jake i Piraci z Nibylandii. Po czym Najduszek po pięciu minutach wstał i zajął się czym innym, wołał, żeby podawać mu różne zabawki (choć niektóre z nich znajdowały się w jego zasięgu), żądał ciastek z galaretką.

I tak dwa dni. Edek w tym czasie udawał, że się tak źle czuje, że nie jest w stanie palcem kiwnąć. Ja też powinnam kiedyś tak zrobić, położyć się plackiem i oświadczyć, że, kurwa, umieram. I mam w dupie obiadki, wycieranie Najduszkowi nosa, szukanie kółka od wozu strażackiego, mycie umywalek.

W poniedziałek zaprowadziłam dziecko do przedszkola, a męża wysłałam do pracy. Obaj byli bez gorączki. A ja wróciłam do domu i położyłam się. Spałam, aż nadszedł czas odebrać Najduszka.

To był dzień wyjęty z życia.

Rozdział 10. Biblioteka

Bezczynność — czy też inaczej — zajmowanie się dzieckiem, domem i mężem — doprowadza mnie na skraj rozpaczy, bo w tym czasie powinnam chociaż starać się wykombinować coś dla siebie. Dni płyną, a ja nadal nie mam planu. Wybrałam się więc do osiedlowej biblioteki.

— Dzień dobry — powitałam wszystkich z uśmiechem.

Wybrałam uśmiech numer pięć, bo on mi zawsze załatwia sprawy w urzędach. Ale trafiłam na złą chwilę, bo bibliotekarki akurat parzyły kawę, żeby sobie urozmaicić wypełniony ploteczkami dzień. Za kontuarem, nawet zauważyłam „Panią Domu”. Jedna z nich była ruda i miała na głowie utworzony przez nadmiar lakieru kask, a druga, z szarą cerą bez makijażu, z włosami w tłustych strąkach. Postawiłam na tę rudą — bo wyglądała na kierowniczkę. Obie powitały mój entuzjazm z przekąsem.

— Szukam czegoś o lesie — powiedziałam. — Czy mogłaby mi pani powiedzieć, który to regał?

— Ale chodzi o leśnictwo, ochronę przyrody czy coś innego?

A skąd ja mam wiedzieć, o co mi chodzi?

— A gdzie znajdę coś o Rezerwacie Ochojec? — zawężyłam pole poszukiwania.

— Do szkoły dla dziecka pani potrzeba?

— Tak — skłamałam. — Dla znajomej.

A co jeśli one szybko się zorientują, że mam w domu trzylatka?

Ruda wstała z krzesła, stękając. Pokazała palcem dwa regały. Przeglądałam dział biologiczny, geograficzny, ekologiczny. Znalazłam o Puszczy Białowieskiej i coś o owadach minujących, nic poza tym.

— Jakby pani miała nazwisko autora, byłoby łatwiej — powiedziała ta z tłustymi włosami.

— A może — nagle mnie oświeciło. — Może macie panie jakiś elektroniczny katalog? Może mogłabym tam sprawdzić, powiedzmy, słowo kluczowe?

— E tam, tak pani nic nie znajdzie — skwitowała ruda. — Elka, włącz komputer.

Elka (z tłustymi włosami) włączyła komputer, trwało to chwilę.

— Jest opcja „znajdź według słowa kluczowego” — poinformowała swoją szefową.

— Może pani wpisać „las”? — zaproponowałam.

Elka westchnęła. Spojrzała na mnie, na szklankę z kawą, na rudą kierowniczkę, czytającą „Panią Domu”, wreszcie — podjęła decyzję.

— Niech sobie pani sama poszuka — odstąpiła mi krzesło.

Do katalogu OPAC wpisałam hasło „las”. Znowu znalazłam mnóstwo pozycji o Puszczy Białowieskiej i owadach minujących. Hasło „Rezerwat Ochojec” nie występuje.

— A pani to ma takiego małego w domu, nie? — podniosła głowę znad „Pani Domu” kierowniczka.

— Tak — rzuciłam z uśmiechem numer cztery (jeden rozmiar niżej niż numer pięć).

— I co, jak w przedszkolu?

— Super, bardzo mu się podoba.

— A nie płacze?

— Nie. Podoba mu się.

— A chce tam jeść?

— Tak, jedzenie też mu się podoba.

— A na panie nie narzeka?

— Nie, panie też mu się podobają.

— A on chodzi do grupy Pszczółek?

— Tak.

— I panie mu się podobają?!

Wstałam. Uznałam, że udzieliłam wystarczającą ilość informacji, żeby starczyło na duchową zapłatę za te usługę, jaką było samodzielne wyszukiwanie w elektronicznym katalogu haseł, których w nim nie ma. Dałam wystarczającą pożywkę do rozmowy i musiałam szybko uciekać, żeby nie być wciągniętą w obgadywanie pań przedszkolanek. Pewnie zaraz po moim wyjściu zastanawiały się, czy mówiłam prawdę, bo to przecież niemożliwe, żeby lubić panie z Pszczółek, skoro inne matki wkoło na nie narzekają.

A ja przecież błogosławię każdego, kto mi Najduszka z domu zabierze na choć parę godzin.

Dopiero za progiem przypomniało mi się, że miałam szukać jeszcze czegoś o rzece. W domu odkryłam, buszując w internecie, że sama mam dostęp do OPAC. Ale nie znalazłam nic. OPAC nie reagował wcale na hasła: „Ochojec”, „rzeka Ślepiotka”.

Nie wiem, gdzie szukać. Czy to możliwe, że nikt nic na ten temat nie napisał?

Rozdział 11. Roztargnienie

Edek przygnębiony. Rozmijamy się, omijamy się. Kiedy Najduszek zaśnie, pytam go:

— Co chcesz oglądać?

— Może mecz.

— A jaki dziś mecz?

— Nie wiem.

— A o której?

— Nie wiem. A ty?

— Ja bym coś obejrzała… Może jakiś film.

— No to ja może jednak pójdę spać.

A potem zaglądam do niego, już wykąpana, a on robi na komputerze jakieś tabelki, potrzebne do pracy.

I ja zasypiam pierwsza.

Zaprowadziłam Najduszka do przedszkola, jak zwykle w wózku. I potem, jak zwykle, wracając z pustym już wózkiem, wstąpiłam od kiosku po gazetę. Wózek postawiłam pod kioskiem, kupiłam gazetę, wyszłam. Pod blokiem zorientowałam się, że nie mam wózka i nie potrafiłam sobie przypomnieć, gdzie go zostawiłam… Spojrzałam w stronę kiosku — ale tam go nie było. Ukradli! Wróciłam się więc. Wózek się znalazł, bo pani z kiosku wstawiła go do środka — właśnie, żeby nikt go nie ukradł. Uśmiałyśmy się obie z tego incydentu, choć mi wcale do śmiechu nie było. W każdym razie, zapewniłam ją, że gdyby w wózku było dziecko, nie zapomniałabym o nim.

Potem wieczorem poszłam do Judyty, miałam tylko coś odebrać w progu. Nie działał domofon. Wysłałam jej więc smsa, żeby otworzyła drzwi. Nic się nie działo. Zaczynałam marznąć, przekonana, że może domofon wyłączony, bo mała Weronika śpi, a Judyta nie słyszy komórki. Zadzwoniłam więc — z mojej komórki. A Judyta na to: „Jesteś pewna, że stoisz pod moim blokiem?” Rozejrzałam się. Oczywiście, że stałam pod obcym blokiem i z uporem maniaka naciskałam dzwonek domofonu obcych ludzi, których nie było akurat w domu. Znowu więc było śmiesznie, ale tylko trochę, bo zdałam sobie sprawę już teraz, że coś jest ze mną nie tak.

I całą drogę powrotną zastanawiałam się, czego mam szukać. Wiedziałam, już, że „las” to nie było moje słowo-klucz. Bo nie otworzyło żadnych drzwi. Ale przecież nie sprawdziłam jeszcze słowa „rzeka”.

Google to piękna rzecz. Sprowadza wszystko do parteru. Ma gdzieś metafory, ludzkie rozterki, wrażliwość, symbolikę. Na hasło „rzeka, kobieta” otrzymałam: CIAŁO KOBIETY ZNALEZIONE W RZECE, ELBLĄG. Oraz: KOBIETA Z DZIECKIEM UTKNĘŁA W RZECE, CHORWACJA.

Ja też, płynę z nurtem życia, utknęłam na mieliźnie.

Rozdział 12. Wysypka

Siedziałam sobie spokojnie w domu. Na wolnych obrotach wkładałam naczynia do zmywarki. W planach miałam prasowanie, odkurzanie i gapienie się przez okno. Drzewa w lesie odmieniają brąz przez wszystkie przypadki. Chmury suną grubym dywanem tuż nam moimi oknami. Zanim zadzwonił telefon, miałam bardzo wyraźne przeczucie, że zaraz coś zepsuje mi dzień. Telefon z przedszkola — Najduszek ma jakąś straszną wysypkę, mam go natychmiast odebrać. Natychmiast wypytałam, czy ma gorączkę, czy się słania na nogach, czy się dusi. Nie. To po co ta panika, powiedziałam opryskliwie. Oczywiście się pozbierałam i natychmiast przyszłam. Jeszcze w przedszkolu zdjęłam z niego koszulę, miał czerwone plamy na ciele w miejscu, gdzie ubranie ociera się o skórę. Wytłumaczyłam pani przedszkolance, że:

— przy chorobach zakaźnych najczęściej najpierw dziecko ma wysoką gorączkę, a potem następuje wysypka,

— Najduszek nie ma gorączki, ma apetyt i energię do zabawy,

— żeby nie wyszło, że jestem złą matką, zabiorę go do domu, ale

— zapewniam ją, że po kilku dawkach wapna mu ta wysypka zejdzie,

— bo jest alergiczna, koszula jest nowa i nie zdążyłam jej wyprać, a syn się uparł dziś rano, żeby ją założyć,

— ubrania są nasączane kilkunastoma różnymi środkami, między innymi przeciwgrzybiczymi i przeciwpalnymi, żeby chronić kolor tkaniny i jej ewentualne zniszczenie podczas transportu i przechowywania,

— wszystkie te środki są toksyczne i dlatego należy nowe rzeczy prać przed pierwszym założeniem, a ja tego nie zrobiłam.

Bo niby złą matką jestem, ulegam kaprysom mojego dziecka, źle oceniam ryzyko zakładania nowej koszuli na gołe ciało i taki jest efekt.

Poszłam z Najduszkiem prosto do przychodni, po drodze fundując mu bułkę, bo w przedszkolu — panikarze — nawet nie dali mu zjeść obiadu. Najduszek, ogólnie zadowolony z takiego obrotu sprawy, czarował panie w rejestracji, podczas gdy ja zrobiłam z siebie idiotkę, prezentując paniom kartę biblioteczną zamiast karty NFZ. Gdy zdjęłam synowi czapkę, okazało się, że wysypka zawędrowała na jego policzki. W poczekalni, na nasz widok, wszystkie matki, gestem bojowych wilczyc, nagle przygarnęły swoje młode i skuliły się pod ścianami.

— To nie różyczka, to alergia. Spokojnie.

W odpowiedzi usłyszałam chóralne westchnięcie.

— A swędzi go to? — zapytała korpulentna blondyna, huśtająca na nodze swojego bobasa.

— Jeszcze nie — odparłam.

— To zacznie — dodała inna, elegancka mamuśka, z córeczką usypiającą na jej kolanach.

— Niech mnie pani nie straszy — powiedziałam.

— Ja panią nie straszę, zobaczy pani sama. Ja miałam taką wysypkę, jak karmiłam małą piersią. Przez trzy tygodnie myślałam, że zwariuję. Niech się pani nastawi na najgorsze.

— No ale zaraz, przecież chyba można takie dziecko czymś smarować?! — uprzedziła mnie blondyna.

— Ta… Dostanie pani maści ze sterydami, to sama pani stwierdzi, że nie będzie dziecka truć i woli przeżyć nieprzespane noce z dzieckiem ryczącym wniebogłosy niż smarować jakimś świństwem — elegancka mamuśka postanowiła się trochę nade mną poznęcać.

— Niechże pani z nim idzie od razu, bo jeszcze się okaże, że to nie uczulenie, tylko jakaś szkarlatyna. I potem się wszyscy pochorujemy — odezwała się z rogu starsza pani z wnukiem w wózku sportowym.

— Swędzi cię? — zapytałam syna.

— Nie — odparł.

— Pokrzywka zawsze swędzi — elegancka paniusia nie odpuszczała.

— Niechże pani już idzie do tego gabinetu, bo jeszcze nas pani wykończy — ponagliła mnie starsza pani.

— Dobrze, dobrze — popchnęłam Najduszka w stronę gabinetu.