55,99 zł
Obudził się i odkrył, że został pogrzebany żywcem pod śniegiem. Jego broda przymarzła do sań, pod którymi spał. Żeby mieć szansę na wydostanie się, musiał wyrwać jej kawałek. Z własnych odchodów stworzył szpikulec, za pomocą którego przebijał warstwę śniegu tak długo, aż udało mu się wydostać z pułapki. Trzy godziny czołgał się do bazy z odmrożonymi stopami. Na miejscu amputował sobie palce za pomocą szczypców i młotka.
Przed wami dwumetrowy, rudobrody Duńczyk, który przez 20 lat mieszkał na Grenlandii. Poślubił Inuitkę Navaranę Mequpaluk. Był polarnikiem, odkrywcą, kupcem, pisarzem, antropologiem, dziennikarzem i filmowcem. Zdobył Oscara, wygrał teleturniej, przypominający współczesnych Milionerów. Był aktywistą politycznym i pisał o zagrożeniach wynikających ze zmian klimatu.
Gdyby tak wyglądał jego biogram na profilu społecznościowym, nie pomyślelibyśmy, że to człowiek urodzony przed 140 laty.
Gdyby żył dziś, byłby jednym z najbardziej znanych influencerów.
Przed wami Peter Freuchen. Najciekawszy człowiek na świecie.
Reid Mitenbuler jest amerykańskim pisarzem zajmującym się popularyzacją historii. Studiował na uniwersytetach w Georgetown i Bloomington. Publikował m.in. w „The New York Times”, „The Daily Beast” czy „San Francisco Chronicle”.
Polarnik, antropolog, kupiec, lekarz, przyrodnik, pisarz, przyjaciel Inuitów, działacz antynazistowskiego ruchu oporu, hollywoodzki aktor i orędownik równouprawnienia czarnoskórych Amerykanów… Ile żywotów pomieścił ten olbrzymi płaszcz z niedźwiedziej skóry? Niektórzy uważali, że Peter Freuchen miał dziewięć żyć, które całkowicie wykorzystał. Lecz przecież żył tylko raz – ale za to jak! Absolutnie świetna biografia.
Karol Kleczka, miesięcznik „Znak”
Życie pisze najlepsze scenariusze, ale niewielu z nas potrafi je realizować, a przynajmniej nie tak jak Peter Freuchen. Jego biografia jest jak wciągający film z wartką akcją. Doświadczony polarnik zostaje konsultantem oscarowej produkcji Eskimo, wygrywa pokaźną sumkę w podróżniczym quizie i bryluje na nowojorskich salonach. Co zaskakujące, nie przywiązuje się do sławy ani uprzywilejowanej pozycji białego mężczyzny. Żyjąc blisko przyrody i rdzennych ludów Grenlandii, rozwija głęboką świadomość ekologiczną. Otwarcie wyraża antykolonialne i antyfaszystowskie poglądy. Reid Mitenbuler świetnie opisuje człowieka, która wymykał się stereotypom i wyprzedzał swoje czasy, bo napędzała go czysta ciekawość świata i miłość do przygody.
Basia Czyżewska, „Vogue Polska”
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 686
Data ważności licencji: 3/20/2028
Tytuł oryginału: Wanderlust: An Eccentric Explorer, an Epic Journey, a Lost Age
WANDERLUST. Copyright © 2023 by Reid Mitenbuler
Published by arrangement with HarperCollins Publishers. All rights reserved
Copyright © for this edition by Wydawnictwo Otwarte 2024
Copyright © for the translation by Mateusz Borowski
Wydawca prowadzący: Szymon Langowski
Redaktor prowadzący: Anna Małocha, Dagmara Małysza
Przyjęcie tłumaczenia, adiustacja i korekta: Atelier 2
Promocja i marketing: Martyna Dziadek
Zdjęcia zamieszczone w książce – z wyjątkiem wskazanych niżej – należą do domeny publicznej.
[I], [II], [III], [IV], [V], [VI], [VII], [VIII], [IX], [X], [XI], [XII], [XIII], [XIV], [XV] dzięki uprzejmości Arktisk Institut
[I] dzięki uprzejmości Darrella Rooneya
[I] dzięki uprzejmości Otto Paludana
Przygotowanie okładki do druku: Monika Drobnik-Słocińska
Fotografia na okładce: Irving Penn / © The Irving Penn Foundation
ISBN 978-83-8135-655-8
www.wydawnictwohistory.pl
www.otwarte.eu
Wydawnictwo Otwarte sp. z o.o., ul. Smolki 5/302, 30-513 Kraków
Na zlecenie Woblink
woblink.com
plik przygotowała Katarzyna Rek
Dla Lauren i Mila
Basen Foxe’a, Arktyka kanadyjska, wiosna 1923
Przypominał bohatera filmu akcji: opanowany pod presją, zawsze miał pod ręką ciętą ripostę. Jednak w okolicznościach takich jak te nawet on tracił rezon. W arktycznej głuszy, wiele kilometrów od bazy, był pogrzebany żywcem pod śniegiem.
Postąpił nierozważnie, opuszczając obóz w pojedynkę, by odzyskać zapasy porzucone przez towarzyszy podróży poprzedniego dnia. Musieli je zostawić, by ulżyć psom, z trudem ciągnącym zaprzęg przez zaspy. Grupa nie mogła sobie pozwolić na taką stratę, więc gdy tylko warunki się poprawiły, ruszył w drogę powrotną. Podczas takich ekspedycji drobne opóźnienia kumulowały się, powodując coraz większą zwłokę. Takiego ryzyka wolał nie podejmować, choć temperatura spadła do czterdziestu pięciu stopni poniżej zera, a na takim mrozie plwocina zamarzała w locie. Poza tym należał do osób, których umysł zachowuje spokój, póki ciało pozostaje w ruchu. Sen mógł zaczekać.
Gdy przemierzał z sankami śnieżny bezkres, nagła zamieć pochwyciła go w zębiastą paszczę. By się schronić, zbudował prowizoryczne igloo, wykopując płytkie zagłębienie w śniegu i nakrywając je odwróconymi sankami. Wczołgał się do środka, a właz zasłonił torbą z foczej skóry, zanim na chwilę zmrużył oko. Po przebudzeniu nie wiedział, jak długo spał. Próbował kopniakiem przesunąć torbę, ale nawet nie drgnęła. Głuchy odgłos świadczył o tym, że zaklinowała się na dobre. Domyślił się, że podczas zamieci usypał się za nią śnieżny kopiec, tworząc zaporę nie do przebicia. Utkwił w przestrzeni nie większej niż wnętrze trumny. Czuł na twarzy własny wilgotny oddech, odbity od zlodowaciałych ścianek.
Szansa, że go znajdą, zanim zamarznie na śmierć, była śmiesznie mała. Już miał odmrożoną stopę i czuł, że odrętwienie wkrótce rozleje się na całe jego ciało. Wiedział, co to oznacza. Oczami wyobraźni zobaczył, jak ona i dzieci zareagują na wieść o jego zaginięciu. Zaczął się zastanawiać, jak się wydostać. Gdy dotarło do niego, w jakim jest położeniu, jego serce załopotało w szaleńczym rytmie jak ryba schwytana w sieć. Pomyślał sobie: „Cóż za straszna śmierć”.
Po raz pierwszy zobaczyłem go na osobliwym obrazie olejnym, który wyglądał jak namalowany przez pijanego żeglarza na pokładzie statku targanego przez burzę. Amatorskie pociągnięcia pędzlem, zaburzone proporcje, wykoślawiona perspektywa. Pomimo niedoskonałości warsztatowych portret przykuł moją uwagę. Przedstawiony na nim mężczyzna był nienagannie ubrany, ale miał krzaczastą brodę, drewnianą nogę niczym pirat i łobuzerski uśmiech. Wyglądał na bohatera interesującej, może nawet porywającej opowieści. Gdy zbliżyłem się do obrazu, by lepiej mu się przyjrzeć, u dołu ramy zauważyłem niewielką mosiężną tabliczkę z nazwiskiem „Peter Freuchen”*.
Portret wisiał w starej rezydencji w nowojorskiej dzielnicy Upper East Side, w siedzibie głównej Klubu Odkrywców, organizacji założonej w 1904 roku, kiedy duże połacie globu nie zostały jeszcze zmapowane. Miejsce to przenikała duszna atmosfera odległych dekad: drewniana podłoga, solidne kominki, skórzane fotele, perskie dywany. Wnętrza rodem z powieści Rudyarda Kiplinga albo filmu Wesa Andersona. Widząc w jednym z pokoi stojący globus o średnicy co najmniej dwóch metrów, wyobraziłem sobie zgromadzonych wokół niego przedstawicieli dawnych pokoleń, panów o imponujących wąsach, którzy raczą się nawzajem opowieściami o niegdysiejszych, wspaniałych podróżach. Zobaczyłem, jak dzieląc się wspomnieniami, wprawiają globus w ruch, a jego powierzchnia muska ich palce. Kiedy się zatrzymywał, pewnie nalewali sobie kolejnego drinka, rozsiadali się przed ciepłym kominkiem i tubalnymi głosami rywalizowali o to, kto opowie najlepszą historię tego wieczoru.
Mój przyjaciel Josh niedawno dołączył do tego klubu, dziś prowadzącego głównie badania terenowe, i zaprosił mnie tam na wizytę. Zaproponował spotkanie po godzinach pracy, żebyśmy mogli w spokoju pogadać przy szklaneczce whisky. Obiecał oprowadzić mnie po tej osobliwej starej rezydencji, pełnej reliktów z odległej przeszłości.
Dotarłem na miejsce, gdy okna lśniły w bladym świetle zachodzącego słońca. Z drinkami w ręku wspięliśmy się po skrzypiących schodach do tak zwanej Sali Pamiątek, gdzie wśród licznych memorabiliów i trofeów łowieckich znajdowała się skóra tygrysa syberyjskiego, który, jak głosi wieść, pożarł czterdzieści osiem osób. Dopiero po chwili zauważyłem portret Petera Freuchena, zawieszony wysoko nad solidnym ceglanym kominkiem. Zaintrygowany niezwykłymi detalami na obrazie zacząłem się zastanawiać, czym Freuchen zasłużył sobie na to, by jego portret zawisł na tak poczesnym miejscu. Do Klubu Odkrywców należało wiele znanych postaci, między innymi Theodore Roosevelt, Thor Heyerdahl, John Glenn, sir Edmund Hillary i Roy Chapman Andrews, jeden z kilku podróżników uważanych za pierwowzór Indiany Jonesa. Dlaczego w tym gronie wyróżniono akurat Freuchena?
Postanowiłem dowiedzieć się o nim więcej. Rozpostarła się przede mną opowieść o niezwykłych przygodach na tle burzliwych wydarzeń dwudziestego wieku, kiedy światowy porządek zachwiał się w posadach pod wpływem groźnych sił. Najbardziej doniosłe polityczne, ekonomiczne i kulturowe wydarzenia tej epoki znalazły odzwierciedlenie w mikroskali życia Freuchena, niczym seria dźwięków, które przez przypadek harmonijnie współbrzmią. Przemierzył szlak prowadzący przez Arktykę, dżungle Ameryki Południowej, Hollywood w złotej erze, Związek Radziecki, Biały Dom, nazistowskie Niemcy, Amerykę w epoce ruchu praw obywatelskich, a także liczne sypialnie i legendarny teleturniej telewizyjny. Na jego drodze stanęło mnóstwo barwnych osobowości – polityków, pisarzy, artystów, dziennikarzy, szpiegów – a spotkań tych pozazdrościłby mu każdy, kto lubi chwalić się znajomościami. Co zaskakujące, bardzo wcześnie ostrzegał przez zmianami klimatycznymi (zanim jeszcze pojęcie to weszło na stałe do naszego słownika) i wziął udział w serii pionierskich eksperymentów z postrzeganiem pozazmysłowym. Freuchen przypomina tytułowego bohatera książeczek Gdzie jest Wally?. Podczas wędrówek po świecie nieoczekiwanie pojawiał się w różnych miejscach, by odegrać główną rolę w przełomowych wydarzeniach historycznych.
W obfitującej w przygody i potyczki biografii Freuchena najbardziej zaintrygowało mnie to, jak odważnie wychodził naprzeciw lękowi, dobroci, zachwytowi i osobliwości, które składają się na pełne spektrum ludzkich doświadczeń i fundamentalny chaos życia. Ludzie jego pokroju – awanturniczy odkrywcy – nie cieszą się już takim zainteresowaniem jak kiedyś, a opowieść o nim mogłaby wprawić w konsternację wielu współczesnych czytelników, ale właśnie zawirowania w jego biografii są najciekawsze, szczególnie gdy osadzi się je w odpowiednim kontekście historycznym. Freuchen – jak każda fascynująca osobowość – miał swoje wady, ostatecznie jednak znalazł się „po właściwej stronie historii”, broniąc słabych, nawołując do tolerancji, empatii i troski o środowisko. Jego biografia jak niewiele innych przypomina, że historia, często uważana za źródło naszych bolączek, czasem podpowiada, jak im zaradzić. Rację miał Julian Barnes, gdy pisał: „Dlaczego teraźniejszość tak łatwo ocenia przeszłość? Jest zawsze jakaś neurotyczność w teraźniejszości, która uważa się za lepszą od przeszłości, ale nie potrafi przezwyciężyć dokuczliwego lęku, że może to nieprawda”[1].
W losach Freuchena zafascynowało mnie coś jeszcze, co moim zdaniem doceni wiele osób. Jak mi się wydaje, doświadczał upajającego jak whiskey zewu wędrówki, który w pewnej mierze wszyscy odczuwamy. Był wytrawnym poszukiwaczem, którego nigdy nie zadowalało to, co osiągnął, i zawsze myślał o tym, co jeszcze można zdziałać. Żądza silnych wrażeń zawiodła go w niebezpieczne miejsca, gdzie musiał stanąć oko w oko ze swoimi słabościami, rozczarowaniem i utratą, dzięki czemu stał się silniejszy. Najistotniejszym aspektem jego biografii, który w dużej mierze ją rehabilituje, jest nie tyle brawura, z jaką rzucał się w wir przygód, ile dodający mu sił optymizm oraz wiara, że zawsze możemy być lepsi.
* Czyt. „Froj-ken”.
[1] J. Barnes, Mężczyzna w czerwonym płaszczu, tłum. Iwona Chlewińska, Warszawa 2020, e-book.
Jeśli nie ruszysz w innym kierunku, możesz dotrzeć tam, dokąd zmierzasz.
Laozi
„Cały się trząsłem”
Patrzyli na zwłoki wnoszone do szpitala: rozpłatana czaszka, wszędzie krew, porozrywane ścięgna. Sanitariusze przywieźli ciało „w trzech wiadrach”, jak zauważył jeden z gapiów[1]. O wypadku było wiadomo tylko tyle, że doszło do niego w porcie. Wiele ofiar trafiało stamtąd do Szpitala Królewskiego w Kopenhadze, pomagającego charytatywnie osobom pozbawionym środków do życia. Pacjent już nie żył, więc nie było powodu do pośpiechu. Zwłoki zostawiono na noszach w kącie, a personel szpitalny próbował ustalić, kto zabierze je do kostnicy.
W trakcie rozmowy ktoś zerknął na ciało i zauważył, że klatka piersiowa jeszcze się porusza. Sanitariusze natychmiast przeszli do działania, wykrzykując polecenia wśród powszechnej wrzawy. Skrzypienie łóżka na kółkach niosło się echem w korytarzu, którym mężczyznę wieziono pędem na salę operacyjną.
Wśród świadków tego zdarzenia znalazł się Peter Freuchen, dwudziestojednoletni student medycyny, któremu do tej pory szkoła niespecjalnie się podobała. Postanowił zostać lekarzem, bowiem zawód ten, choć nudny, gwarantował stabilizację. Dopiero przypadek robotnika portowego wielce go zaintrygował. Doktor Thorkild Rovsing, jeden z wykładowców Freuchena na Uniwersytecie Kopenhaskim, nie zgadzał się z pesymistami, którzy nie dawali mężczyźnie żadnych szans. Upierał się, że kości można złożyć, a rozerwane tkanki zszyć. Postanowił tego dowieść, stosując pionierskie zabiegi medyczne. Lekarze ściągali z całej Europy, by na własne oczy obejrzeć pacjenta, osłuchać go i ostukać, przeanalizować wyniki badań i omówić postępy w jego leczeniu. Poszkodowany powoli dochodził do zdrowia. W 1905 roku przypadek ten uznano za cud współczesnej chirurgii. Freuchen był jego świadkiem.
Mniej więcej rok później robotnik portowy mógł obyć się bez laski, gdy cały personel wraz z Freuchenem zgromadził się podczas wypisu ze szpitala. Mężczyzna ze łzami w oczach we wzruszającej mowie pożegnalnej podziękował za ocalenie życia. Wszyscy odprowadzali wzrokiem swojego najsłynniejszego pacjenta, który pomachał im na pożegnanie w zwieńczonej łukiem kamiennej bramie prowadzącej z powrotem do świata żywych. Na moment zatrzymał się przy krawężniku i ostrożnie przeszedł przez ulicę. Personel szpitala z ociąganiem wrócił do pracy, dumny ze swojego sukcesu.
Niedużo później robotnik portowy znów trafił do szpitala, tym razem naprawdę martwy. Przechadzając się ulicami Kopenhagi i ciesząc się odzyskanym życiem, tak się zamyślił, że nie zauważył wyjeżdżającego zza rogu rozpędzonego automobilu[2].
◆ ◆ ◆
Jego śmierć Freuchen zinterpretował jako znak od kosmosu, by on sam zastanowił się nad swoją przyszłością. Stwierdził: „Nie miałem zadatków na lekarza”[3].
Od dawna wszystko na to wskazywało. Młodość upłynęła Freuchenowi na bieganiu po lesie, szalonych zabawach, wskakiwaniu do strumieni, poszukiwaniu ptasich gniazd i wykopywaniu roślin, by obejrzeć ich korzenie. Wolał świeże powietrze od zaduchu sali lekcyjnej, choć nauka szła mu nie najgorzej[4]. Był mądrym dzieckiem i zagorzałym czytelnikiem, jeśli tylko temat go zainteresował, ale nie wierzył, że kiedykolwiek zrobi karierę naukową. Jak sam później uznał, nabawił się kompleksu niższości już w dzieciństwie, kiedy przyjaźnił się z genialnymi braćmi Bohrami: Haraldem, który został słynnym matematykiem, i Nielsem, jednym z ojców fizyki kwantowej i późniejszym laureatem Nagrody Nobla. Choć bracia nie zadzierali nosa, to siedząc w klasie z takimi mądralami, Peter czuł się tak, jakby próbował płynąć w spienionym kilwaterze zostawianym przez transatlantyk. Nic zatem dziwnego, że po takich doświadczeniach nie mógł się przekonać do studiowania. Nawet wyglądem odstawał od innych. Na zdjęciu wśród kolegów z roku widać dwumetrowego olbrzyma o posturze niedźwiedzia, z burzą blond włosów[5]. Wprawdzie od lekarza nie wymaga się określonej aparycji, ale Freuchen mimo to czuł, że lepiej sprawdziłby się w innej roli.
Śmierć robotnika portowego skłoniła go do obrachunku ze sobą samym. Wyobraził sobie swoją przyszłość w zawodzie lekarskim. Wstawałby o świcie, szedł do pracy, robił obchód, wracał do domu i następnego ranka zaczynał ten cykl od nowa. Kręciłby się w kółko, zamiast stale się rozwijać.
Czym jednak miałby się zająć? Co go pasjonowało? Najpiękniejsze chwile w dzieciństwie spędził na łódce, którą dostał w wieku ośmiu lat od rodziców, Lorenza i Frederikke Freuchenów. Wyposażył ją w żagle i pływał po arteriach wodnych w pobliżu domu w Nykøbing Falster, portowego miasta oddalonego o sto trzydzieści kilometrów od Kopenhagi. W słonym powietrzu dzwonienie boi nawigacyjnych współbrzmiało ze śmiechem marynarzy snujących opowieści. Otwarte wody kusiły małego Petera obietnicą przygód. Po rezygnacji ze studiów uznał, że prawdopodobnie życie na morzu bardziej przypadnie mu do gustu[6]. Postanowił zaczekać na odpowiednią okazję.
◆ ◆ ◆
Zastanawiając się, co zrobić ze swoim życiem, zapisywał się na rozmaite kursy oferowane przez Uniwersytet Kopenhaski i dużo czasu spędzał ze studentami aktorstwa, podzielał bowiem ich zainteresowanie teatrem. Wkrótce trafił do trupy planującej wystawienie komedii o duńskim odkrywcy Ludwigu Myliusie-Erichsenie, który właśnie wygłaszał w Kopenhadze liczne prelekcje o swojej ekspedycji w Arktyce.
Freuchen, który dorastając, zaczytywał się w pamiętnikach podróżników tak jak późniejsze pokolenia w komiksach, z zachwytem wysłuchał jednego z wykładów Myliusa-Erichsena. Na studencie szukającym własnej ścieżki życiowej z dala od wydeptanych dróg odkrywca zrobił tym większe wrażenie, że nie wahał się wygłaszać kontrowersyjnych poglądów. Często pisał dla znanego duńskiego dziennika „Politiken”, kwestionując rozpowszechnione wśród porządnych obywateli poglądy dotyczące Kościoła i klasy rządzącej. Nonkonformizm Myliusa-Erichsena odzwierciedlała też jego niedawna wyprawa, zwana przez niego Duńską Ekspedycją Literacką[7]. Przez dwa lata podróżował psim zaprzęgiem po niezmapowanym jeszcze północno-zachodnim wybrzeżu Grenlandii w poszukiwaniu inspiracji dla swej poezji i prozy. Cała ekipa przez dziesięć miesięcy żyła wśród Inuitów, hołdując ich tradycji i praktykując ich obyczaje. Celem wyprawy nie był podbój, tylko zdobywanie wiedzy. Nieprzypadkowo wybrano rdzenną wspólnotę zamieszkującą Etah, najbardziej na północ wysuniętą ludzką osadę na całym świecie. Od głównej wyspy oddzielała ją Zatoka Melville’a o szerokości trzystu kilometrów, niemal przez cały rok skuta zdradliwym lodem. Dzięki tej naturalnej barierze na tych terenach zachowały się pradawne obyczaje: praktyki łowieckie, obrzędy i wierzenia, których nie wykorzenili chrześcijańscy misjonarze. Mieszkańców Etah rzadko odwiedzali przybysze z zewnątrz. Gdy Mylius-Erichsen wraz ze swoimi kompanami dotarli do osady, dzieci zaczajone za lepiankami i sankami ukradkiem przyglądały się wędrowcom. Nieznajomych powitali dorośli, na znak przyjaźni częstując ich mrożonym sercem morsa. Podróżnicy ostrożnie odgryzali po kawałeczku ciemnoczerwonego mięsa, nie chcąc połamać sobie zębów, i czekali, aż zmięknie ono na tyle, by dało się je przeżuć i przełknąć. Poruszająca relacja Myliusa-Erichsena z tej wyprawy rozpaliła wyobraźnię Freuchena.
Peter był jednak rozczarowany teatralną wersją losów odkrywcy. W momentami zabawnym przedstawieniu roiło się od stereotypów. Podróżnicy byli łatwym obiektem drwin. Wystarczyło pokazać na scenie, jak podwijając sumiasty wąs, głoszą pochwałę pracowitości i ganią beztroskę albo wbijają w ziemię flagę, zagarniając cudze tereny w imię nieuchronności procesów cywilizacyjnych. Freuchen inaczej postrzegał Myliusa-Erichsena, dlatego ten satyryczny portret uważał za pustą karykaturę. Tak pustą, że wręcz zachęciła go do osobistego poznania odkrywcy. W końcu udało mu się zdobyć jego adres.
„Stojąc przed jego drzwiami, cały się trząsłem” – wspominał później Freuchen. Mylius-Erichsen, usłyszawszy pukanie, otworzył młodemu mężczyźnie o posturze cyrkowego siłacza i dłoniach robotnika portowego (choć Peter nigdy nie trudnił się pracą fizyczną). Niezapowiedziane najście nie zirytowało podróżnika, a wręcz go zaintrygowało. Zaprosił Freuchena do środka i zaprowadził do salonu. Już po chwili prowadzili swobodną rozmowę niczym starzy znajomi podczas spotkania po latach. Mylius-Erichsen zdziwił się zapewne, że potężnie zbudowany Freuchen mówi tak cicho jak podczas spowiedzi. Podróżnik dostrzegł w Peterze bratnią duszę, gdy ten oznajmił, że lubi się uczyć z dala od sali wykładowej. Zapewne Mylius-Erichsen zwrócił też uwagę na muskularne przedramiona i klatkę piersiową swojego gościa, jego atletyczną sylwetkę i determinację w oczach. Cechy te czyniły bowiem z niego doskonałego kandydata na towarzysza przygód.
Odkrywca oznajmił, że planuje kolejną wyprawę na Grenlandię, by zrealizować kilka zamierzeń: sporządzić mapę niezbadanych wcześniej rejonów na północnym wschodzie wyspy, znaleźć pozostałości po pradawnych ludzkich osadach (pomimo panującego powszechnie przekonania, iż tereny te nigdy nie były zamieszkałe) i przeprowadzić badania naukowe, które mogły się przyczynić między innymi do rozwoju meteorologii. Tę podróż nazwał Ekspedycją „Danmarku”. Zaproponował Freuchenowi udział w niej. Młody mężczyzna zgodził się szybciej, niż święci przechodzą przez bramy nieba.
◆ ◆ ◆
Gdy Peter był jeszcze chłopcem, jeden z jego przyjaciół utonął podczas wyprawy łódką, a woda wyrzuciła zwłoki na brzeg dopiero po kilku dniach. W mieście rozgorzała debata, czy dzieciom należy pozwalać na samodzielne żeglowanie. Freuchena przeraziła wizja utraty prawa do korzystania z łódki, ale rodzice go uspokoili. Przecież, stwierdzili, to nie jego wina, że ten nieszczęśnik nie nauczył się pływać[8].
To jedna z wielu anegdot ilustrujących permisywność metod wychowawczych stosowanych przez Lorenza i Frederikke Freuchenów. Żyli przecież w epoce nieznającej licznych zakazów, lęków i nadopiekuńczości. Nie mieli też pretensji do syna, gdy w 1906 roku oświadczył, że rezygnuje ze studiów, wybiera się bowiem z Myliusem-Erichsenem do Arktyki.
Państwu Freuchenom los syna bynajmniej nie był obojętny. Uważali jednak, że należy kształtować w nim niezależność, samodzielność i miłość do przyrody. Oprócz Petera mieli sześcioro dzieci i zapewne postradaliby zmysły, gdyby nie udało im się zachęcić ich do wyjścia z domu i wyładowania nadmiaru energii. Frederikke na wieść o planach Petera doszła do wniosku, że awanturniczość odziedziczył po przodkach, przede wszystkim jej ojcu, który przemierzał oceany wzdłuż i wszerz. Peter nie zdążył dobrze poznać dziadka, ale lubił słuchać opowieści o nim. Wprawdzie brakowało paru istotnych szczegółów, ale wyłaniał się z nich mglisty portret marynarza, a może nawet kogoś znacznie groźniejszego: wędrownego najemnika. Rodzinne legendy rozpaliły wyobraźnię żądnego przygód młodzieńca, który oczami duszy widział dalekomorskie podróże, oblężenia miast i egzekucje na morzu, o jakich później długo opowiadano. Wedle niektórych pogłosek dziadek Freuchena w XIX wieku brał udział w kilku rewolucjach w Paragwaju. Nie wiadomo było jednak, po czyjej walczył stronie. Na pewno żeglował w górę błotnistych rzek przecinających dżunglę, na zlecenie rządu transportując wojsko i amunicję, a wracał z zaopatrzeniem dla rewolucjonistów w bandolierach. Powiadano, że pewnego razu wyswobodził się ze stryczka i pod gradem kul zerwał się z rozkołysanego sznura. Jak głosiła plotka, dom w Danii kupił za jeden z łupów wojennych: trzymetrowego orła odlanego z czystego srebra.
Podczas długich podróży morskich ojca Frederikke mieszkała na farmie u brata swojej matki, wujka Kristena. On również w przeszłości nie stronił od przygód, najwyraźniej bowiem żyłka podróżnicza cechowała wszystkich członków tej rodziny. Zanim osiadł na farmie zwanej Krageskov, sporo czasu poświęcił na poszukiwanie złota w Australii, dzięki czemu zgromadził mnóstwo opowieści o rabusiach i bandytach. Twierdził nawet, że znalazł największy samorodek złota, jaki kiedykolwiek widziano na tamtym kontynencie, bryłkę rozmiarów i koloru grejpfruta. Gdy jego towarzysza zastrzelono na bitej drodze pod Melbourne, wrócił do Danii i założył farmę, uznawszy, że czas najwyższy się ustatkować. Freuchen w dzieciństwie często spędzał wakacje w Krageskov, chłonąc opowieści Kristena i równie ekscentrycznych najemnych robotników rolnych, którzy pili alkohol z butelki i lekką ręką wydawali zarobione pieniądze. Snując swoje opowieści, zapewne puszczali wodze fantazji, wprowadzali zmyślone szczegóły i koloryzowali fakty. Freuchen z pewnością od nich nauczył się sztuki prowadzenia wciągającej narracji. Później z podobną dezynwolturą relacjonował własne przygody, przykuwając uwagę słuchaczy.
Gdy tylko Frederikke dowiedziała się, że Peter zamierza przyłączyć się do Ekspedycji „Danmarku”, w liście do syna zapewniała go, że „postąpił właściwie”, bowiem „awanturniczość i żądzę przygód” odziedziczył po przodkach[9]. Rodzice Freuchena najwyraźniej rozumieli, że wszystko, co spotkało go do tej pory, było tylko przygrywką do życia, które dopiero teraz zaczynało się na dobre. Peter cieszył się z ich aprobaty, a później wspominał: „Byłem w siódmym niebie i czułem, że kształtuję własną przyszłość”[10].
[1] Tym kimś był Peter Freuchen. Wiadomość tę przekazała mi Janni Andreassen w mailu z 5.04.2021 r. Freuchen nigdy nie ujawnił nazwiska pacjenta, gdyż duńskie prawo medyczne zabraniało podawania takich informacji.
[2] P. Freuchen, Vagrant Viking. My Life and Adventures, New York 1953, s. 33–34; P. Freuchen, Arctic Adventure. My Life in the Frozen North, Brattleboro, VT, 2013, s. 4–5 (wyd. pol. Przygoda w Arktyce, tłum. Z. Dąbrowska, Warszawa 1960). Opowieść tę Freuchen powtarzał w rozmaitych, nie do końca wzajemnie spójnych wersjach. Raz twierdził, że pacjent przebywał w szpitalu sześć miesięcy, innym razem, że osiemnaście. We wspomnieniowej książce napisał, że wypadek miał miejsce tuż po wyjściu robotnika ze szpitala, natomiast w pamiętnikach twierdził, że stało się to dzień lub dwa później. W niektórych wersjach potrącił go samochód, w innych tramwaj.
[3] Tamże, dz. cyt., s. 5.
[4] Pamiętnik P. Freuchena, Arktisk Institut, A446/A34; P. Freuchen, Polarliv og Andet, niepublikowany manuskrypt, Arktisk Institut, A/251/174.
[5] W źródłach często znaleźć można wzmianki o wzroście Freuchena szacowanym na sto dziewięćdziesiąt pięć, a nawet dwieście centymetrów. Jedno jest pewne: był bardzo wysoki.
[6] P. Freuchen, Vagrant Viking…, dz. cyt., s. 33–34.
[7] S. Bown, White Eskimo. Knud Rasmussen’s Fearless Journey into the Heart of the Arctic, Boston 2015, s. 41–49, 51.
[8] P. Freuchen, Vagrant Viking…, dz. cyt., s. 17.
[9] P. Freuchen, Polarliv og Andet, dz. cyt.; tenże, Vagrant Viking…, dz. cyt., s. 35.
[10] Tamże.
„Dam radę”
Dotarcie na Grenlandię okazało się znacznie trudniejsze, niż wyobrażał to sobie Freuchen. Należało zgromadzić fundusze i przedrzeć się przez biurokratyczną dżunglę. Dodatkową przeszkodą stały się pogłoski o nieobyczajnej relacji Myliusa-Erichsena z pewną damą. Gdy dotarły do jednego ze sponsorów wyprawy, ten wezwał odkrywcę do swojego gabinetu.
– Słyszałem, że zeszłego lata widziano pana podczas kąpieli na plaży nieopodal Skagen w towarzystwie kobiety – oznajmił. – Zdaję sobie sprawę, że to plotka, ale wolałbym, by oficjalnie ją pan zdementował, zanim wręczę panu czek[1].
Zamiast publicznie zaprzeczyć pogłoskom, Mylius-Erichsen potwierdził je. Na swoją obronę miał jednak to, że on i jego towarzyszka włożyli stroje kąpielowe zakrywające ramiona i uda.
Pobożny patron odmówił sponsorowania wyprawy.
Na decyzji o wycofaniu finansowania zapewne zaważyły także względy polityczne. Mylius-Erichsen na łamach „Politiken” często krytykował administrację rządową na Grenlandii, która była duńską kolonią. Od początku XVIII wieku Kopenhaga utrzymywała wyspę we względnej izolacji. Obywatele mogli się tam udać dopiero wtedy, gdy uzyskali od władz specjalne pozwolenie (wymóg ten lekceważyli wielorybnicy, łowcy fok i rybacy). Statkom z innych krajów poza kilkoma wyjątkami zabraniano zapuszczania się w tamte rejony. Izolowanie Grenlandii miało na celu ochronę rdzennej ludności przed wyzyskiem ekonomicznym, umożliwiając jej powolną adaptację do obcych wpływów kulturowych. Mylius-Erichsen dowodził, że taka polityka sprzyja korupcji, jest bowiem za mało transparentna[2]. W trakcie Duńskiej Ekspedycji Literackiej postawił sobie za cel ujawnienie niegodziwości popełnianych zarówno przez Kościół, jak i aparat państwowy. Jego szczytne intencje odstraszały potencjalnych darczyńców, którym zależało na dobrych relacjach z duńską klasą polityczną.
Na szczęście Mylius-Erichsen cieszył się poparciem premiera Jensa Christiana Christensena, który pochodził z tego samego co on miasteczka Ringkøbing na zachodnim wybrzeżu Danii. Christensen na tyle załagodził sytuację, że Mylius-Erichsen pozyskał fundusze od innych mecenasów. Podróżnik mógł dalej organizować wyprawę w zgodzie ze swoimi szczytnymi ideałami, pod warunkiem, że będzie zachowywał się przyzwoicie. Zamierzał w jej trakcie nie tylko przeprowadzić badania naukowe i archeologiczne, ale także eksperymentalnie wdrożyć zasady sprawiedliwego zarządzania. Wszyscy uczestnicy mieli razem mieszkać, zasiadać do stołu i dzielić się obowiązkami. Ta filozofia przemawiała do Freuchena, który również wyznawał egalitaryzm i coraz bardziej sympatyzował z Duńską Partią Socjaldemokratyczną. Jako wciąż jeszcze młody człowiek nie przejawiał specjalnego zainteresowania polityką, ale miał wyraziste poglądy i chciał z bliska przyjrzeć się alternatywnej formie sprawowania władzy.
Gdy udało się zagwarantować finansowanie wyprawy, Mylius-Erichsen postanowił wysłać na Grenlandię kilku członków ekipy, by zgromadzili zaopatrzenie i wynajęli psie zaprzęgi. Po wykonaniu zadania mieli wrócić do Danii i stamtąd z całą załogą ponownie wyruszyć w drogę. Mylius-Erichsen – przekonany, że to misja w sam raz dla Freuchena – zaprosił go do swojego gabinetu i zapytał, czy ten poradzi sobie jako palacz na statku[3]. Wrzucanie węgla do pieca buzującego ogniem to ciężka praca, wymagająca odporności na wysokie temperatury i silnego grzbietu, który nie ugnie się pod dużym ciężarem. Potężne bicepsy i szerokie barki Freuchena świadczyły o tym, że podoła takiemu wyzwaniu. „Nigdy wcześniej nie byłem w kotłowni i nie rozpalałem ognia większego niż ten w kuchennym piecu” – napisał. – „Byłem jednak pewien, że dam radę”[4].
◆ ◆ ◆
Freuchen popłynął na Grenlandię na pokładzie parowca „Hans Egede”, którego kadłub dumnie nosił ślady niezliczonych podróży przez arktyczne lody. Nazwano go tak na cześć misjonarza luterańskiego, wysokiego, szczupłego i nieugiętego Skandynawa pochodzącego z Norwegii, ale działającego w imieniu duńskiego króla. Egede po raz pierwszy wyprawił się na Grenlandię w XVIII wieku, kiedy Europejczycy niewiele wiedzieli o tej wyspie. Gdy na późniejszym etapie życia Freuchen zaczął pisać powieści, często wprowadzał do nich postacie i tematy zaczerpnięte z relacji pierwszego misjonarza.
Hans Egede, wyruszając na Grenlandię, jak niemal wszyscy Europejczycy miał o niej ledwie blade pojęcie[5]. Większość wiedziała tylko, że to ląd na dalekiej północy, którego południowy kraniec, wcinający się w północny Atlantyk, przypomina lok spadający na czoło. Tę skąpą wiedzę gromadzono przez wiele stuleci. W IV wieku przed naszą erą grecki odkrywca Pyteasz, który wypłynął na północ z wybrzeży dzisiejszej Francji, opisał krainę zasnutą mgłą. Jak twierdzą niektórzy, zobaczył fiord Kangertittivaq na Grenlandii. Od VI wieku naszej ery irlandzcy piraci prawdopodobnie szukali tam schronienia. Około IX wieku z Europy Północnej niezależnie od siebie wypłynęło kilka załóg wikingów na knarach, statkach o zakrzywionych drewnianych dziobach, wyposażonych w kwadratowe żagle i długie wiosła rozmieszczone wzdłuż kadłuba. Ich opowieści rozsławiła saga o Eryku Rudym i jego synu, Leifie Szczęśliwym, który w X wieku przeprawił się z Islandii na Grenlandię. Powszechnie wiadomo, jak wyglądała ta migracja. Grupy wikingów osiedlały się na wyspie i aby zachęcić swoich ziomków do przyłączenia się, nadali jej nazwę kojarzącą się z obfitością natury. Niewiele miała ona wspólnego z rzeczywistością, dlatego do XIII wieku wikingowie regularnie opuszczali swoje osady. Archeologowie do dziś głowią się nad tym, czy wikingowie na Grenlandii umarli z głodu, próbowali odpłynąć, zasymilowali się z plemionami zbieracko-łowieckimi czy może wyginęli z powodu epidemii albo ataków rdzennych mieszkańców[6]. Wśród wielu wzajemnie sprzecznych hipotez znalazła się i taka, że niewielkiej społeczności udało się przeżyć i ta zaginiona kolonia wikingów celowo się izoluje. Jej los pozostał jednak zagadką. (Nie rozwiązano jej do czasów Freuchena, a Ekspedycja „Danmarku” miała ją rozwikłać).
Egede, ambitny misjonarz, zastanawiał się, czy ci zaginieni wikingowie, jeśli w ogóle istnieją, są spragnieni słowa bożego. Po raz pierwszy pogłoski o nich usłyszał w 1707 roku, gdy przydzielono go do parafii na zasypanych śniegiem Lofotach, archipelagu u północno-zachodnich wybrzeży Norwegii, już za kołem podbiegunowym. Niektórzy z jego informatorów zastanawiali się na głos, czy wikingowie byli katolikami i czy pozostali przy swojej wierze po reformacji w Danii. Misjonarz postanowił natychmiast zbadać sprawę. W 1711 roku poprosił króla Danii Fryderyka IV o patronat nad wyprawą, której celem było poszukiwanie zaginionej kolonii i założenie misji. Władca początkowo nie wyraził na to zgody, jednak dziesięć lat później zmienił zdanie, gdy uświadomił sobie, że działalność misyjna na Grenlandii dostarczy podstaw do roszczeń kolonialnych Danii, jeśli na wyspie odnalezione zostaną ślady po osadach wikingów. Egede stanął na czele Bergeńskiej Kompanii Grenlandzkiej, organizacji podobnej do Holenderskiej Kompanii Wschodnioindyjskiej, i zyskał prawo do sprawowania władzy, zebrania armii, pobierania podatków i wymierzania sprawiedliwości. W 1721 roku wraz z żoną, czwórką dzieci i czterdziestoma kolonizatorami wyruszył w podróż na pokładzie statku „Haabet” („Nadzieja”).
Nigdy nie znalazł osad wikingów, swoich przodków. Spotkał natomiast Inuitów, rdzenną wspólnotę zamieszkującą Grenlandię od prawie tysiąca lat. Przystosowali się do mroźnego klimatu, nauczyli polować na morsy, foki, narwale i niedźwiedzie polarne[7]. Nawet ich aglutynacyjny język zdawał się stanowić efekt adaptacji do trudnych warunków klimatycznych, każdy rodzaj śniegu miał w nim bowiem swoją nazwę[8]. Aqilokoq to swobodnie spadający puch, po piegnartoq można jechać sankami, matsaaruti jest wilgotny, dlatego nadaje się do nacierania płóz, by lepiej się ślizgały, a pukka to lodowe kryształki przypominające sól.
Egede niestrudzenie uczył się nowej mowy ojczystej, w której następnie krzewił wiarę wśród rdzennej ludności. Często musiał wykazywać się kreatywnością. Na przykład, na dalekiej północy nie uprawia się zbóż, dlatego Inuici nie pieką chleba i nie znają takiego słowa. Egede zmodyfikował zatem modlitwę Ojcze nasz, wprowadzając wers: „Foki naszej powszedniej daj nam dzisiaj”. Innym razem w misjonarskim ferworze ogłosił, że słowo toornaarsuk oznaczające „ducha” to odpowiednik zwrotu „niech będzie przeklęty”[9]. Dla Grenlandczyków nie miało to najmniejszego sensu, bowiem w ogóle nie złorzeczyli, a dezaprobatę wyrażali, zachowując milczenie.
Egede wrócił do Danii po czternastu latach spędzonych w Arktyce. Choć do historii przeszedł głównie jako misjonarz, przez współczesnych zwany Apostołem Grenlandii, wielu zaliczało go do grona najważniejszych odkrywców nowych krain. Kiedy zaczęto sporządzać mapy Księżyca, jeden z kraterów ochrzczono jego nazwiskiem. Nosił je także statek, którym Freuchen po raz pierwszy popłynął na Grenlandię, choć podróż tę spędził głównie pod pokładem, w pocie czoła harując w kotłowni.
◆ ◆ ◆
Praca okazała się ciężka, ale ciekawa, a Freuchen wkrótce nauczył się obsługiwać kotły, z których przez zawory z rytmicznym sykiem wydobywały się kłęby pary. Palacze i ich pomocnicy, pożerający podwójne racje żywnościowe, każdą kłótnię rozstrzygali pojedynkiem na pięści, jakby nie znali prostszych rozwiązań. Freuchen nazywał tych potężnie zbudowanych osiłków o byczych karkach „ostatnią hołotą”[10], choć w jego ustach określenie to brzmiało czule – było lekko uszczypliwym wyrazem sympatii, a nie obelgą. Gdy pracownicy kotłowni akurat się nie bili, uczyli Freuchena, jak utrzymywać ciśnienie pary na stałym poziomie, by wskazówka nie przekroczyła czerwonej kreski na ciśnieniomierzu, wtedy bowiem główny mechanik wpadał w szał. Pokazali mu też, jak utrzymywać równowagę, gdy fale mocno kołyszą statkiem. Pracował bez wytchnienia, nie zważając na trudne warunki. Mężczyźni błyskawicznie pochłaniali swoje racje żywnościowe, choć sadza osiadała na jedzeniu i barwiła mąkę na czarno.
Kiedy Freuchen sprawdził się jako palacz, dowództwo poleciło przeszkolić go jako smarowacza. Kilka dni później, gdy siedział w kotłowni z puszką smaru nad pogwizdującymi tłokami, statek zatrząsł się z łoskotem.
Oficer, który zgramolił się po schodkach, przyniósł wieść, że uderzyli w bryłę lodu. Wiele z nich dryfowało wokół Grenlandii niczym unoszące się na wodzie drogowskazy. Ich obecność oznaczała, że podróżni zbliżają się do celu.
Freuchen wyszedł na pokład, by po raz pierwszy spojrzeć na Grenlandię[11]. Statek kołysał się na falach nieopodal miasta Godthåb (dziś zwanego Nuuk), a w oddali majaczyły przyprószone śniegiem spiczaste szczyty gór, monumentalne niczym opery Wagnera. Poszarpana linia brzegowa, kształtem przypominająca ostrze piły, również wyglądała niesamowicie. Od pierwszej chwili Freuchena zachwycił ten surowy krajobraz, który nie na wszystkich nowo przybyłych robił pozytywne wrażenie. W XVI wieku brytyjski odkrywca John Davis określił wyspę mianem „ziemi osamotnionej”[12], a w XIX wieku amerykański podróżnik George Washington De Long stwierdził: „Jak żyję, nie widziałem równie przygnębiającej, wyludnionej krainy i mam nadzieję, że nigdy nie utknę w tym opuszczonym przez Boga miejscu”[13]. Malkontenci często zmieniali jednak zdanie, gdy już rozsmakowali się w osobliwym arktycznym świetle, wyciu wiatru na pustkowiu i surowym, lecz urzekającym pięknie. Wtedy stawali się „pagofilami”, jak polarnicy określają tych, którzy najlepiej czują się w lodowych krajobrazach. Tacy ludzie rozkoszują się powietrzem o mineralnym zapachu, nadpływającym z nadmorskich skał, szumem fal uderzających o kry i radosnym chórem foczych okrzyków. W tej krainie niestrudzeni wędrowcy na każdym kroku napotykali zmaterializowane metafory przemijalności: dryfujące góry lodowe, pak kołyszący się na falach i nomadyczne wspólnoty Inuitów.
Freuchen z unoszącego się na wodzie statku obserwował Inuitę, który zbliżył się na kajaku i za pomocą lin został wciągnięty na pokład. Człowiek ten miał pomóc kapitanowi w nawigacji na ostatnim odcinku, by „Hans Egede” ominął mielizny i mierzeje. Wkrótce w ślad za przybyszem zjawili się jego ziomkowie, ochoczo informując o tym, że pogoda w ostatnim czasie pozwala na polowania. Podczas pierwszego spotkania z lokalnymi mieszkańcami Freuchenowi zaimponowało ich doskonałe przystosowanie do trudnych warunków. W niezwykle surowym klimacie musieli zwracać uwagę na szczegóły i rejestrować najdrobniejsze zmiany w otoczeniu. Arktyka oszałamiała cudzoziemców, ale jej mieszkańcy z czujnością godną drapieżników obserwowali zachowanie zwierząt i pogodę, dostrzegając to, co umykało niewytrenowanemu oku. Wprawdzie Freuchen spędził dzieciństwo na wsi, lecz nie miał tak wyostrzonych zmysłów, jak ci ludzie. Wydobywali mnóstwo informacji ze zjawisk, na które Freuchen nie zwracał uwagi. Szanował te z trudem zdobyte umiejętności i postanowił je sobie przyswoić.
Gdy tylko zszedł pod pokład na kolejny posiłek, ogarnęło go przygnębienie. W mesie panował zaduch, jedzenie było niesmaczne, a współtowarzyszy interesowały wyłącznie obyczaje seksualne tubylców. Nie żeby jego to nie obchodziło. Wręcz przeciwnie. Jednak rozmowa pełna niedwuznacznych aluzji zmąciła zachwyt, którego doświadczył przed chwilą na pokładzie. Jego pierwsze relacje z Grenlandii brzmiały nieco zbyt górnolotnie, jakby zobaczył tam, że rozsuwają się chmury, światłość oddziela się od ciemności, wody od lądów, a niebo od ziemi. W swoim dzienniku żartobliwie wspomniał o rozziewie między naturalnym pięknem Arktyki i „cywilizacją reprezentowaną przez nasz statek i jego załogę”. Nie mógł się doczekać zejścia na ląd, by obejrzeć go z bliska i poznać jego mieszkańców.
[1] Tamże, s. 36.
[2] S. Bown, White Eskimo…, dz. cyt., s. 41–42.
[3] List L. Myliusa-Erichsena do P. Freuchena z 19.10.1905 r., Arktisk Institut, A446/A1928.
[4] P. Freuchen, Vagrant Viking…, dz. cyt., s 37.
[5] L. Bobé, Hans Egede. Colonizer and Missionary of Greenland, Copenhagen 1952.
[6] J. Diamond, Guns, Gers, and Steel. The Fates of Human Societies, New York 1999, s. 371–373. Diamond omawia migracje wikingów na Grenlandię i ich losy na tej wyspie.
[7] Korespondencja z Kennem Harperem, 14.10.2021.
[8] D. Robson, There really are 50 Eskimo words for „snow”, „Washington Post”, 14.01.2013. Przedruk z artykułu opublikowanego w „New Scientist” z 18.12.2012 r.; H. Brody, The Other Side of Eden. Hunters, Farmers, and the Shaping of the World, New York 2000, s. 47–48. Przywołane w tym akapicie nazwy śniegu pochodzą z różnych dialektów inuickich, między innymi tych, których używa się na terytorium Kanady.
[9] G. Ehrlich, This Cold Heaven. Seven Seasons in Greenland, New York 2002, s. 31–32. Erlich zapisuje to słowo nieco inaczej.
[10] P. Freuchen, Vagrant Viking…, dz. cyt., s. 37.
[11] P. Freuchen, Polarliv og Andet, dz. cyt.
[12] G. Ehrlich, This Cold Heaven…, dz. cyt., s. 13.
[13] E. Wotton De Long, Explorer’s Wife, New York 1938, s. 70.
„Wyspa moich marzeń”
Zanim kapitan „Hansa Egedego” pozwolił swoim ludziom zejść na ląd, zabronił im naprzykrzać się napotkanym kobietom. Marynarze od niepamiętnych czasów wysłuchiwali takich kazań, konsekwentnie puszczając je mimo uszu. Już po chwili płynęli przez zatokę, wiosłując tak zaciekle, jakby rozpoczynali inwazję. Gdy dobili do brzegu, mieszkańcy pokierowali ich do pobliskiego warsztatu stolarskiego, gdzie właśnie odbywała się potańcówka.
W środku gwar mieszał się z radosną muzyką. Na rozstawionych wzdłuż ścian drewnianych beczkach paliły się świeczki, każda w aureolce ciepłego, pomarańczowego światła. Przy dźwiękach blaszanej harmonijki ustnej zgromadzeni hulali na całego, zahaczając ugięte ręce i krążąc po parkiecie. W ciżbie wśród tubylców i Europejczyków tańczyli też półkrwi Inuici, ponieważ duńskie władze tolerowały mieszane małżeństwa (a przynajmniej nie zabraniały ich zawierać)[1]. Gdy na prośbę przyjaźnie nastawionego tłumu Freuchen opowiedział o sobie, zyskał przydomek nakursarak („doktor”), bo przez chwilę studiował medycynę.
Kiedy hulanki dobiegły końca, jeden z mieszkańców zaprosił Freuchena do siebie na kawę. W drodze Peter zasypał nowego znajomego pytaniami, jakie zazwyczaj stawiają studenci w pierwszym dniu na zagranicznym uniwersytecie. Mężczyzna, zawodowy fotograf i taksydermista, cierpliwie odpowiadał. Kawa, choć przeciętna w smaku, dodała im energii podczas długiej i ciekawej rozmowy. W końcu Freuchen zorientował się, że zrobiło się bardzo późno, a jego towarzysze pewnie wrócili na statek bez niego.
Już ruszył do wyjścia, gdy gospodarz zapytał go, czy zna drogę do zatoki. Freuchen przytaknął, nie chcąc robić kłopotu. W pamięci utkwiły mu rozmaite punkty orientacyjne, na przykład duże głazy, wydawało mu się więc, że nie zabłądzi. Niestety w ciemności wszystkie kamienie wyglądają tak samo. Już po chwili Freuchen zgubił drogę[2].
Wokół niego roztaczał się surowy, księżycowy pejzaż. W czasach prehistorycznych, gdy panowały wyższe temperatury, a po Ziemi chodziły mamuty włochate i megateria, na Grenlandii zieleniły się rozłożyste kasztanowce, wawrzyny, magnolie, dęby, topole i orzechy[3]. W plejstocenie ta bujna roślinność zniknęła z powodu dużych mrozów i nigdy nie powróciła. Teraz jak okiem sięgnąć nie było widać żadnych drzew, i tylko w dolinach, osłonięte przed wiatrem, rosły karłowate wierzby i brzozy (częściej można je napotkać na południu wyspy). Podczas krótkiego lata na niezaśnieżonych połaciach ziemi rosła trawa, pojawiały się mchy, porosty i drobne kwiaty. Pod stopami Freuchena chrzęściły kamienie.
Kiedy w końcu dostrzegł ślady, liczył na to, że doprowadzą go do zatoki. Pokonawszy spory kawałek drogi, dotarł do skupiska kilku obskurnych chatek, których wcześniej nie widział. Zza drzwi wyjrzało dziecko, które natychmiast czmychnęło do środka. W mgnieniu oka otoczyło go kilku Inuitów, gorączkowo mówiąc coś w niezrozumiałym dla Freuchena języku. W odpowiedzi powtarzał tylko: „Hans Egede!”, licząc na to, że tubylcy zrozumieją nazwę statku, nadaną na cześć pierwszego kolonizatora wyspy, i wskażą mu drogę. Niewiele wskórał. Wysupłał z kieszeni kilka monet i dał je stojącej nieopodal staruszce. Pozostali natychmiast ją otoczyli, by uszczknąć coś dla siebie. Wkrótce oddalili się, a Freuchen został sam, z pustymi kieszeniami. Doszedł do wniosku, że od zatoki dzieli go niewielki dystans, i ruszył przed siebie.
„Wdrapując się na skały i schodząc z nich, w znoju parłem naprzód przez śnieg i wodę” – wspominał później[4]. W końcu dostrzegł – jak mu się wydawało – własne ślady. Idąc po nich, natrafił na ciągnące się w dal wyżłobienia zostawione przez narciarza. Szedł wzdłuż nich, ale nagle ślad się urwał, jakby ten, kto tamtędy wędrował, nagle wzbił się w powietrze. Freuchen musiał w końcu przyznać przed sobą, że nie wie, co robi.
Powoli ogarniała go panika, dostrzegł jednak grupkę marynarzy z „Hansa Egedego”. Niespiesznym krokiem wracali na statek. Freuchen podszedł do nich z udawaną nonszalancją, oni jednak na jego widok z trudem powstrzymywali śmiech. Jeden z nich przyznał w końcu, że od kilku godzin obserwowali go, bezradnego żółtodzioba, jak chodził w kółko. Freuchenowi zrobiło się wstyd. Cieszył się jednak, że odnalazł drogę.
◆ ◆ ◆
„Hans Egede” popłynął z Godthåb do Sukkertoppen (Maniitsoq). Tamtejsza osada, choć największa w południowej Grenlandii, rozczarowała Freuchena. Oczekiwał czegoś bardziej egzotycznego niż domy z importowanego drewna, do złudzenia przypominające znajome kostkowate budynki o stromych dachach, pomalowane na jaskrawe kolory. Poza tym w powietrzu unosiły się przykre wonie psiego łajna, ociekających krwią foczych wnętrzności i ludzkich ciał za długo stroniących od kąpieli. Nowo przybyłych na Grenlandię, która w niezmąconym świetle słonecznym wydawała się tak czysta, często zdumiewała ta mieszanka nieprzyjemnych zapachów[5].
W Sukkertoppen zlecono Freuchenowi zgromadzenie zapasów na nadchodzącą ekspedycję. Gdy szedł przez osadę, wpadła mu w oko młoda Inuitka o imieniu Arnarak, którą opisał jako „wielką piękność”[6]. Z trudem pokonując barierę językową, wymienili uprzejmości, a dziewczyna zaprosiła przybysza na kawę. Czekając, aż na napój się zaparzy, zaoferowała Freuchenowi szereg wyrobów skórzanych za podwójną, a czasem potrójną cenę. Przystał na propozycję, bowiem zależało mu tylko na tym, by spędzić z Arnarak trochę czasu. Tego wieczoru miała odbyć się potańcówka – Grenlandczycy uwielbiali takie zgromadzenia – na którą Freuchen zaprosił dziewczynę.
Gdy później wrócił po Arnarak, w drzwiach powitał go jej rozradowany ojciec. Ona zaś zaczęła szykować się w obecności kawalera, rozwiązując wstążkę we włosach, by je rozpuścić[7]. Gestem zakomunikowała, że podda je jakiemuś wyjątkowemu zabiegowi.
Freuchen przyglądał jej się, kiedy wyciągała spod łóżka wiadro. Nagle, gdy w nozdrza uderzył go ostry zapach amoniaku, uświadomił sobie, że jest wypełnione ludzkim moczem. Dziewczyna zanurzyła włosy w bursztynowej cieczy i zaczęła je myć.
Freuchen wspominał później, że zauroczenie opuściło go tak szybko, jak „fale brzeg podczas odpływu na kanale La Manche”. Jak dowiedział się po powrocie na pokład „Hansa Egedego”, Arnarak chciała dowieść swojej czystości, by zrobić na nim dobre wrażenie. Inuici często używali bogatego w amoniak moczu do garbowania skór zwierzęcych i jako środka czyszczącego (jest to w pełni uzasadnione z chemicznego punktu widzenia; podobnie postępowali wielorybnicy). Niektórzy Inuici uważali też, że przykra woń odstrasza duchy. Zwyczaje te wprawiały w osłupienie przybyszy, gdy po raz pierwszy byli ich świadkami, wielu jednak stopniowo się do nich przyzwyczajało (a przynajmniej je tolerowało). „Mycie się moczem kłóci się z naszymi wyobrażeniami o higienie, choć znakomicie sprawdza się on jako środek czystości” – pisał Freuchen[8]. Przybysze z Zachodu wzdrygali się na widok takich obyczajów, natomiast Inuici z obrzydzeniem patrzyli na polarników, gdy ci wycierali nosy chusteczkami, a potem chowali je do kieszeni, jakby wydzielinę traktowali jak cenną pamiątkę[9].
Idąc na tańce z Arnarak, Freuchen zachowywał się uprzejmie, próbując oddalić od siebie stojący mu przed oczami obraz wiadra z uryną. Jak potem wspominał, w tamtej chwili walczyło w nim wiele impulsów, między innymi „chęć samokontroli, dobre maniery i woń bijąca od fryzury, z której dziewczyna była taka dumna”[10].
W czasie tańców z zasapanego akordeonu dźwięki wzbijały się w powietrze jak iskry z ogniska. Grano przede wszystkim wariacje na tematy starych melodii tanecznych, z którymi dawno temu marynarze zapoznali miejscowych. Tłum jednak bawił się przy nich tak jak przy najnowszych przebojach. Wszystkie kobiety na parkiecie z zazdrością spoglądały na włosy tańczącej Arnarak, spięte w kok na czubku głowy. Freuchen był tak wysoki, że od koafiury oddzielałby go bezpieczny dystans, gdyby nie to, że w niskim pomieszczeniu musiał tańczyć ze schyloną głową, cały czas czując woń środka czyszczącego. Gdy nastał moment zmiany partnerki, z radością przekazał Arnarak innemu mężczyźnie, który niecierpliwie czekał na swoją kolej. Ten marynarz z „Hansa Egedego” nie miał pojęcia, co go czeka.
◆ ◆ ◆
Jedno z głównych zadań, jakie zlecono Freuchenowi w ramach przygotowań do ekspedycji, polegało na wynajęciu psich zaprzęgów. Sprawa była skomplikowana. Po psy należało udać się do Sarfannguaq (Sarfannguit), odległej osady nad zdradliwymi wodami, po których niełatwo nawigowało się jednostkami tak dużymi jak „Hans Egede”. Statek musiał zakotwiczyć nieopodal Holsteinsborgu (Sisimiut), a ostatni, trzynastogodzinny etap podróży należało pokonać mniejszymi łódkami. Nad pozyskiwaniem psów czuwał członek ekspedycji, niejaki Jørgen Brønlund. W jego żyłach płynęła inuicka i europejska krew, dorastał na Grenlandii, a Myliusa-Erichsena poznał w trakcie Wyprawy Literackiej. Popłynął z nim do Danii, gdzie dostał posadę nauczyciela. Mylius-Erichsen zaproponował mu udział w swojej kolejnej wyprawie, Brønlund był bowiem doskonałym tłumaczem i jak nikt potrafił ocenić możliwości psów zaprzęgowych. Freuchena przydzielono mu jako asystenta.
Gdy „Hans Egede” zakotwiczył niedaleko Holsteinsborgu, Freuchen i Brønlund dołączyli do grupy mieszkańców wyspy, by resztę podróży odbyć w umiaku, dużej łodzi z rzędami wioseł po obu stronach. Jej szkielet z kości wielorybów albo drewna wyrzuconego przez morze obciągnięty był skórami morsów lub fok, zszytych obrośniętymi tłuszczem zwierzęcymi jelitami, zapewniającymi dodatkowe uszczelnienie. Wsiadając do jednej z takich łodzi, Freuchen zaproponował, że pomoże wiosłować, natychmiast jednak został odesłany na miejsce. To zadanie należało od ośmiu kobiet. W tamtejszej kulturze żaden szanujący się mężczyzna nie tykał tak dużych wioseł. Jeśli zależało mu na szacunku, używał jedynie dwupiórowego pagaja. Wszyscy uczestnicy wyprawy płynęli kajakami tuż przy umiakach, niczym małe niszczyciele eskortujące wielkie transportowce. Na pełnym morzu kajaki przepływały na nawietrzną stronę łodzi, by osłaniać je przed bryzgami fal.
Podczas podróży Inuici co jakiś czas strzelali z łuku do morskich ptaków albo mierzyli harpunem w fokę. Kobiety dla zabicia czasu żartowały i śpiewały pieśni, improwizując tekst, jak im serce podpowiadało. Po kilku godzinach Freuchen przekonał wioślarki, by pozwoliły sobie pomóc, ale tylko się ośmieszył, bo za nimi nie nadążał. Największe zaskoczenie spotkało go jednak wtedy, gdy do umiaka podpłynął kajakiem na oko czternastoletni chłopiec, by napić się mleka z piersi matki. Jak dowiedział się później Freuchen, wiele Inuitek karmi swe dzieci w ten sposób tak długo, jak tylko się da, by dowieść, że są wciąż młode i pełne sił witalnych. Kobietę, która straciła tę zdolność, uważano za starą[11].
Kiedy grupa mijała fiordy, Freuchen przyjrzał się skalistym cyplom sterczącym z wody. Przyprószone śniegiem, rzucając cienie na głęboką, ciemną wodę, wyglądały jak zęby jakiejś starożytnej istoty. Światło odbite od dryfujących w pobliżu gór lodowych rozszczepiało się na wszystkie odcienie błękitu. Gdy dotarli do Sarfannguaq, Freuchen i Brønlund obejrzeli psy – przede wszystkim ich łapy i zęby – zanim przeszli do negocjowania ceny. Pomimo trzynastogodzinnej podróży Inuici nie wyglądali na zmęczonych. Podekscytowani rozmawiali o zaplanowanych na wieczór tańcach.
Freuchen zauważył w tych imprezach pewną prawidłowość. Zazwyczaj trwały długo, czasem nawet dziesięć godzin, a sił dodawała tańczącym kawa, w tamtych stronach parzona w wyjątkowy sposób. Surowe ziarna prażono na patelni, aż stały się smoliście czarne, następnie dodawano do nich suszony groszek i prażono dalej, póki nie ulotnił się cały aromat. Napój nie smakował najlepiej, ale dodawał energii podczas zabawy. Tańczący robili sobie krótkie przerwy, by złapać oddech, ale gdy tylko rozbrzmiewała muzyka, zrywali się z miejsc jak ptaki spłoszone wystrzałem z dubeltówki.
Tamtego wieczoru, po pięciu godzinach zabawy, Freuchen zorientował się, że Magdalarek, jedna z kobiet z jego umiaka, kręci się w pobliżu. Wyczuł jej zainteresowanie, ale po spotkaniu z Arnarak nie wiedział, czego się spodziewać. Podczas studiów zdobył doświadczenie w kwestiach damsko-męskich, teraz jednak znalazł się w innej sytuacji*. Wielu marynarzy opowiadało mu o osobliwych normach seksualnych na Grenlandii, trudno było jednak traktować ich jako wiarygodnych informatorów. Z rozpalonym wzrokiem rozprawiali o kupowaniu żon, poligamii i innych obyczajach, które w ich oczach czyniły daleką północ rajem dla libertynów. W rzeczywistości jednak tamtejsze obyczaje erotyczne niewiele miały wspólnego ze snutymi przez żeglarzy wizjami niczym nieskrępowanego hedonizmu. Pod wieloma względami w sferze erotyki Inuici hołdowali znacznie surowszym zasadom niż Duńczycy, nawet jeśli do pewnych kwestii podchodzili mniej rygorystycznie. Z czasem Freuchen lepiej poznał ten labirynt reguł, początkowo jednak poruszał się w nim po omacku**.
W końcu dowiedział się, że Magdalarek była zła na swoją ciotkę, ta bowiem usiłowała wydać ją za kawalera, który nie podobał się dziewczynie. Podczas tańców starsza kobieta raz po raz próbowała zwrócić uwagę panny na młodego kandydata do ręki, ta jednak nie miała najmniejszej ochoty go poznać. Kiedy tylko ciotka, poproszona przez tańczących o kawę, spuściła podopieczną z oka, Magdalarek chyłkiem zaprowadziła Freuchena wąskimi schodkami na poddasze. W przytulnym pomieszczeniu, ogrzanym przez ciała tańczących, unosiła się słodka, piżmowa woń zgromadzonych tam zwierzęcych futer. Wyczerpani po trzynastu godzinach wiosłowania i pięciu godzinach tańca oboje z ulgą zlegli na jednym ze stosów. Freuchen zachował dla siebie szczegóły tego spotkania, o Magdalarek napisał jednak: „Zawsze mile ją wspominam”[12].
Następnego dnia Freuchen i Brønlund, zakupiwszy psy, wrócili na „Hansa Egedego”, który zaraz potem wyruszył w drogę do Danii. Tak skończyła się pierwsza wyprawa Freuchena na Grenlandię. Zauroczony nią wyznał: „To wyspa moich marzeń”. Nie mógł się doczekać powrotu w tamte strony.
* W swoich książkach Freuchen z zaskakującą szczerością opowiada o doświadczeniach seksualnych, nawet tych nieprzyjemnych. Na przykład w jednym z pamiętników wspomniał swój pierwszy raz. Jak twierdził, został zgwałcony przez dużo starszą baronową (on był nastolatkiem, ona osobą czterdziestokilkuletnią). Zajście miało miejsce podczas wakacji w wiejskiej posiadłości. Zanim Freuchen się obejrzał, dama zaczęła się do niego dobierać, deklarując szczególne upodobanie do „niewprawnej, niezdarnej miłości”, uprawianej przez chłopców w jego wieku. „Młody człowiek powinien na własną rękę poczynić takie odkrycia, mnie jednak pozbawiono tej szansy” – pisał później, opowiadając o problemach emocjonalnych spowodowanych przez ten incydent.
** Warto odnotować, jak przybysze z różnych krajów opisywali obyczaje seksualne Inuitów. Francuzi z reguły wysławiali poligamię, nawet nie starając się ukryć, że z lubością z niej korzystali. Anglicy i Amerykanie byli bardziej powściągliwi, bo wprawdzie oddawali się uciechom, rzadko wszakże o tym wspominali w pamiętnikach. Skandynawowie, równie chętnie oddając się takim cielesnym uciechom, opisywali je suchym, rzeczowym tonem, jakby relacjonowali zupełnie zwyczajne zdarzenia.
[1] Więcej na ten temat przeczytać można w artykule Inge Heiding, Colonial Categories of Rule – Mixed Marriages and Families in Greenland Around 1800, „Kontur”, 2011, nr 22, s. 56–65. Jak twierdzi Heiding, władze duńskie uważały takie związki za „nieuniknione”, dlatego ich nie zakazywały. Oczywiście debatowano nad tym, jak traktować takie relacje, przepisy zaś stale się zmieniały. Urzędnikom zależało bowiem na tym, by regulacje na tym polu nie zakłóciły stosunków handlowych z wyspą.
[2] P. Freuchen, Polarliv og Andet, dz. cyt.
[3] B. Lopez, Arctic Dreams, New York 2001, s. 18–19.
[4] P. Freuchen, Vagrant Viking…, dz. cyt., s. 40.
[5] Na przykład Frederick Spencer Chapman, który przybył na Grenlandię z ekspedycją w latach trzydziestych XX wieku, w następujący sposób opisał te zapachy: „Po zejściu na ląd niemal natychmiast uderzyła mnie odrażająca mieszanka woni gnijącego foczego mięsa, uryny, psów i dzieci. W pierwszej chwili działała oszałamiająco”. F.S. Chapman, Northern Lights. The Official Account of the British Arctic Air-Route Expedition, New York 1934, s. 132.
[6] P. Freuchen, Vagrant Viking…, dz. cyt., s. 41.
[7] Tenże, Arctic Adventure…, dz. cyt., s. 7.
[8] Tamże, s. 88. O urynie jako środku czyszczącym przeczytać można również na stronach 84 i 157. Praktyki te opisał także Fridtjof Nansen. Por. R. Huntford, Nansen, London 2001, s. 109.
[9] Korespondencja z Benem Kuntzem, 5.11.2021. By zilustrować, jak różne grupy interpretują obce obyczaje, Kunz wspomniał, że używanie chusteczek przez białych ludzi budzi odrazę u Jupików na Alasce.
[10] P. Freuchen, Vagrant Viking…, dz. cyt., s. 42.
[11] Tamże, s. 44–45; tenże, Arctic Adventure…, dz. cyt., s. 6–7.
[12] Tenże, Vagrant Viking…, dz. cyt., s. 46.
„Niepohamowana żądza przygód”
Dalsza część dostępna w wersji pełnej
