Na Wzgórzu Śmierci - Jan Kasprowicz - darmowy ebook

Na Wzgórzu Śmierci ebook

Jan Kasprowicz

4,0

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 40

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (3 oceny)
1
1
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Jan Ka­spro­wicz

Na Wzgó­rzu Śmier­ci

Na Wzgó­rzu Śmier­ci

Wzgó­rze Śmier­ci. Noc księ­ży­co­wa, póź­niej świt i dzień i zno­wu noc.

DU­SZA WY­GNA­NA Z RA­JU

Świat ca­ły drze­mie –  
Świat ca­ły śpi…  
Ol­brzy­mie cie­nie kła­dą się na zie­mię,  
Nad któ­rą księ­życ świe­ci nie­ru­cho­my,  
Jak­by umar­ły…  
Nie­bios ogro­my  
Cięż­ko się spar­ły  
Na sen­nych, mrocz­nych po­chy­ło­ściach glo­bu.  
O jak­że smut­no mi!  
O jak mi tę­sk­no, sa­mot­no i smut­no!  
Lu­cy­fe­rze! Lu­cy­fe­rze!  
Dro­gi ko­chan­ku mój!  
Z to­bą wie­czy­ste za­war­łam przy­mie­rze –  
Czy mnie opusz­czasz?Na to si­ne płót­no  
Mo­je­go li­ca roz­lej bar­wy świe­że –  
Tchów cie­płych zdrój!  
Lu­by wy­brań­cze mój,  
Cze­mu nie spie­szysz do swo­jej wy­bra­nej,  
Do swo­jej du­szy?…  
Ci­cho… to nie ty! O ka­mien­ne ła­ny  
Ude­rza echo ludz­kich stóp…  
Kto śmie przy­cho­dzić na ten ży­cia grób?  
Kto ze śmier­tel­nych wa­ży się w tej głu­szy  
Sze­le­ścić wło­sem, roz­wia­nym u czo­ła,  
Tru­pie­go wzgó­rza nie­skłó­co­ną ci­szę  
Za­kłó­cać swo­im od­de­chem?  
Fał­da­mi płasz­cza roz­bu­dzać do­ko­ła  
Za­męt w po­wie­trzu, ja­kie­go nie sły­szę  
Ni­g­dy w tym miej­scu?.. Ja się bo­ję lu­dzi,  
Bo ile ra­zy kto z pod­da­nych śmier­ci  
Zaj­dzie mi dro­gę, prze­kli­na wnet chwi­lę,  
W któ­rej speł­nio­ny był grzech pier­wo­rod­ny  
W Ra­ju stra­co­nym…  

SZY­MON Z KY­RE­NY

Je­ste­śmy na wzgó­rzu –  
Tu krzyż ten sta­nie.  

ALE­THEJ

Me wnę­trze się łu­dzi,  
Że cho­ciaż go­tów już ha­nieb­ny wy­rok,  
Krwią Nie­win­ne­go ludz­kość się nie spla­mi.  

SZY­MON Z KY­RE­NY

Ty, przy­ja­cie­lu, je­śli jesz­cze wie­rzysz,  
Wąt­piąc o wszyst­kim, wie­rzysz, że nad wszyst­kim  
Jest prze­zna­cze­nie, któ­re­mu pod­le­gał  
Na­wet twój Jo­wisz… Dla mnie, ży­do­wi­na,  
In­ne pi­sa­no pra­wo, ale to ci mó­wię,  
Że ży­cie Je­go upa­dło już z wło­ska.  
Ra­no spo­glą­dać bę­dą na­sze oczy,  
Je­śli przed świ­tem nie zga­sną z bo­le­ści,  
Jak na to wzgó­rze mo­tłoch Go przy­wie­dzie –  
I ten ob­dar­ty i ten co w szkar­ła­tach:  
Tak stać się mu­si… Przy­czy­na tej śmier­ci  
Nie w dni dzi­siej­szych strasz­nym le­ży ło­nie…  
Wy­ro­ko­wa­no o niej przy po­grze­bie  
Ludz­kie­go szczę­ścia, przed wie­ka­mi, w Ra­ju,  
Gdy za po­szep­tem wę­ża-ku­si­cie­la  
Nie­win­na na­gość, z drze­wa świa­do­mo­ści  
Ze­rwaw­szy owoc, zmie­ni­ła się w cia­ło,  
Pięk­ne, nę­cą­ce mar­mu­ra­mi kształ­tów,  
Świe­żo­ścią bar­wy i wo­nią, co zmy­sły  
Na­sze tu­ma­ni, ale w któ­rym miesz­ka  
Grzech…  

GŁOS DU­SZY WY­GNA­NEJ Z RA­JU

Lu­cy­fe­rze!  

ALE­THEJ

Sły­szysz? coś tu wo­ła.  

SZY­MON Z KY­RE­NY

Nie! to złu­dze­nie… Do ra­na da­le­ko…  
Śpi jesz­cze wo­kół ca­ły świat, śpi jesz­cze…  
W sam czas się zbu­dzi, aby – speł­nić zbrod­nię.  
Zresz­tą, zbyt od nas od­le­gły ten mo­tłoch,  
Aże­by je­go war­cze­nie do­tar­ło  
Do tej wy­ży­ny…  

ALE­THEJ

Przy­siągł­bym, dro­gi, że o mo­je ucho  
Jak gdy­by dziw­ny ja­kiś szept ude­rzył,  
Któ­ry me ko­ści prze­biegł dresz­czem… Nie­raz  
Wstrzą­sa tak na­mi sze­lest ze­schłych li­ści,  
Opa­da­ją­cych w je­sie­ni…  

SZY­MON Z KY­RE­NY

To złu­da.  
Ogród oliw­ny da­le­ko za na­mi…  
Na­okół ci­sza, jak przed wiel­ką bu­rzą;  
Wiatr o ko­na­ry nie trą­ca…  
By­wa, gad ja­kiś w tra­wie się po­ru­szy,  
Lub ptak się spło­szy w krze­wi­nie i wów­czas  
Człek za­my­ślo­ny go­tów się prze­ra­zić…  
Lecz na tym wzgó­rzu mar­twe tyl­ko gła­zy,  
Ni źdźbła zie­le­ni; na­wet mech naj­mniej­szy  
Skał tych nie upstrzył; żmi­ja nie ma że­ru,  
A z tru­pich cza­szek, któ­re tu spo­ty­kasz,  
Uszło już daw­no ro­bac­two, wy­ssaw­szy  
Wszyst­kie z nich so­ki.  

ALE­THEJ

Mo­że…  

SZY­MON Z KY­RE­NY

Czy­byś wąt­pił  
O tym, co wi­dzisz wła­sny­mi oczy­ma?  
Tak! tak! szcze­gól­ni z was lu­dzie!… Wąt­pie­niem  
Wy­pę­dzi­li­ście już bo­gów z Olim­pu,  
A na ich miej­scu sta­wia­cie – wąt­pie­nie.  

ALE­THEJ

Nie!… Do tej chwi­li czu­ję od­dech gło­su…  
Jest tu ktoś trze­ci mię­dzy mną a to­bą…  
Znów…  

GŁOS DU­SZY WY­GNA­NEJ Z RA­JU

Lu­cy­fe­rze! dla­cze­go śród lu­dzi  
Zo­sta­wiasz du­szę, gdzie jej tak sa­mot­no  
I tak jej smut­no…?!  

SZY­MON Z KY­RE­NY

Praw­dzi­wie… W po­wie­trzu,  
Ci­chym, mie­sięcz­ną dy­szą­cym za­du­mą,  
Ni­by jęk za­drgał… Wi­dać, nie­zu­peł­nie  
Gwar ucichł w mie­ście… Wi­dać, wrzask mo­tło­chu  
Na so­wich skrzy­dłach do­la­tu­je na­wet  
Do szczy­tów Śmier­ci… U bram Je­ru­za­lem  
Po­roz­kła­da­ły się tłu­my, przy­by­łe  
Na świę­to Pas­chy… Pew­nie wiel­błąd­ni­cy  
Strze­gą swych zwie­rząt, by się nie roz­bie­gły…  
A mo­że mia­sto już przed świ­tem wsta­je,  
By się nie spóź­nić w dro­gę na to wzgó­rze.  
Tak… tak! cie­ka­wość cho­dzi po za­uł­kach  
I nie­cier­pli­wość, dwie sio­stry ro­dzo­ne,  
Dla któ­rych noc ta w ty­siąc lat się zmie­nia –  
Tak się nie mo­gą do­cze­kać po­ran­ku:  
Ofiar grze­chu, cięż­ki na Gol­go­tę  
Krzyż dźwi­ga­ją­ca, to dla nich igrzy­sko  
Nad igrzy­ska­mi…  

ALE­THEJ

Nędz­ny świat! Za­iste!  
Dla fi­lo­zo­fa, co by go chciał zba­wić,  
A, ma­jąc oko ja­śniej­sze od in­nych,  
Spo­glą­dać mu­si, jak się co­raz bar­dziej  
Wszyst­ko roz­pa­da pod grzy­bem pod­ło­ści,  
Naj­le­piej cie­mię przy­ozdo­bić w ró­że,  
Wy­chy­lić mia­rę cy­pryj­skie­go wi­na,  
Ob­jąć rę­ka­mi ob­na­żo­ne uda  
Cie­płej La­idy i po­tem w roz­kosz­nym  
Za­pa­mię­ta­niu roz­ciąć so­bie ży­ły.  

SZY­MON Z KY­RE­NY

Mą­drość roz­pa­czy… Oto ja­kim je­steś –  
Ja­ki­mi wszy­scy je­ste­śmy, co w ser­cu  
Ma­my uczci­wość, a nie ma­my wo­li,  
By tę uczci­wość ubrać w stal i śmia­ło  
Na bój wy­ru­szyć… Ale ja ci mó­wię,  
Że czas nad­cho­dzi wiel­kich zmian. Nie bę­dzie  
Mu­zy­ką li­nii krą­gła Kal­li­py­gos[1]
Przy­głu­szać mo­cy w szla­chet­nym czło­wie­ku,  
Że za­miast wa­lić że­la­znym ta­ra­nem  
W przy­by­tek grze­chu, któ­re­go jest świa­dom  
I któ­ry chciał­by uprząt­nąć ze świa­ta,  
Rzu­ca się w je­go ob­ję­cia, pi­ja­ny,  
I czo­łem bi­jąc swej wła­snej sła­bo­ści,  
Gi­nie, choć pra­wo miał zo­stać zwy­cięz­cą.  
Wiesz, Ale­the­ju: Któ­ryś z wa­szych mę­dr­ców  
Uczył, że wszyst­ko jest z ognia… Nie umiem  
Te­go-ć wy­ło­żyć, ale jed­no wi­dzę:  
Że z ogni­ste­go krza­ka znów prze­ma­wia  
Bóg do nas, lu­dzi, i że od pło­mie­ni  
Gło­su bo­że­go ca­ły świat się pa­li,  
Aże­by miej­sca ustą­pić lep­sze­mu…  
Sta­ną­łem dzi­siaj, zmie­szaw­szy się z tłu­mem,  
Na sza­rych stop­niach, wio­dą­cych do kaź­ni  
Sy­ne­dr­jo­nu… Przed bra­mą ciem­ni­cy  
Usa­do­wi­li na bła­zeń­skim krze­śle  
Jed­ne­go z nędz­nych i mar­nych, o któ­rym  
Ni­g­dy by ludz­ki nie przy­pu­ścił ro­zum,  
Że stać się mo­że groź­nym kró­lów tro­nom,  
Że mo­że rę­ką, sła­bą, bla­dą rę­ką,  
Tja­ry strą­cać z głów ar­cy­ka­pła­nów,  
Że na puch ze­trze me­tal ciel­ców zło­tych  
I tak na czte­ry roz­wie­je go wia­try  
Swym tchem, iż wszy­stek ślad od ra­zu zgi­nie  
Kształ­tu i tre­ści tych bo­żyszcz.. Po­słu­chaj: