Nad rzeką - Esther Kinsky - ebook + książka
NOWOŚĆ

Nad rzeką ebook

Esther Kinsky

3,0

Opis

W nominowanej do prestiżowej nagrody Deutscher Buchpreis książce rzeki wyznaczają trop wspomnieniowych wędrówek bohaterki. Jest to głównie londyńska River Lea, ale dołączają do niej przywoływane na pamięć inne rzeki, m.in. rodzimy Ren, Odra, Neretwa, Rzeka Świętego Wawrzyńca czy Hugla. Niemiecka autorka i tłumaczka (także literatury polskiej) wystrzega się w swej powieści autobiograficznej nostalgii, a imigrancką rzeczywistość kadruje z romantyczną ironią oraz fotograficznym dystansem. 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 351

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,0 (1 ocena)
0
0
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Esther Kinsky

Nad rzeką

Przełożyła

Sława Lisiecka

Biuro Literackie • Stronie Śląskie 2017

Proza 48

Esther Kinsky: Nad rzeką

Przekład: Sława Lisiecka

Redakacja i korekta: Joanna Mueller

Motyw graficzny na okładce: Falk Nordmann

Projekt typograficzny i skład wersji elektronicznej: Mateusz Martyn

Oryginal title: Am Fluß

© MSB Matthes & Seitz Berlin 2014.

All rights reserved by and controlled through

MSB Matthes & Seitz Berlin Verlagsgesellschaft mbH

Copyright © Falk Nordmann, 2017

Copyright © by Sława Lisiecka, 2017

Copyright © by Biuro Literackie, 2017

Biuro Literackie

[email protected]

www.biuroliterackie.pl

ISBN 978-83-65358-63-9

Spis treści

1. Król

2. Horse Shoe Point

3. Ren

4. Chodzenie

5. Camera obscura

6. Walthamstow Marshes

7. River Thames

8. Krater

9. Szałasy

10. Leyton Marsh

11. St. Lawrence River

12. Pralnia

13. Teatr

14. Hackney Marsh

15. Nahal HaYarkon

16. Fajerwerki

17. Stoller’s

18. Old River Lea

19. Odra

20. Wiatr

21. Folklor

22. Hackney Wick

23. Neretwa

24. Rynek

25. Po pożarze

26. Stratford Marsh

27. Cisa

28. Deszcz

29. Złoto

30. Bow

31. Hooghly River

32. Kolej nadziemna

33. Kamień

34. Leamouth

35. Estuarium

36. Przejście

37. Król

„The ultimate condition of everything is river”.

Iain Sinclair, Ghost Milk

niewidomemu dziecku

1. Król

Jakiś czas przed wyjazdem z Londynu spotkałam Króla. Zobaczyłam go wieczorem, w turkusowym zmierzchu. Stał u wejścia do parku i patrzył na wschód, tam, gdzie podnosił się już głęboki, mglisty błękit, podczas gdy za plecami Króla lśniło niebo. Z cienia krzaków przy bramie wszedł drobnymi, bezgłośnymi krokami na skraj trawnika, nad którym o tej porze dnia krążyło gorączkowo mnóstwo kruków mieszkających w parku.

Król wyciągnął ręce, a kruki zaczęły się gromadzić wokół niego. Niektóre, trzepocząc skrzydłami, przysiadały na chwilę na jego ramionach, barkach i dłoniach, ponownie wzlatywały, oddalały się kawałek, wracały. Może każdy ptak chciał lub musiał go chociaż raz dotknąć. I tak otoczony mnóstwem kruków Król zaczął wykonywać wyciągniętymi rękami lekkie ruchy kołyszące i okrężne, jakby drzemało w nich wspomnienie o skrzydłach.

Miał na głowie wspaniałą ozdobę wykonaną ze sztywnych brokatowych chust, spiętą klamrą przybraną piórami. Zarówno złote nitki w brokatowej chuście, jak i klamra błyszczały jeszcze w zanikającym świetle. Był ubrany w krótką szatę, przetykane złotem lamówki układały się, mieniąc, wokół jego szyi oraz nadgarstków. Szata sięgająca ud była niebieskozielona, ze sztywnego, ciężkiego płótna z wplecionym wzorem piór. Wystawały spod niej długie, czarne i gołe nogi, a nagie stopy, które pomarszczone pozostawały w sprzeczności z młodzieńczo szczupłymi, żylastymi kolanami oraz łydkami i sprawiały wrażenie prastarych, tkwiły w sandałach na koturnach. Król był bardzo wysoki, stał wyprostowany pośród ptaków i tylko wymachiwał oraz zataczał kręgi rękami, szyję zaś trzymał tak prosto i bez ruchu, jakby w swoim nakryciu głowy nosił cały świat. Od nieba na zachodzie odcinał się jego profil, o którym umiałam powiedzieć tylko tyle, że jest królewski, że nieobca jest mu wzniosłość, ale też, że nawykł do opuszczenia. Przez tę wzniosłość był to Król smutny, oddalony od swojego kraju, w którym myślano, że został wygnany albo zaginął. Nic w całej jego postaci nie miało związku z otaczającym go krajobrazem: wysokimi starymi drzewami, późnymi różami tej łagodnej zimy, nieoczekiwaną pustką ziem madowych, które rozpościerały się za stromo opadającym zboczem parku, jakby miasto niespodziewanie tam się kończyło. W wielkiej samotności przyszedł jako Król na skraj tego parku, nieco zapomnianego przez wielkie miasto, i tylko ptaki ze swoim słabnącym skrzekiem i czarnym łopotem były mu bliskie.

Park był o tej porze pusty. Chasydki z dziećmi, spacerujące tu popołudniami, już dawno poszły do domów, podobnie jak młodzi chasydzi, których od czasu do czasu widywałam tu w południe, jak za jakimś krzewem palą z nerwowym chichotem papierosa, ich pejsy drżały, gdy marzli, pociągali więc zbyt pośpiesznie papierosa podawanego z rąk do rąk, co było widać po długim kawałku czerwonego żaru, który przez moment wystawał z ust każdego z nich, podczas gdy z okien ich szkoły znajdującej się za parkanem dobiegały gwar i dziecięcy śpiew, niesione tu i ówdzie niczym fale przez wiatr. Na krzewach róż, z wyjątkiem tych, które tej niemroźnej, mlecznobiałej zimy były jeszcze okryte żółtoróżowymi kwiatami, wisiały bordowe owoce. O tej porze dnia, gdy pojawił się Król, wyglądały jak czarne w nadciągającym zmroku.

U stóp zbocza, za drzewami, płynęła River Lea. Zimą woda połyskiwała jasno zza ogołoconych gałęzi. Za nią rozciągały się ziemie madowe i łąki, po zapadnięciu wieczoru była to ogromna dłoń pełna coraz ciemniejszego zmroku, przez który od czasu do czasu przesuwał się świetlny sznureczek pociągu jadącego wysoko położonym nasypem w kierunku północnego wschodu.

Na ulicach, którymi wracałam z parku do domu, panowała pod wieczór cisza. Co pewien czas przechodził obok jakiś chasyd i omijał mnie łukiem, rzadziej pojawiały się również dzieci, wciąż śpieszące się na nabożeństwo, spotkanie, posiłek, do swoich obowiązków. Dzieci wymachiwały trzeszczącymi plastikowymi torebkami, w których niosły sprawunki, przede wszystkim bochenki chleba, odznaczające się przez cienką folię. W soboty i w dni świąteczne, kiedy okna w ładną pogodę były otwarte, na ulicę płynął monotonny śpiew modlitw odmawianych przy stołach. Szczęk naczyń, dziecięce głosy, grupki chasydów kursujących między synagogą a domami. Wieczorem mężczyźni stali w blasku ulicznych latarń i śmiali się, twarze mieli odprężone, krył się za nimi świąteczny dzień.

Po powrocie do domu stawałam przy oknie w wykuszu frontowego pokoju i przyglądałam się nadchodzącej nocy. Sklepy po przeciwległej stronie ulicy były jasno oświetlone, u greengrocera Katza do późnego wieczora pakowano skrzynki, zamówienia przezornych kobiet dla rodzin: winogrona, banany, herbatniki, kolorowe lemoniady. Raz w tygodniu z samego rana dostarczano greengrocerowi Katzowi kolorowe lemoniady, całymi paletami zdejmowano z ciężarówki pomarańczowe, różowe i żółte plastikowe butelki, które wkładano pomocnikowi na plecy, aby zaniósł je na zaplecze sklepu.

Obok sklepu greengrocera Katza znajdowała się kawiarnia z bilardem. Pozostawała otwarta do białego rana, w przyćmionym świetle widać było mężczyzn, zawsze czarnych, którzy w oparach dymu papierosowego kroczyli pochyleni i zamyśleni wokół stołu bilardowego albo pochylali się nad nim w skupieniu. Przed kawiarnią zatrzymywały się duże limuzyny, mężczyźni wchodzili i wychodzili, niekiedy w towarzystwie pięknych i krzykliwie ubranych kobiet. Dochodziło do bójek, kiedyś padł strzał, przyjechała policja, potem ambulans, mój pokój wypełniły migotliwe niebieskie sygnały świetlne.

Po latach życia w mieście wycięłam siebie z niego niczym skrawek z fotografii jakiegoś pejzażu lub zdjęcia grupowego. Stropiona wyrządzoną szkodą, którą po sobie zostawiłam, i niepewna, gdzie mam schować tę wyciętą cząstkę, żyłam prowizorycznie. W miejscu, w którym nie znałam nikogo z sąsiedztwa, w którym nazwy ulic, widoki, zapachy i twarze były mi nieznane, w tanio urządzonym mieszkaniu, gdzie na chwilę chciałam odstawić swoje życie. Meble i skrzynie stały w nieładzie, jakby zapomniane w zimnych pokojach, niezdecydowane jak ja, niepewne, czy jeszcze kiedykolwiek wróci użyteczny ład przytulności. My, rzeczy i ja, pewnego wczesnego błękitnego poranka, gdy sierpniowy księżyc stał jeszcze na delikatnie zamglonym niebie późnego lata, opuściłyśmy stary dom i obijałyśmy się teraz tutaj, na wschodzie Londynu, z widokiem na zimę. Niestrudzenie odgrywałyśmy sceny pożegnalne, które zaniedbałyśmy. Z ciągnącą się w nieskończoność powolnością muskały się w wyobraźni ręce i policzki, łzy okrągliły się w kącikach oczu. Niekończące się drżenie dolnej wargi każdej uczestniczącej w tym książki, wszystkich obrazów i mebli, głoski więznące w zakamarkach zasznurowanych gardeł, odwleczone pożegnanie, które stało się blizną, zanim jeszcze zostało doprowadzone do końca, każda sekunda – dniem, każdy ruch wykonywany jak podczas surowego mrozu, skrzypiący i niewymownie ociężały.

Śpiąc, śniłam o zmarłych, o ojcu, dziadkach i znajomych. W klitce, położonej kilka stopni nad płaszczyzną mieszkania, na tyle długiej, że od czasu do czasu mogłam się wyciągnąć na podłodze i zasnąć, spędzałam wiele godzin, próbując utrwalić sobie w pamięci każdy szczegół, który widziałam na podwórzu, w ogrodzie i małym wycinku ulicy między dwoma domami, i uczyłam się światła. Od sierpnia do kwietnia czytałam to, co wysoki jesion pisał na przerwanym tylko przez jedno okno ceglanym murze następnego domu stojącego na końcu ogrodu. Było późne lato, była jesień, była zima, nadeszła wiosna. Zachodni wiatr, cienie drzew bazgrały coś w kierunku stacji kolejowej, gdzie kilka metrów za ogrodem na nisko położonych torach co kwadrans zatrzymywały się pociągi. Z rzadka wiał północny wiatr, ostatnie listowie było niespokojnym migotaniem nad całą ścianą w ostrym świetle, w południe cień korony drzewa leżał narysowany na niej wyraźnie niczym mapa obcego miasta. Zima po burzowej jesieni była wyjątkowo bezwietrzna, ogołocone drzewo stało w mlecznym, równomiernym świetle jako ledwie przeczuwany cień na ścianie i pisało mi jakby z ogromnej dali trudne do odszyfrowania wiadomości, które jednak ze względu na cichą sprawiedliwość tego światła nie były smutne wobec wszystkich nieocenionych rzeczy.

Nocami leżałam, nie śpiąc, i nasłuchiwałam odgłosów nowej okolicy. Pociągi z długim, przeciągłym jękiem i westchnieniem zatrzymywały się na stacji. Z czasem nauczyłam się, że jęk dobywa się z pociągów nadjeżdżających od strony centrum miasta, wypryskujących z tunelu tuż przed dworcem i zatrzymujących się tak, jakby były zaskoczone bliskością peronu, podczas gdy te przybywające z przedmieść i jadące w stronę miasta wzdychały tylko i cicho piszczały. Na wąskiej ścieżce między ogrodem a zboczem opadającym ku torom i peronom wałęsał się ktoś, kto chodził o kulach jęczących jak stare sprężyny. Ów mężczyzna śpiewał czasem cicho i niskim głosem, zarys jego głowy odznaczał się nad płotem w świetle latarni ulicznej. Robił interesy, klientela przychodziła i odchodziła, wiatr przywiewał strzępki rozmów. Niekiedy ów człowiek musiał uciekać, wtedy sprężynujące kule oddalały się z metalicznym ziajaniem pośród chmury głuchej dreptaniny nóg ludzi, którzy uciekali wraz z nim.

Na wyżwirowanym płaskim dachu przybudówki parzyły się lisy. Wydawały zawzięte dźwięki, spod ich drżących, grzebiących łap leciały na wszystkie strony kamyki, uderzając w okno mojej klitki. Kiedyś podeszłam do okna i zobaczyłam, że w blasku latarni lisy wpatrują się we mnie nieruchomo; od tamtej pory wyobrażałam sobie, że mężczyzna chodzący o kulach ma twarz lisa.

Spędzałam dnie na spacerach po okolicy, zaprzyjaźniałam się z widokiem bladych dzieci chasydów, które widywałam na ich chronionych wysepkach w drodze do szkoły albo na zakupach, przypominałam sobie dziewczynkę spotykaną przed laty każdego popołudnia na West End Lane, w przekrzywionej granatowej spódniczce do połowy łydki, w grubych okularach, z delikatnymi włoskami. Zawsze była sama i obnosiła się ze swoim małym zdecydowaniem w zatrwożonych oczach krótkowidzki jak z klinem, przed którym przechodnie na chodniku usuwają się na bok. Tutaj dzieci chodziły grupkami, białoskóre, bojące się obcych i gorliwie oddane swojemu światu, chyba dobrze im było w takim odosobnieniu od tego, co działo się poza ich ulicami. Wkrótce po przeprowadzce w tę okolicę natknęłam się na Springfield Park. Był pochmurny dzień, niewielu spacerowiczów, między niszami w przyciętych żywopłotach, gdzie stały ławki dla osób łaknących widoków, poruszała się grupka kolorowo ubranych Afrykanek, które jakby czegoś szukały; wołały coś do siebie, rozglądały się tu i tam, kierowały wzrok na ziemię, chcąc być może odnaleźć drogę, która przywiodła je do tego parku, a potem im zginęła. Wrony wzniosły się do lotu, ich bicie skrzydłami wprawiło powietrze w ruch, zrobiwszy półkole nad trawnikiem, usiadły w innym miejscu i patrzyły na krzewy róż, na Afrykanki, na mnie.

Na tej ledwie widocznej krawędzi, gdzie wypielęgnowany trawnik z rabatkami kwiatów i stawem opadał, dziczejąc za wejściem do parku, ku dolinie, miasto się kończyło. U stóp zbocza rosły drzewa, płynęła wąska rzeka, za nią były sitowie, ziemie madowe, trawa, wierzby. Słupy elektryczne, filigranowe olbrzymy, na szerokich nogach i prawie bezgłowe, zastygłe jakby w marszu do miasta. W kierunku północnym lazurowe lustra zbiorników wodnych.

W oddali, za ziemiami madowymi, znowu domy, ale to wydawało się już inną krainą. Rabatki róż, rzadkie drzewa sprowadzane z obcych krajów, szklany budynek ospałej kawiarni, przycięte żywopłoty wokół ławek – wszystko to deklarowało swoją miastowość wobec ziemi rozpościerającej się u podnóża stoku, równiny na cienkiej ziemi nad wodą, która należy już do ujścia Tamizy.

River Lea, rzeka oddzielająca tu miasto od pustkowia, nie ma dalekiej drogi. Przybywa z niskich wzgórz leżących na północny zachód od Londynu, płynie przez łagodny i wdzięczny krajobraz, aż wreszcie dociera do postrzępionych peryferii miasta, ciągnie się potem przez niekończące się pasmo przedmieść, obejmuje niczym ramieniem granice tętniącego życiem, bez miary wyrafinowanego starego Londynu i wreszcie osiem mil na południowy wschód od Springfield Park wpływa do Tamizy, zmierzającej ku ujściu do morza, jednej z kilku ruchliwych odnóg prowadzących z północy i zachodu, które składują swoje kamienie i piasek pod miastem. W drodze do Tamizy River Lea raz po raz muska miasto i jego historie spoczywające na uboczu, dzieli się, tworzy nowe ramionka, sięgające łąk i bagnistej gęstwiny, niekiedy kryje się przez jedną lub dwie mile pod innymi nazwami, potem jednak, rozwidlona po niezdecydowanych zakrętach i tworząca błotnistą deltę, musi, płynąc między fabrykami i autostradami przez Leamouth, połączyć się z Tamizą tuż powyżej wystających z wody niczym zwierzęta zapór przeciwpowodziowych i dużej cukrowni, która wyznacza żeglarzom wjazd do miasta.

River Lea jest małą rzeką zasiedloną przez łabędzie. Ciche, białe i obojętne żeglują przez coraz to krócej trwające światło dzienne, z ledwie zauważalną wrogością wobec każdego obserwatora. Ale tej jesieni widziałam również, że kilka z nich jest na najlepszej drodze do zdziczenia. Goniły się nawzajem po wodzie, wydawały z siebie bezradnie ponure dźwięki, a kiedy wznosiły się kilka metrów w powietrze i wyciągały szyje, widać było brudne, nastroszone upierzenie pod rozpostartymi skrzydłami oraz łebki nieruchome z żądzy przygody. Wkrótce jednak znów pływały po wodzie – wszystkie będące własnością dworu królewskiego, oglądane pożądliwym wzrokiem przez napływowych Cyganów, którzy, jak mówią, lubią jeść łabędzie mimo ich ciężkostrawnego i dość gorzkiego mięsa.

Kiedy już odkryłam park i ziemie madowe, droga wiodła mnie tam prawie codziennie. Chodziłam zawsze w dół rzeki, za każdym razem kawałek dalej, trzymałam się jej wytrwale niczym liny przy przechodzeniu po wąskiej kładce. Rzeka niosła niebo, nadbrzeżne drzewa, zeschnięte, kolbowate kwiaty roślin wodnych, czarne esy-floresy ptaków na chmurach. Między pustkowiem po wschodniej stronie rzeki a osiedlami i fabrykami na drugim brzegu odnajdowałam fragmenty własnego dzieciństwa, inne strzępki z fotografii pejzaży i zdjęć grupowych, które ku mojemu zdumieniu tutaj osiadły. Odnajdowałam je wśród wierzb pod wysokim niebem, w biednych osiedlach, które od strony miasta odbijały się w wodzie, obok przerzedzonego stada krów na łące, w konturach starych budynków z cegły – fabryk, kantorów, dawnych magazynów – sterczących ku tylko z rzadka czerwonopomarańczowemu niebu o zachodzie słońca, wzdłuż usypanego wysokiego nasypu kolejowego, gdzie pociągi jakby zagubione i w rytm staroświeckiego klekotu znikały w oddali, i w widoku wałęsających się band dzieciaków, które rozpalały ogniska, po czym, wrzuciwszy w płomienie wszystko, co znalazły, szamotały się tuż obok ognia, nie zważając na nawoływania matek, które stały między sznurami z powiewającą bielizną i wypatrywały ich, przysłaniając oczy dłońmi.

Króla widywałam w drodze powrotnej ze spacerów. Kiedy zostawiałam rzekę za sobą i wspinałam się na wzgórze, wydawał mi się on tam, na wysokości, na równinie trawnika albo jeszcze wychodzący z cienia obok wyjścia, strażnikiem bramy. Mimo woli, nieświadom tego, i na pewno w ogóle mnie nie dostrzegając, oznaczał dla mnie, wracającej znad rzeki, przejście do miasta z krajobrazu pozostawionego na pastwę wszelkiego wyobrażalnego zdziczenia.

Nie spotykałam Króla w żadnym innym miejscu i z trudem wyobrażałam go sobie w mieszkaniu w ciemnym bloku z cegły stojącym naprzeciw wejścia do parku albo w jednym z nowszych domków szeregowych, sprawiających wrażenie tymczasowych, na krótkiej drodze z parku ku głośnej ulicy, przez którą musiałam przejść na drugą stronę. Czułam ulgę, że nigdy nie zobaczyłam go wychodzącego z ciemnych przejść między starymi blokami i nigdy nie widziałam, żeby wracał w blady stożek lampy wiszącej nad drzwiami jednego z tych blokowych pudełek.

2. Horse Shoe Point

U stóp Springfield Park leżała wioska składająca się z łodzi mieszkalnych przycumowanych na River Lea. Łodzie, otoczone łabędziami, prawdopodobnie już od dziesiątków lat zarastały szlamem i sitowiem, przeszła im ochota na pływanie po rzece, kotwice tkwiły zaplątane w korzeniach nadbrzeżnych krzaków. Dopóki nie było zbyt zimno, mieszkańcy przesiadywali wieczorami na pokładach, stukali sztućcami i naczyniami, między doniczkami z geranium leżały koty z wygiętymi grzbietami. Pozbawiona wszelkiego ruchu scena zasiedziałości jako tymczasowe pożegnanie miasta. Za rzeką znajdował się zagajnik olchowy, na poły dzikie miejsce, gdzie w chłodne dni kłębiła się mgła; cały zagajnik był pretendentem do objęcia królestwa olch i zaczarowania, ale pracownicy parku, niewyszkoleni w dzikiej przyrodzie, przeprowadzili tu ćwiczenia wyrębu. Między madami a uskokiem olchowym próbowano okpić pejzaż, zaczęto budować tu plac piknikowy, potem jednak najwyraźniej się rozmyślono. Ławka i stół stały teraz w poprzek zarośli na wyrównanym trójkącie trawy, obramowane wałami ziemnymi porośniętymi zielskiem. Ścięte drzewa nadal pozostawały w zagajniku – polana stała się bezpodstawną porębą z zasadzonymi na niej pędami drzewek. Mimo jaskółczego ziela, dzikiej zieleni anemonów oraz fiołków rosnących wokół pozostawionych pni i osieroconych pniaków było to wciąż teatrum okaleczenia, które w pierwszej chwili budziło we mnie podobny niepokój jak niewielkie przesieki w lesie mojego dzieciństwa, gdzie pniaki wykarczowanych drzew wystawały czerwonawo z nisko rosnących krzaków, gładko przycięte siedziska, na których była wypisana nieobecność spotkań, a mój dziadek lubił wtedy mówić tonem ostrzeżenia: Cicho, tu siedzą niewidzialni!

Był to niewielki teren, nadający się do króciutkich spacerów, żadnych dłuższych marszów. Głębiej w zagajniku ziemia była bagnista, po deszczowych dniach stały tam kałuże. Nikt się tu nie zapuszczał, ale mimo ponacinanych karbów lasek miał w sobie coś przekornego, ba, próby dobrania mu się do skóry sprawiły, że w jawny sposób była w niego wpisana nieprzystępność dla wszystkich, toteż spacerowicze unikali tego zagajnika, trzymali się pniaków na utartych drogach, które prowadziły aż do ziem madowych, a potem się urywały. Młode pary chasydów odbywały po tych trasach spacery w sobotnie popołudnia, gnuśni spacerowicze dreptali z dychawicznymi terierami po równych ścieżkach i zawracali, gdy ślad szutru kończył się w trawie.

Na mapie znalazłam ten lasek pod nazwą Horse Shoe Point. Prawie półwysep, występ ziem madowych, powodujący, że rzeka płynęła zakolem, łagodną pętlą, w którą wrzynał się kawałek tajemnej krainy. Przychodziłam do tego zagajnika codziennie. Późne lato zmieniło się w jesień, siedziałam na pniakach drzew, gładziłam korę, strupiaste bruzdy między wodnistą gładkością. Słyszałam kuliki, bąki zwyczajne i czajki, melancholijne dźwięki z wcale niesmutnych gardeł, widziałam babcię stojącą przy oknie i wydającą z siebie ptasie zawołania, babcię, która wyobrażała sobie, że uda się jej zmylić te ptaki, że smutek serca pozwoli jej naśladować dźwięki dobywające się z samych w sobie obojętnych gardeł ptaków, które przecież nie miały pojęcia o wydawanych przez siebie tonach rozdzierających serce. Tak to przyroda każdemu dobiera się do życia – ze swoim niewzruszonym biciem serca, które porusza źródło niepokoju wszelkiego smutku. W bladym słońcu i białawym świetle na tym kawałku ziemi i o tych porach roku przestawiłam się na poszukiwanie śladów i zawsze wchodziłam do zagajnika. Ten częściowo okaleczony bagnisty lasek, pełen kwiatów z mojego dzieciństwa i dzikich ptaków wołających z ukrycia o pamięć, stał się bramą do drogi prowadzącej w dół rzeki, gdzie w miesiącach pożegnania przywykłam nadawać miastu, które dopiero z biegiem lat, chodząc i patrząc, nauczyłam się z trudem odczytywać, moje własne nazwy, nazwy, jakie musiałam wyławiać i odczytywać z układających się w siatkę strumieni wspomnień, naniesionego żwiru obrazów i dźwięków oraz tkanki splątanych ze sobą słów.

Pewnego dnia, siedząc na pniaku olchy, przypomniałam sobie stary aparat fotograficzny. Po raz pierwszy otworzyłam w tym dniu skrzynie, które przywieziono po przeprowadzce do mojego tymczasowego mieszkania, dobry tuzin, zanim znalazłam aparat. Wypróbowywałam dawne proste chwyty, wkładanie filmu do polaroidu, zamykanie tylnej klapki, celne proste pociągnięcie, za którego pomocą trzeba wyciągnąć folię ochronną i zdjęcia. Odliczanie sekund, w ciągu których fotografia się wywołuje, zdjęcie folii.

W zagajniku olchowym zaczęłam fotografować rzeczy będące zupełnie nie do pogodzenia z latami spędzonymi w Londynie, rzeczy, na jakie natykałam się w dolinie River Lea. Widoki, które chciałam zatrzymać, wszystko, co przypadkiem objawiało się przede mną albo niepostrzeżenie wpadało w oczy. Czy to, co znajdowałam na tych zdjęciach, było cudem czy przypadkiem? Czarna obudowa aparatu wydawała się tak lekka, że trudno było przypuszczać, iż znajdują się w niej jakieś urządzenia optyczne, a mechanika tak prymitywna, że cały aparat sprawiał wrażenie prostackiej atrapy, jarmarcznego oszustwa albo zabawki dla niecierpliwych dzieci, które zadowalają się czymś na niby, co przez chwilę mogą potrzymać w ręce, aby naśladować ruchy dorosłych. Samo uruchomienie wyzwalacza wydawało mi się za każdym razem nieudanym trikiem, a mimo to wyciągałam z aparatu naświetloną, jeszcze zamkniętą fotografię, trzymałam ją przez kilka sekund w ręce albo, gdy było chłodniej, w wewnętrznej kieszeni kurtki. I za każdym razem doznawałam podobnego zdumienia na widok tego, co wydarzyło się między moim okiem, soczewką, światłem i chemikaliami czułymi na światło i powietrze. Za każdym razem ta sama myśl, że tajemnica tego nieszczególnie powabnego pudełka ze sztucznego tworzywa polega może na tym, iż wychodzące z niej zdjęcia mają znacznie więcej wspólnego z osobą oglądającą niż z tym, co się widzi. Spod folii wyłaniało się na czarno-białej fotografii z mnóstwem odcieni szarości wspomnienie, o którym do tej pory wcale nie wiedziałam, że je mam. Były to obrazy czegoś, co znajdowało się poza rzeczami, na które skierowany był obiektyw i które wyzwalacz przez niezauważalną chwilę musiał mimowolnie musnąć. Obrazy te stanowiły część mojej przeszłości, nie byłam jednak pewna, czy to moja przeszłość, dotykały one czegoś, czego nazwy dawno zapomniałam, a może nawet nigdy jej nie znałam. Coś w oczywisty sposób swojskiego kryło się w scenerii pejzażu, pustego do tej pory i niekiedy tylko zaludnianego przez przypadkowych przechodniów, którzy machali mi rękami z tej dali obwiedzionej białą obwódką i szeptali: „Pamiętasz?”, „Na pewno pamiętasz”. A zaraz obok ten świat w negatywie, nocny, obcy, znowu podający w wątpliwość, co należy do czego, do którego kierunku, tutaj czy tam, z lewej czy prawej strony.

Czasem zapominałam o zdjęciu, które w zimny dzień wkładałam do kieszeni kurtki, żeby się tam wywołało, i przypominałam sobie o nim dopiero w drodze powrotnej. Folia z trudem oddzielała się od fotografii, niszczyła część powłoki, wskutek czego pejzaż na zdjęciu wydawał się kaleki; pośrodku nie całkiem ostro zarysowanej, utrzymanej w szarych barwach scenerii wspomnienia, stającego się zaledwie fragmentem, ział otwór, przez który z matowych warstw kolorów wdzierał się bezkształtny świat, obnażając czarno-białą powierzchnię jako cienką maskę bezładnej wielobarwności niezwiązanej z żadnym wspomnieniem. Niekiedy te fragmenty zdjęć przerażały mnie, jakby były świadectwami działania przymusu. Nie miały one nic wspólnego z moimi spacerami nad brzegiem niczyim River Lea, a mimo to oglądałam je raz po raz, jakby obnażenie procesu powstawania zdjęcia, który polegał na rozkładzie, kryło w sobie jakąś wskazówkę, mogącą odsłonić co nieco z tajemnicy związku między zrobieniem zdjęcia a wspomnieniem. Ale na skrzyni i na meblach stawiałam tylko nieuszkodzone zdjęcia, po czym wpatrywałam się w nie tak często i długo, aż stawały się historią.

3. Ren

Co wiedziałam o rzekach, żyjąc na wyspie nastawionej na morze, na wyspie, gdzie rzeki wydawały się płytkie, ładne i uwidaczniały się dopiero płaskimi odnogami albo głębokimi wcięciami jako ujście do morza? Czasem śniły mi się rzeki, które poznałam, rzeki wrzynające się karbami w równiny i miasta albo leżące poza umocnieniami, bądź też wijące się w jasnych krajobrazach. Przypominałam sobie promy, mosty i niekończące się poszukiwania możliwości, by przeprawić się w nieznanym terenie przez obcą rzekę. Moje dzieciństwo przebiegało nad rzeką, która pojawiała się w snach, gdy miałam gorączkę.

Rzeką mojego dzieciństwa był Ren. Terkot czółen wracał echem z niskich stoków leśnych i winnic na północnym skraju Siedmiogórza. Przy zachodnim wietrze odgłosy pociągów z drugiego brzegu były tak głośne, jakby szyny prowadziły przez nasz ogród; w powietrzu pachniało solą i rybami, wydawało się, że morze jest całkiem niedaleko. Okno na strychu wychodziło na zachód: za polem jeździł, latem prawie niewidoczny znad bladego zboża, tramwaj, potem zaczynały się fabryki, a za nimi topole rosnące na brzegu rzeki. Na drugim brzegu zaś rysowało się w błękicie na horyzoncie niskie pasmo wzgórz. Zimą zachodziło tam słońce.

W nocy rzeka na nowo porządkowała krajobraz, ciemność była wielką wydrążoną bryłą, w której świat brzmiał całkiem inaczej niż za dnia. Odgłosy wydawane przez barki rozlegały się ze wzgórz za naszą miejscowością, usypisko żwiru z pełnym westchnień suchym szelestem, w ciągu dnia prawie niesłyszalnym, zdawało się zawieszone w niebie. Leżałam bezsennie i czułam, że rzeka jest bliższa i większa niż w dzień, że podważa wszystkie zasady obowiązujące za widoku, a pod kloszem nocy wciąż od nowa rosła niepewność, jaki świat zastanę nazajutrz.

W dzieciństwie często chodziliśmy nad rzekę. Wystawaliśmy na falochronach, czekając, aż fale dziobowe barek zaczną chlupotać prawie u naszych stóp. Machaliśmy rękami tym barkom, które z powiewającą bielizną, rowerami i ujadającymi psami na pokładzie sunęły obok nas. Czasem ktoś odwzajemniał pozdrowienie i również machał ku nam z tej niespokojnej krainy przeprawy pomiędzy dwoma brzegami. Nauczyliśmy się tak rzucać płaskie kamienie, żeby kilkakrotnie podskakiwały na powierzchni wody. W opuszkach palców pozostało nam wspomnienie najrozmaitszych cech tych kamieni, kolorowych, szklanych skorup wypłukanych na brzegach, połyskliwych, niby to złotych grudek, które zanosiliśmy do domu, wciąż mając nadzieję na znalezienie klejnotu. Staliśmy obok dziadka na żwirowatej plaży i uczyliśmy się odczytywać godziny na cyferblacie kościoła po drugiej stronie rzeki. Na przystaniach łodzi i promów uczyliśmy się rozróżniać dwa rodzaje przypominających mewy ptaków śródlądowych, które szybowały i skrzeczały tak, jak nad morzem. Dziadek potrafił z zapachu rzeki wywnioskować, jaka będzie pogoda.

Rzeka oznaczała ruch, harmider i nieobliczalność w świecie dążącym do porządku. Niosła na swoich plecach ruchliwe, niewyobrażalne życie w postaci barek, które nigdy nie spuszczały kotwicy – przynajmniej my tego nie widzieliśmy – tylko krążyły, płynąc z jednej dali w drugą. Barki z czarnym węglem, matowoczerwonym bazaltem, jasnoszarym szutrem, ruchome pagórki, które przesuwały się obok nas. Coroczne powodzie podmywały wszelki ład. Woda wzbierała powoli, zalewała falochrony, zakorzenione nad brzegiem wierzby, nadbrzeżne drogi, wreszcie podnosiła się przy nasypie kolejowym. Sięgała po rzeczy mocno zakotwiczone i, zdawałoby się, nienaruszalne: po ławki, drzewa, małe pawilony wycieczkowe, przy których dróżki były wyrównane, wypielęgnowane i otoczone zielenią. W zamian za to, co zabierała, przynosiła co innego, coś, co porwała wcześniej, płynąc w górę, po czym odkładała tutaj – brudy, obce przedmioty, wszelkiego rodzaju podejrzaność, której niepodobna nazwać. Kiedy woda opadała, pozostawał pas spustoszenia, ciągnący się zależnie od wysokości powodzi w górę, ku nasypowi kolejowemu, aż do torowisk, a nad tym wszystkim unosił się smród.

Po naszej stronie Renu jeździły przede wszystkim pociągi towarowe. Tory prowadziły wysokimi nasypami obok drogi dla pieszych biegnącej wzdłuż brzegu, oddzielając świat naszej miejscowości od świata rzeki. W pobliskich miejscowościach życie toczyło się kołem i po każdym obrocie wyrównywało, wygładzało i wymazywało coraz więcej z czasów sprzed naszego dzieciństwa: ugory, wyblakłe nazwy firm na fasadach domów, ruiny i puste miejsca, świat krzywych szop na podwórzach, które zmieniały się w trawniki z żywopłotami z tuj. Ostatnim terytorium nieporządku pozostał nieprzenikniony teren fabryki z zapachem spalenizny, pyłem wapna i kamieni oraz ciemnymi barakami dla cudzoziemskich robotników stojącymi na podmokłej łące między fabryką a nasypem kolejowym. Ląd był połączony ze światem rzeki podziemnymi przejściami, które trąciły stęchlizną i wilgocią, na środku drogi zawsze zbierała się woda, krzyczeliśmy, zakładając się, czyje echo jest najgłośniejsze, i zasłanialiśmy sobie uszy, gdy nad naszymi głowami przejeżdżał z hukiem pociąg. Od strony rzeki rosły na nasypie kolejowym pokrzywy, które w deszczowe lata roztaczały gorzkokwaśny zapach, zbocze nasypu było terenem zabronionym, toteż woń pokrzyw wiązała mi się zawsze ze wszystkim, co zakazane. Wśród kamieni i wierzb leżały na brzegu śmieci, czasem rzeka całymi dniami wyrzucała martwe ryby, których nie wolno nam było dotykać nawet czubkiem buta. Falochrony wsuwały się do niej na nieumocnionym brzegu, wierzbina, piaszczyste zatoczki, ławice żwiru znajdowały się poniżej drogi dla pieszych. Wielkogabarytowe przedmioty, które rzeka wyrzucała podczas powodzi i które zaplątywały się w konarach wierzb, wisiały tam, aż wreszcie się rozpadały – zardzewiałe podwozia, po których nie było już widać niegdysiejszego przeznaczenia, sterczały z płytkiej wody w pobliżu brzegu. Ale od naszych miejscowości odróżniał rzekę nie tylko ten nieporządek, nieprzewidywalność znajdowanych przedmiotów, mętlik na tym pasemku ziemi, był to też ruch, prąd tego jednego kierunku, w którym zdążała rzeka, w stronę jakby coraz jaśniejszej okolicy ku północy, gdzie równina stawała się rozległa i nie było już widać gór, tylko zarysy większych budynków odcinały się od białego tła nieba. Barki płynące z prądem świetnie sobie radziły, sunąc w stronę jaśniejszego fragmentu nieba, ale te, które płynęły pod prąd, sprawiały wrażenie coraz cięższych i czarniejszych, niepewnych w drodze do ciemniejszych okolic. Tam, w górnym biegu, gdzie dolina nagle się zwężała, a rzeka zdawała się nie podejrzewać obecności morza, stały czarnobrunatne kikuty koloru zwęglonych skał, resztki mostu istniejącego kiedyś na tym pozbawionym mostów odcinku, gdzie teraz kursowały tylko barki, budząc wspomnienie o wojnie, które to słowo nas, dzieci, chwytało ze strachu za gardła. Nie chciałam oglądać tych kikutów, kiedy więc czułam, że się za chwilę wyłonią, zasłaniałam oczy dłońmi i odejmowałam je dopiero wtedy, gdy ojciec wołał „już”.

Mój ojciec był przywiązany do rzeki, przy każdej sposobności korzystał z promu, znał wszystkich przewoźników, wystawał z nimi na wietrze i podczas gdy my, dzieci, przyciskałyśmy się do relingu, on, podobnie jak przewoźnicy, chował ręce do kieszeni i rozmawiał o pogodzie. Jeden z nich miał protezy z ciemnobrązowej skóry, bo na wojnie granat urwał mu ręce. Gapiliśmy się na te skórzane ręce, dobrze wiedząc, że to niestosowne, i dostawaliśmy gęsiej skórki z powodu tych niesamowitych dłoni, ale także dlatego, że gapiliśmy się na nie, chociaż nie było nam wolno tego robić. Kiedy prom odpływał od brzegu, drugi przewoźnik, odpowiedzialny za odwiązywanie i uwalnianie liny, trzymając grubą pętlę w ręce, wykonywał długi skok przez coraz szerszą szczelinę ciemnej wody między promem a rampą, żelazna klapa zamykała się z łoskotem, a my trzymaliśmy się mocno relingu, czując zawroty głowy od spoglądania na wirującą wodę i na przepływające łodzie, ale też od krajobrazu, który naraz zaczynał się kołysać. Na środku rzeki prom się obracał – krętacz pośród nadpływających i odpływających barek – widzieliśmy Siedmiogórze na południu, jeden brzeg, potem drugi, niebo na jasnej północy, traciliśmy orientację, zapominaliśmy, dokąd płyniemy, odnajdowaliśmy się zaskoczeni, jak na obczyźnie, w chwili gdy rampa po drugiej stronie opuszczała się z hałasem.

Jesienią przychodziły mgliste poranki, które podawały w wątpliwość całą codzienność. Ustalone kierunki świata przestawały istnieć, nie było czegoś takiego jak „z prądem” i „pod prąd” ani „z tej strony” czy „po tamtej stronie”. Drugi brzeg znikał, promy nie pływały, rogi mgłowe barek brzmiały głucho, a po rzece sunęły łodzie widoczne jedynie jako cienie. Albo też nic nie było widać, nic nie poruszało się w tej gęstej białawej szarości, tylko fale lekko, jakby nieśmiało wytaczały się na żwir i słychać je było jak w zamkniętej przestrzeni, mgłowej komorze, w której, w sposób niewidoczny dla osób stojących na brzegu, przygotowywano jakiś eksperyment – objawienie nowego świata. Gdyby mgła przerzedziła się nad innym pejzażem, za tą kurtyną zostałyby przesunięte kulisy i można by zobaczyć morze w rzadkim, jaśniejącym świetle, tam gdzie przed opuszczeniem tej mglistej kurtyny stoją zazwyczaj pierwsze miejskie wieżowce.

W domu babcia siedziała przy maszynie do szycia i śpiewała nam piosenkę o dwojgu dzieciach króla, które nie mogły się spotkać, ponieważ woda była zbyt głęboka. Miłość opiewana w tej piosence nie ma szczęśliwego zakończenia. A przecież babcia nie pochodziła znad Renu, wzrastała nad całkiem inną rzeką, rzeczką, w której, jak wynikało z jej opowiadań, było mnóstwo lodowatych prądów, a która mimo to – usuwając Nadrenię w cień – z czułością płynęła przez krainę łagodnych łąk i przytulnych miasteczek. Jedynie w czas topnienia śniegów i załamującego się lodu rzeczka przeistaczała się w wartki nurt. Aby to udowodnić, babcia przeglądała z nami czasem album oprawny w czerwone sukno, który zawierał tylko zdjęcia rwącej wody, tak zwanej powodzi stulecia. Na fotografiach z wytłoczonymi ostrymi brzegami mogliśmy strona za stroną oglądać, jak most stopniowo załamuje się pod naporem wody i lodu. Najpierw zwały śniegu od strony jezdni, lód na rzece, głęboko zaśnieżona okolica, potem kry, już pożółkłe ze starości na błyszczącym papierze, piętrzące się przy filarach mostu, spieniona woda, na każdym kolejnym zdjęciu coraz wyższa i dziksza, uderzająca o balustradę i o ogrody położone na nadbrzeżnym stoku, drobne postacie pośród resztek śniegu i ciemnej od szlamu ziemi, które niosły na głowach bele siana i worki, potem zawalające się filary, most składający się do dołu, kikuty wystające z wody, kawałek balustrady leżącej w poprzek drzewa nad brzegiem. Ten obraz zniszczonego połączenia między obydwoma brzegami, dzikiej, rozwierającej się kipieli w rzece, nad którą niegdyś babcia, z dziewczęcością przynależącą do świata ballad i baśni, spacerowała i jeździła codziennie, pozostał rekwizytem ze złych snów.

W szkole uczyliśmy się sentencji o Ojcu Renie, niemających nic wspólnego z rzeką, nad którą spacerowałam w latach poprzedzających mój okres szkolny. Owe sentencje pozostawiły nieprzyjemny smak, gorzki od momentu, gdy pewnego dnia fala dziobowa dużej barki porwała z czubka falochronu ucznia naszej klasy. Ren okazał się niesamowitym jegomościem. Całymi dniami czuliśmy się tak, jakby rzeka odebrała nam mowę i tak ciężko wisiała w naszych ubraniach, że ledwie mogliśmy się ruszać. Szeptano, przebąkiwano, plotkowano o napuchniętych ciałach i o białych trumienkach, dopóki po wielu dniach nie odnaleziono zwłok dziecka w nadbrzeżnych krzakach, daleko w dole rzeki.

Ren był pierwszą, wciąż obecną granicą, której doświadczyłam. Nauczał, czym jest „tutaj” i „tam”. „Nasza” strona z niepowstrzymanie rozsadzaną wiejskością, pełną teraz fabryk, baraków i pociągów towarowych, w przeciwieństwie do tego, co po drugiej stronie, gdzie zachodzi słońce. Ta druga strona, widoczna nieostro, mglisty teren rozmazujących się form i rozpływających się kolorów, stanowi tło wielu fotografii rodzinnych. Ojciec nigdy nie miał dość fotografowania nas, dzieci, na rzece i na promie – czasem wiatr rozwiewa nam włosy, kiedy indziej stoimy w rzadkim śniegu przed drzewem na brzegu rzeki, mając za plecami czarny pomost, przy którym cumują łodzie, i mewy krążące w powietrzu. Przed naszymi czasami przypieczętowywano i dokumentowano różne uroczystości zdjęciem robionym na brzegu rzeki: za plecami sztywnych par młodych z rodzicami i bez rodziców, panien i świadków ślubu suną czarne barki albo białe parostatki wycieczkowe. Na jednym ze zdjęć, utrzymanym w odcieniu brązu, ubrani na ciemno bracia w sztywnych kapeluszach i z laseczkami obejmują się pojednawczo, ustawieni do grupowej fotografii, stoją na nierównym żwirze reńskim, nad samą rzeką – kto ich tam poprosił, czy z okazji pogrzebu, czy wesela? Prawdopodobnie był to wędrowny fotograf, o którym dziadek opowiadał z podziwem, człowiek, który w jego opowiadaniach w odróżnieniu od reszty niestałej ekipy z jego historyjek – wędrownych handlarzy z innych krajów, pomocników jarmarcznych, rzemieślników wytwarzających łyżki i ostrzycieli noży – nie miał imienia. Był po prostu fotografem, który wędrował od jednej miejscowości do drugiej, zawsze wzdłuż rzeki, wioząc na wózeczku aparat i statyw. Po fotografa posyłano, kiedy szykowały się wesela, miano też nadzieję, że pojawi się, gdy trzeba będzie kogoś pogrzebać. Jeśli los zrządził, że fotograf przybywał na czas, od razu, zanim jeszcze zmarłego złożono w trumnie, robił zdjęcie nieboszczykowi leżącemu w białej koszuli na marach. Zdjęcie przodka, który tak widzialnie nieżywy spoczywa w ukośnie wpadającym świetle, podczas gdy krewni – modląc się? płacząc? wpatrując się nieruchomo? sami mając nadzieję na własne zdjęcie za życia? – cisną się w tle jako czarne bezgłowe postacie, leżało luzem między kartami albumu, nie było wklejone na stałe i osobliwie często zmieniało miejsce. Nigdy nie było wiadomo, kiedy nagle pojawi się między stronicami, zasłaniając do połowy inne zdjęcie, a gdy się wynurzało, przez chwilę zawsze przyprawiało nas o zimne dreszcze, jakby było czymś zakazanym. Wyobrażałam sobie tego fotografa w krajobrazie mojego dzieciństwa, ten dziwny, podziwiany widok, jaki zapewne sobą stanowił, kiedy do połowy znikał pod czarnym suknem rozpostartym nad aparatem, a potem dokonywał cudów, które przetrwały osoby uwiecznione na zdjęciach. Wyobrażałam sobie, jak niewzruszenie kieruje swój aparat na żywych i umarłych, na żałobników i świętujących weselników, i jak obdarowuje obcych ludzi ich wspomnieniami, podczas gdy sam z rosnącym trudem stara się nie mieszać tych obcych, wykonanych zawsze w jednakowym formacie wycinków cudzych istnień ze swoimi wspomnieniami, które być może wiązały się wyłącznie z rzeką.

Przeciwwagę dla kapryśnej samodzielności rzeki stanowił nikły krajobraz regularności i pozornej czytelności, w czym ćwiczyłam się jako dziecko, nie rozumiejąc go. Były tam ponumerowane królewskimi imionami kołyszące się łodzie i promy spoczywające przy niepewnych pomostach – Roswitha, Monika, Michael I, II, III – rozkłady jazdy, diagramy ukazujące przebywane trasy, wbite obok toru wodnego w dno rzeki szyldy z symbolami, do których można było dopasować dowolne sensy, były tam proporczyki oraz flagi na rufach barek i statków, kombinacje liczb i liter na ścianach łodzi, które nie znaczyły nic albo mogły znaczyć wszystko, olbrzymie oznaczenia kilometrów rzeki, namalowane czarną farbą na białej płaszczyźnie albo białą na czarnym kamieniu, udające, że można zmierzyć długość płynącej wody i ustalić porządek rzeczy, choć ten w rzeczywistości wymykał się wszystkiemu. Ćwiczenie się w tych liczbach i znakach oraz uczenie się ich było zabawą, która się skończyła, gdy zaczęłam poszukiwać związku między słowami i znakami. Kiedy jednak nie znalazłam żadnej wiążącej je historii, znużyły mnie, odwróciłam się więc od Renu.

Kilka lat później spędzałam w czasie roku szkolnego prawie codziennie pół dnia nad rzeką. Jeździłam brzegiem na rowerze tam i z powrotem, godzinami przesiadywałam na skarpie nadbrzeżnej, umocnionej wielkimi i czarnymi kamieniami zasmarowanymi smołą, i szukałam tych napisów: imion statków, kilometrów oznaczających długość rzeki, numerów rejestracyjnych barek. Interesowało mnie tylko to, co płynie w dół rzeki, ku tej jaśniejszej dali, gdzie w pewnym momencie można się natknąć na morze. Przez jakiś czas prowadziłam zeszycik, w którym zapisywałam wszystko, co udało mi się odszyfrować z płynących z prądem barek, jakby z biegiem czasu można było w nim coś odczytać. W pamięci pozostały mi kolumny znaków, notowane tygodniowymi blokami, zapisane na papierze w kratkę niczym strofy wiersza, szyfry ruchu, kody Innych Miejsc.

4. Chodzenie

Moje spacery nad River Lea były powolne i chaotyczne. Patrzyłam, słuchałam i szukałam wspomnień. Robiłam zdjęcia i warstwa po warstwie odsłaniałam wspomnienia. Na samym wierzchu spoczywały te najstarsze. Widziałam siebie chodzącą po Londynie, w pierwszych miesiącach mojego pobytu tutaj, gdy wsłuchiwałam się w nowy kraj. Dookoła brzęczało coś i huczało, ponad spiczastymi kapeluszami kominów rano i wieczorem niebieskawe ptaki zataczały wciąż taki sam krąg, po czym znikały. Noc drapała w cienkie, świszczące szyby, głosy wpadały przez wąską czeluść do popielnika kominka, a między dwoma ciemnymi klocami murów przejeżdżały w poprzek nieba rozświetlone wieczorami pociągi.

Aby odnaleźć spokój osoby osiadłej na stałe, przerzuciłam się na spacery. Chodząc, uczyłam się zapachów miasta, które było tak olbrzymie, że potrzeba by więcej niż jednego życia, żeby przemierzyć je całe. Uczyłam się na pamięć woni cegieł, rzeki i nastroszonych traw na pasach nieużytków, deszczu i kurzu, gołębich piór, nabrzmiałego drewna oraz krzaków czerwonego głogu, a także aromatów mnóstwa cudzoziemskich potraw, które już wkrótce rozróżniałam po stopniu słodkości, gorzkości i ostrości drażniących moje nozdrza. Chodziłam do sklepów, widziałam różowe, szare i brązowawe ryby drgające w świetle poranka, chociaż dawno powinny być martwe. Łby, płetwy, łuski i ogony leżały wieczorem w rynsztokach, którymi płynęła brudna woda po spryskiwaniu sklepów. Handlarze byli zmęczeni i nie zwracając na nic uwagi, rozdeptywali rybie resztki. Mięso nierozebranych kóz i owiec, które z ciężkich haków przed czerwonymi plandekami stoisk rzeźniczych zwieszało się nad ziemią, ciemniało w ciągu dnia. W dużych plastikowych wannach leżały wzgardzone kawałki porąbanych zwierząt, nad którymi ciągnęły się grube warstwy słoniny. Kurczaki, blade i szare, wisiały na delikatniejszych hakach, dyndając na rześkim wietrze wiejącym z pobliskiego nabrzeża, a kolor twarzy handlarzy drobiu zdawał się upodabniać w zapadającym zmierzchu do bladej, pomarszczonej skóry oskubanych martwych zwierząt. Kolorowe chorągiewki, które zdobiły wózki z tanimi jajami albo skrycie gnijącymi owocami, traciły blask. Resztki owoców, miękkich od dotykania przez kupujących, sprzedawano najbiedniejszym, ostatnim klientom dnia, którzy teraz wychodzili ze swoich zakamarków. Oferowali drobne monety na wyciągniętych dłoniach, handlarze, zanim wrzucili towar do podstawionych plastikowych torebek, dobywali pieniążki z ich pięści spoconych od długiego zaciskania.

Małym, tanim aparatem robiłam zdjęcia, które mnie potem zawstydzały. Gdy je oglądałam, wydawało mi się wręcz nieprzyzwoitością, że przechowuję w swoim pokoju te fragmenty ludzkich żyć, kopie przelotnych gestów, spojrzeń bez celu, ciał w czyhającej postawie, strzępki życia kompletnie nieznanych osób, które wcale nie podejrzewały, że trzymam w rękach tymczasową nieprzemijalność wycinka ich czasu. Często pojawiają się na tych zdjęciach dwie czarnoskóre kobiety w jasnych adidasach i marynarkach w paski. Stoją badawczo przed rybami, które pod lśniącą czerwoną markizą wyglądają na złote, ale w ich kuchniach okazałyby się matowe i żółtawe. Dotykają wystawy obszytej jasnymi koronkami, za którą ziewa sprzedawczyni w brązowym skafandrze. Na jednym zdjęciu czyjaś ręka niepewnie sięga po kiść bananów; pomarszczone z zimna palce wyciągają się niczym niezdecydowane szyje, po nieostrym wzorze rękawa w paski można rozpoznać jedną z dwóch kobiet. Kiedyś podszedł do mnie młody mężczyzna o czarnych kręconych włosach i jedną ręką zasłonił obiektyw aparatu, drugą zaś zaczął wymachiwać w powietrzu. No, no – powiedział głośno – no, no. Poszłam dalej i dopiero później zrozumiałam, że się bał. Po tym przeżyciu wolałam fotografować rzeczy nieożywione. Przeważnie robiłam zdjęcia nad kanałem, nad brudną i niewykorzystywaną wodą, która płynie z zachodu na wschód. W weekendy wędkarze siedzieli na wąskiej betonowej drodze, ciągnącej się tylko nieco powyżej lustra wody. Obok siebie mieli termosy, torby piknikowe i plastikowe puszki z czworokątnymi przegródkami na robaki w najrozmaitszych kolorach. Robaczki wiły się, szukając wśród siebie i przy sobie schronienia, wszystkie chciały znaleźć się w środku ciepławego mrowia przypominającego życie, które same tworzyły. Wędkarze siedzieli nieruchomo na rozkładanych stołkach, czekając, żeby ryba połknęła haczyk. Wyciągali ją potem z wody – zawsze były to ryby o białych brzuchach i srebrnych grzbietach, w powietrzu szybko wydawały się ogłuszone, nieszczęsne trzepotały się na rozchwianej lince i dławiły się robaczkiem, który przysporzył im takiej biedy, ale wędkarze tylko przez chwilę cieszyli się łupem, a potem chwytali rybę, zdejmowali ją z haczyka i wrzucali z powrotem do wody. Ranne lub śmiertelnie wystraszone ryby już wkrótce dryfowały martwe po tafli wody, z otwartymi czerwonawymi gębami i oczami, kołysały się na lekkich, spokojnych falach, które od czasu do czasu tworzył wiatr, a wokół nich powstawał spieniony wianuszek.

Po drugiej stronie kanału stały puste fabryki, magazyny i inne ciemne budynki z popękanymi albo ślepymi od brudu szybami. Za tym zamazanym szkłem można było dostrzec sterty skrzynek, kontury zastygłych w bezruchu maszyn i zgaszonych lamp, a plamy podnoszącej się wilgoci, którą nasiąkały ceglane mury, sięgały prawie dolnych rzędów okien. Przez dukty między drzewami widziało się w oddali delikatne wieżyczki wspaniałych starych dworców i połyskliwy blask banków wypełnionych krzątaniną.

Na zdjęciach niewiele było widać. Wygięte kraty, w których tkwiły zębate okruchy powybijanych szyb, ostry cień biegnący w poprzek zdjęcia, odpadający tynk, spod którego wychodzą na światło dzienne stare warstwy malunków. Zżarte przez powietrze napisy, fragmenty liter, z których można złożyć i stworzyć dowolne słowa. Nic nie stanowi świadectwa, wszystko jest pozostawione samo sobie. Czarne ślady po pożarze na grubych deskach, którymi okna były zabite na krzyż. Ślady po strzelaninach zdarzających się tu od czasu do czasu. Odciski grotów i brzeszczotów na powgniatanym metalu, od którego odpadły resztki zielonej i czerwonej farby, rdza, która jak żar wokół kawałka papieru wrzyna się od brzegów w substancję i wszystkiemu depcze po piętach. W wodzie przeglądają się długie budynki o surowych fasadach, podzielonych szeregami prostokątów, w oddali na szczelinach nieużywanego betonowego mostu kładzie się złote światło, zielone kępki tryskają z ziejących pustką miejsc, piękny lutowy dzień.

Nieco dalej od kanału odwiedzałam knajpy, w których grała muzyka, aby zwabić gości z przyległych ulic. W jednym z lokali, o nazwie Rosemary Branch, trzej mężczyźni grali na akordeonie, skrzypcach i trąbce, a kobieta o rudych włosach i w sukience w kropki śpiewała. Wykonywali piosenki, które wszyscy już kiedyś słyszeli, nie pamiętając kiedy i gdzie. Milczący brodacze wpatrywali się nieruchomym wzrokiem w swoje kufle z ciemnym piwem, rozweselone kobiety podrzucały do góry nogi w wysokich szpilkach, kiedy ich podochoceni towarzysze szczypali je albo łaskotali. Podchodziłam do kontuaru i zamawiałam napój, którego jeszcze nigdy nie próbowałam, a który zawsze smakował inaczej, niż sobie wyobrażałam. Potrawy cuchnęły, jakby były zjełczałe, ale sporo gości jadło je dzielnie, przede wszystkim szczypane kobiety pod humorkiem. Pary mężczyzn w eleganckich ubraniach siedziały mocno przytulone i podsuwały kapeli karteczki z muzycznymi życzeniami.

Kiedyś przysiadł się do mojego stolika w Rosemary Branch jakiś mężczyzna. Miał niepewny głos, krzywe zęby i czarną nastroszoną szpicbródkę. Przedstawił się jako były woltyżer i twierdził, że w najlepszym okresie swojego życia był sławny na cały świat. Świetlane dni światowej sławy – powtarzał raz po raz i oblizywał wargi. Słowa niezgrabnie wypływały z jego ust, zdradzając, że nie jest tubylcem. Kiedy nie wiedziałam, co odpowiedzieć, wyćwiczonym ruchem odsłonił swój płaszcz, pod którym ukazał się trykot z cekinami. Wiele błyszczących płytek odpadło i w tych miejscach widać było przetartą, żółtawozieloną tkaninę. Niech mi pani uwierzy! – powiedział, a ja kiwnęłam głową. Wydawało się, że jego ramiona są pokryte tatuażami, których w mrocznym świetle nie można było dobrze zobaczyć. Niepytany opowiedział, jakie sprężyste i piękne były kiedyś te ramiona. Przed każdym przedstawieniem wcierał w nie oliwę, lśniły więc, a mnóstwo świateł wiszących pod kopułą cyrku odbijało się w nich, gdy jeździł po maneżu. To właśnie te ramiona sprawiły, że jego występ stał się numerem popisowym, zapewniał mnie woltyżer, publiczność wszystkich światowych metropolii leżała podobno u jego stóp. Przypuszczam… – powiedział niespodziewanie po niemiecku, a ja zorientowałam się z jego słów, że dawno nie używał tego języka. Skinęłam głową i postawiłam mu zwietrzałe wino. Kiedy zbierałam się do wyjścia, podniósł się jak dżentelmen. Przesunął ręką po włosach, jakby chciał wygładzić wypomadowaną fryzurę, a między palcami została mu kępka włosów, z których kilka wpadło do resztki wina. Przepraszam – szepnął.

Spotkanie z woltyżerem wprawiło mnie w niepokój, niepożądane pozdrowienie z kraju mojego pochodzenia. Szłam ciemnymi ulicami, usiłując sobie przypomnieć, co mogłoby mnie łączyć z woltyżerem, chociaż od dzieciństwa nigdy nie przestąpiłam progu cyrku. Był letni wieczór, na niebie tliło się jeszcze światło późnego zmierzchu, musiałam walczyć z silnym wiatrem, który dmuchał na mnie odpadkami, wszystkimi szeleszczącymi pozostałościami po codziennym handlu ulicznym. W ciemnych bramach wałęsali się jeszcze handlarze, podsuwając mi resztki swoich towarów, a ponieważ nie byłam nimi zainteresowana, wykrzykiwali za mną przekleństwa.

5. Camera obscura

Mieszkanie, które zajmowałam, znajdowało się niedaleko Abney Park Cemetery. Gdybym wychyliła się z okna w wykuszu wychodzącego na ulicę, mogłabym zobaczyć wejście, które swoim warownym przepychem bardzo różniło się od wszystkiego wokół i odcinało się także od leżącego za nim cmentarza. Przed laty podczas jednego ze spacerów zboczyłam na ten cmentarz. Było to wiosną, wszędzie kwitły małymi białymi i żółtymi kępkami narcyzy. Chociaż nie byłam wtedy sama i otrzymywałam wiele wyjaśnień dotyczących historii grobów, cmentarz przypominał mi głęboki las, wilgotną wyspę cuchnącą stęchlizną, na poły zdziczały kawałek ziemi, który dryfował w rzece miasta; wcale bym się wtedy nie zdziwiła, gdybym z jednego z dwóch wejść weszła do całkiem innego Londynu niż do miasta, z którego tu weszłam. Teraz, choć mieszkałam tak blisko tego lasu z grobami, rzadko tu zaglądałam. Była jesień, trujące kwiaty kwitły w cieniu wysokich drzew i zarośli, liście, które długo zachowały znużoną zieleń, zamiast zżółknąć, szumiały suchym latem. Słowo „cmentarz” wydało mi się zupełnie niestosowne wobec tej dzikiej przyrody po drugiej stronie River Lea, znajdującej się w przeciwnym kierunku. Cmentarz należał do miasta, był niewielką naroślą, a nie wyspą na rzece. Nie mogłabym oczekiwać żadnej niespodzianki, jeśli chodzi o wyjście po drugiej stronie cmentarza, tam droga prowadziła w stronę mojego wcześniejszego życia, którego swojskość chciałam z siebie strząsnąć. Ograniczyłam się do krótkich rundek wśród grobów, drzew, kwiatów i zarośli. Unikałam grupek handlarzy i kupców narkotyków, a także zamyślonych osób siedzących przy grobach w skąpych promieniach słońca.