Na szlaku szczęścia - Graeme Simsion, Anne Buist - ebook

Na szlaku szczęścia ebook

Graeme Simsion, Anne Buist

4,5

Opis

Zoe, niespełniona artystka, przyleciała z Kalifornii. Martin, inżynier, pochodzi z Yorkshire. Oboje z różnych powodów trafiają do Cluny w środkowej Francji. Oboje próbują się rozliczyć z przykrymi przeżyciami, których doświadczyli w niedalekiej przeszłości. Chcąc zacząć nowy etap życia, ruszają osobno na szlak z Cluny do hiszpańskiego Santiago, śladami pielgrzymów, którzy od kilkuset lat przemierzają Drogę św. Jakuba.

Niektórzy mówią, że Droga zmienia. Ale czy tym dwojgu kompletnie różnych ludzi uda się znaleźć drogę do siebie nawzajem? “Na szlaku szczęścia” to opowieść o odnowie – fizycznej, psychicznej i duchowej. O tym, co pragniesz zachować na zawsze, o czym zapomnieć, a co odkryć od nowa. Mądra, zabawna i romantyczna książka autora „Projektu Rosie”.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 427

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,5 (54 oceny)
33
14
6
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
ajozwik37

Nie oderwiesz się od lektury

Dużo pozytywnej energii i wiary że los może nam wiele zaoferować jeśli sie mu poddamy.
10
JustineLaskowska

Nie oderwiesz się od lektury

Warto przeczytać. Na początku nawet nie lubiłam bohaterów, ale im bardziej zbliżali się do celu, tym bardziej im kibicowałam. Taka literacka wędrówka.
10
jobieg

Nie oderwiesz się od lektury

camino, ach camino przepiekna opowiesc z drogi dziękuję.
00
KorienOlven

Nie oderwiesz się od lektury

Inspirująca i wciągająca, pełna zwrotów akcji i spotkań, które o włos nie doszły do skutku. Pełna trójwymiarowych, żywych postaci i jednocześnie emanująca zrozumieniem dla ludzkich słabości. Droga jest celem. Idź.
00
CarolT

Nie oderwiesz się od lektury

Piękna książka. Gorąco polecam 💖
00

Popularność




Tytuł oryginałuTWO STEPS FORWARD
Copyright © 2018 by Graeme Simsion and Anne Buist. By arrangement with the authors. All rights reserved First published by The Text Publishing Company Australia
Copyright © 2019 for the Polish translation by Media Rodzina Sp. z o.o.
Projekt logotypu Gorzka Czekolada Dorota Wątkowska
Projekt okładki i rysunek muszli Agata Wodzińska-Zając
Zdjęcia na okładce Vicenfoto/iStock mikhailguzhov/iStock
Wszelkie prawa zastrzeżone. Przedruk lub kopiowanie całości albo fragmentów książki – z wyjątkiem cytatów w artykułach i przeglądach krytycznych – możliwe jest tylko na podstawie pisemnej zgody wydawcy.
ISBN 978-83-8008-700-2
Media Rodzina Sp. z o.o. ul. Pasieka 24, 61-657 Poznań tel. 61 827 08 [email protected]
Konwersja: eLitera s.c.

Do napisania tej książki zainspirowali nas ludzie, którzy z nami wędrowali lub nas gościli, a także ci, którzy znaczą i utrzymują szlak. Mamy nadzieję, że zainspiruje innych, by wyruszyli we własną podróż.

Nadchodzi czas, by ruszać w drogę,nawet jeśli nie ma dokąd iść.

TENNESSEE WILLIAMS

Wiek średni zaczyna się wtedy,gdy docierasz do szczytu drabinyi nagle się orientujesz, że byłaoparta o złą ścianę.

JOSEPH CAMPBELL

1

ZOE

PRZEZNACZENIE PRZYBRAŁO POSTAĆ srebrnej muszli przegrzebka w witrynie sklepu z antykami w średniowiecznym francuskim miasteczku Cluny. Leżała zwrócona wklęsłą stroną do góry, jakby czekała na Wenus Botticellego, wabiąc ją garścią kolorowych kamyków, którymi był wysadzany jeden z jej pociągniętych białą emalią brzegów. Z jakiegoś powodu poczułam do niej nieodparty pociąg.

Może to sam wszechświat dał mi znak. Trudno powiedzieć, bo mój umysł nadal przebywał w innej strefie czasowej. Odkąd wyszłam z mojego domu w Los Angeles, spędziłam w podróży dwadzieścia cztery godziny i czułam się zupełnie odrętwiała. Chyba pod wpływem szoku.

LAX:

– Tylko jedna walizka?

Tak, a w niej wszystko, co posiadam, oprócz trzech kartonów dokumentów i pamiątek, które zostawiłam córkom.

Lotnisko im. Charlesa de Gaulle’a: odpychający urzędnik próbował obsłużyć mnie poza kolejnością, pomijając kobietę w burce na głowie. Nie zrozumiał moich protestów, co wyszło wszystkim na dobre, bo okazało się, że skierował ją do kolejki dla posiadaczy paszportów Unii Europejskiej, która posuwała się naprzód szybciej niż kolejka dla obcokrajowców, do której sama trafiłam.

Pracownik urzędu imigracyjnego: młody człowiek, doskonale władający językiem angielskim.

– Urlop? – Widząc mój paszport, poprawia się: – Wakacje?

– Oui.

Odpowiedź dobra jak każda inna.

– Gdzie się pani zatrzyma?

– Avec une amie à Cluny.

U Camille, której nie widziałam od ćwierć wieku. Namawiała mnie na te wakacje, odkąd razem studiowałyśmy w college’u w Saint Louis, a Keith trzy razy je odwoływał.

Oficer uśmiechnął się pod nosem, słysząc mój szkolny francuski.

– Wiza umożliwia pani pobyt w kontynentalnej części Europy przez dziewięćdziesiąt dni. Wygaśnie trzynastego maja. Pozostanie tu po tej dacie będzie traktowane jak wykroczenie.

Nie zamierzałam zostać tak długo. Za miesiąc miałam lot powrotny. Uważałabym się za szczęściarę, gdyby wystarczyło mi pieniędzy przynajmniej na tyle czasu.

Jadąc pociągiem do centrum Paryża: „Paryż!”. Pomimo wszystkiego, co się stało, czułam ekscytację na myśl o dokładnym przyjrzeniu się obrazom Moneta w Musée d’Orsay, o zanurzeniu się bez reszty w wystawie zorganizowanej w Centrum Pompidou oraz o szkicowaniu eleganckich Francuzek w kafejce na Montmartre.

Stacja metra Cluny-La Sorbonne w sercu Dzielnicy Łacińskiej:

– To nie jest Cluny, którego pani szuka. Chodzi pani o Cluny w Burgundii. To niedaleko. Niecałe dwie godziny szybkim pociągiem TGV w kierunku Mâcon.

Gare de Lyon:

– Sto czterdzieści siedem euro.

– Chyba pani żartuje.

– Wolnym pociągiem jest taniej, ale to z innej stacji.

Stacja Paris-Bercy:

– Cztery godziny i dziewiętnaście minut, a potem musi się pani przesiąść do autobusu. Sto trzydzieści pięć euro. Za sam pociąg.

Kiedy dojeżdżałam do Cluny – tego na południowy wschód od Paryża, w połowie drogi do Włoch – zimowe słońce już zaczęło zachodzić, a wokół latarń ulicznych tworzyły się w drobnej mżawce świetliste aureole. Dotarłam na miejsce jedynie dzięki uprzejmości obcych ludzi, którzy przekazywali mnie sobie niczym pałeczkę sztafety między peronami, kasami biletowymi i przystankami autobusów. Wygenerowali sobie mnóstwo dobrej karmy.

Ruszyłam za drogowskazami do Centre Ville, ciągnąc za sobą walizkę. Jedno kółko zaczęło grzechotać i spodziewałam się, że lada chwila się rozpadnie. Miałam nadzieję, że skomplikowane instrukcje, których udzieliła mi Camille, przełożą się na krótki spacer. Zrezygnowałam z oferty telefonii komórkowej jednocześnie z rozwiązaniem umowy o dostawy prądu i wody.

Znalazłam się na centralnym placu z jednej strony zamkniętym majestatyczną bryłą opactwa, a z drugiej ruinami muru obronnego.

Grupa młodych mężczyzn – w towarzystwie jednej kobiety – wysypała się z baru na ulicę. Mieli na sobie długie szare płaszcze ozdobione malowanymi ręcznie wzorami. Kobieta szczególnie zwróciła moją uwagę – w jej przypadku artysta świetnie uchwycił kolory i zawijasy charakterystyczne dla japońskich kreskówek anime.

Udało mi się wykrztusić: excusez-moi, i na tym zakończył się mój francuski.

– Studiujecie sztukę? – zapytałam po angielsku.

– Inżynierię – odpowiedziała kobieta.

Pokazałam studentom wskazówki otrzymane od Camille. Napisała – po francusku: „z placu idź dalej prosto”, ale nie uściśliła, w którym kierunku.

– Nie znamy za dobrze Cluny – wyjaśniła studentka. – Lepiej zapytać w sklepie.

Tak więc stanęłam przed sklepem z antykami, który początkowo wzięłam za mięsny, bo nad drzwiami wisiał szyld z czarnego metalu przedstawiający gęś. Zawsze czułam więź z gęśmi. Współpracują ze sobą, dbają o siebie wzajemnie i wiążą się z partnerami na całe życie. Gęś jest ponadto symbolem poszukiwania – na przykład próby wytropienia mojej ekscentrycznej koleżanki ze studiów.

Ozdobna muszla przegrzebka w oknie wystawowym miała tak silną, że aż nawet trochę niepokojącą moc przyciągania. Po niedawnych przeżyciach zaczęłam wątpić, czy jestem prawidłowo dostrojona do świata, więc kiedy otrzymałam tak wyraźny sygnał, zdecydowałam, że roztropnie byłoby go nie ignorować. Wtaszczyłam zatem walizkę po schodach do sklepu.

Schludny, mniej więcej pięćdziesięcioletni mężczyzna z cienkim wąsikiem uśmiechnął się dyskretnie.

– Bonjour, madame.

– Bonjour, monsieur. Ach... to. – Wskazałam palcem. – S’il vous plaît.

– Madame jest Amerykanką?

– Tak.

Czyżby to było aż tak oczywiste? Podał mi wisiorek, a kiedy wzięłam go do ręki, znowu ogarnęło mnie znajome przeczucie – to, którym się kierowałam, podejmując ważne decyzje życiowe: świadomość, że oto objawiło mi się przeznaczenie.

– Madame wybiera się na Chemin?

– Przepraszam, chyba nie wiem...

– Camino de Santiago. Szlak.

Nazwa Camino, szlaku pątniczego w Hiszpanii, obiła mi się o uszy. Czytałam o nim, przeglądając pobieżnie pamiętnik Shirley MacLaine. Ale nie widziałam związku między nim i znalezionym w środkowej Francji wisiorkiem wyobrażającym muszlę przegrzebka.

Sprzedawca antyków zapewne zauważył moje skinięcie głową – oznaczające, że zrozumiałam, o czym mówi – i uznał je za wystarczające potwierdzenie, że zamierzam udać się, całkiem dosłownie, śladem MacLaine.

– Ten znak świętego Jakuba będzie madame chronił podczas całej wyprawy do Santiago.

– Nie planowałam... Dlaczego właśnie muszla przegrzebka miałaby mnie chronić?

– Przegrzebek, małż świętego Jakuba, jest symbolem pielgrzymki. Święty Jakub. Santiago.

– Okej...

– Przegrzebki prowadziły łódź, na której święty Jakub przypłynął do Hiszpanii.

Na pewno nie było o tym mowy w żadnym wydaniu Biblii, które czytałam. Obracając muszlę w palcach, zamknęłam oczy i na chwilę odpłynęłam w myśli i uczucia, z którymi do tej pory nie miałam czasu się uporać. Z zamyślenia wyrwało mnie znaczące kaszlnięcie sprzedawcy.

– Ile? – zapytałam.

– Dwieście piętnaście euro.

Dolary i euro – mniej więcej podobna wartość. Nigdy dotąd nie wydałam więcej niż sto dolarów na biżuterię.

– Pochodzi z drugiej połowy dziewiętnastego wieku – namawiał mnie sprzedawca. – Pozłacane srebro i emalia. Prawdopodobnie należał do rodziny królewskiej w czasach monarchii austro-węgierskiej.

– Jestem pewna, że jest wart swojej ceny. – No, niezupełnie pewna. – Ale nie mogę sobie na to pozwolić.

Czułabym się jak Jaś z bajki, który wydał wszystkie pieniądze na garść ziaren fasoli.

– Sama wyprawa niewiele kosztuje. Pielgrzymi dużo dostają za darmo od ludzi.

– Nie... merci – powiedziałam, odkładając muszlę.

Madame nie miała w planach żadnej wyprawy dalszej niż do domu Camille. Sprzedawca antyków wyglądał na rozczarowanego, ale wytłumaczył mi trochę po francusku, a trochę po angielsku, jak znaleźć drogę.

Powlokłam walizkę pod górkę, mając nadzieję, że nie pomyliłam à droite z tout droit – „w prawo” z „prosto”. Nie mogłam przestać myśleć o tamtej muszli przegrzebka. „Przeznaczenie mówi wprost do tych, którzy chcą słuchać”.

Kiedy wydostałam się ze starej części miasta, uniosłam głowę. Na szczycie wzgórza znajdował się cmentarz, a na tle ciemniejącego nieba odcinał się olbrzymi wiąz. Pod jego gałęziami wysoki mężczyzna ciągnął za sobą coś, co wyglądało jak mała bryczka. Był to dziwny widok, ale jego dwukółka radziła sobie lepiej niż mój bagaż, który właśnie w tej chwili postanowił się rozlecieć.

2

MARTIN

OSTATNI TEST WÓZKA – do cmentarza i z powrotem – wyznaczył koniec projektu zapoczątkowanego przeze mnie sześć miesięcy wcześniej, kiedy Cluny było zalane słońcem i pełne turystów, a ja delektowałem się poranną kawą w Café du Centre.

Ktoś mógłby powiedzieć, że miałem wyjątkowe szczęście, bo siedziałem przy stoliku na dworze dokładnie w chwili, gdy ulicą przytelepał się Holender. Ktoś taki zbyt wielką wagę przywiązuje do przypadkowych zdarzeń, a nie docenia roli przygotowań ani tego, w jaki sposób można do nich przystąpić.

„Przytelepał się” to trochę przesada. Świetnie sobie radził jak na faceta pod sześćdziesiątkę z pewną nadwagą, niosącego na plecach wózek na kije golfowe. Z obu jego stron wystawały dwa wielkie kółka, a kiedy mnie minął, stało się jasne, dlaczego z nich nie korzystał – jedno z nich było wygięte. Zerwałem się z miejsca i zrównałem się z nim.

– Excusez-moi – powiedziałem. – Vous avez un problème de la roue? Ma pan kłopot z kółkiem?

Mężczyzna potrząsnął głową, z jakiegoś powodu zaprzeczając oczywistym faktom. Moje pierwsze wrażenie dotyczące jego kondycji było prawidłowe. Brakowało mu tchu i pocił się, chociaż temperatura tego sierpniowego dnia dopiero zaczęła wzrastać.

– Jesteś Anglikiem? – zapytał, choć niezbyt taktownie, bo ciężko pracowałem nad moim akcentem.

Wyciągnąłem do niego rękę.

– Martin.

– Martin – powtórzył.

Wyglądało na to, że zmiana języka nie usprawni komunikacji.

– A ty? – zapytałem.

– Jestem z Holandii. Problemem nie jest nawierzchnia na drodze, tylko mój wózek.

Zapewne wziął roue, czyli koło, za rue – ulicę. Rozmawialiśmy dalej po angielsku i ustaliliśmy, że ma na imię Maarten. Nie był golfistą, lecz autostopowiczem, a w wózku nosił swoje ubrania i sprzęt. Ostatnią noc spędził w namiocie na przedmieściach i miał nadzieję, że znajdzie kogoś, kto naprawi kółko.

Nie wróżyłem mu powodzenia. Gdyby szukał czekoladek, burgundzkiego wina w nieprzyzwoicie zawyżonych cenach albo pamiątek związanych z opactwem, nie miałby problemu, ale nie słyszałem o niczym w rodzaju warsztatu. Możliwe, że taki zakład znajdował się w Zone Industrielle, ale poszukiwanie go byłoby dla Maartena źródłem frustracji. Zresztą na pewno stanęłyby mu na przeszkodzie jakieś regulacje prawne, strajk albo nieobecność pracownika, więc musiałby długo czekać, aż komuś się zachce go obsłużyć.

– Powinno mi się udać – zaproponowałem.

Naprawa zajęła cały dzień, wliczając w to czas potrzebny na wykład. Pracowałem tylko kilka tygodni w ENSAM – szkole sztuk i inżynierii – ale wiedziałem to i owo o urządzeniach mechanicznych.

Kółko już nie nadawało się do użytku, zresztą od początku było słabej jakości. Nasze próby rozwiązania problemu przykuły uwagę kilku uczniów i już po chwili działał utworzony naprędce warsztat projektowy. W imię nauki i aktywizacji społeczności lokalnej rozebraliśmy na części wózek transportowy z pompowanymi kołami, które przełożyliśmy do wózka Maartena. Gumowe uchwyty zniknęły, a zastąpiły je metalowe rączki o ergonomicznym kształcie. Nasze ulepszenia wyraźnie poprawiły funkcjonalność wózka na kije. Na końcu Maarten i zespół młodych konstruktorów w poplamionych farbą płaszczach stanęli do fotografii, która miała się znaleźć na szkolnej stronie internetowej.

Podczas pracy zadałem Maartenowi oczywiste pytanie:

– Dokąd się wybierasz?

– Do Santiago de Compostela. Idę Camino.

– Skąd?

Jeden z moich kolegów z Anglii „zrobił” Camino i był z tego powodu więcej niż dumny. Ale pamiętałem, że szlak zaczynał się gdzieś na granicy francusko-hiszpańskiej.

Maarten szybko mnie oświecił.

– Oczywiście nie wszyscy wyruszali na pielgrzymkę z tego samego miasta. W dziesiątym wieku nie dało się wsiąść do samolotu ani do pociągu i spotkać się w jakimś schronisku turystycznym w Saint-Jean-Pied-de-Port. Zaczynali szlak po wyjściu za próg swoich domów, tak jak ja.

I co ty na to, Emma? Następnym razem spróbuj wyruszyć z Sheffield.

Z całej Europy wiodły szlaki łącznikowe, takie jak Chemin de Cluny, którym obecnie pielgrzymował Maarten. Większość z nich prowadziła do znajdującego się przy granicy z Hiszpanią Saint-Jean-Pied-de-Port, gdzie zaczynał się ostatni, ośmiusetkilometrowy odcinek – Camino Francés, czyli szlak francuski, który pokonała Emma. Maarten miał już za sobą siedemset dziewięćdziesiąt kilometrów, które przeszedł z Maastricht.

– Skąd pomysł na wózek golfowy? – zapytałem.

Maarten klepnął się w kolano.

– Większość pielgrzymów niesie plecak, ale to nadweręża kolana i kręgosłup. Wiele z tych osób już nie jest pierwszej młodości.

Wiedziałem, co ma na myśli. Moja podjęta w średnim wieku próba startu w Maratonie Londyńskim skończyła się rekonstrukcją kolana i radą lekarza, żebym w przyszłości unikał przemęczania stawów oraz związanej z tym traumy.

– Skąd go masz? – zapytałem.

– To amerykański wynalazek.

– I co? Jesteś z niego zadowolony? Oczywiście oprócz kółek.

– E tam, to szmelc – odparł.

*

Minęła ósma wieczorem, kiedy skończyliśmy, więc zaproponowałem Maartenowi nocleg na podłodze mojego mieszkania.

– Postawię ci kolację – obiecałem – ale chcę, żebyś mi opowiedział wszystko o twoim wózku.

– Widziałeś go. Naprawdę prosta konstrukcja.

– Nie, chodzi mi o kwestie praktyczne. Jak się z nim podróżuje, co sprawia kłopoty, co byś w nim zmienił.

W mojej głowie już zaczął kiełkować pewien pomysł. Byłem pewien, że uda mi się zaprojektować coś podobnego, tylko lepiej. Przed przelaniem pomysłu na arkusz kreślarski należało odpowiedzieć sobie na wiele pytań, lecz przede wszystkim trzeba było zrozumieć wymagania. A jak sam powtarzam swoim uczniom, nie poznasz wymagań, siedząc na tyłku i układając listę życzeń. Musisz wyjść w teren, najlepiej z prototypem urządzenia, i sam odkryć, co naprawdę jest mu potrzebne. Maarten testował to przez osiemset kilometrów na produkcie, z którym zamierzałem konkurować.

Ustaliliśmy, że wózek na kije golfowe słabo się sprawdza na nierównym podłożu, a manewrowanie nim na wąskich drogach jest niewygodne, bo rączka cały czas się rusza w dłoni. Maarten był zmuszony korzystać ze ścieżek rowerowych, co czasami, zwłaszcza przy głównych trasach, nie było szczególnie przyjemne.

Pogryzając ser, wypytałem go o pielgrzymkę. Nie jestem religijny, ale interesowały mnie aspekty logistyczne. Maarten też nie przywiązywał wagi do religii. Z powodu oszczędności w służbie administracyjnej został zwolniony z pracy i nie spodziewał się, że jeszcze dostanie nową. Przyczyny podjęcia przez niego tak długiej wyprawy nie były dla mnie zbyt jasne, ale wybór trasy brzmiał sensownie.

– Dobre oznakowanie, dostęp do wody i schronisk, gdzie można wziąć prysznic i coś zjeść. Jeśli złamiesz nogę albo dostaniesz zawału serca, inni pielgrzymi na pewno cię znajdą.

Moje mieszkanie znajdowało się niedaleko centrum miasteczka. Znalazłem je przez Jima Hannę, nowojorczyka, który przeprowadził się do Cluny, żeby poślubić pewną poznaną w Stanach Francuzkę. Małżeństwo nie wypaliło, ale jego owocem była córka, która jeszcze na jakiś czas zatrzymała Jima we Francji.

Jim zorganizował mi dwa stare fotele. Siedzieliśmy na nich z Maartenem, popijając eau de vie de prune. Ten alkohol był moim pierwszym zakupem w Cluny, ale już po pierwszej nocy topienia w nim żali przekonałem się, że lepiej z nim uważać.

– Nie masz rodziny? – zapytałem.

Pokręcił głową.

– Moja partnerka zmarła. A ty?

– Mam córkę w Sheffield. Skończyła siedemnaście lat.

Sporadycznie wysyłaliśmy do siebie sms-y. Sarah wolałaby, żebym został, ale cały czas byłaby narażona na wysłuchiwanie wzajemnych oskarżeń, którymi przerzucaliśmy się z Julią, i zmarnowałaby pół życia, zastanawiając się, co jest wspólne, a co nie, z kim ma spędzać czas i po czyjej stronie stanąć. Dobrze wiedziałem, jaką krzywdę wyrządzają nastoletniemu dziecku żyjący w separacji rodzice.

– Co będziesz robił, kiedy już dojdziesz do celu? – zapytałem.

– Właśnie po to idę. Żeby się zastanowić.

– I na razie brak pomysłów?

– Mam dużo czasu. Jeżeli do Santiago nie znajdę żadnego rozwiązania, to zawsze mogę przemyśleć wszystko jeszcze raz w drodze powrotnej.

Rano odprowadziłem wzrokiem Maartena, gdy ciągnął swój wózek spod ENSAM w kierunku Chemin. Wózek z trudnością pokonywał bruk, a ja już sobie wyobrażałem zawieszenie dla wózków nowego typu ciągniętych przez turystów na Pennine Way, Szlaku Appalachów oraz przez tysiące pielgrzymów udających się do Santiago.

*

Zaprojektowanie lepszego wózka było łatwe. Wystarczyło wzmocnić kółka, żeby zauważyć różnicę, a ulepszone zawieszenie poprawiało komfort w nierównym terenie. Chciałem jednak zrobić bardziej zdecydowany krok naprzód.

Przełom nastąpił, kiedy sam zastosowałem metody, za których uczenie mi płacono.

– Załóżmy, że trafiliśmy na problem, którego nie możemy rozwiązać – zwróciłem się do czwórki studentów, którzy zostali w sali po wykładzie. – Jak możemy pobudzić innowacyjne myślenie?

– Napić się piwa.

– Ten sposób czasami działa. Ale nie mówcie rodzicom, że usłyszeliście to ode mnie. Jak jeszcze?

Pascale, dziewczyna w płaszczu ozdobionym rysunkami anime, uniosła rękę.

– Możemy przesunąć granice, doktorze Eden. Ustawić parametry tak, żeby osiągnęły ekstremalne wartości.

– To ciekawe. Z jakimi parametrami da się poeksperymentować?

– Na przykład z rozstawem osi?

– A jakie ekstrema masz na myśli?

– Nieskończoność i zero. Oba koła tak blisko siebie, że stają się jednym. Ale...

– Co powiedziała?

– Jedno koło.

– Nie. Potem.

– „Ale”.

Śmiech.

– Nasze zadanie nie polega na znalezieniu pretekstu do odrzucenia pomysłu Pascale, tylko sposobu na to, żeby zadziałał.

– Jeśli problem polega na braku stabilności, to trzeba dodać drugą rączkę. Po prostu.

*

Ostateczny projekt zawdzięczał więcej rykszom i sulkom niż wózkom na kije golfowe, ale był o wiele zwrotniejszy niż wersja Maartena. Pojedyncze koło pozwoliło na zastosowanie wyrafinowanego układu zawieszenia, na który przyjemnie było popatrzeć w akcji, gdy koło unosiło się, opadało i dopasowywało do podłoża.

Uprząż biodrowa ze specjalnymi zapięciami upodabniała człowieka do konia zaprzęgowego, ale zapewniała mu swobodę poruszania obiema rękami, co pozwalało na korzystanie z kijków trekkingowych – bâtons – tak bardzo lubianych przez wielu pielgrzymów. Maarten zwrócił uwagę na trudności podczas przekraczania rzek i ogrodzeń, więc dodałem paski, dzięki którym na niewielką odległość można było nosić wózek na plecach.

Od początku rozglądałem się za inwestorem. Po wielu e-mailach udało mi się zainteresować pomysłem chińskiego producenta oraz dwie firmy zajmujące się dystrybucją sprzętu turystycznego – niemiecką i francuską. W maju wszyscy mieli przyjechać na targi w Paryżu, ale uprzedzili, że nie wystarczy im obejrzenie mojego prototypu. Chcieli dowodu, że wózek nadaje się na długie trasy. Francuzi potrzebowali potwierdzenia, że wytrzyma warunki panujące na prowincji ich kraju, które oczywiście były wyjątkowe. Nie mogłem sobie pozwolić na opłacenie tak intensywnych testów.

Przez tydzień, a może nieco dłużej próbowałem rozgryźć ten problem, ale wciąż dochodziłem do tego samego wniosku. Mój kontrakt z uczelnią kończył się w połowie lutego. Zbliżał się czas, by poszukać nowego zajęcia, czegoś konkretnego, co pozwoli mi podreperować budżet. Najlepszą szansą na osiągnięcie tego celu był dla mnie właśnie wózek. A człowiekiem, który najlepiej nadawał się do prowadzenia testów, bieżących napraw i tworzenia ulepszeń, a potem informowania potencjalnych inwestorów o wynikach, byłem ja sam.

Zdecydowałem, że pójdę Camino z Cluny, ciągnąc wózek tysiąc dziewięćset kilometrów po bezdrożach Francji i Hiszpanii, robiąc zdjęcia, nagrywając filmy i blogując, żeby wzbudzić zainteresowanie. Musiałbym dotrzeć do Santiago przed 11 maja, żeby mieć w zapasie dwa dni na powrót do Francji i odwiedzenie targów. Gdybym zaczął od razu po wygaśnięciu umowy z uczelnią i pokonywał dziennie dwadzieścia pięć kilometrów, dotarłbym do celu tydzień przed tym terminem.

Zima nie jest najlepszą porą roku, żeby wyruszyć w podróż. Schroniska na trwającym dwa tygodnie odcinku między Cluny i Le Puy prawdopodobnie były nieczynne, a na szlaku wiodącym przez górne partie Masywu Centralnego leżał śnieg, więc musiałbym iść drogą.

Oszczędności pozwalały mi wydawać sto euro dziennie, czyli w sam raz na podstawowe zakwaterowanie i jedzenie. Starałem się nie myśleć o tym, że po powrocie do Paryża znowu będę bez grosza.

Żal mi było odchodzić. Studenci i uczelnia przyjęli mnie z otwartymi ramionami, chociaż nasze drogi spotkały się w nie najlepszym dla mnie okresie życia.

*

Dotarłem do cmentarza na szczycie wzgórza. Czytałem kiedyś, że francuskie prawo wymagało, by na cmentarzach był dostęp do wody pitnej. Rzeczywiście, tuż za bramą znajdował się kran z informacją: eau potable. Płynęła z niego lodowata woda, która ochlapała mi odsłonięte nogi, kiedy próbowałem się napić.

Z cmentarza rozciągał się najlepszy widok na miasto. Przez kilka minut patrzyłem na okoliczne pola, szukając szlaku, w czym przeszkadzała mi mżawka i zapadający zmrok.

3

ZOE

DESZCZ JUŻ ROZPADAŁ SIĘ NA DOBRE, kiedy dotarłam pod adres Camille na przedmieściu, ciągnąc za sobą zepsutą walizkę. Na podjazd skręciła mała furgonetka, z której wysiadła kobieta, zatrzaskując drzwi za sobą. Miała jaskrawoniebieski makijaż i dopasowany lakier na paznokciach. Obcisłe dżinsy z odsłoniętym pomimo zimna brzuchem oraz buty na wysokich obcasach zdradzały, że to na pewno Camille – tyle że jeszcze młodsza, niż kiedy ją poznałam. A zatem to musiała być jej córka Océane. Wrażenie dojrzałości przepadło bez śladu, kiedy otworzyła usta i krzyknęła na mężczyznę właśnie wysiadającego z furgonetki.

Nie zrozumiałam ani słowa, ale wcale nie musiałam. Océane obróciła się na pięcie i poszła jak burza ścieżką do drzwi.

Mężczyzna popatrzył na mnie i wzruszył ramionami. Jej ojciec? Nie pamiętałam, jak ma na imię. Zanim zdążył wsiąść z powrotem do samochodu, spadła na niego niczym grom starsza wersja Océane, też obrzucając go wyzwiskami. Ta była w moim wieku, chuda jak niektóre aktorki we francuskich filmach, miała krótkie, czarne włosy, papierosa w ręce i mokasyny na stopach. Zabębniła ręką na dachu jadącego na wstecznym samochodu, a potem obróciła się z taką samą precyzją jak jej córka i gniewnie przeszła koło mnie. Dopiero po sekundzie stanęła jak wryta, odwróciła się z otwartymi ustami i ręką opartą na biodrze.

– Camille. To ja, Zoe – przywitałam się.

Popatrzyła na mnie jak na kosmitkę. Chyba tak wyglądałam. Byłam kompletnie przemoczona. Może powinnam wcześniej zatelefonować.

– O mój Boże! Nie miałaś przyjechać dopiero jutro? Musisz czym prędzej wejść do domu.

Camille wycałowała mnie i wyściskała, a potem wzięła pod rękę i poprowadziła mnie z walizką do środka.

Telewizor grał bardzo głośno. Golden retriever wyszedł na korytarz i zaczął ujadać, kiedy Camille pociągnęła mnie do kuchni.

– Nie mogę uwierzyć, że w końcu tu jesteś! Mamy sobie tyle do opowiedzenia! Tyle czasu, tak wiele się zdarzyło!

Miała absolutną rację. Powtarzałam sobie, że muszę się z nią spotkać twarzą w twarz, bo zmiany, które zaszły w moim życiu, były zbyt ważne, żeby o nich pisać w liście. A może po prostu się bałam, że jeśli zobaczę moje nowe życie opisane czarno na białym, stanie się ono dla mnie zbyt rzeczywiste.

Camille zaczęła wyjmować rzeczy z lodówki. W kuchni panował bałagan, każdą wolną przestrzeń zajmowały katalogi i czasopisma. Syn Camille, ośmioletni Bastien, siedział na podłodze w kącie kompletnie pochłonięty grą wideo, z której dochodziły odgłosy strzelaniny.

– Jesteś sama? – zapytała Camille, zerkając na mnie nad ramieniem.

– Tak, chyba nie...

– To znaczy, w życiu. Dlatego przyjechałaś, non? – Sięgnęła po telefon. Kiedy się rozłączyła, popatrzyła na mnie z miną chochlika. – Jim. Miał wpaść jutro, ale przyjdzie dzisiaj wieczorem. Jest Amerykaninem. Po rozwodzie. Sprzedaje nieruchomości w Nowym Jorku. – Camille znacząco potarła kciukiem palce. – Jakie masz plany?

Nie czekając na odpowiedź, mówiła dalej:

– Jutro pójdziesz z nami na lunch, tak? Obejrzysz sobie to słynne opactwo, a w poniedziałek pojedziemy do Lyonu na zakupy.

Océane dołączyła do nas i posprzeczała się z Camille, może nawet o to samo, o co kłóciła się z ojcem. Wiedziałam, jak to jest. Miałam za sobą kłótnie z nastolatkami na każdy możliwy temat.

Camille otworzyła zamaszyście drzwi lodówki i wyjęła butelkę białego wina.

– Océane chciała, żeby jej chłopak został na noc, kiedy była u ojca. Oczywiście to wykluczone. Skończyła dopiero czternaście lat. Ale powiedziała mu, że bierze pigułki antykoncepcyjne, i teraz on ma o to do mnie pretensje.

No, może jednak nie o wszystko się sprzeczałyśmy. Moje dziewczynki najpierw poszły do college’u, zanim zaczęłyśmy roztrząsać takie sprawy.

Camille nalała dwa duże kieliszki wina i jeden z nich mi podała.

– Jej ojciec jest poule mouillée.

Mokrą kurą? Przed nim była z kimś innym. A jeszcze wcześniej z tamtym crétin z Saint-Louis.

– Widzę, że nadal prowadzisz... bujne życie.

Camille machnęła ręką.

– Nie, nie, to było dawno i nieprawda. Teraz jestem matką i żoną. Cluny to nie Paryż. Ależ jesteś przemoknięta. Océane, pokaż Zoe jej pokój. Będzie spała u ciebie.

*

Przed kolacją zdążyłam już wziąć prysznic i się przebrać. Byłam nie tyle zmęczona, ile wybita z rytmu.

– Przyjechałaś na wakacje? – zapytał Gilbert, którego Camille przedstawiła jako swojego „obecnego męża”.

– Niezupełnie...

Przeszkodził nam dzwonek do drzwi. Jim był może o pięć lat starszy ode mnie, miał na sobie czarne spodnie i sprawiający wrażenie drogiego blezer. Wyglądał trochę jak George Clooney. Pocałował Camille w policzki, przywitał się z Gilbertem po francusku z perfekcyjnym, jak mi się zdawało, akcentem, a potem popatrzył na mnie. Miałam nadzieję, że nie jest republikaninem. Ostatnie, czego potrzebowałam, był spór o politykę.

Wymieniliśmy uprzejmości, a potem usiedliśmy do kolacji.

– Lapin – zapowiedziała danie Camille, stawiając plater na stole. – Pamiętam, że nie jesz czerwonego mięsa, więc mam w zamrażarce dwa króliczki.

Camille znała historię o tym, jak mój ojciec i bracia upolowali sarnę, kiedy miałam osiem lat. I tak zostałabym wegetarianką, tylko może nie tak wcześnie. Camille nigdy tego nie rozumiała.

– A więc co cię sprowadza do Cluny? – zainteresował się Jim.

Na chwilę przy stole zapadło milczenie. Przecież pod czujnym spojrzeniem pięciu par oczu nie mogłam powiedzieć wszystkiego, czego nie potrafiłam przelać na papier.

– Camille zapraszała mnie już od dwudziestu pięciu lat.

Jim się uśmiechnął.

– Zostaniesz tu przez jakiś czas? Powinniśmy się lepiej poznać.

Kiedy odwrócił się do Gilberta, żeby poprosić o uzupełnienie wina, dałam Camille nerwowy sygnał: „nie ma mowy”.

– Lata koło ciebie jakiś owad? – zapytał Gilbert.

– Mógłbym ci posłużyć za nieoficjalnego przewodnika po okolicy – zaproponował Jim.

– Lapin? – powtórzyła Camille, podając mi z powrotem talerz.

Kiedy zniknęła w kuchni, a Gilbert poszedł po następną butelkę, Jim zapytał:

– To twoja pierwsza wizyta we Francji?

– Tak. Dużo podróżuję, ale tylko po Ameryce.

Uśmiechnął się. Gdybym naprawdę szukała kogoś, kto pokazałby mi okolicę, mogłam trafić dużo gorzej.

– Fromage z naszego regionu – zaanonsowała następne danie Camille.

Od tygodnia przestrzegałam diety wegańskiej, planując przejście na nią na stałe, ale po posiłku złożonym jedynie z chleba z endywią czułam się głodna jak wilk. Ponadto te sery były znakomite. Trzy rodzaje, wszystkie miękkie, jeden z koziego mleka i jeden niebieski.

Jim wstał, żeby się pożegnać, i na odchodne pocałował mnie w oba policzki.

– A więc środa? Lunch?

– Hmm...

Uznał, że się zgadzam. Zapewne podobieństwo do George’a Clooneya uprawniało go do takiego myślenia.

– Nie mogę – powiedziałam do Camille, gdy tylko zamknęły się za nim drzwi.

– Ale on jest taki... idealny.

– Nie jestem gotowa.

– Zawsze trzeba być gotowym – stwierdziła Camille.

W końcu wyrzuciłam z siebie to, co przez cały wieczór chciałam powiedzieć. Tyle że wyszło to jakoś blado, jakby od niechcenia, bez serca i duszy, suchy fakt pozbawiony emocji.

– Keith zmarł.

– Mon Dieu! Nic mi nie powiedziałaś! – Camille objęła mnie swoimi chudymi ramionami. – Faceci. Jak zwykle serce, tak? Nieprzewidywalne.

Gilbert zmarszczył brwi.

– To bardzo smutne. Kiedy?

W końcu ktoś zaczął mnie słuchać.

– Trzy tygodnie temu.

*

Padłam jak kłoda na łóżko Océane. Sądziłam, że będę spać bite dziesięć godzin, ale już po dwóch byłam zupełnie rozbudzona.

Camille była... dokładnie taka, jak powinnam się spodziewać. W college’u pomogłam jej w potrzebie, a teraz to ja mogłam liczyć na jej pomoc, ale nie zależało mi na tym, żeby swatała mnie z lokalnymi kawalerami. Potrzebowałam raczej bezpiecznego miejsca i czasu na lizanie ran, odnalezienie sensu w swoich wzburzonych emocjach i zrównoważenie czakr. Żaden element mojego nowego życia nie był wystarczająco rzeczywisty. Czułam się tak, jakby ktoś wrzucił moje emocje do skrzyni i założył kłódkę na wieko.

Myśli o muszli przegrzebka długo nie pozwalały mi zasnąć. Co próbowała mi zakomunikować? Rano już znałam odpowiedź. Gęś miała rację: czekało mnie coś w rodzaju poszukiwania, nowe rozdanie. Przy śniadaniu oznajmiłam Camille, że muszę pójść na spacer, żeby oczyścić umysł. Na bardzo długi spacer.

4

MARTIN

PLANOWAŁEM START następnego dnia, w niedzielę, ale za późno się zorientowałem, że nie dostanę w centrum informacji turystycznej credencial – dokumentu potrzebnego do zameldowania się w schroniskach. Kobieta z obsługi zganiła mnie za to, że przychodzę o takiej dziwnej porze roku i oczekuję, że będą mogli mi udzielić informacji, a potem niechętnie zatelefonowała do lokalnego przedstawiciela Association des Amis de St-Jacques i umówiła mnie na niedzielę po południu.

– Przykro mi, ale to jedyny termin, kiedy może pana przyjąć. Monsieur.

Musiałem odebrać mapę do mojego wojskowego GPS-a. Potrzebny był podpis przy odbiorze, więc kazałem ją wysłać do pobliskiego sklepu turystycznego. Dostałem od firmy kurierskiej w Londynie potwierdzenie dostawy, ale kiedy wszystko pokończyłem i uregulowałem z Jimem czynsz, sklep już był zamknięty.

Jim też się przyczynił do tego, że w niedzielę sprawy ułożyły się inaczej, niż zaplanowałem. Stanął w drzwiach mojego domu i zaprosił mnie na późne śniadanie. Pewno czuł, że właśnie traci jedynego przyjaciela. Mówił przyzwoicie po francusku, ale istnieje bariera społeczna, przez którą trudno się przebić ludziom spoza lokalnego środowiska.

Wypiliśmy kawę, zjedliśmy croissanty i długo gadaliśmy, właściwie o niczym, chociaż rozmowa kręciła się głównie wokół tego, że zamężna Francuzka, która uganiała się za nim kilka miesięcy wcześniej, poznała go z pewną kobietą z Kalifornii o imieniu Zoe. Jim użył swojego uroku osobistego, żeby zwabić ją na randkę.

Dotarłem do sklepu turystycznego piętnaście minut przed przerwą na lunch. Nie zastałem właściciela. Starsza kobieta z orlim nosem wskazała mi drogę do stojaka z papierowymi mapami.

– Un USB – tłumaczyłem jej. – Une livraison. Przesyłka.

Udawała, że mnie nie rozumie, a kiedy powtórzyłem moją prośbę wolno i wyraźnie po francusku, potrząsnęła głową. Skąd miałaby wiedzieć o osobistych umowach klientów z właścicielem?

Impas przerwało wejście do sklepu mniej więcej czterdziestoletniej kobiety. Była ubrana konwencjonalnie, nosiła dżinsy, długi wełniany sweter i trampki, ale coś w niej sprawiało, że w pierwszej chwili przyszło mi na myśl, że pewnie mieszka w chrześcijańskiej komunie pod pobliskim Taizé. Patrzyła z nieukrywaną niechęcią na sprzęt myśliwski.

– Bonjour, excusez-moi – zwróciła się do madame z akcentem, przy którym mój brzmiał co najmniej tak, jakbym był przewodniczącym Akademii Francuskiej, a jednocześnie zdradzał jej pochodzenie.

Przyjechała z Ameryki, a dokładnie – mógłbym się o to założyć – z Kalifornii. O tej porze roku, kiedy tak rzadko widywało się tu turystów, musiała być nową wybranką Jima. Była w jego typie: atrakcyjna – niebieskie oczy, kasztanowe, sięgające ramion włosy, niewymuszony uśmiech – i mówiła po angielsku. Czułem, że kiedy skończą się jej wakacje, Jim znowu obudzi się z ręką w nocniku.

Kobieta mówiła dalej:

– Je ne parle français très bien.

Trudno się z tym nie zgodzić. Naprawdę mówiła słabo po francusku. Wykonała gest, jakby zarzucała plecak na ramiona.

– Une plecak.

Zanim zdążyłem się wtrącić jako tłumacz, madame już zdążyła odpowiedzieć całkiem czystą angielszczyzną:

– Oczywiście. Jaki duży plecak pani potrzebuje?

Zoe – bo to na pewno była ona – pokazała rękami rozmiar, o który jej chodziło, a madame poszła na zaplecze. Wykorzystałem ten moment, żeby kucnąć za ladą i poszukać mojej przesyłki. Przez chwilę buszowałem wśród kopert i pudełek, a kiedy uniosłem głowę, zobaczyłem, że Zoe przygląda mi się ze skrzyżowanymi na piersi rękami. Po powrocie madame Zoe odciągnęła ją na bok i szepnęła jej coś do ucha. Madame popatrzyła na mnie złowrogo, chociaż w tej chwili już niewinnie przeglądałem mapy na stojaku.

Plecak, który przyniosła, miał pojemność co najmniej siedemdziesięciu litrów, czyli mniej więcej tyle, ile pokazała Zoe. Byłby idealny, gdyby Zoe zamierzała wypchać go designerskimi ubraniami i nieść nie dalej niż z postoju taksówek do stanowiska nadawania bagażu na lotnisku de Gaulle’a. Gdy madame znowu odwróciła się w moim kierunku, Zoe zerknęła ukradkiem na metkę przypiętą do plecaka. Korciło mnie, by jej powiedzieć, że raczej nie znajdzie na niej ceny.

– Ile to kosztuje? – zapytała.

– Sto osiemdziesiąt pięć euro.

– Och. Ma pani coś tańszego? Na przykład model z ubiegłego roku?

Zaśmiała się i ku mojemu zaskoczeniu madame jej zawtórowała. Po krótkiej wymianie zdań sotto voce madame znowu zniknęła na zapleczu. Zoe została przy ladzie, nawet nie starając się ukryć, że ma mnie przypilnować.

Już zamierzałem się przedstawić („Zdaje się, że mamy wspólnego znajomego”), lecz w ostatniej chwili zatrzymała mnie jej strasznie poważna, nieprzychylna mina.

Zmieniłem zatem plan i wziąłem z wystawy kompas, a potem ostentacyjnie wykonałem ruchy wskazujące, że chowam go do kieszeni. Obserwowałem reakcję Zoe, która wahała się między zwróceniem mi uwagi a wezwaniem madame, a gdy zobaczyłem, że już się zdecydowała na to drugie, odłożyłem kompas – który cały czas trzymałem w drugiej ręce – z powrotem na miejsce.

Dopiero po chwili Zoe zdała sobie sprawę z tego, że ją podpuściłem za pomocą sztuczki, którą oszukuje się siedmiolatków. Sztuczki, którą nie jeden raz mamiłem Sarah dziesięć lat temu, kiedy miała siedem lat.

Zoe wolno pokręciła głową, wskazała na drzwi, za którymi zniknęła madame, a potem złączyła ręce i wycelowała je we mnie jak pistolet niczym policjanci w amerykańskich filmach. Zrozumiałem: „Trzeba być szaleńcem, żeby chcieć okradać sklep z bronią”. Tyle że wizja madame wracającej z zaplecza z czterdziestką piątką w ręce była tak absurdalna, że aż śmieszna. Uśmiechnąłem się, Zoe odwzajemniła uśmiech, a potem zasłoniła usta dłonią, żeby się nie zaśmiać na cały głos.

Pomyślałem z nadzieją, że prędzej czy później Jim mógłby nas ze sobą poznać, ale po chwili przypomniałem sobie, że przecież już jutro będę w drodze do Santiago i mogę liczyć jedynie na swoje towarzystwo. Poczułem nagłe ukłucie żalu. Upłynęło dużo czasu od mojego ostatniego tak swawolnego momentu – a może nawet od nawiązania czegoś w rodzaju nici porozumienia – z kobietą. Zapewne pozwoliłem sobie na to jedynie z powodu jej znajomości z Jimem.

Madame wynurzyła się z zaplecza, otrzepując kurz z mniejszego plecaka.

– Może go pani sobie wziąć jako prezent – powiedziała.

Już na pierwszy rzut oka było wiadomo, dlaczego ten plecak ukryto przed wzrokiem klientów, chociaż dla przybysza z Ameryki mogło to nie być takie oczywiste. Była to édition spéciale z okazji mistrzostw świata w piłce nożnej w 2010 roku z wizerunkiem kapitana oraz trenera francuskiej drużyny. Żabojady skompromitowały się – ich występ wywołał powszechne oburzenie, które doprowadziło do wszczęcia dochodzenia parlamentarnego, a tam, skąd pochodziłem, wszystkich rozweselił.

Zoe wyszła ze swoją zdobyczą, ale jeszcze na odchodne posłała mi ostatni uśmiech. Madame pomachała mi przed oczami pękiem kluczy.

– Fermé.

– Attendez...

Próbowałem ją przekonać, żeby jeszcze poczekała, ale kłótnia z nią nie miała sensu. Przy odrobinie szczęścia właściciel mógł wrócić po lunchu. Dopiero po wyjściu sprawdziłem godziny otwarcia. W niedziele po południu zamknięte. W poniedziałek też zamknięte przez cały dzień.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki