Nad lawendowym morzem - Karolina Załuska - ebook + audiobook + książka

Nad lawendowym morzem ebook i audiobook

Karolina Załuska

1,5

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Wypalenie zawodowe, frustracja, uzależnienie od alkoholu, poczucie braku sensu w życiu... Oto problemy, z jakimi borykają się bohaterowie powieści „Nad lawendowym morzem”. Pewnego dnia ich drogi się przetną, a za drzwiami jednej ze starych gdańskich kamienic zaczną płynąć słowa, które ułożą się w fascynującą opowieść pełną skrajnych emocji. Opowieść, w której rzeczywistość nieustannie przeplata się ze snem, a radość – z przygnębieniem i lękiem.

Jak radzić sobie z depresją? Czy da się wygrać z nieustępliwym losem? Jak zawalczyć o swoje szczęście, gdy wydaje się, że nie ma już szans na lepsze jutro? Nie sposób udzielić prostych odpowiedzi na te pytania. Pewne jest tylko jedno: łatwiej wyjść na prostą, gdy ma się wokół siebie ludzi, którzy chcą pomóc.

Obrócił się na bok i przetarł twarz dłonią. Wszystko było jak wczoraj. Walizka leżała na środku pokoju z ubraniami wylewającymi się z niej jak wnętrzności upolowanej przez dzikiego zwierza ofiary, z łóżka smętnie zwisał róg czystej, białej kołdry Piotra. Samego zaś Piotra w pokoju nie było.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 444

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 10 godz. 48 min

Lektor:
Oceny
1,5 (2 oceny)
0
0
0
1
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




ROK 2010

Spotkanie

Szanowna Pani Izabelo,

Przepraszam, jeśli zakłócam Pani urlop, ale mam nadzieję na budujący dialog między nami. Proszę dać znać, czy odpowiada Pani taka forma konwersacji. Jeśli tak, opiszę mój problem.

 

Z poważaniem

Oliwia

*

Droga Oliwio,

Absolutnie mi Pani nie przeszkadza. Proszę pisać.

Pozdrawiam

Iza

*

Szanowna Pani Izabelo,

A więc w moim ładnym, podmiejskim domu z jasnymi ścianami w ciepłym odcieniu beżu i czerwonym dachem, otoczonym wypielęgnowanym, pełnym kwiatów ogrodem, w przytulnym, acz przestronnym, pokoju stoi urokliwa komódka. Idealnie komponuje się ona z pozostałymi meblami, o co zadbała obdarzona doskonałym zmysłem estetycznym mama, i posiada cztery szuflady. W najwyższej z nich leżą wszystkie moje najbardziej udane utwory. Oczywiście „najbardziej udane” nie oznacza „udane w zupełności”. Gdyby tak było, nie pisałabym tego listu.

Jest tam kilka teczek z rysunkami, całkiem ładnymi szkicami. Jest kupka zadrukowanych kartek z fragmentami opowiadań, których w większości nigdy nie skończyłam. Albo nie miałam pomysłu, co dalej, albo przeczytałam je po jakimś czasie i stwierdziłam, że są do niczego, ale szkoda wyrzucać. Jest tam również zeszyt ze spisanymi wierszami. Zeszyt mógłby być z tego wszystkiego najbardziej przydatny, gdyby kiedyś znalazło się w nim tyle wierszy, że po wybraniu garstki najlepszych z najlepszych uzbierałby się akurat jeden tomik. Oczywiście przygłupie rymowanki czy wiersze w stylu gimnazjalnym („ach… mroczna moja dusza… i cierń w nią wbity… a cierniem tym… jesteś ty… itp. itd.) również w szufladzie znaleźć się musiały. Między tym wszystkim walają się powyrywane z zeszytów szkolnych karteczki z ciekawymi rysunkami nabazgranymi długopisem, zapisanymi na marginesach zdaniami, których mogłabym użyć w wymyślonej ewentualnie książce… Słowem, brakuje tylko płyty z próbami nagrania własnych piosenek, ale z jakichś powodów nie mogę się przemóc, by zaśpiewać cokolwiek na głos. Po prostu krtań mówi: „nie!” Być może boję się podświadomie, że wyjdzie tragicznie i jedna z dróg, ten ostatni niewypróbowany szlak ku osiągnięciu skrytego za mgłą celu, runie.

Niech mi Pani rzuci promień światła na drogę, którą powinnam iść.

 

Z poważaniem

Oliwia

*

Droga Oliwio,

Może przejdźmy na ty?

Po pierwsze, odetnij się od historii i zdecyduj, który kierunek będzie przyszłością. Zamknij w tej szufladzie to, co uznasz za przeszłość. To, z czego nic nie będzie – niedokończone opowiadania, których wiesz, że nie dokończysz, wiersze, które Ci się nie podobają, rysunki, których nikomu nie pokażesz. Zabierz tę garstkę, dla której jest nadzieja. I z tym działaj.

Usiądź raz, może dzień, może kilka Ci to zajmie, ale dokończ to, co zaczęłaś. Rozwiń myśl. Albo stwórz nową. Coś krótkiego. Potem oceń. Dobre? To albo ciągnij dalej, albo skup się na krótkiej formie.

No i ćwicz. Jeśli coś nie wyjdzie – wrzucaj do szuflady z przeszłością.

Napisz, jak ci poszło!

 

Pozdrawiam

Iza

*

Droga Izabelo,

Dziękuję za radę! Zrobiłam tak, jak kazałaś, szuflada zamknięta. Znalazłam cztery opowiadania, które rokowały na przyszłość i je dokończę. Mam już coś na start. Nieźle mi idą opowiadania, ale nie wiem, czy uda mi się z jakąś dłuższą formą. Uporządkowałam też swoje wiersze, znalazłam ich wiele, wybrałam te dobre i przepiszę je do komputera. Wtedy będzie mi łatwo je zgromadzić, poprzerabiać i poukładać.

Rysowanie to raczej nie moja droga. Robię to hobbistycznie. Zebrałam teczkę z tymi pracami, które mi najlepiej wyszły, i je sobie zostawię. Resztę wyrzuciłam. Po co mi brzydkie rysunki? Z czasem pewnie zgromadzę ich więcej.

 

Pozdrawiam

Oliwia

*

Droga Oliwio,

Bardzo mnie cieszą Twoje działania, ale skończ te opowiadania, żeby ruszyć z miejsca z pisaniem. Dopiero jak napiszesz pierwsze zdanie, pierwszy akapit, to zaczniesz swoje pisarskie życie.

 

Pozdrawiam

Iza

*

Droga Izabelo,

Chwilowo pisanie mi nie idzie, ale na psychotropach udaje mi się już chociaż tworzyć te listy do Ciebie poprawnie gramatycznie i z uwzględnieniem interpunkcji. Jak tylko najdzie mnie wena, dokończę opowiadania.

 

Pozdrawiam

Oliwia

*

Droga Oliwio,

Doskonale. Cieszę się, że bierzesz leki. Przy dobrze ustawionym leczeniu powinnaś niedługo wrócić do umysłowej formy. Co jakiś czas próbuj, usiądź nad tymi opowieściami, poszukaj w swojej głowie pomysłów. W pewnym momencie zacznij pisać.

Pamiętaj też jednak o dbaniu o zdrowie swojego ciała, nie tylko umysłu. Mózg lepiej pracuje, gdy jest wypoczęty i ma zapewniony komfort, a do tego potrzebne jest zdrowie.

 

Pozdrawiam

Iza

*

Droga Izabelo,

O moje zdrowie fizyczne martwić się nie musisz, kontroluje je dobry specjalista, który co jakiś czas sprawdza wszystkie ważniejsze parametry. Sama zresztą pilnuję swojej wagi (która niestety może wzrosnąć od leków, czego się boję) i ruchu na świeżym powietrzu.

Zaczęłam pisać pamiętnik. Tu wystarczy opisywać to, co było, nie trzeba od razu wymyślać nowych zdarzeń. To dla mnie trening i sprawdzian w jednym.

 

Pozdrawiam

Oliwia

*

Droga Oliwio,

Bardzo dobrze, że już piszesz. Pamiętnik to też ciekawa forma literacka. O czym piszesz? O zdarzeniach dnia codziennego czy może o jakimś konkretnym aspekcie swojego życia?

 

Pozdrawiam

Iza

*

Droga Izabelo,

Mój pamiętnik dotyczy przede wszystkim mojej choroby. Tego, co odczuwałam, jak odczuwałam, jak to się zaczęło. Na bieżąco zdaję relację z tego mojego pola walki. Piszę, jak działają na mnie leki, o czym rozmawiam z psychiatrą.

Mam już całkiem sporo. Myślę o podzieleniu tego na części. Mam też już pomysł na nowe opowiadania. Na razie spisuję na telefonie po kawałku, gdy najdzie mnie wena. Wygląda to nieco chaotycznie, ale cóż, postaram się poskładać to niedługo w całość. Resztę opowiadań i wierszy przepisałam do komputera, trochę tego wyszło. Czuję się z tym znakomicie.

Dziękuję za wszelkie rady.

 

Pozdrawiam

Oliwia

*

Droga Oliwio,

Cóż, jestem internistą, nie pisarką. Moja rola się w tym momencie kończy. Doprowadziłam Cię do tego momentu, dalej będziesz musiała kroczyć sama.

 

Powodzenia i pozdrawiam

Iza

*

Izabela nigdy nie dowiedziała się, że Oliwia pisała, siedząc na schodach niewielkiej, różowej kamienicy, gdzie za parę chwil miało odbyć się pierwsze spotkanie grupy. Grupa zrzeszała ludzi z problemem, rozmówców potrzebujących takiego kopniaka od życia, jaki mogą dać tylko inni, obcy ludzie. Oliwia, od niedawna wariatka, od dawna studentka, postanowiła wziąć udział w tym szerokim dialogu. Tak, stanowczo była człowiekiem z problemami.

– Witam wszystkich – rzekł cichym głosem ciemnowłosy mężczyzna. – Mam nadzieję, że pomysł wypali i będziemy się tu widywać w co najmniej tak licznym gronie jak dzisiaj.

– Ktoś jeszcze ma dojść?

– Zobaczymy, jak nam dzisiaj pójdzie. Jeśli ktoś postanowi dołączyć później, to zapraszam. Chociaż nie będzie znał wszystkich historii.

– Kto pierwszy opowiada?

Nikt jakoś się nie kwapił, by zacząć wypluwać swoje wnętrze przed grupą obcych ludzi. Niektórzy patrzyli w podłogę, inni hardo wyrażali swój sprzeciw, milcząco patrząc w oczy mężczyzny.

– Oczywiście, ja zacznę. Zebrałem was tutaj, więc was ośmielę swoją opowieścią.

Historia Jakuba: przestańcie

Zbudził go krzyk, przeraźliwy krzyk człowieka wyrwanego z najczarniejszego koszmaru, w najdalszej głębi umysłu zrodzonego niczym w otchłani piekła. Zresztą być może tak właśnie było. Twarz jego bledsza od lśniących mdłym blaskiem latarni poduszek, przerażona nieskończenie, zastygła w rozpaczliwym grymasie.

– Co to za miejsce… czyje to wszystko?! – krzyczał, a głos jego, piękny za dnia i niski, przechodzić już zaczął w drżący falset. – Boże mój, gdzie jestem?!

Rozglądał się po pokoju, rozdygotany, raptownie odwrócił się w stronę Jakuba, aż cienkie pasemka ciemnych jego włosów przykleiły się do zlanego potem czoła. Czy za cieniami się tak rozglądał, czy rzeczywiście ujrzał kogoś w bezbrzeżnej czerni drugiego końca pokoju – tego nie było dane zrozumieć Jakubowi, nie potrafił on ujrzeć tego, co ujrzał, patrząc na niego, swojego przyjaciela, Piotra.

Ten zaś zerwał się nagle i wykrzywiony strachem jakby najcięższym bólem fizycznym, podbiegł do okna i uderzył dłonią w szybę. Zamarł w tej pozie, z palcami ręki o każdym mięśniu do granic napiętym na zimnej, gładkiej tafli szkła. W jednej chwili Jakub podniósł się na łóżku, teraz i on zdjęty był strachem. Cienka szyba tylko, ten złowrogi, lśniący prostokąt, wrośnięty w czarną niemalże teraz ścianę, oddzielał Piotra od trzypiętrowej przepaści. Nie zdążył jednak przemyśleć nawet, choćby i podświadomie zaplanować, co zamierza uczynić, jak odwieść przyjaciela od tej straszliwej dziury w twardej ceglanej powłoce kamienicy, gdy tamten zgiął powoli kolana i skulił się między łóżkiem swym a ścianą. Z jego całkiem już teraz ściśniętej strachem krtani wydobył cichy, lecz raniący uszy Jakuba jęk.

– Przestańcie…

I być może przestali, tego się już nikt nie dowie, bo Piotr bez ruchu zupełnie zastygł tam gdzieś, na podłodze, zimnymi palcami objąwszy czoło, aż paznokcie wpiły się w bladą skórę, zamarł bez ruchu i zamilkł. Na moment zapadła cisza, równie w tym momencie przerażająca, co ta urwana w ułamku sekundy burza.

Najciszej, najdelikatniej jak potrafił, Jakub postawił stopy na ziemi i podniósł się z łóżka. W zaciśniętej kurczowo dłoni trzymał jeszcze kołdrę, gdy Piotr, przytrzymując się drewnianej, sękatej krawędzi łóżka, wstał z wolna i zatoczywszy się lekko wśród porozrzucanych w ich zwyczajnym nieładzie ubrań i toreb, usiadł na kołdrze, zatoczył pustym teraz i niewidzącym ani Jakuba, ani pokoju, ani niczego istniejącego w ogóle wzrokiem szeroki łuk, po czym opadł na łóżko i zasnął.

Taką przynajmniej nadzieję miał Jakub, który stał jeszcze dłuższy czas, nasłuchując cichego, miarowego oddechu przyjaciela i patrząc na jego twarz – teraz bez wyrazu – oświetloną żółtawą poświatą latarni ulicznych. W końcu sam wsunął się pod cienką kołdrę i przekręciwszy się parę razy z boku na bok, zapadł w głęboki, spokojny, gdyż niosący zapomnienie sen.

Sen był krzepiący, ukoił wszelkie trudy podróży, niewygodę pociągu i rozpoczął nowy, piękny dzień jasną poświatą zalewającą twarz Jakuba. Leniwie otworzył oczy.

Wtedy przypomniał sobie zdarzenia z nocy, krzyczącego Piotra, ni to we śnie, ni na jawie, i siebie, ogarniętego tą przygnębiającą bezsiłą, gdy coś złego dziać się zaczyna z bliską osobą, a nic się zrobić nie może, nie potrafi nic uczynić, nawet ogarnąć umysłem. Właściwie to on mógł mieć koszmar, nie Piotr. Może to wszystko się nie stało, to on krzyczał, nawet i na głos, we śnie. To było realne, żywe jeszcze w pamięci, ale czyż sny często nie wydają się prawdziwe tak dalece, że trudno odróżnić je od przebudzenia?

Obrócił się na bok i przetarł twarz dłonią. Wszystko było jak wczoraj, walizka leżała na środku pokoju z ubraniami wylewającymi się z niej jak wnętrzności upolowanej przez dzikiego zwierza ofiary, na podłogę z łóżka smętnie zwisał róg czystej, białej kołdry Piotra. Samego zaś Piotra w pokoju nie było.

I Jakub w nagłym, irracjonalnym jakimś przebłysku przypomniał go sobie z tą ręką przy szybie. Nikt nie wie i nikt się nigdy nie dowie, o czym myślał wtedy, co powodowało takie jego cierpienie, niemalże fizyczne, co kazało mu bać się tak straszliwie, co w końcu przygnało go do tego nieszczęsnego okna…

– Cholera, cholera, cholera! – Podbiegł do przeciwległej ściany, z której kwadrat blasku wczesnego, czerwonopomarańczowego jeszcze słońca raził go w oczy, bosymi stopami depcząc jakąś koszulę, ręcznik czy Bóg wie, co to było, nie bacząc na kant walizki, który zgodnie z powszechnie obowiązującym „prawem złośliwości rzeczy martwych” boleśnie drasnął jego mały palec.

Okno było zamknięte.

– Polazł gdzieś, nie powiedział, a ja panikuję już po tym wszystkim.

Usiadł na niskim krzesełku. Nogą zamknął walizkę, przygniatając i tak pogniecione już i porozrzucane ubrania.

Czy to był sen, czy prawda? – myślał gorączkowo. Ja zaczynam wariować czy Piotr?

Postanowił poczekać. A nuż przyjaciel pojawi się i rozwieje wszelkie narosłe do tej pory wątpliwości i obawy. Jakub wyciągnął książkę spomiędzy poskładanych równiutko przez małżonkę koszul, otworzył ją na stronie, którą wskazywała zakładka zrobiona z jakiegoś starego biletu i położył się z powrotem na łóżku.

Błaha jakaś wzmianka o jedzeniu w czytanej treści przypomniała mu o niezjedzonym śniadaniu, które zakupili poprzedniego wieczora, zaraz po przyjeździe. Wychylił się znad krawędzi posłania i rozejrzał po pokoju. Na stole leżał worek bułek, masło i serek topiony.

Posmarował pierwszą kromkę. Bułki były już miękkie, nie chrupiące, jak wczoraj, gdy je kupowali. Szkoda. Pamiętał ciepły aromat dochodzący z brzydkiego, foliowego woreczka. Rozkosz. Teraz pozostało mu zjeść zwyczajne pieczywo o gumowatej konsystencji.

Przeszedł się po niewielkim pokoju. Cienka, czarna kurtka wisiała na swoim miejscu. Zaczepiona na wygiętym metalowym haczyku skórzana torba wydawała się informować, że jej właściciel z całą pewnością znajdować się powinien w pokoju.

Na nocnym stoliku leżał telefon. Jakub przez jakiś czas obracał go w dłoniach, przez chwilę wahając się, czy naruszyć tę ostoję prywatności. W końcu palce jego – niemalże podświadomie – przesunęły się po chłodnym ekranie. Telefon rozświetlił czysty błękit nieba nad miastem. Dziwna tapeta. Westchnął i zaczął przeglądać historię, nie licząc w sumie na wiele. I rzeczywiście: ostatnią rozmowę Piotr odbył na długo przed ich wyjazdem, wiadomości były wyłącznie służbowe, a i numerów żadnych spoza pracy nie znalazł. Otwierał jeszcze przez chwilę różne zakamarki karty pamięci, nie uzyskując ani jakiejkolwiek odpowiedzi, ani nawet nowych pytań. Telefon był do granic bezosobowy.

Minęła już godzina. Tak mało, a tak wiele czasu. Jakub nie miał pojęcia, co o tym myśleć. Szukać czy nie szukać? Postanowił jednak szukać. Włożył ciepłą bluzę, na nogi wsunął swoje stare, schodzone, więc i wygodne, czarne buty i wyszedł z pokoju. Przekręcił klucz w nieco zacinającym się zamku. Najwyraźniej hotel nie dorobił się jeszcze zamka na kartę. Mały, srebrny kluczyk nadal trzeba było chować do kieszeni dżinsów.

Stanął na chodniku. Poranny ruch nasilał się powoli, ale ta zwykle i tak mało uczęszczana ulica nie uginała się pod ciężarem samochodowego korka. Zaspani ludzie za kierownicami nawet nie zauważyli jednego smętnego człowieka w szarej bluzie, któremu zaginął przyjaciel.

W głowie tego człowieka zaś kotłowały się myśli. Dokąd iść? Gdzie mógł pójść Piotr? Bez słowa? Może nagle zachorował? Może jest w szpitalu? Wyciągnął telefon i wyszukał znajdujące się w mieście placówki. Trzy szpitale. Dwa ogólne, jeden zakaźny. Cóż, wszystkiego trzeba spróbować.

Zakaźny znajdował się względnie blisko. Da radę dojść pieszo. Ruszył więc przed siebie. Miał cel.

Spory, biały budynek, obrośnięty rachitycznymi, bezlistnymi drzewkami, z małym placykiem dla karetek i brązowym kolejnym celem – drzwiami wejściowymi, obok których wisiała zgniłozielona tabliczka z napisem „Szpital Zakaźny”. Przemierzył krótki korytarzyk i dotarł do standardowego, szpitalnego okienka. Krótkowłosa kobieta, z miną wyrażającą wyczekiwanie, patrzyła znad okularów na przybysza.

– Słucham?

Jakub podał nazwisko.

– Z pogotowia czy przyszedł?

– Nie mam pojęcia.

Kobieta pokręciła z dezaprobatą głową i wklepała dane do komputera.

– Nie ma.

Podziękował i wyszedł. Trudno, pozostały jeszcze dwa szpitale. Następny był daleko, więc wsiadł do stojącej przed szpitalem taksówki. Trasę przejechał w milczeniu, najwyraźniej taksówkarza nie interesowało, po co ludzie jeżdżą od szpitala do szpitala. Jakub też za bardzo nie wiedział, co by mógł powiedzieć. Że zgubił mu się kolega? Mijali kolejne identyczne ulice, kolejne bloki, kolejne wieżowce, kolejne sklepiki, kolejne łyse drzewa. Dotarli do następnej szarej kostki, jakich pełno w mieście. Tylko nieco większej. Szpital Miejski. I znów okienko, i znów rejestratorka za ladą.

Wymienił nazwisko i czekał. Druga kobieta patrzyła na niego beznamiętnie, ze zmęczeniem w ciemnych oczach. Był ciekaw, ile czasu spędziła za tą ladą, ile godzin i ilu pacjentów powitała tym miękkim „dzień dobry”, odkąd ostatni raz wyspała się spokojnie we własnym łóżku.

– Nie ma go tutaj, przynajmniej pod tym nazwiskiem.

– A pod jakim, przepraszam, miałby tu leżeć?

Spojrzała na niego ze złością.

– Jeśli pacjent nie jest w stanie się przedstawić ani nie ma przy sobie dokumentów, to przykro mi, ale szklanej kuli tu nie posiadamy – wycedziła ze smutkiem pomieszanym z tą wściekłą słodyczą, która potrafiła wydobyć z krtani tylko doświadczona w przyjmowaniu petentów kobieta.

Podziękował i odszedł. To było tak oczywiste, że aż śmieszne, ale o oczywistych rzeczach nierzadko myśli się w ostatniej kolejności. Piotr mógł figurować jako NN czy inny numer. Zawrócił przy drzwiach. Czarnowłosa kobieta wymownie zamknęła oczy.

– Tak słucham? Jeszcze jakieś pytania?

– Właśnie chodzi o to nazwisko… Rozumiem, w czym rzecz, chociaż Piotr dokumenty wziął ze sobą, z tego, co wiem. Więc czy wczoraj może pojawił się tutaj jakiś… Nie wiem…

– Jedyne przyjęcie bez danych osobowych to pacjentka. Pana przyjaciel płci męskiej się tu nie pojawił.

Podziękował raz jeszcze i wyszedł. Pozostał mu ostatni szpital. I poprzedni, być może, skoro o NN nie pytał.

Ani w następnym szpitalu, ani w poprzednim o Piotrze nie słyszeli. Jedyni NN z poprzedniej placówki okazali się być staruszkiem, blondwłosym bezdomnym i tamtą kobietą ze szpitala miejskiego.

Wyszedł na ulicę. Akurat przejeżdżała karetka, wioząca jakiegoś kolejnego nieszczęśnika do tego budynku pół życia, pół śmierci. Po chwili biało-niebieski pojazd zniknął pod poszarzałą wiatą, przy której dwie kobiety w zielonkawych fartuchach, kuląc się z zimna, popalały papierosy. Spojrzał jeszcze raz na przeszklone drzwi. Kilka anonimowych postaci przemieściło się przez nie do budynku. Na chodniku zapanował spokój.

Obojętnie mijał poozdabiane damskimi ciuszkami i butami witryny sklepów, podarte plakaty na żółtawej ścianie bloku, zajmujące połowę chodnika samochody niedbale porzucone przy ulicy. W końcu dotarł do sklepu monopolowego. Wszedł. Wzrok swój skierował na małą lodówkę zawierającą jakieś jedzenie, pewnie docelowo zagryzki do alkoholi, od których uginały się półki. Kilka kiełbas i ser w plastrach nie zachęcały do kupna. Na półce leżały drożdżówki i hot dogi z przyklejoną karteczką, na której ktoś odręcznie nabazgrał: „hot dog na ciepło”.

– Serio są na ciepło? – spytał Jakub.

– Taa, podgrzewamy na miejscu.

– Poproszę dwa.

– Sos?

– Czosnkowy, jeśli jest.

Był. Wychudły chłopak podniósł się z krzesełka za ladą, chwycił danie w serwetkę i położył na talerzyku mikrofalówki ukrytej za błękitnym regałem. Po dwóch minutach rozległo się pikanie zwiastujące rychły obiad. Biaława maź oblała ciepłe już parówki, zagłębiając się w czeluści jasnych, pszennych bułek.

– Sześć złotych poproszę.

Wyszedł. Oparł się o poszarzałą od spalin ścianę i gryzł wyrób, mając nadzieję, że jest w nim chociaż trochę mięsa. Sos, w którym pływały parówki, był jedynym elementem nadającym smak potrawie, ale całość nie była zła. Ciepła, więc prawie obiad.

Jedząc, myślał, gdzie by teraz iść szukać Piotra. Szpitale obskoczył, izby wytrzeźwień się nie spodziewał, tak samo jak zakupowego szału. Nic nie pasowało. Dokąd mężczyzna może wyjść nad ranem bez słowa? Pomyślał o policji. Oni się takimi rzeczami zajmują. Szukają ludzi. Iść? Niby dorosły facet, niby mógł gdzieś pójść… Ale nie, gdzieś w głębi mózgu uwierał go ten widok przerażonego Piotra, który nie chciał wyjść, zniknąć, dać się usunąć, by można było myśleć racjonalnie.

Wyciągnął telefon. Wpisał „policja” w wyszukiwarce, dodał nazwę miasta. Jest. Adres, lokalizacja, dojazd. Trzeba będzie jechać autobusem.

Szedł dalej plakatowo-reklamową ulicą, by znaleźć budkę kiosku, tę małą, zieloną kostkę, którą dobrze znał ze swojego miasta. W końcu, po dobrym kwadransie, po wielu sklepach, po dwóch skrzyżowaniach, znalazł. Wyciągnął z portfela drobne, policzył, kupił. Tak, teraz może jechać na policję.

Budynek nietrudno było rozpoznać. Wielki żółto-niebieski prostopadłościan z białymi drzwiami. Kolory jak na typowym osiedlu, tylko wielki napis „Policja” informował, co to za miejsce. Nikt nie wchodził ani nie wychodził przez mały, biały prostokącik. Ludzie mijali komisariat obojętnie, z oczami wbitymi w szare płytki chodnika. Nie chcieli mieć z tym miejscem nic wspólnego. Nigdy. Tylko Jakub chciał. Noga za nogą, krok za krokiem, wszedł do środka.

Stał w szaro-beżowym korytarzu, cichym całkiem i spokojnym, rzec można przyjaznym. Pokusić by się można o nazwanie tego miejsca sympatycznym, co zapewne uderzyło już niejednego petenta, który wchodząc do kostkowatego budynku, spodziewał się widoku oddającego wiernie nastrój spraw tu załatwianych.

Ten, kto idzie szukać zaginionego przyjaciela, nastawia się na z grubsza białe ściany i zasuszoną babę o zobojętniałym przez lata głosie, nieudolnie ukrywającą resztki po przerwanym drugim śniadaniu. Pożółkłymi od papierosów palcami przybijającą urzędowe pieczątki. A to miejsce przypominało raczej sekretariat w szkole jego syna. Niby szło się tam z bijącym z niepewności sercem, jednak wśród uśmiechniętych dziecięcych twarzy. Wśród przyklejonych nieco krzywo ozdób z kolejnego szkolnego święta.

Patrząc zza błyszczącej przestrzeni biurka w ciemne oczy kobiety, wyjaśnił zawile nieco, jak mu się potem wydało, powód swojego przybycia. Kobieta zdawała się go nawet słuchać. Kroki przemykających po szarej wykładzinie równie szarych postaci, falujący szum dźwięków za półprzymkniętymi drzwiami, a może cienkimi ścianami, rozmywał się i nie zagłuszał jego słów, nim dotarły do opalonych uszu okolonych lśniącymi, brązowymi lokami.

– Niech mi pan jeszcze powie, co ma pan na myśli, mówiąc o tym dziwnym zachowaniu? Pana przyjaciel, pan wybaczy, muszę o to spytać…

– On nic nie brał. Na pewno.

Ledwo dostrzegalnie przechyliła głowę w lewo.

– Jesteśmy tu od wczoraj rana. Cały czas byliśmy razem. Zauważyłbym. Był niespokojny, ale nie naćpany. A pić, nie pił w ogóle.

– W ogóle?! – wyrwało się kobiecie.

Zreflektowawszy się w ułamku sekundy, lecz o ten ułamek za późno, zanotowała coś pospiesznie, cienkimi palcami o zadbanych, jasnoróżowych paznokciach, stukając cicho w klawiaturę i spytała dla pewności o kilka mało istotnych szczegółów. Na pożegnanie rzuciła jeszcze:

– A dlaczego w ogóle to pan przyszedł? Nikt z rodziny nie zgłosił zaginięcia?

– Nikt nie zgłosi. Jego matka nie żyje, ojca nie znał. Ma siostrę w Niemczech, ale nie utrzymują kontaktu, nie wiedział nawet, czy wyszła za mąż, więc nie wiem, jakie ma nazwisko. Jeszcze z dwójką znajomych z firmy trzymaliśmy się i w pracy, i po pracy razem. Nie miał chyba innych przyjaciół.

O ludziach ze studiów nic nie mówił. O reszcie rodziny też nic, prawdę mówiąc, Jakub nie wiedział, a od nagłej śmierci jego matki temat w ogóle nie istniał. Piotr przyszedł wtedy do pracy, milczał cały dzień, rzucając tylko na odchodne, że nie będzie go nazajutrz. Tydzień później mimochodem wspomniał o pogrzebie, a wynaleziony przez Roberta nekrolog posklejał te okruchy informacji w całość.

– Nikt zresztą nie wie, że on tu był – dodał zrezygnowany. – Tylko nasz szef i ja.

Obiecali, że się zajmą. I pewnie zajmą – pomyślał Jakub. Pewnie tak, tylko kiedy i z jakim skutkiem? Do kiedy mam czekać, a od kiedy się niepokoić? Zresztą niepokoić… Już świruję, co się oszukiwać. Przecież nikt przy zdrowych zmysłach tam, w budynku za jego plecami, nie rzuci się w panice szukać dorosłego faceta, który postanowił sobie zniknąć. Każdy ma do tego prawo.

Ruszył przed siebie, w przestrzeń.

Szedł z rękami w kieszeniach, obserwując chropowate zygzaki między płytkami chodnika, wypełnione brudem i rozdeptanymi niedopałkami dziury i zbrązowiałe kępki trawy, których po rozgnieceniu setkami butów nikt już nie miał ochoty usuwać. Powoli mijał owiewane wiosennym wiatrem nagie drzewa, proste, cienkie pnie płynęły powoli i znikały z pola widzenia Jakuba, nie zarejestrowane jednak ani na moment w jego świadomości. Mijali go anonimowi mieszkańcy tego obcego miasta.

Nie miał pojęcia dokąd idzie, pogrążony w świecie gorączkowych rozmyślań o tym, czego jeszcze nie zrobił. Gdzie nie był. Na co nie wpadł. Gdzie mógł pójść ktoś – ot tak, bez pożegnania i słowa wyjaśnienia. I dlaczego.

Nagle poczuł podświadomie, że znalazł się w znajomym miejscu. Podniósł oczy. Kroki przywiodły go przed hotel. Do domu, można by rzec.

Między grubymi, ceglanymi ścianami kamienicy panowała przerażająca cisza. Zupełny bezruch, jakby Jakub schroniony w swoim zamyśleniu nigdy nie istniał. Jakby nie istniał również Piotr. Wstał, by rozbić to poczucie nicości, by nadać życie sobie i nieobecnemu przyjacielowi. Podszedł do okna i przyłożył do niego dłoń tak samo, jak Piotr tamtej niezrozumiałej nocy. Trzy piętra szarej, popękanej nieco ściany, na której każda szczelina przedstawiała wielobarwną kompozycję, opowiadającą długą historię prób przywrócenia budynkowi dawnej świetności. Pod ścianą rów, jakieś gęste, od wieków nieprzycinane krzaki, skryte w ogołoconych szarością i porą roku konarach latarnie. Ulica.

– Cóż tam ujrzałeś, Piotr, dlaczego zniknąłeś?

Brzydkie bloki po przeciwległej stronie ulicy, ustawione bokiem, prezentowały jedynie swoje wielkie szare ściany, zasłaniając równie szare niebo i zlewając się z nim, rozmywając horyzont na większość tego miejskiego krajobrazu.

W popołudniowym powietrzu unosił się jeszcze zaduch dnia, spotęgowany ciemną wilgocią pokoju. Powietrze z zewnątrz miało gryzący zapach miasta, stęchły nieco od podeszczowej mazi opadłych jesienią liści i ulicznego brudu, stojącej w rowie i wąskich brukowanych uliczkach między hotelem a sąsiednimi budynkami. Zostawił jednak okno otwarte. Nie mógł znieść ciszy. Nigdy jej nie lubił, a teraz przygnębiała go jeszcze dotkliwiej.

Ich rzeczy leżały na podłodze, tak jak zostawili je po przyjeździe. Nie wiedząc czemu, zebrał ubrania Piotra i wrzucił je do walizki. Przykucnął na burej wykładzinie z naderwanym lekko, jak zauważył, rogiem, w tym samym miejscu, gdzie tamtej nocy Piotr, skulony pod ścianą, błagał kogoś, by przestał. Jego niebieskie klapki pod prysznic stały bezpańsko pod łóżkiem, suche już zupełnie. Za nimi leżało coś czarnego. Schylił się i podniósł z nieco zakurzonej podłogi portfel Piotra. Z dokumentami i pieniędzmi.

A więc nie wyjechał – pomyślał. Nie miał za co.

Nagły trzask brutalnie wyrwał go z rozmyślań. Drgnął gwałtownie, aż uderzył głową w krawędź łóżka. Rozmasowując potylicę, rozejrzał się z przestrachem, ale w pokoju nic się nie poruszało, wszystko było niezmiennie milczące.

– Okno. – Odetchnął.

Lekki podmuch zamknął najwyraźniej tę starą, drewnianą konstrukcję. Stał tak i patrzył na ten drobny okruch ruchu i stałby pewnie jeszcze długo, gdyby ukłuty bólem obitej głowy, nie szarpnął, ogarnięty nagłą złością na to nieszczęsne trzaskające ustrojstwo, za klamkę i nie zamarł.

Okno było zamknięte, zasuwka zasunięta, jak gdyby nigdy nikt, a już w szczególności on przed momentem, niczego nie otwierał. Spróbował jeszcze raz i huknął z całej siły drewnianą ramą. Nieco krzywa najwyraźniej zasuwka zgrabnie wskoczyła na swoje miejsce.

Tknięty po raz drugi tym samym obezwładniającym niepokojem, niczym koszmarnym deja vu, nie siląc się na szukanie klucza do hotelowych drzwi, zbiegł na dół i zorientowawszy się, gdzie znajduje się okno ich pokoju, wskoczył w splątane chaszcze.

Z dywanu zbrązowiałych, gnijących liści, z pajęczyny suchych gałęzi, splątanych, a obrośniętych wilgocią czy też resztką starych i zalążkiem nowych pąków, gromadzonymi przez lata śmieciami, znad białej niegdyś, teraz zaś w szaro-beżowe plamki piżamy z niebieskim paskiem, spoglądały na niego otwarte szeroko, zastygłe w strachu, a może i smutku, oczy przyjaciela.

Spotkanie

– Więc, Jakubie, twój przyjaciel jednak zginął?

– Tak, dlatego tu jestem. I wy tu jesteście. Chciałem wyrzucić to z siebie, a może i pomóc komuś, kto by tak jak Piotr… Tak czuł.

Dyskutowali. O Piotrze, o tym, czy Jakub mógł zrobić coś więcej. Ustalili, że nie mógł. Jakub chyba potrzebował tego wniosku, by iść dalej ze swoim życiem. Umówili się na następne spotkanie za tydzień. Podali sobie ręce i rozeszli się, każdy w swoją stronę.

Tydzień później Adam pchnął potężne, drewniane drzwi i wszedł do różowej kamienicy. Nie spieszył się, był na czas. W jego głowie kluł się plan. Plan polegał na zgłoszeniu się do następnej historii. Chciał zobaczyć, jak zareagują na to, że i w jego profesji bywają gorsze chwile. Że i on ma prawo do błędów. Miał też nadzieję na to, że ktoś powie mu, jak żyć. Podpowie, co może zrobić, by wreszcie być szczęśliwym.

– Witam na następnym spotkaniu. Dzisiaj historię opowie ktoś… – Zobaczył Adama, który lekko wychylił się na krześle i otworzył usta. – Pan chce?

– Tak, dzisiaj mogę to zrobić ja.

– W takim razie – rzekł wyraźnie uradowany Jakub. – Proszę.

Historia Adama: doktor

Samolot podchodził do lądowania. Przez niewielkie okienka widział otaczające Gdańsk pola. Przeciągnął się. Konferencja zapowiadałaby się może nawet i ciekawie, gdyby był jeszcze studentem. Ale nie był. Cała ta zabawa coraz mniej go bawiła. Schował książkę do pokaźnej torby podróżnej i dopił resztkę rozwodnionej kawy. Zawsze obiecywał sobie, że następnym razem zabierze do samolotu chociaż odrobinę porządnego espresso. I zawsze kończyło się zamówieniem mniej lub bardziej rozcieńczonego płynu, który kawę przypominał wyłącznie kolorem. Jak tylko rozgości się w hotelu, pójdzie na starówkę i odszuka kawiarnię, którą polecał im ten Hofman.

Siedzący obok Krzysztof, ledwo mieszczący się w ciasnym fotelu, spał jeszcze w najlepsze, gdy koła samolotu uderzyły o płytę lotniska. Zaczęła się nerwowa szamotanina, poszukiwanie porozrzucanych na półkach bagaży i tłoczenie się do wyjścia. Adam chwycił torbę i ciągnąc za rękaw rozespanego towarzysza, bez pośpiechu zaczął przesuwać się ku drzwiom.

Gdy tylko wyszli na szarą płytę lotniska, w ich twarze uderzył lodowaty podmuch. Krzysztof wzdrygnął się, ale czapki nie włożył. Nienawidził czapek, w ogóle nakrycia głowy od zawsze jakoś go irytowały i ze swoistą mieszanką politowania i zazdrości patrzył na naciągnięty niemalże na czoło kaptur grubej, czarnej kurtki Adama.

Teraz pozostawało im dostać się do hotelu. Dziś wieczorem piwko, a rano do szpitala. Taksówka zawiozła ich w okolice centrum. Tu mieli mieszkać.

Rano obudzili się całkiem wyspani. Hotel spełniał oczekiwania ludzi chcących się po ludzku wyspać, bez udziwnień. Recepcjonistka, czerwonousta brunetka jak ze starych filmowych hoteli, życzyła im miłego dnia. Tak właśnie go sobie wyobrażali. Dzień w Gdańsku miał być miły.

Weszli do budynku kliniki. Szli niespiesznie, rozglądając się za jakimś źródłem jedzenia i kawy. Dotarli do szpitalnego baru. Adam chwycił gotową sałatkę, Krzysztof wolał coś na ciepło. Nigdy nie uznawał sałatki za posiłek. Usiedli przy wolnym stoliku, strzepnąwszy z niego wcześniej bliżej nieokreślonego pochodzenia okruchy.

Sałatka była gęsto okraszona majonezem, dzięki czemu Adam nie czuł smaku przełykanej pospiesznie kawy. Krzysztof patrzył na to wszystko, to na gwarny barek, to na białe fartuchy tłoczące się przy stolikach, to na krztuszącego się jasnobrązowym płynem kolegę, ze swoim zwykłym, dobrotliwym wyrazem twarzy, z uśmiechem w lewym kąciku ust, tworzącym stale obecną zmarszczkę na lewym policzku. Wyglądał, według większości znajomych, jak nauczyciel, który słucha ucznia nieumiejącego, ale starającego się. Grzebał widelcem w swoim filecie.

– Po co pijesz to ohydztwo? – Adam odpowiedział chrupaniem sałaty. – Tam i tak nie ma krzty kofeiny.

– Kawa to kawa. – Wzruszył ramionami, jednak bez przekonania, z coraz bardziej zniesmaczoną miną spoglądając na pozostałą w kubku ciecz.

Dookoła przemykali studenci w bieli, stadnie, z garściami bułek i batoników, trzymając w rękach, a w zębach, gdy nie starczało kończyn, pliki skserowanych kartek z bezmiarem wiedzy, bardziej lub mniej potrzebnej. Dyskutowali między sobą zapamiętale, rozlewając w przestrzeni wielobarwny, przenikliwy szum, mieszankę głosów i śmiechu.

Krzysztof zezował w stronę sąsiedniego stolika, gdzie blondwłosi Skandynawowie ziewali zawzięcie nad mieniącymi się na ciasnym stoliku plamami wydruków slajdów z Power Pointa. Wysoka dziewczyna w błyszczących legginsach, widocznych spod kusego fartucha, przeciągnęła się, tak dalece wychylając się na krześle, że Krzysztof mimowolnie uśmiechnął się swoim lewym kącikiem, oczekując dobrej rozrywki w postaci upadku studentki. Adam zauważył wyraz twarzy kolegi i podążył za jego wzrokiem.

– Nie wywali się…

Tym razem to Krzysztof wzruszył ramionami.

Szwedka, ku niezadowoleniu Krzysztofa, wróciła z krzesłem do prawidłowej, stabilnej pozycji. Adam uśmiechnął się.

– Welcome, welcome! – Z wielkim rumorem dosiadł się do nich mężczyzna nad wyraz chudy, bardziej nawet niż Adam, a razem z nim pojawił się na stoliku nieopisany nieporządek, nowa dostawa lurowatej kawy i rozgardiasz, który ożywił nawet ziewających studentów ze stolika obok. Spojrzeli oni na nich jednocześnie i zabrali się nawet z chwilowym entuzjazmem do swoich barwnych kartek.

– Dobrze, że już jesteście, myślałem, że przyjedziecie dopiero na konferencję, ale dostałem wiadomość. – Uraczył ich swoim mocno wschodniosłowiańskim uśmiechem. – Jesteście we dwóch? A ta… – Przeszukał kieszenie fartucha i znalazł w nich pogniecioną kartkę. Kilka innych papierków spadło na podłogę. – …doktor Kamińska?

– Joanna dojedzie na konferencję.

– Dobra, obejrzyjcie sobie klinikę, za pół godzinki kończę robotę, pójdziemy gdzieś.

Krzysztof zarządził wycieczkę na czwarte piętro. Znajomy chirurg. Wjechali windą razem z dwiema starszymi pacjentkami w szlafrokach. Jasnobeżowy wystrój, pusty korytarz i drogowskazy z nazwami oddziałów nadawały temu miejscu wyraz sterylności, depersonalizowały każdego, kto śmiał tu wkroczyć.

Adam został na korytarzu. Oparł się o barierkę. Przed jego twarzą rozwijała się majestatycznie przestrzeń czterech pięter budynku kliniki, otoczona wąskimi galeriami korytarzy z białymi i biało-zielonymi cieniami lekarzy czy studentów. Na dole, na dnie tego pachnącego lekami i jakąś nienaturalną atmosferą molocha przemieszczały się chaotycznie barwne ludzkie plamki. Obok siedziała na drewnianym krzesełku studentka i notowała coś w wygiętym od zwijania w rulon zeszycie. Strona w kratkę zapełniała się z wolna niebieskim maczkiem liter. Wydawała się go nie zauważać. Też przyszła tu dla tej ciszy.

Mimo przemykających z rzadka anonimowych ciał w fartuchach, przejeżdżających z cichym stukotem łóżek, z wystającą pajęczyną rurek, kabli, kroplówek i pikających monitorów świadczących, że gdzieś tam, pod bezpłciową płachtą kołdry, ukryty jest człowiek, mimo dziewczyny obok czuł się, jakby nie było tu nikogo. Głosy były oddalone, jakby ostatnie piętro należało do innego budynku, innego miejsca.

Jak bardzo nie chcę tu teraz być! – wykrzyknął w myślach. Jak bardzo chciałbym usiąść z nią i pisać!

Jego pierwsza, w kawałeczkach jeszcze, chaotyczna powieść. Bez dokończonych wątków, niedopracowana, ale chociaż po części istniejąca. Rozpoczęta już i mająca szanse kiedyś… Nie, na razie nie ma o czym marzyć. Pisać może, oczywiście, ale trzeba robić to, co pewne, co daje teraz i pieniądze, i stabilizację.

Dziewczyna przestała pisać i patrzyła przed siebie. Niebieskie oczy przeniknęły na wylot Adama, gwarną przestrzeń kliniki i wszelką pozostałą przestrzeń, docierając na skraj tego, co istnieje, i muskając to, co dane było doświadczyć tylko jej wyobraźni. A kiedyś, być może, uda się jej ukraść ten element nieistniejącego i przenieść go na jak najbardziej materialne, namacalne wręcz kartki papieru – strony książek. Dostępne każdemu, kto pragnie je poznać.

Czerwony długopis studentki zawisł nieruchomo w powietrzu, nad zapisaną do połowy kartką. Jasne, zamyślone oczy zogniskowały się nagle na Adamie. Dziewczyna zapytała o coś, a on zorientował się, że patrzy się na nią od dłuższego czasu, nieustannie, a raczej nie tyle na nią, co na tę zapisaną kartkę z niebieskimi rzędami niezrozumiałych słów.

– Słucham?

– Pytałam, czy pan szuka jakiegoś oddziału.

– Ach, nie, nie. Jestem lekarzem.

Dziewczyna uśmiechnęła się.

– A ja studentką. Ewelina.

– Adam. Co piszesz?

Zamyśliła się. Wyczuł, że nie jest gotowa, by opowiadać o swojej twórczości. On też nie był. Nawet Krzysztof nie wiedział.

– Takie tam… opowiadania.

Usiadł obok dziewczyny, pozostawiając na wszelki wypadek wolne miejsce pomiędzy nimi. Wyznał jej, że też pisze. Że do swojej pracy ma ambiwalentny stosunek. Że gdyby był bardziej płodny twórczo, to pewnie rzuciłby medycynę w diabły.

– Pogadajmy kiedyś, jak nie będziemy mieli nic na głowie.

Adama zdziwiła ta propozycja. Ale i ucieszyła. Znalazł swoje lustrzane odbicie w tej niepozornej studentce? Dała mu swojego Facebooka. Wstał i oparł się znów o tę sama barierkę. Dziewczyna wróciła do pisania, on do swoich rozważań na temat pracy. Z ruchliwego dołu dochodziły te stłumione przez przestrzeń głosy.

I nagle jeden z tych głosów przebił się do tego osobliwego świata Adama. Był to radosny, niski głos Krzysztofa.

– Idziemy, idziemy! Michał wynalazł jakieś miejsce, gdzie można porządnie zjeść. Nareszcie – szepnął konspiracyjnie do Adamowego ucha. – Coś taki markotny? – Zmarszczył brwi.

Michał Hofman uśmiechał się serdecznie, nie pojmując chyba ich głodu po tym, jak zastał ich jedzących w barze. Tylko entuzjazm Krzysztofa rozumiał, wiążąc go najwyraźniej z ich wcześniejszą rozmową i tym się kierował przy wyborze uśmiechu.

Adamowi udało się wyrzucić z głowy narzekanie i piszącą studentkę aż do wieczora, gdy najedzeni i podchmieleni wrócili do hotelowego pokoju. Krzysztof poszedł pod prysznic, Adam, już w piżamie, bawił się telefonem. Facebook Eweliny. Pisanie. Poczuł to tylko sobie znane ciepłe uczucie, gdy ogarniała go wena. Często zdarzało się to w mało dogodnej sytuacji: w pracy, na kolacji ze znajomymi czy teraz. Zaraz wróci Krzysztof. Postanowił popisać na telefonie, zabawa nim nie wzbudza podejrzeń.

Zapełnił dwie strony w notatniku, zanim położył się spać. Napisał też wiadomość do Eweliny. Jutro urwie się z konferencji i spotkają się, by pogadać o swoich wizjach piszących lekarzy. Odpisała. Jutro o czwartej. W szpitalnym barze.

Konferencja zaczynała się o dziewiątej. Kwadrans po Adam i Krzysztof zajmowali swoje miejsca. Co najmniej połowa sali była jeszcze pusta. Krzysztof wyciągnął termos z kawą.

– Kolejna kawa? – zaśmiał się Adam. – Ponoć to ja jestem uzależniony.

Krzysztof w odpowiedzi tylko pociągnął kolejny łyk. Siwowłosy prelegent referował nowe wytyczne w zakresie leczenia cukrzycy. Zamyśleni ludzie patrzyli w ekran, nie wiedząc, czy sąsiad słucha, czy może przysypia.

Dochodziła czwarta. Salę konferencyjną od baru dzieliło kilkanaście metrów, ale wymknąć się niepostrzeżenie nie było łatwo. Krzysztof słuchał wykładu o chorobach zapalnych jelit, a Adam myślał tylko, co by mu powiedzieć, by nie zdradzić swojej pisarskiej tajemnicy. Że spotyka się ze studentką? To już bardziej, najwyżej by się z niego śmiał.

Za pięć czwarta powiedział, że idzie do toalety, i przesunął się niczym w kinie podczas seansu przed mruczącymi z niezadowoleniem słuchaczy. Wyszedł. Wolność. Odetchnął z ulgą, teraz nie liczyły się choroby serca, nie liczyły się duszności, teraz liczyła się twórczość. Konferencja kończyła się za godzinę. Musieli zdążyć z rozmową albo przenieść się w ustronne miejsce, żeby Krzysztof i Michał nie nakryli ich na rozważaniach o rzucaniu medycyny.

Zauważył ją przy jednym z białych stolików. Czytała.

– Jesteś – rzucił tylko.

Postawił swoją czarną kawę obok jej białej i usiadłszy naprzeciwko spytał, co czyta. Anna Karenina – klasyka. Rozmawiali o swoich odczuciach względem zawodu. Po raz pierwszy Adam przyznał się przed sobą i światem do niespełnionych marzeń. Do tego, że medycyna go zawiodła. Że jej nie chce. Ewelina czuła się podobnie. Studia jej nie satysfakcjonowały. Chciała zmiany, chciała być humanistą pełną gębą, pisać, tworzyć, czytać.

– Nie myślałaś, żeby to po prostu zrobić? To, na co ja nie miałem odwagi?

– Nie rzucę studiów. – Spojrzała na falującą lekko powierzchnię kawy. Podniosła rękę, chciała potrzeć palcami zmęczone oczy, ale przypomniała sobie o cieniu i w ostatniej chwili zatrzymała dłoń. Zamiast tego znów poprawiła okulary.

– Nie rzucisz ich w ogóle czy dla pisania?

– Dla niczego. Przecież to praca, stabilizacja… Nie jestem kimś, kto potrafi żyć z dnia na dzień, bez grosza przy duszy.

Adam stukał palcami w pogniecioną kartkę. Wyciągnęła mu ją z dłoni.

– Nie wpuszczą cię do samolotu z czymś takim.

Wydawał się nad czymś zastanawiać. W końcu sięgnął po wygięty w rulon zeszyt, ten sam, który miała, gdy ujrzał ją pierwszy raz i gdy pierwszy raz poczuł, że byłby w stanie zadecydować o swojej przyszłości na niekorzyść medycyny, i swoim drobnym pismem zapisał w nim swój adres.

– Nawet jeśli nie rzucisz studiów dla pisania, ale chciałabyś… Jeśli mimo to zamierzasz pisać i chcesz razem za mną skończyć tę książkę, to zawsze możesz. Są przecież wakacje, wolne dni.

– A ty?

– Ostatnie, czego chcę, to wracać do pracy. Ale też się boję. Przecież ja mam te same wątpliwości co ty!

Wziął wydruk, złożył go i wcisnął do kieszeni kurtki. Uścisnęli się na pożegnanie. O tę sekundę za długo, tak jak dane jest żegnać się tylko tym, którzy rozdzielić się muszą z obowiązku, z jakiejś odgórnej, niechcianej konieczności, niby na zawsze, ale jednak gdzieś w głębi serca licząc, że na krótko.

Na zewnątrz niebo pociemniało. Włączono żółtą łunę latarni i szarobłękitny za dnia szpital teraz mienił się trochę granatem, trochę bielą światła. Korytarze pustoszały, bar był już zamknięty. Jakiś smętny pacjent w pasiastym szlafroku przechadzał się tylko, slalomem mijając ławki.

Tymczasem Krzysztof stał w hotelowym oknie i przyglądał się miastu, w którym powoli budziło się wieczorne życie. Szare, zimowe niebo ciemniało powoli, aż pozostały na nim tylko rudawe smugi na tle głębokiej, bezgwiezdnej czerni. Po kolei rozświetlały się witryny sklepów, pojawiały się jaskrawe punkciki latarni, ogródki przy barach zapełniały się młodzieżą. Dzienni spacerowicze ustępowali miejsca podpitym imprezowiczom, niemieccy emeryci – studentom. On normalnie też by tam dzisiaj był. Siedzieliby z Adamem, być może z Michałem, nad swoim obowiązkowym piwem i rozmawiali, rozbawieni zaciekawionymi spojrzeniami z sąsiednich stolików.

Byłby tam dzisiaj, gdyby Adam nie zniknął albo chociaż odebrał telefon. Krzysztof nie był za młodu człowiekiem, który informował wszystkich dookoła, dokąd się wybiera i po co. Zwłaszcza po co. Może dlatego gdzieś głęboko, na skraju jego świadomości czaił się malutki potworek, który podszeptywał mu wszelkie możliwe powody zniknięcia kolegi z coraz to większą ilością kobiet, wina i śpiewu w tle.

I o ile zwykle z całej siły popchnąłby tego cichego, spokojnego człowieka w ramiona tych kobiet i dałby mu całą butelkę wina, a śpiew pewnie przyszedłby sam z czasem, to w przeddzień wylotu wyglądało to wszystko nader niepokojąco. I pal licho samolot. Poleci ten, polecą i następne. Ale jeśli pojutrze nie pojawi się w pracy, jeśli nie rzuci się w oczy i nie pomacha rękami ordynatorowi, Szefowi Wszystkich Szefów, i nie zawoła: „Tak, jestem chętny do pracy, zwarty i gotowy!”, ktoś go zabije. A tym kimś będzie pewnie szef.

Jego wzrok padł na stojące na stoliku espresso. Zapomniał o nim, było zupełnie zimne. Wstał i z rezygnacją wylał je do zlewu.

Ale Adam wrócił. Wszedł do hotelu późnym wieczorem, zziajany, z bluzą przewieszoną przez ramię. Ni to szczęśliwy, ni to smutny. Raczej zdziwiony. Może zawiedziony. Ta dziewczyna miała być impulsem, miała rozgrzać w nim pasję pisania, by rzucił wszystko i wskoczył w wir wyobraźni. A ona tak rzeczowo. Skończy studia, bo pieniądze. Dlaczego?

Nie, nie da rady. Będzie pracował, może w końcu mu się odmieni, pokocha swój zawód. Może pójdzie gdzieś o tym porozmawiać. Nie jest na tyle płodnym umysłem, żeby pisać zawodowo. Ale przecież hobbistycznie można tworzyć po pracy, na dyżurze, gdziekolwiek. Tego dnia zasnął błyskawicznie. Nie wiedząc, co ma myśleć.

Następnego dnia jeszcze raz poszli odwiedzić Michała w klinice. Rano, by zdążyć jeszcze przed obchodem, przybyli do szklanego budynku. Adam niewiele mówił. Krzysztof, jak zwykle dość rubaszny, pożegnał się z Michałem prawdziwym, męskim uściskiem. Adam podał mu rękę. Mieli wracać do siebie i żyć sobie jak przykazano, jako dobrzy, pracowici lekarze.

Wyszli z budynku. Na dworze lekka mżawka wpędziła wszystkich do ciepłych pomieszczeń. Ciężkie, szare niebo zwisało nad samym niemalże szpitalem. Na szczęście postój taksówek był niedaleko. Adam jeszcze raz pomyślał o studentce, która wybrała mniejsze zło. I odszedł, raz na zawsze pozostawiając za swoimi szerokimi plecami ten przybytek, tę szklaną kostkę, w której jedni pozostawiali swoją chorobę, inni zdrowie, a jeszcze inni nadzieję.

Spotkanie

– Więc jesteś lekarzem? – spytała korpulentna blondynka.

– Tak, nefrologiem.

– Dziwne, pierwszy raz spotykam lekarza, który nienawidzi swojej roboty.

Adam uśmiechnął się tylko. Jakub wstał.

– Dziękuję za to. Za twoją historię, za to, żeś się przed nami otworzył. Bardzo nam to pomoże umocnić tę cieniutką nitkę więzi, to porozumienie między nami. Mam nadzieję, że za tydzień ktoś doda coś nowego, jakąś swoją historię, opowieść o swoim problemie.

Filigranowa dziewczyna o krótkich, kasztanowych włosach podniosła rękę.

– Mogę coś powiedzieć?

– Proszę, po to tu jesteśmy.

– Dobrze. Podobało mi się to, że Adam zdradził nam swój zawód i stosunek do niego. Nigdy nie znałam żadnego lekarza od takiej strony. A znam wielu lekarzy. Było to ciekawe doświadczenie. Aż się zastanawiam, czy mój psychiatra ma podobne myśli.

– Tak, mój, gdy mnie widzi, pewnie też ma – zaśmiał się mężczyzna w niebieskiej koszuli, wstając. – To ja idę, spieszę się na nockę do pracy. Żegnam państwa.

Po chwili reszta też zaczęła szykować się do wyjścia. Dziewczyna znów podniosła rękę.

– Wiecie co? To jak tak, to ja też opowiem. Na następnym spotkaniu ja, dobrze?

Jakub zgodził się lekkim skinieniem głowy. Byli umówieni.

Historia Kamili: pionek

Weszła do domu, dzierżąc w dłoniach karton mleka. Nie chciało jej się jeść. Rzuciła karton na łóżko i usiadła na niedbale odsuniętym od stołu krześle. Przez parę minut nie była w stanie o niczym myśleć, była zmęczona po pracy. Sprawdziła godzinę na ekranie telefonu, dochodził wieczór. Znowu wyszła później, musiała uzupełnić papiery.

Poszła do łazienki i zmyła makijaż. Z ociekającą wodą twarzą przejrzała się w lustrze. Znów widać było niedoskonałości jej cery, zmęczone, niebieskie oczy. Zrzuciła spódnicę i założyła spodnie od piżamy.

Wróciła na swoje miejsce przy stole i przeciągnęła się. Była u siebie. Nie wiedziała, czy chciałaby poczytać, czy włączyć komputer. Właściwie to była zmęczona. Położyła się, ale sen nie nadchodził. Wyspała się w nocy. Poleżała godzinę, pozwalając myślom płynąć i urywać się po paru sekundach. W końcu zrezygnowana, wstała. Za oknem już ciemniało.

Czuła się nieswojo. Wewnętrzne napięcie zaprowadziło ją do łazienki. Puściła gorącą wodę i dotknęła jej. Zanurzyła dłonie. Po chwili zrobiły się czerwone, delikatne mrowienie zmieniło się w ból. Poczuła ulgę. Zamknęła oczy i pozwoliła odetchnąć rękom. Teraz czas na kawę. Spojrzała na zegarek. Dochodziła siódma. Czas na tabletkę. Wyciągnęła jedną z blistra. Będzie do kawy, idealnie.

W kuchni było ciemno. Srebrny cień lodówki. Bała się go. Zapaliła rząd niewielkich żarówek i cień zniknął. Zastąpiła go szara, cicho bucząca bryła. Nastawiła czajnik. W drżącej dłoni trzymała biały lek. Czajnik cicho syczał. Leżący w zlewie jeszcze od wczoraj nóż wpychał do jej głowy niebezpieczne myśli. Udało jej się odwieść wzrok od noża i skupić go na granatowym kubku. Dwie łyżeczki kawy czekały na jego dnie na mały, wrzący wodospad.

Połknęła tabletkę i zalała kawę. Woda tylko do połowy kubka, reszta to mleko. Upiła cztery łyki. Pycha. Kochała kawę. Może teraz uda jej się coś przeczytać.

Czytała prawie dwie godziny, póki nie poczuła nagłego przypływu zmęczenia. Lek działał. Strach malał. Z książkowej historii zaczął wyłaniać się obraz całości. Opanowało ją błogie uczucie spokoju. Włożyła koszulę na piżamę i wtuliła się w niebieską poduszkę. Sufit nieco wirował, gdy zapadała w głęboki sen.

Otworzyła oczy z trudem. Obraz i dźwięk snu nie chciały jej opuścić. Ale budzik wył nieubłaganie, musiała wstać, by go wyłączyć. Postawiła stopy na zimnej podłodze i przez chwilę dochodziła do siebie. Zdjęła pomiętą górę piżamy, odgarnęła z oczu nieświeże już, potargane włosy i ziewnęła przeciągle. Budzik dalej wył. Wstała i wyłączyła go.

Na blacie biurka leżał srebrny blister tabletek. Chwyciła go w dłoń. Wyglądał tak niewinnie. Delikatnie wycisnęła jeden biały krążek, który połknęła. Gorzki jak diabli. Popiła wygazowaną resztką wody, którą zostawiła nieopatrznie w otwartej butelce. Wdech, wydech. Czas się szykować do pracy.

W łazienkowym lustrze ujrzała obraz nędzy i rozpaczy. Przeczesała tłuste włosy. Zrzuciła dół piżamy i weszła pod prysznic. Gorąca woda pobudziła krążenie, zmyła nocną nieświeżość i spłynęła do ścieków, zabierając to, czego chciała się z siebie pozbyć. Zabrała też demony nocy.

Wytarła blade ciało. Czuła się coraz bardziej lekko. Gdy czesała włosy, gdy suszyła je i układała w kasztanowe fale, jej twarz zmieniała się w lustrzanym odbiciu. Jej policzki nabrały rumieńców, usta wypełniły się, oczy nabrały błękitnego blasku. Teraz makijaż. Umalowała się skromnie, ale dokładnie. Na koniec pociągnęła usta błyszczykiem. Twarz wyglądała teraz wyjściowo.

Długa spódnica wisiała przerzucona przez poręcz krzesła. Dobrana do niej koszula, świeżo wyprasowana, pachniała jeszcze chemiczną czystością. Naszyjnik, zegarek i gotowe. Wypiła poranna kawę, zjadła malinowy jogurt z garścią płatków kukurydzianych, włożyła szpilki, chwyciła torebkę i wyszła do pracy.

Na twarzy czuła słońce. Stawiała stopy na miękkiej trawie, spiesząc się na tramwaj. Nie zauważała mijających ją ludzi, szła do pracy. Długa spódnica ciągnęła się za nią, szamotana wiatrem. Doszła na przystanek.

Tramwaj kołysał lekko, stanęła z tyłu pojazdu, ludzie siedzieli plecami do niej. Czuła, jak tramwaj unosi się lekko nad torowiskiem, mknie w kierunku pracy. Kobiecy głos informował o kolejnych przystankach. Wysiadła.

Praca. Wysoki, biały budynek. Drzwi rozsunęły się przed nią bezgłośnie. Barwne postacie krążyły bez celu w przestronnym holu. Podpisała listę obecności. Biały korytarz prowadził do srebrnych drzwi wind. Czerwone cyfry migały, rosnąc lub malejąc, drzwi otwierały się i zamykały, ukazując beżowe, kostkowe wnętrze. W końcu wsiadła do jednej i wybrała czwarte piętro. Praca.

W niewielkim pokoju nie było jeszcze nikogo. Po nocnym pracowniku pozostał tylko kubek suszący się przy zlewie. Położyła torebkę na brązowej, nieco wysłużonej już kanapie i wyciągnęła z szafki strój roboczy. Zamknęła drzwi na klucz. Złożona w kostkę spódnica wylądowała w szafce, jej miejsce zajęły białe spodnie. Na wierzch założyła fartuch. Do lewej kieszeni stetoskop, do prawej pieczątka. Białe buty. Zamknęła szafkę.

Od teraz była lekarzem.

Spotkanie

– To pani też jest lekarzem?

– Tak.

– Sami lekarze tutaj?

– Nie – powiedziała cicho dziewczyna. – Tak się złożyło, że i ja jestem lekarzem, chociaż specjalizuję się w internie, nie jestem nefrologiem jak Adam, więc postanowiłam opowiedzieć swoją historię zaraz po Adamie.

– Nie ma tu już więcej lekarzy – zaśmiał się Jakub.

Czas na dyskusję. Rozmawiali o lekarzach, których znali. O tym, czy mogli też mieć problemy. Ktoś zauważył, że Kamila, w przeciwieństwie do Adama, nie miała problemu z byciem lekarzem. Przeciwnie, raczej z niebyciem nim, gdy wychodziła z pracy. To był zgoła inny problem.

Szczupła, wysoka dziewczyna o długich, rudych włosach i w niebieskiej spódnicy do kostek, do tej pory milcząca i skryta w kącie, w cieniu, odezwała się spokojnym, choć nieco cichym głosem.

– To może ja będę następna? Za tydzień?

– W porządku, Emilio. Bardzo się cieszę. A masz coś do powiedzenia Adamowi albo Kamili?

– Czy ja wiem? Tak. Adam powinien iść na terapię, bo chyba jest wypalony zawodowo, co jest dziwne, biorąc pod uwagę jego krótki staż pracy, ale nie niespotykane. Kamila też powinna chodzić na terapię. Wypali się jak Adam, jeśli nie przestanie tak traktować pracy. Praca całym życiem? Nie, to źle, to nie tak.

Jakub przytaknął.

– Dziękuję za to, że wreszcie się odezwałaś. I za rady. W takim razie za tydzień opowiada Emilia.

Gdy wychodzili, Adam zaczepił Kamilę. Rozmawiali o pracy. O ich stosunku do niej, tak różnym przecież. O studentce, która pisała, ale nie chciała rzucić medycyny. O ich specjalizacjach, o życiu zawodowym, o chorych i zdrowych.

– I specjalnie tu przyleciałeś teraz, by nam o tym opowiedzieć?

– Tak. Z Wrocławia. Nie dyżuruję, mam wolne weekendy, a czasem biorę urlop na żądanie i mam luzy. Mogę przylatywać specjalnie dla Jakuba.

– A jak go poznałeś?

– Przez Krzysztofa. To jego znajomy. Krzysztof… no, Krzysztof już wie o moich problemach.

Tydzień później zebrali się znowu, zajmując swoje już ustalone miejsca, by wysłuchać opowieści niepozornej Emilii.

– To będzie mój pamiętnik – rzekła ona sama na wstępie.

Historia Emilii: najgorszy pamiętnik świataDzień pierwszy

Dom. Pokój. Czerwony dywan we wzorki, biała kulka pod sufitem z ostatnią, pozostałą żarówką, jasne biurko i łóżko. Duże łóżko, dwuosobowa kanapa, nigdy nie składana. Pojedyncza szafka na ubrania. Laptop.

Na środku Emilia. Na dywanie, między łóżkiem a szafką. Myślała tylko o jednym: że gdy przepali się ta ostatnia żarówka, gdy w pokoju zapadnie mrok, to ona zginie. Jeśli nie umrze ze strachu, to przyjdą jakieś bliżej nieokreślone demony.

Noc. Bała się nocy. Już od dawna, już od lat, ale tego wieczora bała się bardziej niż wcześniej. Noc przysyłała cienie. Zwłaszcza długa, styczniowa noc. Taka jak ta.

Za tydzień miała egzamin. Musiała się uczyć. Książka leżała tam, gdzie zwykle, na kanapie, laptop na biurku wyświetlał kolorowe obrazki mające stanowić pomoce naukowe. W głowie Emilii było pusto. Nie było wiedzy, nie było daty egzaminu, która przypominałaby o zbliżającym się deadlinie, nie było następnego poranka. Była tylko zimna, styczniowa noc.

Wstała. Zgłodniała już trochę, ale droga do kuchni uwzględniała oglądanie drzwi do pustego pokoju współlokatorki. Ukazywała samotne życie Emilii w pełnej krasie, w całej rozciągłości. Bała się tego, że cokolwiek stanie się w tym mieszkaniu, a mogło stać się coś złego, zostanie zapomniane. Wiedziała, że jeśli tu umrze, nikt nie dojdzie, co się stało. Chyba że umrze z własnej woli.

Wzięła laptopa z biurka i zaniosła na łóżko. Uczyć się, uczyć się, uczyć się. Oglądała litery na barwnych prostokątach slajdów. Dziwne litery. Litery tworzyły słowa, a słowa… Słowa nie miały znaczenia. Niektóre były dziwne, inne proste. Ale wiedza wypływała z komputera, leciała w przestrzeń i znikała gdzieś za chmurą oddechu. Nie docierała do oczu, nie płynęła szlakami nerwowymi, nie rejestrował jej mózg.

Po godzinie się poddała. Zatrzasnęła laptopa, wzięła w rękę piżamę i poszła wziąć prysznic. Chciała zasnąć. Wiedziała, że nie będzie to proste, że ciemność już zaciera swoje zimne dłonie na myśl o niej, ale musiała. Za tydzień egzamin.

Dzień drugi

Gdy otworzyła oczy, było wczesne popołudnie. Wstała, włożyła koszulkę wziętą z góry stosu i poszła zrobić sobie zwyczajową kawę z mlekiem. Śniadanie. Laptop i książka jak wyrzut sumienia czekały, aby wwiercać jej się w mózg ze swoją wiedzą.

Wypiła kawę, nałożyła grubą kurtkę i wyszła. Zaczęła się gra.

Ulica jak GPS wyznaczała jej drogę. Szara wstęga chodnika otoczona szarymi ścianami domów, by nie pomyliła trasy. Krok za krokiem przesuwała ten świat względem nieruchomej siebie. Nagle pojawił się przed nią sklep. Weszła do środka i idąc na pamięć swoim stałym zygzakiem, zgarniała tylko jedzenie. To samo, co zawsze. Do kasy oczywiście kolejka. Stała, dzierżąc swoje niewielkie zakupy. Pięć minut. Dziesięć. W końcu jej kolej. Z rękami w kieszeniach czekała, aż kasjerka zeskanuje produkty.

Z wypchaną torebką pokonała trasę wiodącą do domu. Do wynajętego pokoju raczej, bo jak o domu to o tym mieszkaniu nie myślała.

Pokroiła ser w kostki, mleko schowała do lodówki, paczkę orzechów rzuciła na łóżko. Teraz nauka. Otworzyła laptopa. Znowu rzędy słów. Skupiła się. Kostka sera – jedno zdanie. Zrozumiane. Druga kostka, trzecia. Kolejny slajd. Informacje wpływały do jej głowy wąskim strumyczkiem i opadały gdzieś na dno czaszki, a ona czuła się wypełniona wiedzą, przelana, utopiona.

Włączyła pasjansa. Rundka. Druga, trzecia, ewentualnie siódma. Godzina zleciała, ser się skończył. Poszła po orzeszki w cieście. Najpierw zawsze wyjadała pół skorupki z orzechem, a resztę ciasta zostawiała. Orzeszek – słowo. Po kilku slajdach na biurku zgromadziła się górka skorupek. Zjadła. To było najlepsze. Godzina nauki. Kawa.

Wieczór? Tak jak wczoraj. Chociaż nie na dywanie, tym razem na łóżku. I noc. Potem noc. Noc zawsze przychodzi. To była niestety prawda.

Dzień trzeci

Dziś wstała wyjątkowo wcześnie. W południe. Jasnobrązowa kawa wypełniła jej głowę i poranek. Nałożyła spodnie i bluzę, przeczesała niemyte od trzech dni włosy. No nie, tak do sklepu średnio iść. Związała je w tłustą kitkę.

Przeliczyła drobne w torebce. Będzie na ser i mleko, ale na orzeszki nie starczy. No nic, zapłaci kartą. Bała się, że karta nie zadziała, że spłonie ze wstydu, gdy na terminalu wyświetli się nienawistny napis. Ale co robić, nie chciało jej się wypłacać z bankomatu. A może jednak? Pięćdziesiąt złotych?

Ostatecznie wypłaciła. Strach przed upokorzeniem był zbyt duży. Wróciła z kawałkiem sera, litrem mleka, orzeszkami i jogurtem. Jakaś niecodzienność w codzienności. Może uczci to nauką.

Jednak nauka nie przychodziła. Slajdy wywoływały jakieś niezrozumiałe uczucie. Złe uczucie. Kilka rundek pasjansa. Wstała. Może posłucha muzyki i się odpręży? Będzie łatwiej potem czytać rzędy zdań.

Godzinka muzyki, podczas której słuchała zapętlonych dwóch piosenek, i zasiadła z powrotem do slajdów. Za dużo ich. Przeniosła się na łóżko i otworzyła książkę. Podręcznik był niezły, tłumaczony z amerykańskiego pierwowzoru, więc napisany dość łatwo i przystępnie. Z trudem, z wysiłkiem, spociwszy się niemalże, przebrnęła przez konieczny do egzaminu rozdział. Reszta może poczekać.

Spojrzała przez okno. Wieczór. Znów. Ciemność. Niknący w czerni granat nieba. Przy ostatniej żarówce czekała na zbawienny sen.

Dzień czwarty

Za cztery dni egzamin. Jeszcze nie otworzyła oczu, a już była tego świadoma. Dziwny sen. Męczący jak jawa. Poranna kawa na rozluźnienie. Spodnie i bluzka. Mycie włosów. Z twarzą oblepioną mokrymi strąkami wypiła kupiony wczoraj jogurt. Bananowy smak.

Dzisiaj inny sklep. Galeria handlowa, masa anonimowych ciał. Szła tak, by mieć przestrzeń. Duży sklep, migające kolory produktów. Półka serów, tak wielki wybór. Wzięła dwa. I orzeszki, inne niż zwykle. Dziś bez mleka, jeszcze zostało. Z wypchaną torebką weszła do mieszkania. Jeden ser do lodówki, drugi na obiad. Do obiadu kawa.

Kilka rundek pasjansa i otworzyła slajdy. Temat. Wpisała w wyszukiwarce słowa kluczowe. Znalazła filmik, na którym mężczyzna omawia to, co potrzebne do egzaminu. Słuchała. Mężczyzna miał miły głos. Z tą bazą wiedzy kolejne podejście do slajdów. Jeden slajd – cztery kostki sera. Drugi slajd – trzy. Trzeci – pięć. Przy czwartym zabrakło sera. Dzięki orzeszkom skończyła prezentację. Dziś tak wiele zrobiła!

Ciemność wieczoru złagodził drugi ser. I muzyka. Ten sam kawałek co wczoraj. Potem znowu noc. Pojedyncza żarówka.

Dzień piąty

Trzy dni. Trzy, dwa, jeden, start. Południowe słońce rozświetlało pokój, zabierając demony nocy. Wyszła z łóżka. Nie ma czystej bluzki. Wzięła koszulkę i okryła się swetrem. Sweter gryzł, skóra swędziała. Trzeba będzie wytrzymać.

Czajnik bulgotał cicho, zapowiadając kawę. Butelka z resztką mleka stała na kolorowej ceracie. Pusta lodówka. Jakieś słoiki współlokatorki porozstawiane na półkach. Emilii – nic. Tylko mleko i kawa.

Może zjeść dziś mięso? Więc inna galeria handlowa, inny sklep. Anonimowe ciało Emilii wśród ludzi bez twarzy. Kombinat wysysający pieniądze z bezwładnych mózgów. Mleko, ser i pulpety w słoiku. W sosie grzybowym.

Wróciwszy do domu, mleko postawiła do lodówki, słoik na stole. Patrzyła na brązowawą zawartość. Mięso? Może mięso. Widelcem podważyła wieczko. Otworzyła. Zapach sosu grzybowego po chwili dotarł do jej nosa. Wzięła z szafki głęboki talerz i wydłubała z pojemnego słoika cztery pulpety i trochę sosu. Nie lubiła, gdy jej danie pływało. Resztę wyrzuciła. Talerz do mikrofalówki. Dwie minuty. Przemieszała. Dwie minuty. Gorące.

Najedzona pulpetami zasiadła do komputera. Pasjans. Raz, dwa, trzy. Trzy wygrane. Cztery. Przegrana. Dwie wygrane. Więc slajdy. Reszta orzeszków z wczoraj. Garść – slajd. Potem same skorupki w nagrodę.

Po czternastu slajdach porzuciła ostatnią garść orzeszków i poszła po ser. Dobry ser pleśniowy. Pokroiła w kosteczki. Sześć slajdów. Koniec sera. Cztery slajdy. Koniec orzeszków. Pasjans.

Znów granat nieba i szarość pokoju. Szarość pokoju jak szarość mózgu. Aż posiwiało jej wszystko przed oczami. Zapaliła jedyną żarówkę. Nadal świeciła. Była dumna z efektów swojej dzisiejszej pracy. I przerażona ogromem wiedzy, której jeszcze nie wchłonęła. W nocy muzyka. Muzyka, ciągle ten jeden kawałek, potem sen.

Dzień szósty

Zbudził ją męczący sen. Ulga. Złe sny, pogoń, stres, kłótnie. Teraz tylko ona, jej łóżko, dzień. Sekunda spokoju i myśl o egzaminie. Pojutrze. Spuściła bose stopy na podłogę. Trzeba obciąć paznokcie u nóg. W piżamie poszła po nożyczki i ścięła je tuż przy samej skórze. Włosy – znów nieświeże – związała w kitkę. Spodnie, koszulka i sweter z wczoraj. No i kawa z mlekiem.

Wyjątkowo nie chciało jej się jechać do sklepu. Iść do spożywczego w pobliżu? Bała się. Tam trzeba mówić do kobiety za ladą. Nie. Jest niewielki sklepik trochę dalej. Poszła. Serek topiony zamiast zwykłego, zupka w proszku, ciastka zamiast orzeszków. Z torebką pełną dóbr wróciła do domu.

Nie miała dziś siły. Wczorajszy dzień ją wyczerpał. Zaczęła od muzyki. Dziwne rzeczy przychodziły jej do głowy. Refren, refren, refren, cofnij, refren. Nie, może pasjans. W końcu, zniechęcona, zasiadła do komputera. Pustka w głowie. Wielkie nic. Nic nieznaczące słowa.

Odczuwała to. Brak umysłu. Słyszała delikatny szum próżni w czaszce. Okruszki wiedzy spadały w dół na lśniącą posadzkę gdzieś w okolicach zębów, tak jak okruszki orzeszków w cieście lądowały na podłodze.

Czekała na noc. Bała się. A noc zbliżała się nieuchronnie. Słońce na niebie, świecąc, zachodziło. Laptop otwarty, by dać cień światła, gdy zgaśnie jedyna żarówka. W domu cisza, tylko kroki sąsiadów, coś w ścianach. I jej kroki. Chciała zmierzyć się z ciemnością. Nie miała siły. Przykryła się kocem. Beżowa ściana, biały sufit. W głowie tysiąc myśli. Nagle. Wielki wir. Zrobiłaby wszystko, nie robiąc nic.

Późny wieczór, już dawno po zmroku. Wstała, by zjeść ser. Coś w Internecie i ser, chwila spokoju. A potem można spróbować zasnąć.

Dzień siódmy

Było już późno. Wylegiwała się znowu zbyt długo. Dziękowała uczelni za ferie. Mimo egzaminu. Jutro, jutro, jutro.

Nie kupiła wczoraj mleka. Skończyło się. Czarnej kawy nie wypiłaby. Do sklepu poszła głodna. Głodna i zła. Tło przesuwało się wokół niej. Samochody z lekkim szumem mijały i ją, i przestrzeń. Na nie trzeba uważać. Zastanawiała się, jakie to uczucie zginąć pod kołami. Sklep. Znów jej ulubiony. Mleko, ser, orzeszki i kolejka do kasy. Za nią ludzie. Prawie jej dotykali. Stanęła bokiem, żeby mieć przestrzeń.

Musiała coś zrobić przed egzaminem. Przewertowała pamięć. Co wie, czego nie. W Internecie wyszukiwała ważne hasła. Internet lepszy niż slajdy. Krótkie zdania rozumiała. Konkret.

Nie wiedziała, czego bała się bardziej – egzaminu czy nocy. Chyba nocy. Egzamin można poprawiać. Nie obchodziło jej, czy i na ile zda. Ale obchodziło, że musiała rozmawiać z jakąś obcą kobietą, uśmiechnąć się do niej i spokojnym głosem wyjaśniać fakty, których znaczenia nie znała.

Jedyna