Na polu chwały - Henryk Sienkiewicz - ebook

Na polu chwały ebook

Henryk Sienkiewicz

5,0

Opis

"Na polu chwały" to romans historyczny Henryka Sienkiewicza, laureata literackiej Nagrody Nobla, jednego z najpopularniejszych polskich pisarzy przełomu XIX i XX w.


W majątku Bełczączka w Puszczy Kozienickiej w ziemi radomskiej zamieszkuje pan Gedeon Pągowski z wychowanką, sierotą – panną Anna Sienińska, osiedleni tam jako przybyli z kresów wschodnich po zniszczeniu ich majątków podczas rebelii Chmielnickiego. W dziewczynie od dawna kocha się mieszkający po sąsiedzku Jacek Taczewski z Wyrąbek – daleki potomek sławnego rycerza Mikołaja Powały z Taczewa.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 368

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
5,0 (1 ocena)
1
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Henryk Sienkiewicz

NA POLU CHWAŁY

Wydawnictwo Avia Artis

2020

ISBN: 978-83-8226-011-3
Ta książka elektroniczna została przygotowana dzięki StreetLib Write (http://write.streetlib.com).

I

Zima z roku 1682 na 1683 była tak mroźna, że nawet bardzo starzy ludzie nie pamiętali podobnej. Jesienią padały długie deszcze, a w połowie listopada przyszedł pierwszy mróz, który spętał wody i powlókł drzewa jakby szklanną skorupą. W borach złódź osiadła na sosnach i poczęła łamać gałęzie. W pierwszych dniach grudnia ptastwo po ponownych mrozach jęło się zlatywać do wsi i miasteczek, a nawet leśny zwierz wychylał się z gęstwiny i zbliżał do mieszkań ludzkich. Jednakże koło św. Damazego niebo zaciągnęło się chmurami a następnie śnieg walił przez dziesięć dni nieustannie. Pokrył krainę na parę łokci grubo, pozasypywał drogi leśne i opłotki a nawet okna w chałupach. Ludzie rozgarniali łopatami zaspy, aby z domu dostać się do stajen i obór, a gdy wreszcie śnieg ustał, chwycił znów trzaskający mróz, od którego drzewa strzelały w lesie jak rusznice.

 Wówczas to chłopi, skoro im wypadło jechać do puszczy po drzewo, jeździli dla bezpieczeństwa nieinaczej jak gromadnie, a i to bacząc, by noc ich nie zaskoczyła z dala ode wsi. Po zachodzie słońca żaden nie śmiał wyjść na własne podwórze bez wideł lub siekiery, a psy poszczekiwały do rana krótkiem i przerażonem szczekaniem, jak zwykle na wilki.  Jednakże w taką to noc i w mróz okrutny sunął puszczańskim gościńcem wielki brożek na saniach, zaprzężony w cztery konie i otoczony ludźmi. Przed końmi jechał na krępej szkapie czeladnik z kafarkiem, to jest z żelaznym koszykiem, osadzonym na długiej tyczce, w którym płonęło smolne łuczywo — nie dla rozświecenia drogi, bo widno było od księżyca — ale dla straszenia wilków. Na koźle siedział woźnica, na siodłowym koniu foryś, a po bokach karocy cłapało na podjezdkach dwóch pachołków, zbrojnych w garłacze i kiścienie.  Cały ten orszak posuwał się bardzo wolno z powodu mało przetartej drogi i zasp śnieżnych, które gdzieniegdzie, zwłaszcza na zakrętach, wznosiły się nakształt wałów w poprzek drogi.  Powolność ta niecierpliwiła a zarazem niepokoiła Gedeona Pągowskiego, który dufając w liczbę i dobre uzbrojenie czeladzi, postanowił był puścić się w drogę, chociaż w Radomiu ostrzegano go o niebezpieczeństwie, a to tem bardziej, że do Bełczączki trzeba było jechać przez puszczę Kozieniecką.  Ogromne te bory rozpoczynały się w owych czasach znacznie jeszcze przed Jedlnią, a szły daleko aż za Kozienice do Wisły, w stronę leżącej na tamtym brzegu Stężycy, a na północ aż do Ryczywoła.  Zdawało się panu Gedeonowi, że wyjechawszy przed południem z Radomia, stanie jak nic na zachód słońca w domu. Tymczasem w kilku miejscach trzeba było rozkopywać drogę w opłotkach, na czem schodziło po kilka godzin, tak, że Jedlnię przejechali już o zorzy wieczornej. Tam ostrzegano ich jeszcze raz, że lepiej zostać na nocleg, ale że u kowala znalazło się łuczywo, którem można było sobie świecić w drodze, kazał pan Pągowski ruszać dalej.  I oto noc zaskoczyła ich w puszczy.  Trudno było jechać prędzej z przyczyny zasp coraz większych, więc pan Gedeon niepokoił się coraz bardziej, a wreszcie począł kląć, ale po łacinie, aby nie przestraszyć swej krewnej, pani Winnickiej, i swej przybranej córki, panny Sienińskiej, które jechały z nim razem.  Panna Sienińska była młoda, niefrasobliwa, więc niebardzo się bała. Owszem, odsunąwszy skórzaną firankę w oknie karocy i rozkazawszy jadącemu wpobok pachołkowi, by nie przesłaniał widoku, wesoło patrzyła na zaspy i na pnie sosen pokrytych długiemi rzutami śniegu, po których pełgały czerwone blaski łuczywa czyniąc wraz z zielonym światłem księżyca miłą dla oczu igraszkę. Wyciągnąwszy następnie usta nakształt dzióbka, poczęła chuchać i bawiło ją to, że oddech jej był widzialny i od ognia różowszy.  Lecz bojaźliwa i wiekowa pani Winnicka poczęła biadać:  — Dlaczego było wyjeżdżać z Radomia albo przynajmniej nie zanocować w Jedlni, gdzie ostrzegano ich o niebezpieczeństwie? Wszystko przez czyjś upór. Do Bełczączki jeszcze kawał drogi i samym borem, więc wilcy zastąpią im niezawodnie, chybaby Archanioł Rafał, patron podróżnych, zmiłował się nad zbłąkanymi, czego na nieszczęście nie są wcale godni.  Słysząc to pan Pągowski zniecierpliwił się do ostatka. Tego tylko brakło, by o zbłąkaniu gadać.  Gościniec przecie jak strzelił, a co do wilków, zastąpią, albo i nie zastąpią. Pachołków jest kilku dobrych, a przytem wilk nierad zastępuje żołnierzowi — i nietylko dlatego, że się go boi więcej od pospolitego człeka, ale i jakowegoś afektu, i jako bestya, mająca bystry dowcip.  Rozumie wilk dobrze, że ni mieszczanin, ni chłop nic mu darmo nie dadzą i tylko żołnierz nieraz godnie go pożywi, albowiem wojnę nie napróżno ludzie wilczem żniwem nazywają.  Jednakże pan Pągowski, mówiąc tak, a zarazem schlebiając potrochu wilkom, niezupełnie był ich afektów pewny; zamyślił się więc, czyby nie kazać jednemu z czeladników zleźć z konia i usiąść koło panienki. W takim razie on sam broniłby jednych drzwiczek karocy, a pachoł drugich, nie mówiąc o tem, że pozostawiony koń pomknąłby prawdopodobnie w tył lub naprzód i mógłby pociągnąć za sobą wilki.  Ale zdawało się panu Gedeonowi, że na to jeszcze czas.  Tymczasem położył na przedniem siedzeniu koło panny Sienińskiej parę krucic i nóż, które chciał mieć napodorędziu, albowiem nie mając lewej ręki, mógł się posługiwać tylko prawą.  Przejechali wszelako spokojnie kilka stajań.  Gościniec począł się rozszerzać.  Pągowski, który znał tę drogę doskonale, odetchnął jakby z poczuciem ulgi i rzekł:  — Niedaleko Malikowa polana.  Spodziewał się bowiem, że na otwartem miejscu bądź co bądź bezpieczniej jest niż w borze.  Ale właśnie w tej chwili pachołek jadący na przedzie z kafarkiem, zawrócił nagle konia, poskoczył ku karocy i począł mówić coś szybko do woźnicy i do czeladników, którzy odpowiadali mu urywanemi słowy, jak się mówi w chwilach, w których niema czasu do stracenia.  — Co tam? — zapytał pan Pągowski.  — Cości słychać, panie, od polany.  — Wilki?  — Jakowyś hałas. Bóg wie co!  Pan Pągowski już miał dać rozkaz, aby czeladnik jadący z kafarkiem skoczył naprzód i zobaczył, co się dzieje; ale pomyślał, że w takich razach lepiej nie zostawać bez ognia i trzymać się kupy, a dalej, że na widnej polanie obrona łatwiejsza niż wśród boru, więc kazał jechać dalej.  Po chwili jednak pachołek znów pojawił się przy oknie karocy.  — Dziki, panie — rzekł.  — Dziki?  — Słychać okrutne rechtanie, na prawo od drogi.  — To chwała Bogu!  — Ale może je wilcy napadli.  — To też chwała Bogu. Przejedziemy mimo bez zaczepki. Ruszać!  Jakoż przypuszczenie czeladnika okazało się słuszne.  Wyjechawszy na polanę, ujrzeli na jakie dwa lub trzy strzelenia z łuku przed sobą na prawo od drogi zbitą kupę dzików, którą otaczał ruchliwy wieniec wilków. Straszliwe rechtanie, w którem nie było trwogi ale wściekłość, rozlegało się coraz potężniej. Gdy karoca posunęła się ku środkowi polany, pachołkowie, poglądając z koni, dostrzegli, że wilki nie śmiały jeszcze rzucić się na stado, naciskały je tylko coraz mocniej.  Dziki ustawiły się w okrągłą kupę, jarczaki w środku, tęgie sztuki na obwodzie, tworząc jakby ruchomą fortecę, groźną, połyskującą białemi kłami, nieprzełamaną i nieustraszoną.  To też między wieńcem wilków a ową ścianą kłów i ryjów widać było białe, śnieżne kolisko, oświecone, jak i cała polana, jasnem światłem księżyca.  Niektóre tylko wilki doskakiwały do stada, ale wnet cofały się jakby przerażone kłapaniem szabel i jeszcze groźniejszemi wybuchami rechtania.  Gdyby wilki były się już związały ze stadem, walka pochłonęłaby je całkowicie i karoca mogła przejechać wówczas niezaczepiona; skoro jednak się to nie stało, była obawa, że porzucą niebezpieczny atak, aby popróbować innego.  Jakoż po chwili niektóre poczęły odrywać się od gromady i biedz ku karocy. Za niemi poszły inne. Ale widok zbrojnych ludzi stropił je.  Jedne poczęły się zbierać za orszakiem, inne osadzały się na kilkanaście kroków lub też obiegały naokoło w szalonym pędzie, jakby chcąc się przez to podniecić.  Pachołkowie chcieli strzelać, lecz pan Pągowski zabronił, w obawie, aby strzały nie ściągnęły całej gromady.  Tymczasem konie, lubo zwyczajne wilków, poczęły wspierać się bokami i wykręcać w bok głowy z głośnem chrapaniem, a po chwili zaszedł gorszy wypadek, który stokrotnie powiększył niebezpieczeństwo.  Oto młody podjezdek, na którym siedział pachołek z kafarkiem, wspiął się nagle raz i drugi, a potem rzucił w bok.  Czeladnik, rozumiejąc, że gdyby spadł, zostanie natychmiast rozszarpany, chwycił się łęku, ale jednocześnie upuścił tyczkę z kafarkiem, który pogrążył się głęboko w śnieg.  Łuczywo zaiskrzyło się, poczem zgasło i tylko światło księżyca zalewało teraz polanę.  Woźnica, rodem Rusin z pod pomorzańskiego zamku, począł się modlić, pachołcy-mazurowie — kląć.  Ośmielone ciemnością wilki nacierały zuchwalej, a od strony walki z dzikami nadbiegały inne. Niektóre przypadały dość blizko, kłapiąc zębami, ze zjeżoną szczeciną na karkach. Ślepia ich połyskiwały krwawo i zielono.  Nastała chwila po prostu straszna.  — Strzelać, panie? — zapytał jeden z pachołków.  — Krzykiem straszyć — odrzekł pan Pągowski.  Rozległo się wnet przeraźliwe: „a hu! a hu!“ Koniom przybyło serca, a wilki, na których głos ludzki robi wrażenie, cofnęły się o kilkanaście kroków.  Ale stała się rzecz jeszcze dziwniejsza.  Oto nagle echa leśne powtórzyły za karocą krzyk czeladzi, lecz z większą mocą, potężniej; rozległy się przytem jakby wybuchy dzikiego śmiechu, a w chwilę później gromada konnych zaczerniała po obu stronach brożka i skoczyła całym pędem koni ku stadu dzików i otaczającym je wilkom.  W mgnieniu oka i jedne, i drugie, nie dotrzymawszy pola, rozproszyły się po polanie, jakby je wicher rozegnał. Rozległy się strzały, krzyki i znów owe dziwne wybuchy śmiechu. Pachołkowie pana Pągowskiego skoczyli także za jeźdźcami, tak że przy karocy został tylko woźnica i pachołek siedzący na lejcowym koniu.  W karocy zapanowało tak wielkie zdumienie, że przez pewien czas nikt nie śmiał ust otworzyć.  — A słowo stało się ciałem! — zawołała wreszcie pani Winnicka — z nieba to chyba pomoc.  — Niech się święci, skądkolwiek jest — odrzekł pan Pągowski. — Źle już było z nami.  Panna Sienińska zaś, chcąc także wtrącić słówko, dodała:  — Bóg zesłał tych młodych rycerzy!  Z czego panna Sienińska mogła pomiarkować, że to byli rycerze, a do tego jeszcze młodzi — trudno było odgadnąć, gdyż jeźdźcy przesunęli się jak wicher koło sani; ale nikt jej o to nie zapytał, bo oboje starsi zbyt byli przejęci tem, co zaszło.  Tymczasem na polanie brzmiały jeszcze przez kilka pacierzy odgłosy pościgu, a niezbyt daleko od karocy jeden wilk, mający widocznie złamany grzbiet od uderzenia kiścienia, siedział na zadzie i wył z bólu tak strasznym głosem, że aż mrowie przechodziło po skórze.  Foryś zeskoczył na ziemię i poszedł go dobić, bo konie poczęły się rzucać tak, że aż dyszel chrupnął.  Ale po pewnym czasie oddział jezdnych zaczerniał znów na śnieżnej równinie.  Szli kupą bezładną we mgle, bo, choć noc była jasna i przejrzysta, zmachane konie dymiły na mrozie jak kominy.  Jeźdźcy zbliżali się ze śmiechem i śpiewaniem, a gdy byli już blizko, jeden z nich poskoczył ku brożkowi i zapytał dźwięcznym, wesołym głosem:  — Kto jedzie?  — Pągowski z Bełczączki. Komu ratunek zawdzięczam?  — Cypryanowicz z Jedlinki!  — Bukojemscy!  — Dzięki waszmościom. W porę was Bóg zesłał. Dzięki!  — Dzięki! — powtórzył młody, niewieści głos.  — Chwalić Boga, że w porę! — odrzekł Cypryanowicz, uchylając futrzanej czapki.  — Skądeście się waszmościowie o nas dowiedzieli?  — Nie mówił nam nikt, jeno że wilki zbiły się w kupy, wyjechaliśmy ludzi ratować, między którymi, że tak znamienita persona się znalazła, tem większa nasza radość i przed Bogiem zasługa, — rzekł grzecznie Cypryanowicz.  A jeden z panów Bukojemskich dodał:  — Nie licząc skór.  — Prawdziwie kawalerska to robota — odpowiedział pan Gedeon — i piękny uczynek, za który, daj Bóg, jak najprędzej się wywdzięczyć. Myślę też, że i wilkom odeszła ochota na ludzkie mięso i że bezpiecznie dojedziemy do domu.  — Niecałkiem to pewne. Zwabią się znów wilcy niebawem i mogliby powtórnie zastąpić.  — To i niema rady. Nie damy się!  — Jest rada, a mianowicie ta, abyśmy waszmości do samego domu odprowadzili. Zdarzy się też może uratować jeszcze kogo na gościńcu.  — Nie śmiałem o to prosić, ale skoro łaska waszmościów, to niechże już tak będzie, bo i moje niewiasty będą się mniej bały.  — Ja się i tak nie boję, alem z całej duszy wdzięczna! — ozwała się panna Sienińska.  Pan Pągowski dał rozkaz i ruszono. Ale ledwie przejechali kilkanaście kroków, nadłamany dyszel pękł do reszty i karoca stanęła.  Nastała nowa mitręga.  Pachołkowie mieli wprawdzie powrozy i poczęli zaraz naprawiać połamane części, ale niewiadomo było, czy taka dorywcza robota nie popsuje się znowu po ujechaniu kilku stai.  Więc młody Cypryanowicz zastanowił się nieco, poczem uchyliwszy znów kołpaka, rzekł:  — Do Jedlinki przez pół bliżej niż do Bełczączki. Uczyńże wasza mość naszemu domowi tę łaskę i zajedź na nocleg do nas. Nie wiem, coby nas w głębi boru spotkać mogło — i czy nie okazałoby się, że jeszcze nas za mało przeciw tym wszystkim bestyom, które się z całej puszczy na gościniec pewnikiem zbiegną. Karocę jakoś zaciągniem, a im bliżej, tem łatwiej. Po prawdzie, zaszczyt będzie nad zasługę, ale że to prawie dura necessitas, więc zbytnio w pychę nie urośniem.  Pan Pągowski nie odpowiedział odrazu na te słowa, albowiem poczuł w nich wymówkę.  Przypomniał sobie, że, gdy stary Cypryanowicz przyjechał przed dwoma laty pokłonić mu się w Bełczączce, przyjął go wprawdzie grzecznie, ale z pewną dumą — i wzajem w odwiedziny do niego wcale nie pojechał, a to z tego powodu, że to był „homo novus“ — z rodu uszlachconego dopiero w drugiem pokoleniu — i z pochodzenia ormianin, którego dziad jeszcze kupczył bławatami w Kamieńcu.  Syn tego bławatnika, Jakób, służył już pod wielkim Chodkiewiczem w artyleryi i pod Chocimem tak znaczne oddał usługi, że za protekcją Stanisława Lubomirskiego otrzymał szlachectwo i królewszczyznę Jedlinkę w dożywocie. Dożywocie owo zmieniono następnie w zastaw jego następcy, Serafinowi, za pożyczkę, udzieloną po inkwizycyi szwedzkiej skarbowi Rzeczypospolitej.  Młodzian, który przybył z tak skuteczną pomocą podróżnym, był właśnie synem Serafina.  Poczuł więc pan Pągowski wymówkę tym łatwiej, że słowa „zbytnio w pychę nie urośniem“ wypowiedział młody Cypryanowicz nieco hardo i z umyślnym naciskiem.  Ale właśnie ta kawalerska fantazya podobała się staremu szlachcicowi, a że trudno mu było odmówić swemu zbawcy i że do Bełczączki droga była istotnie długa i niebezpieczna, więc, nie wahając się już dłużej, rzekł:  — Bez waścinej pomocy wilcy by się teraz może o nasze kości gryźli — niechże choć dobrą wolą odpłacę... Jedźmy!  Cypryanowicz kazał wiązać karocę.  Dyszel złamany był, jakby kto toporem obciął, więc poprzywiązywano powrozy jednym końcem do płozów, drugim do kulbak — i ruszono raźno w dużej a wesołej kupie, przy okrzykach jeźdźców i śpiewach panów Bukojemskich.  Do Jedlinki, która była więcej osadą leśną niż wsią, nie było zbyt daleko. Wkrótce więc otworzyła się przed podróżnymi obszerna, kilkadziesiąt stajań licząca, polana, a raczej przestronne, zamknięte z czterech stron borem, pole, a na niem kilkanaście domostw, których dachy, pokryte śniegiem, błyszczały i iskrzyły się w świetle księżyca.  Nieco dalej za chłopskiemi chatami widać było zabudowania folwarczne, kręgiem wokół dziedzińca stojące — a w głębi dwór, bardzo niekształtny, bo przerobiony przez Cypryanowiczów z dworku, w którym niegdyś mieszkali leśnicy królewscy, ale obszerny, a nawet zbyt obszerny, jak na tak małą osadę.  Z okien jego biło jasne światło, różowiąc śniegi przed przyźbą, krzewy, rosnące przed domem, i żórawie studzienne, sterczące po prawej stronie obejścia.  Widać stary Cypryanowicz oczekiwał syna, a może i gości z gościńca, którzy wraz z nim przybyć mogli, zaledwie bowiem karoca dotarła do bramy, na ganek wybiegło kilku pachołków z pochodniami, a za służbą i sam gospodarz w kunim tołubie i łasiczym kołpaku, który zdjął zaraz na widok karocy.  — Jakich-że to miłych gości Bóg nam zesłał na nasze leśne pustkowie? — zapytał, zstępując ze schodów ganku.  Młody Cypryanowicz, ucałowawszy rękę ojca, oznajmił kogo przywiózł, a pan Pągowski, wysiadłszy z karocy, rzekł:  — Dawno chciałem to uczynić, do czego mnie ciężki termin dziś przymusił, więc tem bardziej błogosławię tej niewoli, która tak exqusita się z wolą moją zgodziła.  — Różne wydarzają się ludziom przygody, ale dla mnie szczęśliwa to przygoda, zaczem z radością proszę do komnat.  To powiedziawszy, pan Serafin skłonił się znów — i podał ramię pani Winnickiej, za którą reszta gromady weszła do domu.  Zaraz na wstępie ogarnęło gości to uczucie zadowolenia, jakie ogarnia zawsze podróżnych, którzy z ciemności i mrozu wchodzą do ciepłych i widnych komnat. Jakoż i w sieni, i w innych pokojach buzował się w przestronnych kaflowych kominach ogień, a prócz tego służba poczęła zapalać tu i owdzie jarzące świece.  Pan Pągowski rozglądał się naokół z pewnem zdziwieniem, albowiem zwykłym dworom szlacheckim daleko było do dostatku, który bił w oczy w domu Cypryanowiczów.  Przy blasku ognia i świec widać było we wszystkich pokojach sprzęty, jakich nie znalazłbyś nawet i w niejednym zameczku: skrzynie i krzesła włoskie z rzeźbionego drzewa, tu i owdzie zegar i szkło weneckie, świeczniki odlane z zacnego mosiądzu, broń wschodnią, sadzoną turkusami, a porozwieszaną na dzianych nićmi makatach. Na podłogach miękkie krymskie kilimy, a na dwóch dłużnych ścianach dwa obrazy, które by u każdego magnata mogły stanowić ozdobę komnaty.  — Z kupiectwa im to przyszło — pomyślał z pewnym gniewem pan Pągowski — a teraz mogą się nad szlachtę wynosić i puszyć bogactwy, zdobytemi nie orężem.  Lecz uprzejmość i szczera gościnność Cypryanowiczów rozbroiły starego szlachcica, a gdy w chwilę potem usłyszał brzęk naczyń w przyległej stołowni, udobruchał się zupełnie.  Aby rozgrzać przybyłych z mrozu gości, podano tymczasem gorące wino z korzeniem. Rozpoczęła się rozmowa o minionem niebezpieczeństwie. Pan Pągowski chwalił bardzo młodego Cypryanowicza, że zamiast w ciepłej izbie siedzieć, ratował ludzi na gościńcach, nie bacząc na okrutne mrozy, na trud i niebezpieczeństwo.  — Zaprawdę — mówił — tak dawniej czynili owi sławni rycerze, którzy, jeżdżąc po świecie, bronili ludzi od smoków, od jędzonów i różnych innych bestyj.  — Jeśli zaś udało się któremu wybawić jaką cudną królewnę — odrzekł młody Cypryanowicz — to taki był szczęśliwy, jako my jesteśmy w tej chwili.  — Prawda! Żaden cudniejszej nie wybawił! Jak mi Bóg miły! Sprawiedliwie mówi! — zawołali z zapałem czterej bracia Bukojemscy.  A panna Sienińska uśmiechnęła się mile, tak, że na policzkach utworzyły się jej dwa wdzięczne dołeczki — i spuściła oczy.  Lecz panu Pągowskiemu komplement wydał się trochę za poufały, albowiem panna Sienińska, lubo sierota bez majątku, pochodziła jednak z magnackiego rodu — więc odwrócił rozmowę i zapytał:  — I dawno tak waćpanowie jeździcie po gościńcach?  — Od czasu wielkich śniegów, a będziem jeździli, póki mrozy nie popuszczą — odpowiedział młody Stanisław Cypryanowicz.  — I siła-żeście wilków już nabili?  — Starczy dla wszystkich na wilczury.  Tu panowie Bukojemscy poczęli się śmiać tak rozgłośnie, jakby cztery konie rżały, a gdy się nieco uspokoili, najstarszy, Jan, rzekł:  — Będzie król Jegomość rad ze swoich leśników.  — Prawda — odpowiedział pan Pągowski. — A słyszałem, że waćpanowie jesteście nadleśnymi w tutejszej królewskiej puszczy. Ale przecie Bukojemscy pochodzą z Ukrainy?  — My z tych samych.  — Proszę... proszę.... dobry ród, Jeło-Bukojemscy... Są tam koligacye nawet z wielkiemi domami...  — I z świętym Piotrem! — zawołał Łukasz Bukojemski.  — Hę? — spytał pan Pągowski.  I począł spoglądać surowo a podejrzliwie na braci, jakby chcąc zbadać, czy nie pozwalają sobie z niego drwić. Lecz oni mieli oblicza pogodne i z głębokim przekonaniem kiwali głowami, przyświadczając w ten sposób słowom brata. Więc zdumiał się wielce pan Pągowski i powtórzył:  — Krewni świętego Piotra? A to quo modo?  — Przez Przegonowskich!  — Proszę! A zaś Przegonowscy?  — Przez Uświatów!  — A Uświatowie znowu tam przez kogoś — odrzekł już z uśmiechem stary szlachcic — i tak dalej, aż do Pana Chrystusowego narodzenia... Tak!... Dobrze i w ziemskim senacie mieć krewnych, a cóż dopiero w niebieskim... Tem pewniejsza promocya... Ale jakim-że sposobem zawędrowaliście waćpanowie z Ukrainy, aż do naszej puszczy Kozienickiej, bo jako słyszałem, to już od kilku lat tu jesteście?  — Od trzech. Ukrainne majętności rebelia dawno już z ziemią zrównała, a potem i granica się tam zmieniła. Nie chcieliśmy w czambułach poganom służyć, więc naprzód sługiwaliśmy wojskowo, potem chodziliśmy dzierżawami, aż wreszcie krewny nasz, pan Malczyński, nadleśniczymi nas tu uczynił.  — Tak — rzekł stary Cypryanowicz. — Aż mi dziwno, żeśmy się tak w tej puszczy obok siebie znaleźli, bo pono wszyscy jesteśmy nie tutejsi, jeno nas zmienność ludzkich losów tu przyniosła. Dziedzictwo waszmości pana (tu zwrócił się do Pągowskiego) też, jako mi wiadomo na Rusi, wedle pomorzańskiego zamku, leży.  Drgnął na to pan Pągowski, jakoby go kto w niezaschłą ranę uraził.  — Miałem i mam tam majętność — rzekł — ale mi obrzydły tamte strony, bo tam jeno nieszczęścia we mnie, jako pioruny, biły.  — Wola Boska — odrzekł Cypryanowicz.  — Pewnie, że próżno w grodzie przeciw niej protestować, ale też i żyć ciężko...  — Waszmość, jako wiadomo, dłuższy czas wojskowo sługiwałeś.  — Pókim ręki nie stracił. Mściłem się krzywd ojczyzny i własnych. A jeśli Pan Jezus odpuści mi jeden grzech za każdą pogańską głowę, to żywię nadzieję, że piekła może nie zobaczę.  — Pewnie, pewnie! I służba zasługa, i boleść zasługa. Najlepiej smutnych myśli poniechać.  — Jabym rad ich poniechał, jeno one nie chcą mnie poniechać. Ale dość o tem. Ostawszy kaleką, a zarazem i opiekunem tej oto panny, przeniosłem się na starość do spokojniejszego kraju, do którego czambuły nie dochodzą i siedzę, jako waszmość widzisz, w Bełczączce.  — Słusznie, i ja tak samo — rzekł stary Cypryanowicz. — Młodzi, chociaż tam teraz spokojnie, rwą się w nadziei przygód na szlaki, ale przecie okropne i żałobne to strony, w których każdy czegoś opłakuje.  Pan Pągowski przyłożył rękę do czoła i trzymał ją tak przez dłuższą chwilę, poczem ozwał się smutnym głosem:  — Naprawdę to w tamtych stronach może się ostać tylko chłop albo magnat. Chłop dlatego, że gdy przyjdzie nawała pogańska — to umknie w lasy i potrafi tam żyć jako dziki zwierz przez całe miesiące, a magnat, bo ma warowne zamki i własne chorągwie, które go bronią... A i to jeszcze!... Byli Żółkiewscy i wyginęli, byli Daniłowicze i wyginęli. Z Sobieskich zginął brat miłościwie nam dziś panującego króla Jana... A iluż innych!... Jeden z Wiśniowieckich wił się na haku w Stambule... Korecki drągami żelaznemi zabit... Zginęli Kalinowscy, a przedtem płacili daninę krwi Herburtowie i Jazłowieccy. Poległo też w różnych czasach kilku Sienińskich, którzy drzewiej całą prawie tamtejszą krainą władali... Co za cmentarz! Do ranabym nie skończył, chcąc wszystkich wymienić... A gdyby nietylko magnatów, ale i szlachtę cytować, toby i miesiąca nie było dosyć.  — Prawda! prawda! Ale też i to człeku aż dziwno, jak Pan Bóg to plugastwo tatarskie i tureckie rozmnożył. Bo przecie i ich tylu tam nabito, że gdy chłop wiosną orze, to mu co krok czerepy pogańskie pod sochą zgrzytają... Miły Boże! ilu ich tam wygniótł choćby dzisiejszy nasz Pan... Na dobrą rzekę krwi by tej starczyło, a oni lezą i lezą!  Była to prawda.  Rzeczpospolita, trawiona nierządem i swawolą, nie mogła zdobyć się na potężne armie, które by zdołały w jednej wielkiej wojnie skończyć raz na zawsze z turecko-tatarską nawałą.  Zresztą na taką armię nie mogła zdobyć się cała Europa.  Ale natomiast tę Rzeczpospolitą zamieszkiwał lud zuchwały, który bynajmniej nie poddawał dobrowolnie gardła pod nóż wschodnich najeźdźców. Owszem, na owo straszne, zjeżone mogiłami i zbroczone krwią pogranicze, więc: na Podole, na Ukrainę i Ruś czerwoną, napływały coraz nowe fale polskich osadników, których nietylko nęciła urodzajna ziemia, ale właśnie żądza ustawicznej wojny, bitew i przygód.  „Polacy — pisał stary kronikarz — idą na Ruś dla harców z Tatary.“  Płynęli więc chłopi z Mazowsza, płynęła bitna szlachta, której wstyd było „w łożu zwykłą śmiercią umierać“, wyrastali wreszcie na tych czerwonych ziemiach potężni magnaci, którzy, nie poprzestając na odporze w domu, szli nieraz aż hen — do Krymu lub na Wołoszczyznę, szukać tam władzy, zwycięstw, śmierci, zbawienia i chwały.  Mówiono nawet, iż nie chcą Polacy jednej wielkiej wojny, aby jej ciągle zażywać. Ale chociaż nie była to prawda, niemniej jednak miła była hardemu plemieniu ciągła zawierucha — i najezdnik krwawo płacił czasem za swą zuchwałość.  Ani ziemie dobruckie, ani białogrodzkie, ani zwłaszcza bezpłodne komysze krymskie nie mogły wyżywić swych dzikich mieszkańców, więc głód gnał ich na bujne pogranicze, gdzie czekał ich łup obfity, ale równie często śmierć.  Łuny pożarów oświecały tam nieznane w dziejach pogromy. Pojedyncze pułki roznosiły w puch i proch na szablach i kopytach dziesięćkroć liczniejsze czambuły. Tylko niezmierna szybkość obrotów ratowała najezdników, w ogóle bowiem każdy czambuł, dognany przez regularne wojska Rzeczypospolitej, był tem samem zgubiony bez ratunku.  Bywały wyprawy, zwłaszcza mniejsze, z których nie wracał do Krymu nikt. Straszne swego czasu były Tatarom i Turkom imiona Pretwica i Chmieleckiego. Z mniejszych rycerzy krwawo zapisali się w ich pamięci: Wołodyjowski, Pełka i starszy Ruszczyc, którzy od kilkunastu lub kilku już lat spoczywali w mogiłach i w sławie. Lecz nawet i z wielkich żaden nie wytoczył tyle krwi z wyznawców Islamu, ile ówczesny król Jan III Sobieski.  Pod Podhajcami, Kałuszem, Chocimem i Lwowem leżały dotychczas niepogrzebione stosy kości pogańskich, od których rozległe pola bieliły się jak pod śniegiem.  Aż wreszcie postrach padł na wszystkie ordy.  Odetchnęło wówczas pogranicze, a gdy i nienasycona potęga turecka łatwiejszych poczęła szukać podbojów, odetchnęła i cała skołatana Rzeczpospolita.  Zostały tylko bolesne wspomnienia.  Daleko od teraźniejszej siedziby Cypryanowiczów, w sąsiedztwie pomorzańskiego zamku, stał na wzgórzu wysoki krzyż z dwiema włóczniami, który wzniósł przed dwudziestu kilku laty pan Pągowski, na miejscu spalonego dworu — więc ilekroć pomyślał o tym krzyżu i tych wszystkich drogich sercu głowach, które na tamtem miejscu utracił, skowyczało w nim jeszcze teraz z bólu stare serce.  Ale że to był człowiek twardy dla samego siebie i dla innych i że się przed obcymi łez wstydził — i taniej litości nie znosił, więc nie chciał dłużej mówić o swoich nieszczęściach — i począł wypytywać gospodarza, jak mu się też żyje na leśnej dziedzinie.  A ów rzekł:  — Ot cisza, cisza! Gdy bór nie szumi i wilcy nie wyją, to ledwie że nie słyszysz, jak śnieg pada. Jest spokój, jest ogień na kominie i dzbaniec grzanego wina wieczorem — starości więcej nie trzeba.  — Pewnie. Ale synowi?  — Młody ptak prędzej, później z gniazda wyleci. A szumią nam tu jakoś drzewa o wielkiej wojnie z pogany!  — Na tę wojnę i siwe sokoły wylecą. Poleciałbym z innymi i ja, gdyby nie to, ot!...  Tu pan Pągowski potrząsnął pustym rękawem, w którym tylko kawałek ramienia przy karku pozostał.  A Cypryanowicz nalał mu wina:  — Za pomyślność chrześcijańskiego oręża!  — Daj-że Boże! Do dna.  Tymczasem młody Cypryanowicz częstował z równie dymiącego dzbana panią Winnicką, pannę Sienińską i czterech braci Bukojemskich. Panie ledwie że dotykały ustami brzegów szklanic, natomiast panowie Bukojemscy nie dali się prosić, skutkiem czego świat wydawał się im coraz weselszy, a panna Sienińska coraz ładniejsza. Więc nie mogąc znaleźć odpowiednich słów na wyrażenie swego zachwytu, poczęli spoglądać na nią ze zdumieniem, sapać i trącać się łokciami.  Na koniec najstarszy, Jan, rzekł:  — Nie dziwować się wilkom, że chciały kosteczek i mięsa waćpanny popróbować, boć nawet i dzika bestya wie, co prawdziwy specyał!...  A trzej inni: Mateusz, Marek i Łukasz, nuż bić się dłońmi po udach:  — Utrafił! w sedno utrafił!  — Specyał! nic innego!  — Marcepan!  Słysząc to panna Sienińska złożyła ręce i udając przestrach, rzekła do młodego Cypryanowicza:  — Ratuj-że waćpan, bo widzę, że ichmościowie dlatego jeno mnie od wilków ratowali, aby mnie sami zjedli.  — Mościa panno — odpowiedział wesoło Cypryanowicz — pan Jan Bukojemski mówił: nie dziwować się wilkom! a ja rzeknę: nie dziwować się panom Bukojemskim.  — To już zacznę chyba mówić: „Kto się w opiekę...“  — Jeno nie żartuj z rzeczy świętych! — zawołała pani Winnicka.  — Hej! gotowi ci kawalerowie i ciotuchnę razem ze mną zjeść. Nieprawda?  Ale pytanie to pozostało przez chwilę bez odpowiedzi. Owszem, łatwo było z twarzy panów Bukojemskich wyczytać, że znacznie mniejszą mają do tego ochotę. Jednakże Łukasz, który miał dowcip od braci bystrzejszy, rzekł:  — Niech Jan mówi; on starszy brat.  A Jan zakłopotał się nieco i odrzekł:  — Kto tam wie, co go jutro spotka!  — Roztropna to uwaga, — zauważył Cypryanowicz — ale do czego ją waćpan stosujesz?  — Bo co?  — Bo nic: jeno pytam, czemu to o jutrze wspominasz?  — A to waść nie wiesz, że afekt gorszy od wilka, gdyż wilka można zabić, a afektu nie zabijesz.  — Wiem, ale to znów inna materya.  — Byle dowcip dopisał, mniejsza o materyę.  — Ha! jeśli tak, to Boże dopomóż dowcipowi.  Panna Sienińska poczęła się śmiać w piąstkę, za nią Cypryanowicz, a w końcu i panowie Bukojemscy. Lecz dalszą rozmowę przerwała służka, prosząc na wieczerzę.  Starszy pan Cypryanowicz podał ramię pani Winnickiej, po nich szedł pan Pągowski, młody zaś Cypryanowicz prowadził pannę Sienińską.  — Trudna dysputa z panem Bukojemskim! — rzekła rozweselona panienka.  — Bo jego racye są jako narowiste konie, z których każdy ciągnie w inną stronę; wszelako, powiedział on dwie prawdy, którym trudno negować.  — Jakaż jest pierwsza?  — Że nikt nie wie, co go jutro spotka, jako i jam na przykład nie wiedział, że oczy moje ujrzą dzisiaj waćpannę.  — A druga?  — Że łatwiej wilka zabić niż afekt... Wielka to prawda.  To rzekłszy westchnął młody pan Cypryanowicz, a panienka spuściła na oczy cieniste swe powieki i zamilkła.  Po chwili dopiero, gdy już siadali do stołu, rzekła:  — A waćpanowie prędko przyjedźcie do Bełczączki, aby zaś opiekun mógł wam wdzięczność za ratunek i za gościnę okazać.  Posępny humor pana Pągowskiego poprawił się znacznie przy wieczerzy — a gdy gospodarz wniósł w ozdobnych słowach naprzód zdrowie niewiast, a następnie zacnego gościa, stary szlachcic odpowiedział bardzo uprzejmie, dziękując za wybawienie z ciężkich terminów i zapewniając o swej wiekuistej wdzięczności.  Mówiono potem de publicis, o królu, o jego zwycięstwach, o sejmie, który w kwietniu miał się zebrać, i o wojnie, która groziła cesarstwu niemieckiemu ze strony sułtana tureckiego, a na którą zaciągał już ochotników w Polsce pan Hieronim Lubomirski, kawaler maltański.  Panowie Bukojemscy słuchali z niemałą ciekawością, jako tam w Niemczech przyjmowano z otwartemi rękoma każdego Polaka; albowiem Turcy lekceważyli jazdę niemiecką, polska zaś budziła w nich należyty postrach.  Pan Pągowski ganił nieco dumę kawalera Lubomirskiego, który mawiał o grafach niemieckich: „dziesięciu takich w jedną moję rękawicę wlezie“, ale chwalił jego przewagi rycerskie, niezmierną odwagę i wielką biegłość w sztuce wojennej.  Słysząc to, Łukasz Bukojemski oświadczył w imieniu swoim i braci, że niech tylko wiosna uczyni się na świecie, to nie wytrzymają, jeno do pana kawalera podążą, ale póki mrozy mocne, będą jeszcze bili wilki, aby się za pannę Sienińską godnie pomścić. Bo chociaż powiedział Jan, że niema co się wilkom dziwować, przecie, gdy się pomyśli, że taki gołąbek niewinny stać się mógł ich pastwą, to aż serce pod szyję podchodzi od wściekłości, a zarazem trudno utrzymać łez.  — Szkoda — mówi — że skóry wilcze takie tanie, i że żydy zaledwie za trzy talara dają, ale łez trudno utrzymać i nawet lepiej poprostu im pofolgować, gdyż ktoby nie pożałował uciśniętej niewinności i cnoty, ten okazałby się barbarusem, nie godnym rycerskiego i szlacheckiego imienia.  To rzekłszy — pofolgował istotnie łzom, a za jego przykładem poszli zaraz i inni bracia; chociaż bowiem wilki mogły w najgorszym razie grozić życiu nie zaś cnocie panny Sienińskiej, jednakże tak ich wzruszyła wymowa brata, że serca zmiękły w nich jak wosk przygrzany.  Chcieli też po wieczerzy palić z pistoletów na cześć panienki, ale sprzeciwił się temu gospodarz, mówiąc, że ma w domu borowego, człowieka wielkich zasług, który jest chory i potrzebuje spokoju.  Mniemał pan Pągowski, iż to może jaki zubożały krewny domu, a w najgorszym razie szlachcic z zaścianka, więc przez grzeczność począł się o niego wypytywać; dowiedziawszy się jednakże, iż to jest chłop służebny, wzruszył ramionami i spojrzawszy niechętnem i zdziwionem okiem na starego Cypryanowicza, rzekł:  — A tak! zapomniałem, co o waścinem, zbyt ludzkiem, sercu opowiadają.  — Daj Boże, — odpowiedział pan Serafin — aby nie opowiadali nic gorszego. Siła temu człowiekowi zawdzięczam, a może i każdemu się to trafić, gdyż on wybornie zna się na ziołach i każdej chorobie umie zaradzić.  — To już mi tylko to dziwne, że skoro innych tak uzdrawia, siebie nie uzdrowił. Przyślij go waszmość kiedy tej oto mojej krewniaczce, pani Winnickiej, która z ziół rozmaite extracta wyciąga i ludzi niemi morzy; ale tymczasem niech nam wolno będzie pomyślić o spoczynku, bo mnie droga okrutnie strudziła, a wino niecoś rozebrało, równie jak panów Bukojemskich.  Bukojemskim rzeczywiście kurzyło się z czupryn, a oczy mieli mgliste i rozrzewnione, więc gdy młody Cypryanowicz poprowadził ich do oficyny, gdzie miał razem z nimi nocować, to szli za nim wielce niepewnym krokiem po skrzypiącym od mrozu śniegu, dziwiąc się, że miesiąc śmieje się do nich i siedzi na dachu stodoły, zamiast świecić na niebie.  Lecz panna Sienińska tak głęboko zapadła im w serca, że chciało im się jeszcze o niej mówić.  Młody Cypryanowicz nie czuł także ochoty do snu, kazał więc przynieść gąsior miodu, poczem zasiedli wedle wielkiego komina i przy jaskrawem świetle łuczywa pili z początku w milczeniu, słuchając tylko świerszczów, grających w izbie.  Wreszcie najstarszy, Jan, nabrał w piersi powietrza, poczem wydmuchnął je w komin z taką siłą, że aż się płomień pochylił, i rzekł:  — O Jezu! Bracia moi mili, zapłaczcie nade mną, bo przyszedł na mnie termin żałosny!  — Jaki termin? mów, nie ukrywaj!  — A to przecie miłuję tak, że aże mi kolana mdleją.  — A ja, to, myślisz, nie miłuję? — zawołał Łukasz.  — A ja? — krzyknął Mateusz.  — A ja? — zakończył Marek.  Jan chciał im coś odpowiedzieć, ale zrazu nie mógł, albowiem porwała go czkawka. Wytrzeszczył tylko oczy z wielkiego zdziwienia, i począł spoglądać na nich tak, jakby ich pierwszy raz w życiu widział.  Wreszcie gniew odbił się na jego obliczu.  — Jakto, tacy synowie, — zawołał — to starszemu bratu chcecie w drogę wchodzić i szczęśliwości go pozbawiać?  — O wa! — odpowiedział Łukasz — to cóż? Zali to panna Sienińska jakowaś ordynacya, że ją tylko starszy ma brać? Z jednegośmy ojca i matki, przeto jeśli nas takimi synami zowiesz — to rodzicielom w grobie uchybiasz. Każdemu wolno miłować.  — Wolno każdemu, ale wam wara, boście mi obedientiam powinni.  — Mamy całe życie końskiego łba słuchać? Co?  — Bluźnisz, poganinie, jako pies!  — Ty sam bluźnisz. Bo Jacobus młodszy był od Ezawa, a Józef najmłodszy z braci, więc ty Pismu Świętemu przyganiasz i przeciw wierze szczekasz.  Przyciśnięty temi argumentami do muru, Jan nie umiał na razie znaleźć odpowiedzi, a gdy jeszcze Mateusz wspomniał coś o Kainie, jako starszym bracie, wówczas całkowicie stracił głowę.  Gniew wzbierał się w nim coraz większy, aż nakoniec począł prawicą szukać szabli, której zresztą nie miał przy boku.  I niewiadomo, do czego byłoby doszło, gdyby nie Marek, który, trzymając od pewnego czasu palec przy czole, jak gdyby się porał z jakąś myślą, nagle wykrzyknął ogromnym głosem:  — Jam najmłodszy z braci, jam jest Józef, więc dla mnie panna Sienińska!  A inni zaraz zwrócili się do niego, ze wzburzeniem w obliczach i skrami w oczach:  — Co? Dla ciebie? Dla ciebie, ty gęsie jaje, ty słomiana kukło, ty końska zołzo, suszykuflu, ty opoju!... Dla ciebie?  — Stulcie gęby, skoro tak stoi w Piśmie!  — W jakiem Piśmie, głąbie?  — Wszystko jedno — ale stoi. Samiście się popili — nie ja!  Lecz tu wdał się między nich Stanisław Cypryanowicz.  — Czy wam nie wstyd, — mówił — szlachtą i braćmi będąc, kłótnię wszczynać? Tak-że to obserwujecie miłość braterską? I o co kłótnia? Czy to panna Sienińska jest grzyb, który ten do kobiałki schowa, kto go pierwszy w borze zdybie? Zali taki jest między pelikanami obyczaj, którzy to pelikanowie, nie będąc ani szlachtą, ani nawet ludźmi, przecie z rodzinnych afektów jedne drugim we wszystkim ustępują, a gdy ryb nie nałowią, to się krwią własną wzajemnie karmią? Wspominacie zmarłych rodziców waszych, ależ oni tam łzami się zalewają, widząc niezgodę synów, którym pewnie co innego pod błogosławieństwem nakazywali. Już im tam i pasza niebieska nie smakuje i oczu nie śmieją podnieść na owych czterech Ewangelistów, których imiona na chrzcie świętym wam podawali.  Tak mówił Staszko Cypryanowicz i, choć z początku chciało mu się cokolwiek śmiać, jednakże, w miarę jak mówił, coraz więcej się własną wymową przejmował, albowiem dla kompanii także był nieco podpił. Atoli panowie Bukojemscy rozrzewnili się w końcu jego przemówieniem niezmiernie i zapłakali wreszcie wszyscy czterej, a najstarszy, Jan, zawołał:  — O dla Boga, zabijcie mnie, ale nie nazywajcie Kainem!  Na to Mateusz, który był o Kainie wspomniał, rzucił mu się w objęcia.  — Bracie, katu za to mnie oddać!  — Wybacz, bo się z żalu rozpuknę — wołał Łukasz.  Marek zaś:  — Szczekałem przeciw przykazaniu, jako pies.  I poczęli się ściskać, lecz Jan, uwolniwszy się wreszcie z objęć braci, siadł nagle na ławie, rozpiął żupan, rozgarnął koszulę i, obnażywszy pierś, począł mówić przerywanym głosem:  — Macie! oto jako pelikan!... macie!  A tamci nuż jeszcze bardziej szlochać:  — Pelikan! czysty pelikan!... Jak mi Bóg miły! — pelikan!  — Bierzcie pannę Sienińską!  — Twoja ona! ty ją bierz.  — Młodsi niech biorą...  — Nigdy! Nie może być!  — Jechał ją sęk!  — Jechał ją sęk!  — Nie chcemy jej!  A wtem Łukasz uderzył się dłońmi po udach, aż rozległo się po izbie.  — Wiem! — zakrzyknął.  — Co wiesz? Mów, nie ukrywaj!  — Niech ją Cypryanowicz bierze!  Usłyszawszy to tamci, aż zerwali się z ław, tak im trafiła do serca myśl braterska i otoczyli Cypryanowicza.  — Bierz ją, Staszku.  — Najlepiej nas pogodzisz.  — Jak nas kochasz!  — Dla nas to uczyń!  — Niech ci Bóg błogosławi — wołał Jan, wznosząc oczy do nieba i wyciągając nad nim ręce.  A Cypryanowicz spłonął na twarzy i stał zdumiony, powtarzając:  — Bójcie się ran boskich!...  Lecz serce drgnęło mu w piersiach na samą myśl, bo siedząc od dwóch lat przy ojcu wśród głębokich lasów i mało ludzi widując, oddawna nie napotkał tak cudnej dziewczyny.  Widywał podobne niegdyś w Brzeżanach, gdy ojciec oddał go na tamtejszy dwór, aby nabrał ogłady i znajomości spraw publicznych. Lecz wówczas był jeszcze pacholęciem — i czas zatarł te dawne wspomnienia.  Aż oto teraz, gdy wśród borów ujrzał znów niespodzianie taki kwiat śliczny — ludzie mówią mu odrazu: bierz go!...  Więc zmięszał się okrutnie i raz jeszcze powtórzył:  — Bójcie się Boga! gdzie wam, albo mnie do niej!  Lecz oni, jako to zwykle pijany, żadnej przeszkody nie widząc, poczęli nalegać.  — Nie będzie żaden z nas drugiemu zazdrościł, — mówił Łukasz — a ty ją bierz! Mieliśmy i tak na wojnę iść, bo dość nam tego leśnego stróżowania. Trzydzieści talarów na cały Boży rok... Na napitki nie starczy, a coże na ochędostwo? Konie posprzedawaliśmy i na twoich za wilkami jeździmy, rzędy też... Wiadomo, że ciężko sierotom. Lepiej na wojnie zginąć — a ty ją bierz, jak nas kochasz!  — Bierz ją! — wołał Jan — a my do Rakuz, do kawalera Lubomirskiego pociągniem, niemiaszkom pomagać pogan łuszczyć.  — Bierz ją zaraz...  — Jutro! Do kościoła!...  Lecz Cypryanowicz ochłonął już ze zdumienia i wytrzeźwiał tak, jakby nic od rana w ustach nie miał.  — Ludzie, zastanówcie się, co mówicie! Zali to tylko waszej, albo mojej woli do tego potrzeba? A cóż ona sama, a cóż pan Pągowski, który jest człowiek dumny i nieużyty? Choćby też i panna stała mi się z czasem przyjacielem, wolałby on może, by rutę siała, niż aby została żoną takiego chudopachołka, jako ja, albo i któren z was.  — O wa! — zawołał Jan. — A cóż to pan Pągowski, kasztelan krakowski, czy hetman wielki? Jeśliś dla nas dobry, to i jemu wara nosem kręcić. Za mali mu na swatów Bukojemscy? A wiera! Stary jest, niedługo mu do śmierci, niechże się strzeże, aby mu święty Piotr palców we wrotach niebieskich nie przyskrzybnął. Ujmij-że ty się za nimi, święty Pietrze i powiedz mu tak: „Nie umiałeś, o taki synu, za życia mojej krwi uszanować, całuj-że psa w nos!“ Tak mu po śmierci powiedz! Ale my się i za życia nie pozwolim spostponować. Jakto? To dlatego, że nie stało fortuny, mają nas poniewierać i jako chłopów traktować?... Takaż ma być zapłata za nasze służby ojczyźnie, za naszą krew, za nasze rany? O bracia moi, sieroty wy boże! niejedna krzywda nas w życiu spotkała, ale cięższej nikt nam nigdy nie wyrządził.  — Prawda, prawda! — wołali żałośliwie Łukasz, Marek i Mateusz.  I łzy żalu popłynęły im znów obficie po policzkach, lecz, wypłakawszy się, poczęli się burzyć, albowiem zdawało im się, iż takiej obrazy niewolno ludziom urodzonym puszczać w niepamięć.  Marek, który był najbardziej z braci porywczy, pierwszy sobie o tym przypomniał.  — Trudno go na szable pozywać — rzekł — bo stary jest i ręki nie ma, ale jeśliby nam wzgardę jakowąś okazał, trzeba się pomścić. Co mam czynić? — pomyślcie!...  — Nogi mi zmarzły na mrozie — odrzekł Łukasz — a teraz mnie palą okrutnie. Żeby nie to, zarazbym coś obmyślił.  — A mnie łeb pali, nie nogi.  — Z pustego i tak nie nalejesz.  — Kaczan głąbowi przygania! — rzekł Jan.  — Będziecie mi tu kłótnię zaczynać, zamiast odpowiedź obmyślać! — zawołał z gniewem Marek.  Lecz tu wdał się między nich Cypryanowicz.  — Odpowiedź? — zapytał — a komu?  — Pągowskiemu.  — A na co chcecie odpowiadać?  — Na co? Jakto: na co?  I poczęli na się spoglądać z niemałem zdziwieniem, a potem zwrócili się do Marka.  — Czego ty od nas chcesz?  — A czego wy chcecie?...  — Do jutra sessya — zawołał Cypryanowicz. — Ot i ogień już w grabie przygasa i północ dawno minęła. Łoża tam pod ścianą gotowe, a spoczynek słusznie nam się należy, bośmy się spracowali na mrozie.  Ogień przygasł istotnie i pociemniało w izbie, więc rada gospodarza trafiła do przekonania panów Bukojemskich.  Chwilę jeszcze trwała rozmowa, ale coraz mniej żywa, a potem zaszemrał w izbie szept pacierzy, odmawianych to ciszej, to głośniej, a przerywanych głębokiemi westchnieniami.  Głownie w kominie poczęły pokrywać się popiołem i czernieć; czasem zapiszczało coś w dogasającem ognisku i świerszcze ozwały się po kątach żałosnem ćwierkaniem, jakby z żalu za światłem.  Rozległ się jeszcze w pomroku stukot butów, zrzucanych z nóg na podłogę, poczem krótki czas cisza, a następnie ogromne chrapanie czterech uśpionych braci.  Lecz młody Cypryanowicz nie mógł zasnąć, albowiem wszystkie jego myśli krążyły koło panny Sienińskiej, jak żwawe pszczoły wokół kwiatu.  Gdzie tam spać z takim rojem w głowie!  Przymknął wprawdzie powieki raz i drugi, lecz, widząc, że to na nic, pomyślał:  — Pójdę obaczyć, czy się u niej nie świeci jeszcze.  I wyszedł.  W oknie panny Sienińskiej nie było światła, tylko blask miesiąca drgał na nierównych szybach, jak na bieżącej wodzie.  Świat był cichy i uśpiony tak głęboko, że nawet śniegi zdawały się spać w zielonawej topieli księżycowego światła.  — Czy ty wiesz, że mi cię rają? — szepnął młody Cypryanowicz, patrząc w srebrne okno dziewczyny.  Starszy pan Cypryanowicz, gwoli własnej, przyrodzonej mu gościnności i wedle zwyczaju, nie szczędził próśb i zaklęć, aby goście zostali dłużej w Jedlni. Klękał nawet przed panią Winnicką, co, z powodu lekkiej jeszcze, ale już nieco dokuczliwej, pedogry, nie przychodziło mu łatwo. Wszystko to jednak nic nie pomogło. Pan Pągowski uparł się jechać przed południem do domu - i w końcu trzeba było się na to zgodzić, gdyż na jego oświadczenie, że spodziewa się gości — nie było co rzec. Wyruszyli tedy przed południem w dzień jasny, mroźny i w cudną pogodę. Okiść na drzewach i śniegi na polach były obsypane jakby tysiącami iskier, które migotały tak w słońcu, iż ledwie oczy mogły znieść owe blaski, bijące z nieba i z ziemi. Konie szły tęgo rysią, aż grały w nich śledziony; płozy sanic świstały po twardym śniegu; firanki po bokach były odsunięte — i co chwila, to w jednym okienku, to w drugiem, ukazywała się różowa twarz panny Sienińskiej, z wesołemi oczkami i z zaczerwienionym od mrozu noskiem, właśnie jakby wdzięczny obrazek w ramach.  I jechała, jakby królewna, bo karocę otaczała „salwa-gwardya“ złożona z panów Bukojemskich i młodego Cypryanowicza. Ci, siedząc na dzielnych szkapach z jedlinkowskiej stajni (bo swoje posprzedawali lub pozastawiali wraz z lepszemi szablami panowie Bukojemscy), rwali po bokach, to wspinając konie, to puszczając je naprzód takim pędem, że aż wióry śnieżne, wyrywane kopytami ze zmarzłej drogi, warczały w powietrzu jak kamienie.  Może i niekoniecznie rad był z tej przybocznej straży pan Pągowski — i w chwili wyjazdu prosił nawet kawalerów, aby się nie trudzili, bo droga w dzień bezpieczna, a o osacznikach w puszczy nie słychać, ale gdy uparli się, aby stanowczo niewiasty odprowadzić, nie pozostało mu nic innego, jak, płacąc grzecznością za grzeczność zaprosić ich do Bełczączki. Uzyskał też i obietnicę starszego pana Cypryanowicza, że go odwiedzi, ale dopiero za kilka dni, albowiem starszemu człowiekowi trudno było tak obcesowo wyrywać się z domu.  Prędko schodziła podróż, kawalerom na konnych popisach, a pannie Sienińskiej na pokazywaniu się w okienkach karocy. Zatrzymali się dopiero w połowie drogi, aby dać odetchnąć koniom, przy puszczańskiej karczmie, zwanej dość złowrogo: „Rozbój“, obok której była kuźnia i szopa. Kowal kuł konia na dworze przed kuźnią, a wedle karczmy stało kilkoro sani chłopskich, zaprzężonych w poszerszeniałe i okryte sędzielizną chude szkapięta, z ogonami wtulonemi między zadnie nogi i z wyobroczonymi torbami na głowach.  Ludzie wysunęli się z karczmy patrzyć na karocę, otoczoną przez jeźdźców i stanęli opodal. Byli to nie chłopi, tylko mieszczanie-zduni z Kozienic, którzy letnią porą robili garnki, a zimą podczas sanny rozwozili je po wsiach, a szczególniej na odpusty w okolicy. Wydawało się im, że to jakiś wielki dygnitarz musi jechać w tej karocy, otoczonej przez tak dorodną szlachtę, więc mimo mrozu pozdejmowali czapki i patrzyli z ciekawością.  Podróżni, przybrani ciepło, nie wysiadali z karocy, jeźdźcy pozostali także na koniach; poszedł tylko pachołek pana Pągowskiego z gąsiorkiem wina, aby je zagrzać przy ogniu w karczmie. Tymczasem pan Pągowski kazał się zbliżyć łyczkom i począł ich wypytywać: skąd są, dokąd jadą i czy nie groziło im gdzie „niebezpieczeństwo od zwierza?“  — Gdzietam nie groziło, wasza miłość, — odpowiedział stary mieszczanin — jeno że kupą jedziemy i we dnie. Czekamy tu na naszych od Przytyka i z innych stron. Chłopów może się też coś ściągnie i jeśli się zbierze z piętnaście, albo dwadzieścia wozów, to pojedziem na noc — a nie, to nie, chociaż bez pałek nie jeździemy.  — A z ludźmi nie zdarzył się jakowy wypadek?  — Zagryzły wilki żyda podobno w biały dzień. Jechał z gęsiami, bo pierze zostało na gościńcu, a z człowieka i z konia jeno gnaty. Tylko po krymce poznali ludzie, że to był żyd. A dziś rano przyszedł tu piechotą szlachcic, który całą noc na sośnie przesiedział. Powiada, że koń mu padł i wilcy go w jego oczach zarznęli. Skostniał ci tak na drzewie, że ledwie mógł mówić, a teraz śpi.  — Jak się zwał? Nie mówił skąd jest?  — Nie. Piwa się jeno grzanego napił i zaraz potem padł jak nieżywy na ławę.  Pan Pągowski zwrócił się do kawalerów.  — Słyszycie waćpanowie?  — Słyszymy.  — Bo trzeba go będzie chyba obudzić i rozpytać. Bez konia został, jakże go tu poniechać. Mógłby pachołek mój na drugiego lejcowego sieść w parze z forysiem, a jemu swego oddać. Powiadają, że szlachcic.. Może z daleka?  — I pilno mu musiało być — odrzekł Stanisław Cypryanowicz — skoro nocą jechał i do tego sam jeden. Pójdę, rozbudzę go i rozpytam.  Lecz chęć ta okazała się zbyteczną, albowiem w tej chwili z karczmy wyszedł pachołek, niosąc stolnicę, a na niej dymiące kubki wina — i, doszedłszy do karocy, rzekł:  — Proszę waszej miłości, pan Taczewski tu jest.  — Pan Taczewski? A on tu co u licha robi?  — Pan Taczewski? — powtórzyła panna Sienińska.  — Ogarnie się i zaraz wyjdzie — rzekł pachoł. Mało mi stolnicy z winem nie wytrącił, jak się dowiedział, że państwo tu są...  — A ciebie kto pyta o stolnicę?...  Pachołek umilkł, jakby głos stracił, a pan Pągowski wziął kubek wina pociągnął raz i drugi, poczem rzekł do Cypryanowicza, jakby z pewną niechęcią:  — To nasz znajomek i niby sąsiad... z pod Czarnej... A... trochę wartogłów i szaławiła. — Z tych, tutejszych Taczewskich, co to niegdyś w całem pono województwie...  Dalsze objaśnienia przerwało ukazanie się pana Taczewskiego, który wybiegłszy pośpiesznie z karczmy, szedł ku karocy zamaszystym krokiem, ale z pewną nieśmiałością w obliczu. Był to młody szlachcic, średniego wzrostu, z pięknemi, czarnemi oczyma, ale chudy jak trzaska, głowę miał pokrytą magierką, pamiętającą bodaj czasy Batorego, na sobie szary kubrak, podbity baranem, i żółte szwedzkie buty z ogromnemi cholewami, zakrywającemi nawet i uda. Nikt takich w Polsce już nie nosił, było więc widoczne, że to jest chyba jaka stara zdobycz wojenna z czasów Jana Kazimierza, wyciągnięta z lamusa z konieczności. — Idąc, patrzył naprzemian to na pana Pągowskiego, to na pannę Sienińską, i uśmiechał się, pokazując przytem białe, zdrowe zęby, ale uśmiech miał smutny i twarz zmieszaną, a nawet trochę zawstydzoną.  — Cieszę się okrutnie, — rzekł, stanąwszy przy karocy i kłaniając się grzecznie magierką — że widzę w dobrem zdrowiu waćpanią, waćpannę i waszmość pana dobrodzieja mego — gdyż droga niebezpieczna, o czym sam miałem sposobność się przekonać.  — Nakryj acan głowę, bo ci uszy zmarzną — rzekł szorstko pan Pągowski. — Dziękujem za troskliwość. A czego to acan włóczysz się po puszczy?  Taczewski spojrzał bystro na panienkę, jakby chciał zapytać: „może ty wiesz dlaczego?“ — ale widząc, że panienka oczy ma spuszczone i zabawia się przygryzaniem wstążek od kapturka, odrzekł nieco twardym głosem:  — At, przyszła mi fantazya popatrzyć na miesiąc nad borem.  — Piękna fantazja. A konia ci wilcy zarznęli?  — Dorznęli jeno, bom sam z niego duszę wyparł...  — Wiemy. I przesiedziałeś noc na sośnie jak wrona.  Tu panowie Bukojemscy buchnęli tak ogromnym śmiechem, aż im konie poprzysiadały na zadach, a Taczewski odwrócił się i począł ich kolejno liczyć oczyma, mając w źrenicach błyski zimne jak lód i zarazem ostre jak brzeszczot.  Poczem rzekł do Pągowskiego:  — Nie jak wrona, ale jak szlachcic bez konia, z którego waszmości dobrodziejowi śmiać się wolno, ale komu innemu może być niezdrowo.  — Oho! oho! oho! — jęli powtarzać panowie Bukojemscy, przysuwając ku niemu konie. Twarze ich zmierzchły w jednej chwili i wąsy poczęły się poruszać, a on znów począł ich liczyć, zadzierając w górę głowę.  Lecz pan Pągowski ozwał się tak surowym i rozkazującym głosem, jakby nad wszystkimi miał komendę:  — Proszę mi