Ogniem i mieczem - Henryk Sienkiewicz - darmowy ebook

Ogniem i mieczem ebook

Henryk Sienkiewicz

4,7

19 osób interesuje się tą książką

Opis

Pierwsza część wielkiej “Trylogii” Henryka Sienkiewicza “Ogniem i mieczem” dostępna za darmo w Legimi w formie ebooka, zarówno w formacie epub jak i mobi.

 

Za kanwę “Ogniem i mieczem” posłużyło Sienkiewiczowi powstanie Chmielnickiego. Autor chętnie korzysta z historyczne sztafażu w swoich powieściach, aby przypomnieć swoim czytelnikom o chwale i męstwie polskiego oręża.

 

Głównym bohaterami swojej powieści czyni niezłomnych, walecznych rycerzy. Są oni oddani i szlachetni. Ich celem jest ratowanie ojczyzny. Drugim ważnym wątkiem wszystkich powieści Sienkiewicza jest miłość. W “Ogniem i mieczem” uczucie wiąże Jana Skrzetuskiego i Helenę Kurcewiczówne. Są oni skazani na rozłąkę z powodu krawawej wojny, która Polacy muszą toczyć z Kozakami.


Sienkiewicz na kartach swoich powieści przypomina o chwilach wielkich triumfów polskiego wojska. Czytając o nich mamy czuć dumę z naszych osiągnięć.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 1499

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,7 (79 ocen)
62
13
0
2
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Malmazur

Nie oderwiesz się od lektury

sztos 😆
00
lisicamax

Nie oderwiesz się od lektury

super
00
Ewa-1964

Nie oderwiesz się od lektury

jak stare dobre wino 😃
00
Soul_eater

Dobrze spędzony czas

Bardzo dobrze się czyta. Uwielbiam film więc wkoncu postanowiłam zmierzyć się z książką. I nie żałuję
00
PrzemoD

Nie oderwiesz się od lektury

Doskonała powieść historyczna. Warto przeczytać.
00

Popularność




Henryk Sienkiewicz

Ogniem i mieczem

Tom I

Roz­dział I

Rok 1647 był to dziw­ny rok, w któ­rym roz­ma­ite zna­ki na nie­bie i zie­mi zwia­sto­wa­ły ja­ko­weś klę­ski i nad­zwy­czaj­ne zda­rze­nia.

Współ­cze­śni kro­ni­ka­rze wspo­mi­na­ją, iż z wio­sny sza­rań­cza w nie­sły­cha­nej ilo­ści wy­ro­iła się z Dzi­kich Pól[1] i znisz­czy­ła za­sie­wy i tra­wy, co by­ło prze­po­wied­nią na­pa­dów ta­tar­skich. La­tem zda­rzy­ło się wiel­kie za­ćmie­nie słoń­ca, a wkrót­ce po­tem ko­me­ta po­ja­wi­ła się na nie­bie. W War­sza­wie wi­dy­wa­no też nad mia­stem mo­gi­łę i krzyż ogni­sty w ob­ło­kach; od­pra­wia­no więc po­sty i da­wa­no jał­muż­ny, gdyż nie­któ­rzy twier­dzi­li, że za­ra­za spad­nie na kraj i wy­gu­bi ro­dzaj ludz­ki. Na­resz­cie zi­ma na­sta­ła tak lek­ka, że naj­star­si lu­dzie nie pa­mię­ta­li po­dob­nej. W po­łu­dnio­wych wo­je­wódz­twach lo­dy nie po­pę­ta­ły[2] wca­le wód, któ­re pod­sy­ca­ne top­nie­ją­cym każ­de­go ran­ka śnie­giem wy­stą­pi­ły z ło­żysk i po­za­le­wa­ły brze­gi. Pa­da­ły czę­ste desz­cze. Step roz­mókł i zmie­nił się w wiel­ką ka­łu­żę, słoń­ce zaś w po­łu­dnie do­grze­wa­ło tak moc­no, że – dziw nad dzi­wy! – w wo­je­wódz­twie bra­cław­skim[3] i na Dzi­kich Po­lach zie­lo­na ruń[4] okry­ła ste­py i roz­ło­gi[5] już w po­ło­wie grud­nia. Ro­je[6] po pa­sie­kach po­czę­ły się bu­rzyć i hu­czeć, by­dło ry­cza­ło po za­gro­dach. Gdy więc tak po­rzą­dek przy­ro­dze­nia zda­wał się być wca­le od­wró­co­nym, wszy­scy na Ru­si[7], ocze­ku­jąc nie­zwy­kłych zda­rzeń, zwra­ca­li nie­spo­koj­ny umysł i oczy szcze­gól­niej ku Dzi­kim Po­lom, od któ­rych ła­twiej niź­li ską­d­inąd mo­gło się uka­zać nie­bez­pie­czeń­stwo.

Tym­cza­sem na Po­lach nie dzia­ło się nic nad­zwy­czaj­ne­go i nie by­ło in­nych walk i po­ty­czek jak te, któ­re się od­pra­wia­ły tam zwy­kle, a o któ­rych wie­dzia­ły tyl­ko or­ły, ja­strzę­bie, kru­ki i zwierz po­lny.

Bo ta­kie to już by­ły te Po­la. Ostat­nie śla­dy osia­dłe­go ży­cia koń­czy­ły się, idąc ku po­łu­dnio­wi, nie­da­le­ko za Czeh­ry­nem[8] od Dnie­pru, a od Dnie­stru – nie­da­le­ko za Hu­ma­niem[9], a po­tem już hen, ku li­ma­nom[10] i mo­rzu, step i step, w dwie rze­ki jak­by w ra­mę uję­ty. Na łu­ku Dnie­pro­wym, na Ni­żu[11], wrza­ło jesz­cze ko­za­cze ży­cie za po­ro­ha­mi[12], ale w sa­mych Po­lach nikt nie miesz­kał i chy­ba po brze­gach tkwi­ły gdzie­nie­gdzie „po­lan­ki[13]” ja­ko­by wy­spy wśród mo­rza. Zie­mia by­ła de no­mi­ne[14] Rze­czy­po­spo­li­tej, ale pu­styn­na, na któ­rej pa­stwisk Rzecz­po­spo­li­ta Ta­ta­rom po­zwa­la­ła, wszak­że gdy Ko­za­cy czę­sto bro­ni­li, więc to pa­stwi­sko by­ło i po­bo­jo­wi­skiem za­ra­zem.

Ile tam walk sto­czo­no, ilu lu­dzi le­gło, nikt nie zli­czył, nikt nie spa­mię­tał. Or­ły, ja­strzę­bie i kru­ki jed­ne wie­dzia­ły, a kto z da­le­ka do­sły­szał szum skrzy­deł i kra­ka­nie, kto uj­rzał wi­ry pta­sie nad jed­nym ko­łu­ją­ce miej­scem, to wie­dział, że tam tru­py lub ko­ści nie­po­grze­bio­ne le­żą… Po­lo­wa­no w tra­wach na lu­dzi jak­by na wil­ki lub su­ha­ki[15]. Po­lo­wał, kto chciał. Człek pra­wem ści­ga­ny chro­nił się w dzi­kie ste­py, oręż­ny pa­sterz trzód strzegł, ry­cerz przy­gód tam szu­kał, ło­trzyk łu­pu. Ko­zak Ta­ta­ra, Ta­tar Ko­za­ka. By­wa­ło, że i ca­łe wa­ta­hy[16] bro­ni­ły trzód przed tłu­ma­mi na­past­ni­ków. Step to był pu­sty i peł­ny za­ra­zem, ci­chy i groź­ny, spo­koj­ny i pe­łen za­sa­dzek, dzi­ki od Dzi­kich Pól, ale i od dzi­kich dusz.

Cza­sem też na­peł­nia­ła go wiel­ka woj­na. Wów­czas pły­nę­ły po nim jak fa­le czam­bu­ły[17] ta­tar­skie, puł­ki ko­zac­kie, to cho­rą­gwie pol­skie lub wo­ło­skie[18]; no­ca­mi rże­nie ko­ni wtó­ro­wa­ło wy­ciom wil­ków, głos ko­tłów i trąb mo­sięż­nych le­ciał aż do Owi­do­we­go je­zio­ra i ku mo­rzu, a na Czar­nym Szla­ku, na Kucz­mań­skim – rzekł­byś: po­wódź ludz­ka.Gra­nic Rze­czy­po­spo­li­tej strze­gły od Ka­mień­ca aż do Dnie­pru sta­ni­ce, „po­lan­ki” i – gdy szla­ki mia­ły się za­ro­ić, po­zna­wa­no wła­śnie po nie­zli­czo­nych sta­dach ptac­twa, któ­re, pło­szo­ne przez czam­bu­ły, le­cia­ły na pół­noc. Ale Ta­tar, by­le wy­chy­lił się z Czar­ne­go La­su lub Dniestr prze­był od stro­ny wo­ło­skiej, to ste­pem rów­no z pta­ka­mi sta­wał w po­łu­dnio­wych wo­je­wódz­twach.

Wsze­la­ko zi­my owej ptac­two nie cią­gnę­ło z wrza­skiem ku Rze­czy­po­spo­li­tej. Na ste­pie by­ło ci­szej niż zwy­kle. W chwi­li gdy roz­po­czy­na się po­wieść na­sza, słoń­ce za­cho­dzi­ło wła­śnie, a czer­wo­na­we je­go pro­mie­nie roz­świe­ca­ły oko­li­cę pu­stą zu­peł­nie. Na pół­noc­nym krań­cu Dzi­kich Pól, nad Omel­nicz­kiem, aż do je­go uj­ścia, naj­by­strzej­szy wzrok nie mógł­by od­kryć jed­nej ży­wej du­szy ani na­wet żad­ne­go ru­chu w ciem­nych, ze­schnię­tych i zwię­dłych bu­rza­nach. Słoń­ce po­ło­wą tyl­ko tar­czy wy­glą­da­ło jesz­cze zza wid­no­krę­gu. Nie­bo by­ło już ciem­ne, a po­tem i step z wol­na mro­czył się co­raz bar­dziej. Na le­wym brze­gu, na nie­wiel­kiej wy­nio­sło­ści po­dob­niej­szej do mo­gi­ły niż do wzgó­rza, świe­ci­ły tyl­ko reszt­ki mu­ro­wa­nej sta­ni­cy, któ­rą nie­gdyś jesz­cze Teo­do­ryk Bu­czac­ki[19] wy­sta­wił, a któ­rą po­tem na­pa­dy star­ły. Od ru­iny owej pa­dał dłu­gi cień. Opo­dal świe­ci­ły wo­dy sze­ro­ko roz­la­ne­go Omel­nicz­ka, któ­ry w tym miej­scu skrę­ca się ku Dnie­pro­wi. Ale bla­ski ga­sły co­raz bar­dziej na nie­bie i na zie­mi. Z nie­ba do­cho­dzi­ły tyl­ko klan­go­ry[20] żu­ra­wi cią­gną­cych ku mo­rzu; zresz­tą ci­szy nie prze­ry­wał ża­den głos.

Noc za­pa­dła nad pu­sty­nią, a z nią na­sta­ła go­dzi­na du­chów. Czu­wa­ją­cy w sta­ni­cach ry­ce­rze opo­wia­da­li so­bie w owych cza­sach, że no­ca­mi wsta­ją na Dzi­kich Po­lach cie­nie po­le­głych, któ­rzy ze­szli tam na­głą śmier­cią w grze­chu, i od­pra­wu­ją swo­je ko­ro­wo­dy, w czym im ża­den krzyż ani ko­ściół nie prze­szka­dza. To­też gdy sznu­ry wska­zu­ją­ce pół­noc po­czy­na­ły się do­pa­lać, od­ma­wia­no po sta­ni­cach mo­dli­twy za umar­łych. Mó­wio­no tak­że, że one cie­nie jeźdź­ców, snu­jąc się po pu­sty­ni, za­stę­pu­ją dro­gę po­dróż­nym, ję­cząc i pro­sząc o znak krzy­ża świę­te­go. Mię­dzy ni­mi tra­fia­ły się upio­ry, któ­re go­ni­ły za ludź­mi, wy­jąc. Wpraw­ne ucho z da­le­ka już ro­ze­zna­wa­ło wy­cie upio­rów od wil­cze­go. Wi­dy­wa­no rów­nież ca­łe woj­ska cie­niów, któ­re cza­sem przy­bli­ża­ły się tak do sta­nic, że stra­że gra­ły la­rum. Za­po­wia­da­ło to zwy­kle wiel­ką woj­nę. Spo­tka­nie po­je­dyn­czych cie­niów nie zna­czy­ło rów­nież nic do­bre­go, ale nie za­wsze na­le­ża­ło so­bie źle wró­żyć, bo i człek ży­wy zja­wiał się nie­raz i nik­nął jak cień przed po­dróż­ny­mi, dla­te­go czę­sto i snad­nie za du­cha mógł być po­czy­ta­nym.

Sko­ro więc noc za­pa­dła nad Omel­nicz­kiem, nie by­ło w tym nic dziw­ne­go, że za­raz ko­ło opu­sto­sza­łej sta­ni­cy po­ja­wił się duch czy czło­wiek. Mie­siąc wy­chy­nął wła­śnie zza Dnie­pru i obie­lił pust­kę, gło­wy bo­dia­ków[21] i dal ste­po­wą. Wtem ni­żej na ste­pie uka­za­ły się in­ne ja­kieś noc­ne isto­ty. Prze­la­tu­ją­ce chmur­ki prze­sła­nia­ły co chwi­la blask księ­ży­ca, więc owe po­sta­cie to wy­bły­ski­wa­ły z cie­nia, to zno­wu ga­sły. Chwi­la­mi ni­kły zu­peł­nie i zda­wa­ły się top­nieć w cie­niu. Po­su­wa­jąc się ku wy­nio­sło­ści, na któ­rej stał pierw­szy jeź­dziec, skra­da­ły się ci­cho, ostroż­nie, z wol­na, za­trzy­mu­jąc się co chwi­la.

W ru­chach ich by­ło coś prze­ra­ża­ją­ce­go, jak i w ca­łym tym ste­pie, tak spo­koj­nym na po­zór. Wiatr chwi­la­mi po­dmu­chi­wał od Dnie­pru spra­wu­jąc ża­ło­sny sze­lest w ze­schłych bo­dia­kach[22], któ­re po­chy­la­ły się i trzę­sły, jak­by prze­ra­żo­ne. Na ko­niec po­sta­cie zni­kły, schro­ni­ły się w cień ru­iny. W bla­dym świe­tle no­cy wi­dać by­ło tyl­ko jed­ne­go jeźdź­ca sto­ją­ce­go na wy­nio­sło­ści.

Wresz­cie sze­lest ów zwró­cił je­go uwa­gę. Zbli­żyw­szy się do skra­ju wzgó­rza po­czął wpa­try­wać się w step uważ­nie. W tej chwi­li wiatr prze­stał wiać, sze­lest ustał i zro­bi­ła się ci­sza zu­peł­na.

Na­gle dał się sły­szeć prze­raź­li­wy świst. Zmie­sza­ne gło­sy po­czę­ły wrzesz­czeć prze­raź­li­wie: „Hał­ła! Hał­ła! Je­zu Chry­ste! ra­tuj! bij!” Roz­legł się huk sa­mo­pa­łów[23], czer­wo­ne świa­tła roz­dar­ły ciem­no­ści. Tę­tent ko­ni zmie­szał się ze szczę­kiem że­la­za. No­wi ja­cyś jeźdź­ce[24] wy­ro­śli jak­by spod zie­mi na ste­pie. Rzekł­byś: bu­rza za­wrza­ła na­gle w tej ci­chej, zło­wro­giej pu­sty­ni. Po­tem ję­ki ludz­kie za­wtó­ro­wa­ły wrza­skom strasz­nym, wresz­cie uci­chło wszyst­ko: wal­ka by­ła skoń­czo­na.

Wi­docz­nie ro­ze­gry­wa­ła[25] się jed­na ze zwy­kłych scen na Dzi­kich Po­lach.

Jeźdź­cy zgru­po­wa­li się na wy­nio­sło­ści, nie­któ­rzy po­zsia­da­li z ko­ni, przy­pa­tru­jąc się cze­muś pil­nie.

Wtem w ciem­no­ściach ozwał się sil­ny i roz­ka­zu­ją­cy głos:

– Hej tam! skrze­sać ognia i za­pa­lić!

Po chwi­li po­sy­pa­ły się na­przód iskry, a po­tem buch­nął pło­mień su­chych ocze­re­tów[26] i łu­czy­wa, któ­re po­dró­żu­ją­cy przez Dzi­kie Po­la[27] wo­zi­li za­wsze ze so­bą.

Wnet wbi­to w zie­mię drąg od ka­gan­ka i ja­skra­we, pa­da­ją­ce z gó­ry świa­tło oświe­ci­ło wy­raź­nie kil­ku­na­stu lu­dzi po­chy­lo­nych nad ja­kąś po­sta­cią le­żą­cą bez ru­chu na zie­mi.

By­li to żoł­nie­rze ubra­ni w bar­wę[28] czer­wo­ną, dwor­ską, i w wil­cze ka­pu­zy[29]. Z tych je­den, sie­dzą­cy na dziel­nym ko­niu, zda­wał się resz­cie prze­wo­dzić. Zsiadł­szy z ko­nia zbli­żył się do owej le­żą­cej po­sta­ci i spy­tał:

– A co, wach­mi­strzu? ży­je czy nie ży­je?

– Ży­je, pa­nie na­miest­ni­ku, ale char­cze; ar­kan[30] go zdła­wił.

– Co zacz jest?

– Nie Ta­tar, znacz­ny ktoś.

– To i Bo­gu dzię­ko­wać.

Tu na­miest­nik po­pa­trzył uważ­nie na le­żą­ce­go mę­ża.

– Coś jak­by het­man – rzekł.

– I koń pod nim ta­tar za­cny, jak lep­sze­go u cha­na[31] nie zna­leźć- od­po­wie­dział wach­mistrz. – A ot, tam go trzy­ma­ją.

Po­rucz­nik spoj­rzał i twarz mu się roz­ja­śni­ła. Obok dwóch sze­re­go­wych trzy­ma­ło rze­czy­wi­ście dziel­ne­go ru­ma­ka, któ­ry tu­ląc uszy i roz­dy­ma­jąc chra­py wy­cią­gał gło­wę i po­glą­dał prze­ra­żo­ny­mi oczy­ma na swe­go pa­na.

– Ale koń, pa­nie na­miest­ni­ku, bę­dzie nasz? – wtrą­cił to­nem py­ta­nia wach­mistrz.

– A ty, psia­wia­ro, chciał­byś chrze­ści­ja­no­wi ko­nia w ste­pie od­jąć?

– Bo zdo­bycz­ny…

Dal­szą roz­mo­wę prze­rwa­ło sil­niej­sze chra­pa­nie zdu­szo­ne­go mę­ża.

– Wlać mu go­rzał­ki w gę­bę – rzekł pan na­miest­nik – pas od­piąć.

– Czy zo­sta­nie­my tu na noc­leg?

– Tak jest, ko­nie roz­kul­ba­czyć[32], stos za­pa­lić.

Żoł­nie­rze sko­czy­li co ży­wo. Jed­ni po­czę­li cu­cić i roz­cie­rać le­żą­ce­go, dru­dzy ru­szy­li po ocze­re­ty[33], in­ni ro­ze­sła­li na zie­mi skó­ry wiel­błą­dzie i niedź­wie­dzie na noc­leg.

Pan na­miest­nik, nie trosz­cząc się wię­cej o zdu­szo­ne­go mę­ża, od­piął pas i roz­cią­gnął się na bur­ce przy ogni­sku. Był to mło­dy jesz­cze bar­dzo czło­wiek, su­chy, czar­nia­wy, wiel­ce przy­stoj­ny, ze szczu­płą twa­rzą i wy­dat­nym or­lim no­sem. W oczach je­go ma­lo­wa­ła się okrut­na fan­ta­zja i za­dzier­ży­stość[34], ale w ob­li­czu miał wy­raz uczci­wy. Wąs dość ob­fi­ty i nie­go­lo­na wi­docz­nie od daw­na bro­da do­da­wa­ły mu nad wiek po­wa­gi.

Tym­cza­sem dwaj pa­choł­ko­wie za­ję­li się przy­rzą­dza­niem wie­cze­rzy. Po­ło­żo­no na ogniu go­to­we ćwier­ci ba­ra­nie; zdję­to też z ko­ni kil­ka dro­piów[35] upo­lo­wa­nych w cza­sie dnia, kil­ka par­dew[36] i jed­ne­go su­ha­ka[37], któ­re­go pa­choł wnet za­czął ob­łu­py­wać ze skó­ry. Stos pło­nął, rzu­ca­jąc na step ogrom­ne, czer­wo­ne ko­ło świa­tła. Zdu­szo­ny czło­wiek po­czął z wol­na przy­cho­dzić do sie­bie.

Przez czas ja­kiś wo­dził na­bie­gły­mi krwią oczy­ma po ob­cych, ba­da­jąc ich twa­rze; na­stęp­nie usi­ło­wał po­wstać. Żoł­nierz, któ­ry po­przed­nio roz­ma­wiał z na­miest­ni­kiem, dźwi­gnął go w gó­rę pod pa­chy; dru­gi wło­żył mu obu­szek w dłoń, na któ­rym nie­zna­jo­my wsparł się z ca­łej si­ły. Twarz je­go by­ła jesz­cze czer­wo­na, ży­ły jej na­brzmia­łe. Na ko­niec przy­du­szo­nym gło­sem wy­krztu­sił pierw­szy wy­raz:

– Wo­dy!

Po­da­no mu go­rzał­ki, któ­rą pił i pił, co mu wi­docz­nie do­brze zro­bi­ło, bo od­jąw­szy wresz­cie fla­szę od ust, czyst­szym już gło­sem spy­tał:

– W czy­ich je­stem rę­ku[38]?

Na­miest­nik po­wstał i zbli­żył się ku nie­mu.

– W rę­ku tych, co wa­ści sal­wo­wa­li[39].

– Prze­to nie wasz­mo­ścio­wie schwy­ci­li mnie na ar­kan[40]?

– Mo­sa­nie[41], na­sza rzecz sza­bla, nie ar­kan. Krzyw­dzisz waść do­brych żoł­nie­rzów[42] po­dej­rze­niem. Zła­pa­li cię ja­ko­wiś ło­trzy­ko­wie uda­ją­cy Ta­ta­rów, któ­rych je­śliś cie­kaw, oglą­dać mo­żesz, bo oto le­żą tam po­rż­nię­ci jak ba­ra­ny.

To mó­wiąc wska­zał rę­ką na kil­ka ciem­nych ciał le­żą­cych po­ni­żej wy­nio­sło­ści.

A nie­zna­jo­my na to:

– To po­zwól­cie mi spo­cząć.

Pod­ło­żo­no mu woj­ło­ko­wą[43] kul­ba­kę[44], na któ­rej siadł i po­grą­żył się w mil­cze­niu.

Był to mąż w si­le wie­ku, śred­nie­go wzro­stu, sze­ro­kich ra­mion, pra­wie ol­brzy­miej bu­do­wy cia­ła i ude­rza­ją­cych ry­sów. Gło­wę miał ogrom­ną, ce­rę za­wię­dłą, bar­dzo ogo­rza­łą, oczy czar­ne i nie­co uko­śne jak u Ta­ta­ra, a nad wą­ski­mi usta­mi zwie­szał mu się cien­ki wąs roz­cho­dzą­cy się do­pie­ro przy koń­cach w dwie sze­ro­kie ki­ście. Twarz je­go po­tęż­na zwia­sto­wa­ła od­wa­gę i du­mę. By­ło w niej coś po­cią­ga­ją­ce­go i od­py­cha­ją­ce­go za­ra­zem – po­wa­ga het­mań­ska oże­nio­na z ta­tar­ską chy­tro­ścią, do­bro­tli­wość i dzi­kość.

Po­sie­dziaw­szy nie­co na kul­ba­ce[45], wstał i nad wszel­kie spo­dzie­wa­nie, za­miast dzię­ko­wać, po­szedł oglą­dać tru­py.

– Pro­stak! – mruk­nął na­miest­nik.

Nie­zna­jo­my tym­cza­sem przy­pa­try­wał się uważ­nie każ­dej twa­rzy ki­wa­jąc gło­wą jak czło­wiek, któ­ry od­gadł wszyst­ko, po czym wra­cał z wol­na do na­miest­ni­ka, kle­piąc się po bo­kach i szu­ka­jąc mi­mo­wol­nie pa­sa, za któ­ry wi­docz­nie chciał za­tknąć rę­kę.

Nie po­do­ba­ła się mło­de­mu na­miest­ni­ko­wi ta po­wa­ga w człe­ku ode­rżnię­tym przed chwi­lą od po­wro­za, więc rzekł z prze­ką­sem:

– Rzekł­by kto, że wa­sze[46] zna­jo­mych szu­kasz mię­dzy owy­mi ło­trzy­ka­mi al­bo że pa­cierz za ich du­szę od­ma­wiasz.

Nie­zna­jo­my od­parł z po­wa­gą:

– I nie my­lisz się waść, i my­lisz: nie my­lisz się, bom szu­kał zna­jo­mych, a my­lisz się, bo to nie ło­trzy­ko­wie, je­no słu­dzy pew­ne­go szlach­ci­ca, me­go są­sia­da.

– Te­dy wi­docz­nie nie z jed­nej stud­ni pi­ja­cie z onym są­sia­dem.

Dziw­ny ja­kiś uśmiech prze­le­ciał po cien­kich war­gach nie­zna­jo­me­go.

– I w tym się waść my­lisz – mruk­nął przez zę­by.

Po chwi­li do­dał gło­śniej:

– Ale wy­bacz wasz­mość pan, żem mu na­przód po­win­nej nie zło­żył dzię­ki za au­xi­lium[47] i sku­tecz­ny ra­tu­nek, któ­ry mnie od tak na­głej śmier­ci wy­ba­wił. Wa­ści mę­stwo sta­nę­ło za mo­ją nie­ostroż­ność, bom się od lu­dzi swo­ich odłą­czył, ale też wdzięcz­ność mo­ja do­rów­ny­wa wasz­mo­ści­nej ocho­cie.

To rze­kł­szy wy­cią­gnął ku na­miest­ni­ko­wi rę­kę.

Ale but­ny mło­dzień­czyk nie ru­szył się z miej­sca i nie spie­szył z po­da­niem swo­jej; na­to­miast rzekł:

– Chciał­bym na­przód wie­dzieć, je­że­li ze szlach­ci­cem mam spra­wę, bo cho­ciaż o tym nie wąt­pię, jed­nak­że bez­i­mien­nych po­dzię­ków[48] przyj­mo­wać mi się nie go­dzi.

– Wi­dzę w wasz­mo­ści praw­dzi­wie ka­wa­ler­ską fan­ta­zję – i słusz­nie mó­wisz. Po­wi­nie­nem był za­cząć od na­zwi­ska mój dys­kurs i mo­ją po­dzię­kę. Je­stem Ze­no­bi Ab­dank, her­bu Ab­dank z krzy­ży­kiem, szlach­cic z wo­je­wódz­twa ki­jow­skie­go, osia­dły i puł­kow­nik ko­zac­kiej cho­rą­gwi księ­cia Do­mi­ni­ka Za­sław­skie­go[49].

– A ja Jan Skrze­tu­ski[50], na­miest­nik cho­rą­gwi pan­cer­nej J. O. księ­cia[51] Je­re­mie­go Wi­śnio­wiec­kie­go[52].

– Pod sław­nym wo­jow­ni­kiem waść słu­żysz. Przyjm­że te­raz mo­ją wdzięcz­ność i rę­kę.

Na­miest­nik nie wa­hał się dłu­żej. To­wa­rzy­sze pan­cer­ni[53] z gó­ry wpraw­dzie pa­trzy­li na żoł­nie­rzy spod in­nych cho­rą­gwi, ale pan Skrze­tu­ski był na ste­pie, na Dzi­kich Po­lach, gdzie ta­kie rze­czy mniej szły pod uwa­gę. Zresz­tą miał do czy­nie­nia z puł­kow­ni­kiem, o czym za­raz na­ocz­nie się prze­ko­nał, bo gdy je­go żoł­nie­rze przy­nie­śli pa­nu Ab­dan­ko­wi pas i sza­blę, i krót­ki buz­dy­gan[54], z któ­rych go roz­pa­sa­no dla cu­ce­nia, po­da­li mu za­ra­zem i krót­ką bu­ła­wę[55] o osa­dzie z ko­ści, o gło­wie ze śli­no­wa­te­go ro­gu, ja­kich za­ży­wa­li[56] zwy­kle puł­kow­ni­cy ko­zac­cy. Przy tym ubiór im­ci Ze­no­bie­go Ab­dan­ka był do­stat­ni, a mo­wa kształt­na zna­mio­no­wa­ła umysł by­stry i otar­cie się w świe­cie.

Więc pan Skrze­tu­ski za­pro­sił go do kom­pa­nii. Za­pach pie­czo­nych mięs jął wła­śnie roz­cho­dzić się od sto­su, łech­cąc noz­drza i pod­nie­bie­nie. Pa­choł wy­do­był je z ża­ru i po­dał na la­ter­cy­no­wej mi­sie. Po­czę­li jeść, a gdy przy­nie­sio­no spo­ry wo­rek moł­daw­skie­go wi­na uszy­ty z koź­lej skó­ry, wnet za­wią­za­ła się ży­wa roz­mo­wa.

– Oby nam się szczę­śli­wie do do­mu wró­ci­ło! – rzekł pan Skrze­tu­ski.

– To wasz­mość wra­casz? skąd­że, pro­szę? – spy­tał Ab­dank.

– Z da­le­ka, bo z Kry­mu.

– A có­żeś wasz­mość tam ro­bił? z wy­kup­nym jeź­dzi­łeś?

– Nie, mo­ści puł­kow­ni­ku; jeź­dzi­łem do sa­me­go cha­na[57].

Ab­dank na­sta­wił cie­ka­wie ucha.

– Ano to, pro­szę, w pięk­ną waść wsze­dłeś ko­mi­ty­wę! I z czym­że do cha­na jeź­dzi­łeś?

– Z li­stem J. O. księ­cia Je­re­mie­go[58].

– To waść po­sło­wał! O cóż je­go­mość ksią­żę do cha­na pi­sał?

Na­miest­nik po­pa­trzył by­stro na to­wa­rzy­sza.

– Mo­ści puł­kow­ni­ku – rzekł – za­glą­da­łeś w oczy ło­trzy­kom, któ­rzy cię na ar­kan uję­li – to two­ja spra­wa, ale co ksią­żę do cha­na pi­sał, to ani two­ja, ani mo­ja, je­no ich oby­dwóch.

– Dzi­wi­łem się przed chwi­lą – od­parł chy­trze Ab­dank – że je­go­mość ksią­żę tak mło­de­go czło­wie­ka po­słem so­bie do cha­na ob­rał, ale po wa­ści­nej od­po­wie­dzi już się nie dzi­wię, bo wi­dzę, żeś mło­dy la­ty[59], ale sta­ry eks­pe­rien­cją[60] i ro­zu­mem.

Na­miest­nik po­łknął gład­ko po­chleb­ne słów­ko, po­krę­cił tyl­ko mło­de­go wą­sa i py­tał:

– A po­wiedz­że mi wasz­mość, co po­ra­biasz nad Omel­nicz­kiem i ja­keś się tu wziął sam je­den?

– Nie je­stem sam je­den, je­nom lu­dzi zo­sta­wił po dro­dze, a ja­dę do Ku­da­ku[61], do pa­na Gro­dzic­kie­go, któ­ren tam jest prze­ło­żo­nym nad pre­zy­dium[62] i do któ­re­go je­go­mość het­man wiel­ki[63] wy­słał mnie z li­sta­mi.

– A cze­mu waść nie baj­da­kiem[64], wo­dą?

– Ta­ki był or­dy­nans[65], od któ­re­go od­stą­pić mi się nie go­dzi.

– To dziw, że je­go­mość het­man ta­ki wy­dał or­dy­nans, gdyż wła­śnie na ste­pie w tak cięż­kie po­pa­dłeś ter­mi­ny[66], któ­rych wo­dą ja­dąc, pew­no był­byś unik­nął.

– Mo­sa­nie, ste­py te­raz spo­koj­ne; znam ja się z ni­mi nie od dziś, a to, co mnie spo­tka­ło, to jest złość ludz­ka i in­vi­dia[67].

– I któż to na je­go­mo­ści tak na­sta­je?

– Dłu­go by ga­dać. Są­siad to zły, mo­ści na­miest­ni­ku, któ­ry sub­stan­cję[68] mi znisz­czył, z wło­ści mnie ru­gu­je, sy­na mi zbił – i ot – wi­dzia­łeś waść, tu jesz­cze na szy­ję mo­ją na­sta­wał.

– A to waść nie no­sisz sza­bli przy bo­ku?

W po­tęż­nej twa­rzy Ab­dan­ka za­bły­sła nie­na­wiść, oczy za­świe­ci­ły mu po­sęp­nie i od­rzekł z wol­na a do­bit­nie:

– No­szę, i tak mi do­po­móż Bóg, ja­ko in­nych re­kur­sów[69] prze­ciw wro­gom mo­im szu­kać już nie bę­dę.

Po­rucz­nik chciał coś mó­wić, gdy na­gle na ste­pie roz­legł się tę­tent ko­ni, a ra­czej po­śpiesz­ne chlu­po­ta­nie koń­skich nóg po roz­mię­kłej tra­wie. Wnet też i cze­lad­nik na­miest­ni­ka, trzy­ma­ją­cy straż, nad­biegł z wie­ścią, że ja­ko­wiś lu­dzie się zbli­ża­ją.

– To pew­nie moi – rzekł Ab­dank – któ­rzy za­raz za Ta­śmi­ną[70] zo­sta­li. Jam też, nie spo­dzie­wa­jąc się zdra­dy, tu na nich cze­kać obie­cał.

Ja­koż po chwi­li gro­ma­da jeźdź­ców oto­czy­ła pół­okrę­giem wzgó­rze. Przy bla­sku ognia uka­za­ły się gło­wy koń­skie z otwar­ty­mi chra­pa­mi, pry­cha­ją­ce ze zmę­cze­nia, a nad ni­mi po­chy­lo­ne twa­rze jeźdź­ców, któ­rzy przy­sła­nia­jąc rę­ko­ma od bla­sku oczy pa­trzy­li by­stro w świa­tło.

– Hej, lu­dzie! kto wy? – spy­tał Ab­dank.

– Ra­by[71] bo­że! – od­po­wie­dzia­ły gło­sy z ciem­no­ści.

– Tak, to moi mo­łoj­ce[72] – po­wtó­rzył Ab­dank zwra­ca­jąc się do na­miest­ni­ka. – By­waj­cie! by­waj­cie!

Nie­któ­rzy ze­szli z ko­ni i zbli­ży­li się do ognia.

– A my śpie­szy­li, śpie­szy­li, bat’ku[73]. Szczo z to­bo­ju[74]?

– Za­sadz­ka by­ła. Chwed­ko, zdraj­ca, wie­dział o miej­scu i tu już cze­kał z in­ny­mi. Mu­siał po­dą­żyć do­brze przede mną. Na ar­kan mnie uję­li!

– Spa­si Bih! spa­si Bih[75]! A to co za La­szek[76] ko­ło cie­bie?

Tak mó­wiąc spo­glą­da­li groź­nie na pa­na Skrze­tu­skie­go i je­go to­wa­rzy­szów[77].

– To dru­hy do­bre – rzekł Ab­dank. – Sła­wa Bo­gu, ca­łym i żyw[78]. Za­raz bę­dzie­my ru­szać da­lej.

– Sła­wa Bo­gu! my go­to­wi.

No­wo przy­by­li po­czę­li roz­grze­wać dło­nie nad ogniem, bo noc by­ła zim­na, choć po­god­na. By­ło ich do czter­dzie­stu lu­dzi ro­słych i do­brze zbroj­nych. Nie wy­glą­da­li wca­le na Ko­za­ków re­ge­stro­wych[79], co nie po­ma­łu zdzi­wi­ło pa­na Skrze­tu­skie­go, zwłasz­cza że by­ła ich garść tak spo­ra. Wszyst­ko to wy­da­ło się na­miest­ni­ko­wi moc­no po­dej­rza­ne. Gdy­by het­man wiel­ki wy­słał im­ci Ab­dan­ka do Ku­da­ku[80], dał­by mu prze­cie stra­że z re­ge­stro­wych, a po wtó­re, z ja­kiej­że by ra­cji ka­zał mu iść ste­pem od Czeh­ry­na[81], nie wo­dą? Ko­niecz­ność prze­pra­wia­nia się przez wszyst­kie rze­ki idą­ce Dzi­ki­mi Po­la­mi do Dnie­pru mo­gła tyl­ko po­chód opóź­nić. Wy­glą­da­ło to ra­czej tak, jak­by imć pan Ab­dank chciał wła­śnie Ku­dak omi­nąć.

Ale za­rów­no i sa­ma oso­ba pa­na Ab­dan­ka za­sta­na­wia­ła wiel­ce mło­de­go na­miest­ni­ka. Za­uwa­żył wraz, że Ko­za­cy, któ­rzy ze swy­mi puł­kow­ni­ka­mi ob­cho­dzi­li się dość po­ufa­le, je­go ota­cza­li czcią nie­zwy­czaj­ną, jak­by pra­we­go het­ma­na. Mu­siał to być ja­kiś ry­cerz du­żej rę­ki, co tym dziw­niej­sze by­ło pa­nu Skrze­tu­skie­mu, że zna­jąc Ukra­inę i z tej, i z tam­tej stro­ny Dnie­pru, o ta­kim prze­sław­nym Ab­dan­ku nic nie sły­szał. By­ło przy tym w twa­rzy te­go mę­ża coś szcze­gól­ne­go – ja­kaś moc uta­jo­na, któ­ra tak bi­ła z ob­li­cza, jak żar od pło­mie­nia, ja­kaś wo­la nie­ugię­ta, zna­mio­nu­ją­ca, że człek ten przed ni­kim i ni­czym się nie cof­nie. Ta­ką wła­śnie wo­lę w ob­li­czu miał ksią­żę Je­re­mi Wi­śnio­wiec­ki[82], ale co w księ­ciu by­ło przy­ro­dzo­nym na­tu­ry da­rem, wła­ści­wym wiel­kie­mu uro­dze­niu i wła­dzy, to mo­gło za­sta­no­wić w mę­żu nie­zna­ne­go na­zwi­ska, za­błą­ka­nym w głu­chym ste­pie.

Pan Skrze­tu­ski dłu­go de­li­be­ro­wał[83]. Cho­dzi­ło mu po gło­wie, że to mo­że ja­ki po­tęż­ny ba­ni­ta[84], któ­ry, wy­ro­kiem ści­ga­ny, chro­nił się w Dzi­kie Po­la[85] – to znów, że to wa­taż­ka[86] wa­ta­hy[87] zbó­jec­kiej; ale to ostat­nie nie by­ło praw­do­po­dob­ne. I ubiór, i mo­wa te­go czło­wie­ka po­ka­zy­wa­ły co in­ne­go. Zgo­ła więc nie wie­dział na­miest­nik, cze­go się trzy­mać, miał się tyl­ko na bacz­no­ści, a tym­cza­sem Ab­dank ka­zał ko­nia so­bie po­da­wać.

– Mo­ści na­miest­ni­ku – rzekł – ko­mu w dro­gę, te­mu czas. Po­zwól­że po­dzię­ko­wać so­bie raz jesz­cze za ra­tu­nek. Oby Bóg po­zwo­lił mi od­pła­cić ci rów­ną usłu­gą!

– Nie wie­dzia­łem, ko­go ra­tu­ję, prze­tom i na wdzięcz­ność nie za­słu­żył.

– Mo­de­stia[88] to two­ja tak mó­wi, któ­ra jest mę­stwu rów­na. Przyj­mij­że ode mnie ten pier­ścień.

Na­miest­nik zmarsz­czył się i krok w tył od­stą­pił mie­rząc oczy­ma Ab­dan­ka, ten zaś mó­wił da­lej z oj­cow­ską nie­mal po­wa­gą w gło­sie i po­sta­wie:

– Spoj­rzyj je­no. Nie bo­gac­two te­go pier­ście­nia, ale in­ne cno­ty ci za­le­cam. Za mło­dych jesz­cze lat w bi­sur­mań­skiej[89] nie­wo­li bę­dąc do­sta­łem go od pąt­ni­ka, któ­ry z Zie­mi Świę­tej po­wra­cał. W tym oczku za­mknię­ty jest proch z gro­bu Chry­stu­sa. Ta­kie­go da­ru od­ma­wiać się nie go­dzi, choć­by i z osą­dzo­nych rąk po­cho­dził. Je­steś waść mło­dym czło­wie­kiem i żoł­nie­rzem, a gdy na­wet i sta­rość bli­ska gro­bu nie wie, co ją przed osta­tecz­ną go­dzi­ną spo­tkać mo­że, cóż do­pie­ro ado­le­scen­cja[90], któ­ra ma­jąc przed so­bą wiek dłu­gi, na więk­szą licz­bę przy­gód tra­fić mu­si! Pier­ścień ten ustrze­że cię od przy­go­dy i obro­ni, gdy dzień są­du na­dej­dzie, a to ci po­wia­dam, że dzień ten idzie już przez Dzi­kie Po­la[91].

Na­sta­ła chwi­la ci­szy; sły­chać by­ło tyl­ko sy­cze­nie pło­mie­nia i par­ska­nie ko­ni.

Z da­le­kich ocze­re­tów[92] do­cho­dzi­ło ża­ło­sne wy­cie wil­ków. Na­gle Ab­dank po­wtó­rzył raz jesz­cze, jak­by do sie­bie:

– Dzień są­du idzie już przez Dzi­kie Po­la, a gdy na­dej­dzie – za­dy­wyt­sia wsij swit bo­żyj[93]…

Na­miest­nik przy­jął pier­ścień ma­chi­nal­nie, tak był zdu­mio­ny sło­wa­mi te­go dziw­ne­go mę­ża.

A ten za­pa­trzył się w dal ste­po­wą, ciem­ną.

Po­tem zwró­cił się z wol­na i siadł na koń. Mo­łoj­cy[94] je­go cze­ka­li już u stóp wzgó­rza.

– W dro­gę! w dro­gę!… By­waj zdrów, dru­hu żoł­nie­rzu! – rzekł do na­miest­ni­ka. – Cza­sy te­raz ta­kie, że brat bra­tu nie ufa, prze­to i nie wiesz, ko­goś oca­lił, bom ci na­zwi­ska swe­go nie po­wie­dział.

– Więc waść nie Ab­dank?

– To klej­not[95] mój…

– A na­zwi­sko?

– Boh­dan Ze­no­bi Chmiel­nic­ki[96].

To rze­kł­szy zje­chał ze wzgó­rza, a za nim ru­szy­li mo­łoj­cy[97]. Wkrót­ce okry­ły ich tu­man i noc. Do­pie­ro gdy od­je­cha­li już z pół sta­ja­nia, wiatr przy­niósł od nich sło­wa ko­zac­kiej pie­śni:

Oj wy­zwo­ły, Bo­że, nas wsich, bid­nych ne­wil­ny­kiw,  
Z tiaż­koj ne­wo­li,  
Z wi­ry bi­sur­man­skoj –  
Na ja­sni zo­ri,  
Na ty­chi wo­dy,  
U kraj we­se­łyj,  
U mir chresz­czen­nyj –  
Wy­słu­chaj, Bo­że, u proś­bach na­szych,  
U nesz­cza­snych mo­ły­twach,  
Nas bid­nych ne­wil­ny­kiw[98].  

Gło­sy ci­chły z wol­na, po­tem sto­pi­ły się z po­wie­wem szu­mią­cym po ocze­re­tach.

Roz­dział II

Na­za­jutrz z ra­na przy­byw­szy do Czeh­ry­na[99] pan Skrze­tu­ski sta­nął w mie­ście w do­mu księ­cia Je­re­mie­go[100], gdzie też miał kęs cza­su za­ba­wić, aby lu­dziom i ko­niom dać wy­tchnie­nie po dłu­giej z Kry­mu po­dró­ży, któ­rą z przy­czy­ny wez­bra­nia i nad­zwy­czaj by­strych prą­dów na Dnie­prze trze­ba by­ło lą­dem od­by­wać, gdyż ża­den baj­dak[101] nie mógł owej zi­my pły­nąć pod wo­dę[102]. Sam też Skrze­tu­ski za­żył nie­co wcza­su, a po­tem szedł do pa­na Za­ćwi­li­chow­skie­go[103], by­łe­go ko­mi­sa­rza Rzpli­tej[104], żoł­nie­rza do­bre­go, któ­ry, nie słu­żąc u księ­cia, był jed­nak je­go za­ufa­nym i przy­ja­cie­lem. Na­miest­nik pra­gnął się go wy­py­tać, czy nie ma ja­kich z Łub­niów[105] dys­po­zy­cji. Ksią­żę wsze­la­ko nic szcze­gól­ne­go nie po­le­cił; ka­zał Skrze­tu­skie­mu, w ra­zie gdy­by od­po­wiedź cha­no­wa[106] by­ła po­myśl­na, wol­no iść, tak aby lu­dzie i ko­nie mie­li się do­brze. Z cha­nem zaś miał ksią­żę ta­ką spra­wę, że cho­dzi­ło mu o uka­ra­nie kil­ku mu­rzów[107] ta­tar­skich, któ­rzy wła­sno­wol­nie pu­ści­li mu w je­go za­dnie­przań­skie pań­stwo za­go­ny[108], a któ­rych sam zresz­tą sro­dze zbił. Chan rze­czy­wi­ście dał od­po­wiedź po­myśl­ną: obie­cał przy­słać osob­ne­go po­sła na kwie­cień, uka­rać nie­po­słusz­nych, a chcąc so­bie zy­skać życz­li­wość tak wsła­wio­ne­go jak ksią­żę wo­jow­ni­ka, po­słał mu przez Skrze­tu­skie­go ko­nia wiel­kiej krwi i szłyk[109] so­bo­li[110]. Pan Skrze­tu­ski wy­wią­zaw­szy się z nie­ma­łym za­szczy­tem z po­sel­stwa, któ­re już sa­mo by­ło do­wo­dem wiel­kie­go ksią­żę­ce­go fa­wo­ru, bar­dzo był rad, że mu w Czeh­ry­nie za­ba­wić po­zwo­lo­no i nie na­glo­no z po­wro­tem. Na­to­miast sta­ry Za­ćwi­li­chow­ski wiel­ce był za­fra­so­wa­ny tym, co dzia­ło się od nie­ja­kie­go cza­su w Czeh­ry­nie. Po­szli te­dy ra­zem do Do­pu­ła, Wo­ło­cha[111], któ­ry w mie­ście za­jazd i wi­niar­nię trzy­mał, i tam, choć by­ła go­dzi­na jesz­cze wcze­sna, za­sta­li szlach­ty huk, gdyż to był dzień tar­go­wy, a oprócz te­go w tym­że dniu wy­pa­dał w Czeh­ry­nie po­stój by­dła pę­dzo­ne­go ku obo­zo­wi wojsk ko­ron­nych, przy czym lu­dzi na­zbie­ra­ło się w mie­ście mnó­stwo. Szlach­ta zaś gro­ma­dzi­ła się zwy­kle w ryn­ku, w tak zwa­nym Dzwo­niec­kim Ką­cie, u Do­pu­ła. By­li tam więc i dzier­żaw­cy Ko­niec­pol­skich[112], i urzęd­ni­cy czeh­ryń­scy, i wła­ści­cie­le ziem po­bli­skich sie­dzą­cy na przy­wi­le­jach, szlach­ta osia­dła i od ni­ko­go nie­za­leż­na, da­lej urzęd­ni­cy eko­no­mii[113], tro­chę star­szy­zny ko­zac­kiej i po­mniej­szy dro­biazg szla­chec­ki, bądź to na kon­dy­cjach ży­ją­cy, bądź na swo­ich fu­to­rach[114].

Ci i tam­ci po­zaj­mo­wa­li ła­wy sto­ją­ce we­dle dłu­gich dę­bo­wych sto­łów i roz­pra­wia­li gło­śno, a wszy­scy o uciecz­ce Chmiel­nic­kie­go, któ­ra by­ła naj­więk­szym w mie­ście ewe­ne­men­tem. Skrze­tu­ski więc z Za­ćwi­li­chow­skim sie­dli so­bie w ką­cie osob­no i na­miest­nik po­czął wy­py­ty­wać, co by to za fe­niks[115] był ten Chmiel­nic­ki, o któ­rym wszy­scy mó­wi­li.

– To wać[116] nie wiesz? – od­po­wie­dział sta­ry żoł­nierz. – To jest pi­sarz woj­ska za­po­ro­skie­go, dzie­dzic Sub­o­to­wa i – do­dał ci­szej – mój kum. Zna­my się daw­no. By­wa­li­śmy w róż­nych po­trze­bach, w któ­rych nie­ma­ło do­ka­zy­wał, szcze­gól­niej pod Ce­co­rą[117]. Żoł­nie­rza ta­kiej eks­pe­rien­cji[118] w woj­sko­wych rze­czach nie masz mo­że w ca­łej Rze­czy­po­spo­li­tej. Te­go się gło­śno nie mó­wi, ale to het­mań­ska gło­wa: człek wiel­kiej rę­ki i wiel­kie­go ro­zu­mu; je­go ca­łe ko­zac­two słu­cha wię­cej niż ko­szo­wych i ata­ma­nów, człek nie po­zba­wio­ny do­brych stron, ale har­dy, nie­spo­koj­ny i gdy nie­na­wiść weź­mie w nim gó­rę – mo­że być strasz­ny.

– Co mu się sta­ło, że z Czeh­ry­na umknął?

– Ko­ty ze sta­rost­ką Cza­pliń­skim[119] dar­li, ale to fur­da! Zwy­czaj­nie szlach­cic szlach­ci­co­wi z nie­przy­jaź­ni sa­dła za­le­wał[120]. Nie je­den on i nie jed­ne­mu je­mu. Mó­wią przy tym, że żo­nę sta­ro­st­ce ba­ła­mu­cił: sta­rost­ka mu ko­cha­ni­cę ode­brał i z nią się oże­nił, a on mu ją za to póź­niej ba­ła­mu­cił, a to jest po­dob­na rzecz, bo zwy­czaj­nie… ko­bie­ta lek­ka. Ale to są tyl­ko po­zo­ry, pod któ­ry­mi głęb­sze ja­kieś prak­ty­ki się ukry­wa­ją. Wi­dzisz waść, rzecz jest ta­ka: w Czer­ka­sach[121] miesz­ka sta­ry Ba­ra­basz, puł­kow­nik ko­zac­ki, nasz przy­ja­ciel. Miał on przy­wi­le­je i ja­ko­weś pi­sma kró­lew­skie, o któ­rych mó­wio­no, że Ko­za­ków do opo­ru prze­ciw szlach­cie za­chę­ca­ły. Ale że to ludz­ki, do­bry człek, trzy­mał je u sie­bie i nie pu­bli­ko­wał. Owóż Chmiel­nic­ki Ba­ra­ba­sza na ucztę za­pro­siw­szy tu do Czeh­ry­na, do swe­go do­mu, spo­ił, po­tem po­słał lu­dzi do je­go fu­to­ru[122], któ­rzy pi­sma i przy­wi­le­je u żo­ny po­de­bra­li – i z ni­mi umknął. Strach, by z nich ja­ka re­be­lia, ja­ko by­ła Ostra­ni­co­wa, nie ko­rzy­sta­ła, bo re­pe­to[123]: że to człek strasz­ny, a umknął nie wia­do­mo gdzie.

Na to pan Skrze­tu­ski:

– A to lis! w po­le mnie wy­wiódł. Toć ja je­go tej no­cy na ste­pie spo­tka­łem i od ar­ka­na[124] uwol­ni­łem!

Za­ćwi­li­chow­ski aż się za gło­wę po­rwał.

– Na Bo­ga, co wać[125] po­wia­dasz? Nie mo­że to być!

– Mo­że być, kie­dy by­ło. Po­wia­dał mi się puł­kow­ni­kiem u księ­cia Do­mi­ni­ka Za­sław­skie­go[126] i że do Ku­da­ku[127], do pa­na Gro­dzic­kie­go, od het­ma­na wiel­kie­go jest po­sła­ny, alem już te­mu nie wie­rzył, gdyż nie wo­dą je­chał, je­no się ste­pem prze­kra­dał.

– To człek chy­try jak Ulis­ses[128]. I gdzie­żeś go wać spo­tkał?

– Nad Omel­nicz­kiem, po pra­wej stro­nie Dnie­pro­wej. Wid­no do Si­czy[129] je­chał.

– Ku­dak chciał mi­nąć. Te­raz in­tel­li­go[130]. Lu­dzi si­ła[131] by­ło przy nim?

– By­ło ze czter­dzie­stu. Ale za póź­no przy­je­cha­li. Gdy­by nie moi, by­li­by go słu­dzy sta­rost­ki zdła­wi­li.

– Cze­kaj­że wasz­mość. To jest waż­na rzecz. Słu­dzy sta­rost­ki, mó­wisz?

– Tak sam po­wia­dał.

– Skąd­że sta­rost­ka mógł wie­dzieć, gdzie je­go szu­kać, kie­dy tu w mie­ście wszy­scy gło­wy tra­cą nie wie­dząc, gdzie się po­dział?

– Te­go i ja wie­dzieć nie mo­gę. Mo­że też Chmiel­nic­ki ze­łgał i zwy­kłych ło­trzy­ków na sług sta­rost­ki kre­ował, by swo­je krzyw­dy tym moc­niej afir­mo­wać[132].

– Nie mo­że to być. Ale to jest dziw­na rzecz. Czy wasz­mość wie, że są li­sty het­mań­skie przy­ka­zu­ją­ce Chmiel­nic­kie­go ła­pać i in fun­do[133] za­dzier­żyć?

Na­miest­nik nie zdą­żył od­po­wie­dzieć, bo w tej chwi­li wszedł do izby ja­kiś szlach­cic z ogrom­nym ha­ła­sem. Drzwia­mi trza­snął raz i dru­gi, a spoj­rzaw­szy har­do po izbie za­wo­łał:

– Czo­łem wasz­mo­ściom!

Był to człek czter­dzie­sto­let­ni, ni­ski, z twa­rzą za­pal­czy­wą, któ­rej to za­pal­czy­wo­ści przy­da­wa­ły jesz­cze bar­dziej oczy jak­by śli­wy na wierz­chu gło­wy sie­dzą­ce, by­stre, ru­chli­we – człek wi­docz­nie bar­dzo ży­wy, wi­chro­wa­ty i do gnie­wu sko­ry.

– Czo­łem wasz­mo­ściom! – po­wtó­rzył gło­śniej i ostrzej, gdy mu zra­zu nie od­po­wia­da­no.

– Czo­łem, czo­łem – ozwa­ło się kil­ka gło­sów.

Był to pan Cza­pliń­ski, pod­sta­ro­ści czeh­ryń­ski, słu­ga za­ufa­ny mło­de­go pa­na cho­rą­że­go Ko­niec­pol­skie­go[134].

W Czeh­ry­nie nie lu­bia­no go, bo był za­wa­dia­ka wiel­ki, pie­niacz, prze­śla­dow­ca, ale miał nie­mniej wiel­kie ple­cy[135], prze­to ten i ów z nim po­li­ty­ko­wał.

Za­ćwi­li­chow­skie­go[136] jed­ne­go sza­no­wał, jak i wszy­scy, dla je­go po­wa­gi, cno­ty i mę­stwa. Uj­rzaw­szy go, wnet też zbli­żył się ku nie­mu i skło­niw­szy się dość dum­nie Skrze­tu­skie­mu za­siadł przy nich ze swo­ją lamp­ką mio­du.

– Mo­ści sta­rost­ko – spy­tał Za­ćwi­li­chow­ski – czy wiesz, co się dzie­je z Chmiel­nic­kim?

– Wi­si, mo­ści cho­rą­ży, ja­kem Cza­pliń­ski, wi­si, a je­śli do­tąd nie wi­si, to bę­dzie wi­siał. Te­raz, gdy są li­sty het­mań­skie, niech jed­no go do­sta­nę w swo­je rę­ce.

To mó­wiąc, ude­rzył pię­ścią w stół, aż płyn roz­lał się ze szkle­nic.

– Nie wy­le­waj wać­pan wi­na! – rzekł pan Skrze­tu­ski.

Za­ćwi­li­chow­ski prze­rwał:

– A czy go wać do­sta­niesz! Prze­cie uciekł i nikt nie wie, gdzie jest?

– Nikt nie wie? Ja wiem, ja­kem Cza­pliń­ski! Wasz­mość, pa­nie cho­rą­ży, znasz Chwed­ka. Owóż Chwed­ko je­mu słu­ży, ale i mnie. Bę­dzie on Ju­da­szem Chmie­lo­wi. Si­ła[137] mó­wić. Wdał się Chwed­ko w ko­mi­ty­wę z mo­łoj­ca­mi[138] Chmiel­nic­kie­go. Człek spryt­ny. Wie o każ­dym kro­ku. Pod­jął się mi go do­sta­wić ży­wym czy zmar­łym i wy­je­chał w step rów­no przed Chmiel­nic­kim, wie­dząc, gdzie ma go cze­kać!… A, did­ków syn[139] prze­klę­ty!

To mó­wiąc zno­wu w stół ude­rzył.

– Nie wy­le­waj wać­pan wi­na! – po­wtó­rzył z przy­ci­skiem pan Skrze­tu­ski, któ­ry dziw­ną ja­kąś awer­sję[140] uczuł do te­go pod­sta­ro­ście­go od pierw­sze­go spoj­rze­nia.

Szlach­cic za­czer­wie­nił się, bły­snął swy­mi wy­pu­kły­mi oczy­ma, są­dząc, że mu da­ją oka­zję, i spoj­rzał za­pal­czy­wie na Skrze­tu­skie­go, ale uj­rzaw­szy na nim bar­wę[141] Wi­śnio­wiec­kich, zmi­ty­go­wał się, gdyż jak­kol­wiek cho­rą­ży Ko­niec­pol­ski wa­dził się wów­czas z księ­ciem, wsze­la­ko Czeh­ryn[142] zbyt był bli­sko Łub­niów[143] i nie­bez­piecz­nie by­ło bar­wy[144] ksią­żę­cej nie usza­no­wać.

Ksią­żę też i lu­dzi do­bie­rał ta­kich, że każ­dy dwa ra­zy po­my­ślał, nim z któ­rym za­darł.

– Więc to Chwed­ko pod­jął się wa­ci[145] Chmiel­nic­kie­go do­sta­wić? – py­tał znów Za­ćwi­li­chow­ski.

– Chwed­ko: I do­sta­wi, ja­kem Cza­pliń­ski.

– A ja wa­ci mó­wię, że nie do­sta­wi. Chmiel­nic­ki za­sadz­ki uszedł i na Sicz[146] po­dą­żył, o czym trze­ba pa­na kra­kow­skie­go[147] dziś jesz­cze za­wia­do­mić. Z Chmiel­nic­kim nie ma żar­tów. Krót­ko mó­wiąc, lep­szy on ma ro­zum, tęż­szą rę­kę i więk­sze szczę­ście od wa­ci, któ­ry zbyt się za­pa­lasz. Chmiel­nic­ki od­je­chał bez­piecz­nie, po­wta­rzam wa­ci, a je­śli mnie nie wie­rzysz, to ci to ten ka­wa­ler po­wtó­rzy, któ­ry go wczo­raj na ste­pie wi­dział i zdro­wym go po­że­gnał.

– Nie mo­że być! nie mo­że być! – wrzesz­czał tar­ga­jąc się za czu­pry­nę Cza­pliń­ski.

– I co więk­sza – do­dał Za­ćwi­li­chow­ski – to ten ka­wa­ler tu obec­ny sam go sal­wo­wał i wa­ści­nych[148] sług wy­gu­bił, w czym mi­mo li­stów het­mań­skich nie jest wi­nien, bo z Kry­mu z po­sel­stwa wra­ca i o li­stach nie wie­dział, a wi­dząc człe­ka przez ło­trzy­ków, jak są­dził, w ste­pie opry­mo­wa­ne­go[149], przy­szedł mu z po­mo­cą. O któ­rym to wy­ra­to­wa­niu się Chmiel­nic­kie­go wcze­śniej wa­ci za­wia­da­miam, bo go­tów cię z Za­po­roż­ca­mi[150] w two­jej eko­no­mii[151] od­wie­dzić, a znać nie był­byś mu rad bar­dzo. Nad­toś się z nim war­cho­lił. Tfu, do li­cha!

Za­ćwi­li­chow­ski nie lu­bił tak­że Cza­pliń­skie­go.

Cza­pliń­ski ze­rwał się z miej­sca i aż mu mo­wę ze zło­ści od­ję­ło; twarz tyl­ko spą­so­wia­ła mu zu­peł­nie, a oczy co­raz bar­dziej na wierzch wy­ła­zi­ły. Tak sto­jąc przed Skrze­tu­skim pusz­czał tyl­ko ury­wa­ne wy­ra­zy:

– Jak to! waść mi­mo li­stów het­mań­skich!… Ja wa­ści… ja wa­ści…

A pan Skrze­tu­ski nie wstał na­wet z ła­wy, je­no wsparł­szy się na łok­ciu pa­trzył na pod­ska­ku­ją­ce­go Cza­pliń­skie­go jak ra­róg[152] na uwią­za­ne­go wró­bla.

– Cze­go się waść mnie cze­piasz jak rzep psie­go ogo­na? – spy­tał.

– Ja wa­ści do gro­du ze so­bą… Waść mi­mo li­stów… Ja wa­ści Ko­za­ka­mi!…

Krzy­czał tak, że w izbie uci­szy­ło się tro­chę. Obec­ni po­czę­li zwra­cać gło­wy w stro­nę Cza­pliń­skie­go. Szu­kał on oka­zji za­wsze, bo ta­ka by­ła je­go na­tu­ra, ro­bił bur­dy każ­de­mu, ko­go na­po­tkał, ale to za­sta­no­wi­ło wszyst­kich, że te­raz za­czął przy Za­ćwi­li­chow­skim, któ­re­go jed­ne­go się oba­wiał, i że za­czął z żoł­nie­rzem no­szą­cym bar­wę[153] Wi­śnio­wiec­kich.

– Za­milk­nij no wa­sze[154] – rzekł sta­ry cho­rą­ży. – Ten ka­wa­ler jest ze mną.

– Ja wa… wa… wa­ści do gro­du… w dy­by! – wrzesz­czał da­lej Cza­pliń­ski nie uwa­ża­jąc już na nic i na ni­ko­go.

Te­raz pan Skrze­tu­ski pod­niósł się tak­że ca­łą wy­so­ko­ścią swe­go wzro­stu, ale nie wyj­mo­wał sza­bli z po­chew, tyl­ko jak ją miał spusz­czo­ną ni­sko na rap­ciach, chwy­cił w środ­ku i pod­su­nął w gó­rę tak, że rę­ko­jeść wraz z krzy­ży­kiem po­szła pod sam nos Cza­pliń­skie­mu.

– Po­wą­chaj no to waść – rzekł zim­no.

– Bij, kto w Bo­ga!… Służ­ba! – krzyk­nął Cza­pliń­ski chwy­ta­jąc za rę­ko­jeść.

Ale nie zdą­żył sza­bli wy­do­być. Mło­dy na­miest­nik ob­ró­cił go w pal­cach, chwy­cił jed­ną rę­ką za kark, dru­gą za haj­da­we­ry[155] po­ni­żej krzy­ża, pod­niósł w gó­rę rzu­ca­ją­ce­go się jak cy­ga[156] i idąc ku drzwiom mię­dzy ła­wa­mi wo­łał:

– Pa­no­wie bra­cia, miej­sce dla ro­ga­la[157], bo po­bo­dzie!

To rze­kł­szy do­szedł do drzwi, ude­rzył w nie Cza­pliń­skim, roz­two­rzył i wy­rzu­cił pod­sta­ro­ście­go na uli­cę.

Po czym spo­koj­nie usiadł na daw­nym miej­scu obok Za­ćwi­li­chow­skie­go.

W izbie przez chwi­lę za­pa­no­wa­ła ci­sza. Si­ła, ja­kiej do­wód zło­żył pan Skrze­tu­ski, za­im­po­no­wa­ła ze­bra­nej szlach­cie. Po chwi­li jed­nak ca­ła izba za­trzę­sła się od śmie­chu.

– Vi­vant[158] wi­śnio­wiec­czy­cy[159]! – wo­ła­li jed­ni.

– Omdlał, omdlał i krwią ob­lan[160]! – krzy­cze­li in­ni, któ­rzy za­glą­da­li prze­ze drzwi, cie­ka­wi, co też po­cznie Cza­pliń­ski. – Słu­dzy go pod­no­szą!

Ma­ła tyl­ko licz­ba stron­ni­ków pod­sta­ro­ście­go mil­cza­ła i nie ma­jąc od­wa­gi ująć się za nim, spo­glą­da­ła po­nu­ro na na­miest­ni­ka.

– Praw­dę rze­kł­szy, w pięt­kę go­ni[161] ten ogar[162] – rzekł Za­ćwi­li­chow­ski.

– Kun­dys[163] to, nie ogar – rzekł zbli­ża­jąc się gru­by szlach­cic, któ­ry miał biel­mo na jed­nym oku, a na czo­le dziu­rę wiel­ko­ści ta­la­ra, przez któ­rą świe­ci­ła na­ga kość. – Kun­dys to, nie ogar! po­zwól waść – mó­wił da­lej zwra­ca­jąc się do Skrze­tu­skie­go – abym mu służ­by mo­je ofia­ro­wał. Jan Za­gło­ba her­bu Wcze­le, co każ­dy snad­no po­znać mo­że choć­by po onej dziu­rze, któ­rą w cze­le ku­la roz­bój­nic­ka mi zro­bi­ła, gdym się do Zie­mi Świę­tej za grze­chy mło­do­ści ofia­ro­wał.

– Daj­że waść po­kój – rzekł Za­ćwi­li­chow­ski – po­wia­da­łeś kie­dy in­dziej, że ci ją ku­flem w Ra­do­miu wy­bi­to.

– Ku­la roz­bój­nic­ka, ja­kom żyw! W Ra­do­miu by­ło co in­ne­go.

– Ofia­ro­wa­łeś się waść do Zie­mi Świę­tej… mo­że, aleś w niej nie był, to pew­na.

– Nie by­łem, bom już w Ga­la­cie[164] pal­mę mę­czeń­ską otrzy­mał. Je­śli łżę, je­stem ar­cy­pies, nie szlach­cic.

– A ta­ki bre­szesz i bre­szesz[165]!

– Szel­mą je­stem bez uszu[166]. W wa­sze rę­ce, pa­nie na­miest­ni­ku!

Tym­cza­sem przy­cho­dzi­li i in­ni, za­wie­ra­jąc z pa­nem Skrze­tu­skim zna­jo­mość i afekt mu swój oświad­cza­jąc, nie lu­bi­li bo­wiem ogól­nie Cza­pliń­skie­go i ra­dzi by­li, że go ta­ka spo­tka­ła kon­fu­zja. Rzecz dziw­na i trud­na dziś do zro­zu­mie­nia, że tak ca­ła szlach­ta w oko­li­cach Czeh­ry­na, jak i po­mniej­si wła­ści­cie­le sło­bód[167], dzier­żaw­cy eko­no­mii[168], ba! na­wet ze służ­by Ko­niec­pol­skich, wszy­scy wie­dząc, ja­ko zwy­czaj­nie w są­siedz­twie, o za­tar­gach Cza­pliń­skie­go z Chmiel­nic­kim, by­li po stro­nie te­go ostat­nie­go. Chmiel­nic­ki bo­wiem miał sła­wę zna­mie­ni­te­go żoł­nie­rza, któ­ry nie­ma­łe za­słu­gi w róż­nych woj­nach po­ło­żył. Wie­dzia­no tak­że, że sam król się z nim zno­sił[169] i wy­so­ce je­go zda­nie ce­nił, na ca­łe zaś zaj­ście pa­trzo­no tyl­ko jak na zwy­kłą bur­dę szlach­ci­ca ze szlach­ci­cem, ja­kich to burd na ty­sią­ce się li­czy­ło, zwłasz­cza w zie­miach ru­skich. Sta­wa­no więc po stro­nie te­go, kto so­bie wię­cej przy­chyl­no­ści zjed­nać umiał, nie prze­wi­du­jąc, by z te­go ta­kie strasz­li­we skut­ki wy­nik­nąć mia­ły. Póź­niej do­pie­ro za­pło­nę­ły ser­ca nie­na­wi­ścią ku Chmiel­nic­kie­mu, ale za­rów­no ser­ca szlach­ty i du­cho­wień­stwa oby­dwóch ob­rząd­ków[170].

Przy­cho­dzi­li te­dy do pa­na Skrze­tu­skie­go z kwar­ta­mi mó­wiąc: „Pij, pa­nie bra­cie! Wy­pij i ze mną! – Niech ży­ją wi­śnio­wiec­czy­cy[171]! Tak mło­dy, a już po­rucz­nik u księ­cia. Vi­vat ksią­żę Je­re­mi[172], het­man nad het­ma­ny[173]! Z księ­ciem Je­re­mim pój­dzie­my na kraj świa­ta! – Na Tur­ków i Ta­ta­rów! – Do Stam­bu­łu! Niech ży­je mi­ło­ści­wie nam pa­nu­ją­cy Wła­dy­sław IV[174]!” Naj­gło­śniej zaś krzy­czał pan Za­gło­ba, któ­ry sam je­den go­tów był ca­ły re­gi­ment prze­pić i prze­ga­dać.

– Mo­ści pa­no­wie! – wrzesz­czał, aż szy­by w oknach dzwo­ni­ły – po­zwa­łem ja już je­go­mo­ści suł­ta­na do gro­du za gwałt, któ­re­go się na mnie w Ga­la­cie do­pu­ścił.

– Nie po­wia­daj­że wać­pan la­da cze­go, że­by ci się gę­ba nie wy­strzę­pi­ła!

– Jak to, mo­ści pa­no­wie? Qu­atu­or ar­ti­cu­li ju­di­cii ca­stren­sis: stu­prum, in­cen­dium, la­tro­ci­nium et vis ar­ma­ta alie­nis aedi­bus il­la­ta[175] – a czyż nie by­ła to wła­śnie vis ar­ma­ta[176]?

– Krzy­kli­wy z wa­ści głu­szec[177].

– I choć­by do try­bu­na­łu pój­dę!

– Prze­stań­że wa­sze[178]…

– I kon­dem­na­tę[179] uzy­skam, i be­zec­nym go ogło­szę, a po­tem woj­na, ale już z in­fa­mi­sem[180].

– Zdro­wie wasz­mo­ściów!

Nie­któ­rzy wsze­la­ko śmie­li się, a z ni­mi i pan Skrze­tu­ski, bo mu się z czu­pry­ny tro­chę ku­rzy­ło[181], szlach­cic zaś to­ko­wał da­lej na­praw­dę jak głu­szec, któ­ry się wła­snym gło­sem upa­ja. Na szczę­ście dys­kurs je­go prze­rwa­ny zo­stał przez in­ne­go szlach­ci­ca, któ­ry zbli­żyw­szy się, po­cią­gnął go za rę­kaw i rzekł śpiew­nym li­tew­skim ak­cen­tem:

– Po­zna­jo­mij­że wać­pan, mo­ści Za­gło­bo, i mnie z pa­nem na­miest­ni­kiem Skrze­tu­skim… po­zna­jo­mij­że!

– A i ow­szem, i ow­szem. Mo­ści na­miest­ni­ku, oto jest pan Po­wsi­no­ga.

– Pod­bi­pię­ta – po­pra­wił szlach­cic.

– Wszyst­ko jed­no! her­bu Ze­rwi­plu­dry[182]…

– Ze­rwi­kap­tur – po­pra­wił szlach­cic.

– Wszyst­ko jed­no. Z Psich­ki­szek.

– My­szy­ki­szek – po­pra­wił szlach­cic.

– Wszyst­ko jed­no. Ne­scio[183], co bym wo­lał, czy my­sie, czy psie kisz­ki. Ale to pew­na[184], że bym w żad­nych miesz­kać nie chciał, bo to i osie­dzieć się[185] tam nie­ła­two, i wy­cho­dzić nie­po­li­tycz­nie. Mo­ści pa­nie! – mó­wił da­lej do Skrze­tu­skie­go uka­zu­jąc Li­twi­na – oto ty­dzień już pi­ję wi­no za pie­nią­dze te­go szlach­ci­ca, któ­ren ma miecz za pa­sem rów­nie cięż­ki jak trzos, a trzos rów­nie cięż­ki jak dow­cip. Ale je­ślim pił kie­dy wi­no za pie­nią­dze więk­sze­go cu­da­ka, to po­zwo­lę się na­zwać ta­kim kpem, jak ten, co mi wi­no ku­pu­je.

– A to go ob­je­chał! – wo­ła­ła śmie­jąc się szlach­ta.

Ale Li­twin nie gnie­wał się, ki­wał tyl­ko rę­ką, uśmie­chał się ła­god­nie i po­wta­rzał:

– At, dał­byś wać­pan po­kój… słu­chać had­ko[186]!

Pan Skrze­tu­ski przy­pa­try­wał się cie­ka­wie tej no­wej fi­gu­rze, któ­ra istot­nie za­słu­gi­wa­ła na na­zwę cu­da­ka. Przede wszyst­kim był to mąż wzro­stu tak wy­so­kie­go, że gło­wą pra­wie po­wa­ły do­się­gał, a chu­dość nad­zwy­czaj­na wy­da­wa­ła go wyż­szym jesz­cze. Sze­ro­kie je­go ra­mio­na i ży­la­sty kark zwia­sto­wa­ły nie­po­spo­li­tą si­łę, ale by­ła na nim tyl­ko skó­ra i ko­ści. Brzuch miał tak wpa­dły pod pier­sią, że moż­na by go wziąć za gło­do­mo­ra, lu­bo ubra­ny był do­stat­nio, w sza­rą opię­tą kur­tę ze świe­bo­dziń­skie­go suk­na[187], z wą­ski­mi rę­ka­wa­mi, i wy­so­kie szwedz­kie bu­ty, któ­re na Li­twie za­czy­na­ły wcho­dzić w uży­cie. Sze­ro­ki i do­brze wy­pcha­ny ło­sio­wy pas, nie ma­jąc na czym się trzy­mać, opa­dał mu aż na bio­dra, a do pa­sa przy­wią­za­ny był krzy­żac­ki miecz tak dłu­gi, że te­mu ol­brzy­mie­mu mę­żo­wi pra­wie do pa­chy do­cho­dził.

Ale kto by się mie­cza prze­ląkł, wnet by się uspo­ko­ił, spoj­rzaw­szy na twarz je­go wła­ści­cie­la. By­ła to twarz chu­da, rów­nież jak i ca­ła oso­ba, ozdo­bio­na dwie­ma zwi­śnię­ty­mi ku do­ło­wi brwia­mi i pa­rą tak sa­mo zwi­słych ko­nop­ne­go ko­lo­ru wą­sów, ale tak po­czci­wa, tak szcze­ra, jak u dziec­ka. Owa ob­wi­słość wą­sów i brwi nada­wa­ła jej wy­raz stro­ska­ny, smut­ny i śmiesz­ny za­ra­zem. Wy­glą­dał na człe­ka, któ­re­go lu­dzie po­py­cha­ją, ale pa­nu Skrze­tu­skie­mu po­do­bał się z pierw­sze­go wej­rze­nia za ową szcze­rość twa­rzy i do­sko­na­ły mo­de­ru­nek[188] żoł­nier­ski.

– Pa­nie na­miest­ni­ku – rzekł – to wasz­mość od księ­cia pa­na Wi­śnio­wiec­kie­go?

– Tak jest.

Li­twin rę­ce zło­żył ja­ko do mo­dli­twy i oczy pod­niósł w gó­rę.

– Ach, co to za wiel­ki wo­jen­nik! co to za ry­cerz! co to za wódz!

– Daj Bo­że Rze­czy­po­spo­li­tej ta­kich jak naj­wię­cej.

– I pew­no, i pew­no! A czy­by nie moż­na do nie­go pod znak?[189]

– Bę­dzie wa­ści rad.

Tu pan Za­gło­ba wtrą­cił się do roz­mo­wy:

– Bę­dzie miał ksią­żę dwa roż­ny do kuch­ni: je­den z wać­pa­na, dru­gi z je­go mie­cza, al­bo naj­mie wa­ści za mi­strza[190], al­bo ka­że na wa­sa­nu zbó­jów wie­szać lub suk­no na bar­wę[191] bę­dzie wa­spa­nem mie­rzył! Tfu, jak się wać­pan nie wsty­dzisz, bę­dąc czło­wie­kiem i ka­to­li­kiem, być tak dłu­gim, jak ser­pens[192] lub jak po­gań­ska włócz­nia!

– Słu­chać had­ko[193] – rzekł cier­pli­wie Li­twin.

– Jak­że też god­ność[194] wa­sze­ci[195]? – spy­tał pan Skrze­tu­ski – bo gdyś mó­wił, pan Za­gło­ba tak wa­ści pod­ry­wał[196], że z prze­pro­sze­niem nic nie mo­głem zro­zu­mieć.

– Pod­bi­pię­ta.

– Po­wsi­no­ga.

– Ze­rwi­kap­tur z My­szy­ki­szek.

– Masz ba­bo po­cie­chę! Pi­ję je­go wi­no, ale kpem je­stem, je­śli to nie po­gań­skie imio­na.

– Daw­no waść z Li­twy? – py­tał na­miest­nik.

– At, już dwie nie­dzie­le w Czeh­ry­nie. Do­wie­dziaw­szy się od pa­na Za­ćwi­li­chow­skie­go, że waść tę­dy cią­gnąć bę­dziesz, cze­kam, by pod je­go opie­ką księ­ciu mo­je proś­by przed­sta­wić.

– Po­wiedz­że mi wasz­mość, pro­szę, bom cie­kaw, cze­mu też ta­ki ka­tow­ski miecz pod pa­chą no­sisz?

– Nie ka­tow­ski to, mo­ści na­miest­ni­ku, ale krzy­żac­ki, a no­szę, bo zdo­bycz­ny i daw­no w ro­dzie. Już pod Choj­ni­ca­mi[197] słu­żył w li­tew­skim rę­ku – tak i no­szę.

– Ale to sro­ga ma­chi­na i cięż­ka być mu­si okrut­nie – chy­ba do obu rąk?

– Moż­na do obu, moż­na do jed­nej.

– Po­każ­że wa­sze[198]!

Li­twin wy­do­był i po­dał, ale pa­nu Skrze­tu­skie­mu rę­ka zwi­sła od ra­zu. Ni się zło­żyć, ni cię­cia wy­mie­rzyć swo­bod­nie. Na dwie rę­ce po­ra­dził, ale jesz­cze by­ło za cięż­ko. Więc pan Skrze­tu­ski za­wsty­dził się tro­chę i zwró­ciw­szy się do obec­nych:

– No, mo­ści pa­no­wie – rzekł – kto krzyż uczy­ni?

– My już pró­bo­wa­li – od­rze­kło kil­ka­na­ście gło­sów. – Je­den pan ko­mi­sarz Za­ćwi­li­chow­ski pod­nie­sie, ale krzy­ża i on nie uczy­ni.

– No, a wać­pan[199]? – py­tał pan Skrze­tu­ski zwra­ca­jąc się do Li­twi­na.

Szlach­cic pod­niósł miecz jak trzci­nę i mach­nął nim kil­ka­na­ście ra­zy z naj­więk­szą ła­two­ścią, aż po­wie­trze war­cza­ło w izbie, a wiatr po­wiał po twa­rzach.

– A niech­że wa­ści Bóg se­kun­du­je[200]! – za­wo­łał Skrze­tu­ski. – Pew­ną masz służ­bę u księ­cia pa­na!

– Bóg wi­dzi, że jej pra­gnę, bo mi miecz w niej nie za­rdze­wie­je.

– Ale dow­cip do resz­ty – rzekł pan Za­gło­ba – gdyż nie umiesz waść tak sa­mo nim ob­ra­cać.

Za­ćwi­li­chow­ski wstał i obaj z na­miest­ni­kiem za­bie­ra­li się do odej­ścia, gdy na­raz wszedł do izby bia­ły jak go­łąb czło­wiek i spo­strze­gł­szy Za­ćwi­li­chow­skie­go rzekł:

– Mo­ści cho­rą­ży ko­mi­sa­rzu, ja tu do pa­na umyśl­nie!

Był to Ba­ra­basz, puł­kow­nik czer­ka­ski.

– To chodź­że wasz­mość do mnie na kwa­te­rę – rzekł Za­ćwi­li­chow­ski. – Tu już się tak ze łbów ku­rzy[201], że i świa­ta nie wi­dać.

Wy­szli ra­zem, a Skrze­tu­ski z ni­mi. Za­raz za pro­giem Ba­ra­basz spy­tał:

– Czy nie ma wie­ści o Chmiel­nic­kim?

– Są. Uciekł na Sicz[202]. Oto ten ofi­cer spo­tkał go wczo­raj na ste­pie.

– To nie wo­dą po­je­chał? Pchną­łem goń­ca do Ku­da­ku[203], by go ła­pa­no, ale je­śli tak, to na próż­no.

To rze­kł­szy Ba­ra­basz za­tknął rę­ka­mi oczy i po­czął po­wta­rzać:

– Ej! spa­si Chry­ste! spa­si Chry­ste[204]!

– Cze­go wać trwo­żysz?

– A czy wasz­mość wiesz, co on mi zdra­dą wy­darł? Czy wiesz, co to zna­czy ta­kie do­ku­men­ta[205] w Si­czy[206] opu­bli­ko­wać? Spa­si Chry­ste! Je­śli król woj­ny z bi­sur­ma­nem[207] nie uczy­ni, to iskra na pro­chy…

– Re­be­lię wasz­mość prze­po­wia­dasz?

– Nie prze­po­wia­dam, bo ją wi­dzę, a Chmiel­nic­ki lep­szy od Na­le­waj­ki[208] i od Ło­bo­dy[209].

– A kto za nim pój­dzie?

– Kto? Za­po­ro­że[210], re­ge­stro­wi[211], miesz­cza­nie, czerń[212], fu­tor­ni­cy[213] – i ta­cy ot!

Tu pan Ba­ra­basz wska­zał na ry­nek i na uwi­ja­ją­cych się po nim lu­dzi. Ca­ły ry­nek był za­pcha­ny wiel­ki­mi si­wy­mi wo­ła­mi pę­dzo­ny­mi ku Kor­su­nio­wi[214] dla woj­ska, a przy wo­łach szedł mno­gi lud pa­stu­szy, tak zwa­ni cza­ba­no­wie, któ­rzy ca­łe ży­cie w ste­pach i pu­sty­niach spę­dza­li – lu­dzie zu­peł­nie dzi­cy, nie wy­zna­ją­cy żad­nej re­li­gii – re­li­gio­nis nul­lius[215], jak mó­wił wo­je­wo­da Ki­siel[216]. Spo­strze­ga­łeś mię­dzy ni­mi po­sta­cie po­dob­niej­sze do zbó­jów niż do pa­ste­rzy, okrut­ne, strasz­ne, po­kry­te łach­ma­na­mi roz­ma­itych ubio­rów. Więk­sza ich część by­ła przy­bra­na w to­łu­by ba­ra­nie al­bo w nie­wy­praw­ne skó­ry weł­ną na wierzch, roz­cheł­sta­ne na przo­dzie i uka­zu­ją­ce, choć by­ła to zi­ma, na­gą pierś spa­lo­ną od wia­trów ste­po­wych. Każ­den[217] zbroj­ny, ale w naj­roz­ma­it­szą broń: jed­ni mie­li łu­ki i saj­da­ki na ple­cach, nie­któ­rzy sa­mo­pa­ły[218] al­bo tak zwa­ne z ko­zac­ka „pisz­cze­le[219]”, in­ni sza­ble ta­tar­skie, in­ni ko­sy lub wresz­cie tyl­ko ki­je z przy­wią­za­ną na koń­cu szczę­ką koń­ską. Mię­dzy ni­mi krę­ci­li się ma­ło co mniej dzi­cy, choć le­piej zbroj­ni Ni­żow­cy[220] wio­zą­cy do obo­zu na sprze­daż ry­bę su­szo­ną, zwie­rzy­nę i tłuszcz ba­ra­ni; da­lej czu­ma­cy[221] z so­lą, ste­po­wi i le­śni pa­siecz­ni­cy[222] oraz wo­sko­bo­je[223] z mio­dem, osad­ni­cy le­śni ze smo­łą i dzieg­ciem[224]; da­lej chło­pi z pod­wo­da­mi[225], Ko­za­cy re­ge­stro­wi[226], Ta­ta­rzy z Bia­ło­gro­du i Bóg wie nie kto – włó­czę­gi – si­ro­ma­chy[227] z koń­ca świa­ta. W ca­łym mie­ście peł­no by­ło pi­ja­nych, w Czeh­ry­nie bo­wiem wy­pa­dał noc­leg, więc i hu­la­ty­ka przed no­cą. Na ryn­ku roz­kła­da­no ognie, gdzie­nie­gdzie pa­li­ła się becz­ka ze smo­łą. Ze­wsząd do­cho­dził gwar i wrza­ski. Prze­raź­li­wy głos pisz­cza­łek ta­tar­skich i bę­ben­ków mie­szał się z ry­cze­niem by­dła i z ła­god­niej­szy­mi gło­sa­mi lir, przy któ­rych wtó­rze ślep­cy śpie­wa­li ulu­bio­ną wów­czas pieśń:

So­ko­łe ja­snyj,  
Bra­te mij rid­nyj,  
Ty wy­so­ko łe­ta­jesz,  
Ty da­łe­ko wi­da­jesz.[228]

A obok te­go roz­le­ga­ły się dzi­kie okrzy­ki: „hu! ha! – hu! ha!”, Ko­za­ków tań­czą­cych na ryn­ku tre­pa­ka, po­ma­za­nych dzieg­ciem[229] i pi­ja­nych zu­peł­nie. Wszyst­ko to ra­zem by­ło dzi­kie i roz­sza­la­łe. Dość by­ło Za­ćwi­li­chow­skie­mu jed­ne­go spoj­rze­nia, by się prze­ko­nać, że Ba­ra­basz miał słusz­ność, że la­da po­dmuch mógł roz­pę­tać te nie­sfor­ne ży­wio­ły skłon­ne do gra­bie­ży, a przy­wy­kłe do bo­ju, któ­rych peł­no by­ło na ca­łej Ukra­inie. A po­za ty­mi tłu­ma­mi sta­ła jesz­cze Sicz[230], sta­ło Za­po­ro­że[231] od nie­daw­na okieł­zna­ne i w kar­by po Ma­sło­wym Sta­wie[232] uję­te, ale gry­zą­ce nie­cier­pli­wie munsz­tuk[233], po­mne daw­nych przy­wi­le­jów, nie­na­wi­dzą­ce ko­mi­sa­rzy, a sta­no­wią­ce uor­ga­ni­zo­wa­ną si­łę. Si­ła ta mia­ła prze­cie za so­bą sym­pa­tię nie­zmier­nych mas chłop­stwa mniej cier­pli­we­go niż w in­nych Rzpli­tej[234] stro­nach, bo ma­ją­ce­go pod bo­kiem Czer­to­me­lik[235], a na nim bez­pań­stwo, roz­bój i wo­lę[236]. Więc pan cho­rą­ży, choć sam Ru­sin[237] i gor­li­wy wschod­nie­go ob­rząd­ku[238] stron­nik, za­du­mał się smut­no.

Ja­ko człek sta­ry, pa­mię­tał do­brze cza­sy Na­le­waj­ki[239], Ło­bo­dy[240], Krem­skie­go, znał ukra­iń­skie roz­bój­nic­two le­piej mo­że jak kto­kol­wiek na Ru­si, a zna­jąc jed­no­cze­śnie Chmiel­nic­kie­go wie­dział, że on wart dwu­dzie­stu Ło­bo­dów i Na­le­waj­ków. Zro­zu­miał te­dy ca­łe nie­bez­pie­czeń­stwo je­go na Sicz[241] uciecz­ki, zwłasz­cza z li­sta­mi kró­lew­ski­mi, o któ­rych pan Ba­ra­basz po­wia­dał, że by­ły peł­ne obiet­nic dla Ko­za­ków i za­chę­ca­ją­ce ich do opo­ru.

– Mo­ści puł­kow­ni­ku czer­ka­ski – rzekł do Ba­ra­ba­sza – po­wi­nien byś wasz­mość na Sicz je­chać, wpły­wy Chmiel­nic­kie­go rów­no­wa­żyć i pa­cy­fi­ko­wać, pa­cy­fi­ko­wać[242]!

– Mo­ści cho­rą­ży – od­parł Ba­ra­basz – po­wiem tyl­ko ty­le wasz­mo­ści, że na sa­mą wieść o uciecz­ce Chmiel­nic­kie­go z pa­pie­ra­mi po­ło­wa mo­ich czer­ka­skich[243] lu­dzi dzi­siej­szej no­cy tak­że na Sicz za nim zbie­gła. Mo­je cza­sy już mi­nę­ły – mnie mo­gi­ła, nie bu­ła­wa[244]!

Rze­czy­wi­ście Ba­ra­basz był żoł­nierz do­bry, ale czło­wiek sta­ry i bez wpły­wu.

Tym­cza­sem do­szli do kwa­te­ry Za­ćwi­li­chow­skie­go; sta­ry cho­rą­ży od­zy­skał już tro­chę po­go­dy umy­słu wła­ści­wej je­go go­łę­biej du­szy i gdy za­sie­dli nad pół­garn­ców­ką mio­du, rzekł raź­niej:

– Wszyst­ko to fur­da, je­śli, jak mó­wią, woj­na z bi­sur­ma­nem[245]pra­epa­ra­tur[246], a po­dob­no że tak i jest, bo choć Rzecz­po­spo­li­ta woj­ny nie chce i nie­ma­ło już sej­my kró­lo­wi krwi na­psu­ły, wsze­la­ko król mo­że na swo­im po­sta­wić. Ca­ły ten ogień moż­na bę­dzie na Tur­ka ob­ró­cić, a w każ­dym ra­zie ma­my przed so­bą czas. Ja sam po­ja­dę do pa­na kra­kow­skie­go[247] i zdam mu spra­wę, i bę­dę pro­sił, by się jak naj­bli­żej ku nam z woj­skiem przy­mknął. Czy co wskó­ram, nie wiem, bo cho­ciaż to pan męż­ny i wo­jow­nik do­świad­czo­ny, ale okrut­nie w swo­im zda­niu i swo­im woj­sku duf­ny. Waść, mo­ści puł­kow­ni­ku czer­ka­ski, trzy­maj w ry­zie Ko­za­ków – a wa­szeć[248], mo­ści na­miest­ni­ku, po przy­by­ciu do Łub­niów[249] ostrzeż księ­cia, by na Sicz[250] bacz­ność ob­ró­cił. Choć­by mie­li co po­cząć – re­pe­to[251]: ma­my czas. Na Si­czy te­raz lu­dzi nie­wie­le: za ry­bą i za zwie­rzem się po­roz­cho­dzi­li i po ca­łej Ukra­inie we wsiach sie­dzą. Nim się ścią­gną, du­żo wo­dy w Dnie­prze upły­nie. Przy tym imię księ­cia strasz­ne i gdy się zwie­dzą, że na Czer­to­me­lik[252] oczy ma ob­ró­co­ne, mo­że bę­dą ci­cho sie­dzie­li.

– Ja z Czeh­ry­na[253] choć­by we dwóch dniach ru­szyć go­to­wy – rzekł na­miest­nik.

– To i do­brze. Dwa i trzy dni nic nie zna­czą. Wasz­mość, pa­nie czer­ka­ski, pchnij też goń­ców z oznaj­mie­niem spra­wy do pa­na cho­rą­że­go ko­ron­ne­go[254] i do księ­cia Do­mi­ni­ka[255]. Ale wasz­mość już śpisz, jak wi­dzę?

Rze­czy­wi­ście, Ba­ra­basz zło­żył rę­ce na brzu­chu i zdrzem­nął się głę­bo­ko; po chwi­li na­wet chra­pać za­czął. Sta­ry puł­kow­nik, gdy nie jadł i nie pił, co obo­je nad wszyst­ko lu­bił, to spał.

– Patrz, wa­szeć – rzekł ci­cho do na­miest­ni­ka Za­ćwi­li­chow­ski – i przez ta­kie­go to star­ca war­szaw­scy sta­ty­ści chcie­li­by Ko­za­ków w ry­zie utrzy­mać. Bóg z ni­mi! Ufa­li też i sa­me­mu Chmiel­nic­kie­mu, z któ­rym kanc­lerz w ja­ko­weś ukła­dy wcho­dził, a któ­ry po­dob­no sro­dze uf­ność za­wie­dzie.

Na­miest­nik wes­tchnął na znak współ­czu­cia sta­re­mu cho­rą­że­mu. Ba­ra­basz zaś chrap­nął sil­niej, a po­tem mruk­nął przez sen:

– Spa­si Chry­ste! spa­si Chry­ste[256]!

– Kie­dyż waść my­ślisz z Czeh­ry­na ru­szyć? – spy­tał cho­rą­ży.

– Wy­pa­da mi ze dwa dni Cza­pliń­skie­mu po­cze­kać, któ­ren[257] pew­nie bę­dzie chciał kon­fu­zji[258], ja­ka go spo­tka­ła, do­cho­dzić.

– Nie uczy­ni te­go. Prę­dzej by na wa­ści sług swo­ich na­słał, gdy­byś bar­wy[259] ksią­żę­cej nie no­sił – ale z księ­ciem za­drzeć strasz­na rzecz na­wet dla słu­gi Ko­niec­pol­skich.

– Oznaj­mię mu, że cze­kam, a w dwa lub w trzy dni ru­szę. Za­sadz­ki też nie oba­wiam się, ma­jąc przy bo­ku sza­blę i garść lu­dzi.

To rze­kł­szy na­miest­nik po­że­gnał sta­re­go cho­rą­że­go i wy­szedł.

Nad mia­stem świe­ci­ła tak ja­sna łu­na od sto­sów na­ło­żo­nych na ryn­ku, że rzekł­byś: ca­ły Czeh­ryn[260] się pa­li, a gwar i krzy­ki wzmo­gły się jesz­cze z na­sta­niem no­cy. Ży­dzi nie wy­chy­la­li się wca­le ze swych do­mostw. W jed­nym ką­cie tłu­my cza­ba­nów[261] wy­ły po­sęp­ne pie­śni ste­po­we. Dzi­cy Za­po­roż­cy tań­czy­li ko­ło ognisk rzu­ca­jąc w gó­rę czap­ki, pa­ląc z pisz­cze­li[262] i pi­jąc kwar­ta­mi go­rzał­kę. Tu i owdzie zry­wa­ła się bi­ja­ty­ka, któ­rą uśmie­rza­li lu­dzie sta­rost­ki. Na­miest­nik mu­siał to­ro­wać so­bie dro­gę rę­ko­je­ścią sza­bli i słu­cha­jąc tych wrza­sków i szu­mu ko­za­cze­go, chwi­la­mi my­ślał so­bie, że to już re­be­lia tak prze­ma­wia. Zda­wa­ło mu się tak­że, że wi­dzi groź­ne spoj­rze­nia i sły­szy ci­che, zwra­ca­ne ku so­bie klą­twy. W uszach brzę­cza­ły mu jesz­cze sło­wa Ba­ra­ba­sza: „Spa­si Chry­ste, spa­si Chry­ste[263]!” i ser­ce bi­ło mu ży­wiej.

A tym­cza­sem w mie­ście cza­ba­no­wie za­wo­dzi­li co­raz gło­śniej cho­ro­wo­dy[264], a Za­po­roż­cy pa­li­li z sa­mo­pa­łów[265] i ką­pa­li się w go­rzał­ce.

Strze­la­ni­na i dzi­kie „u-ha! u-ha!” do­cho­dzi­ły do uszu na­miest­ni­ka na­wet wów­czas, gdy już po­ło­żył się spać w swo­jej kwa­te­rze.

Roz­dział III

W kil­ka dni póź­niej po­czet na­sze­go na­miest­ni­ka po­su­wał się raź­no w stro­nę Łub­niów[266]. Po prze­pra­wie przez Dniepr szli sze­ro­ką dro­gą ste­po­wą, któ­ra łą­czy­ła Czeh­ryn[267] z Łub­nia­mi idąc na Żu­ki, Se­mi-Mo­gi­ły[268] i Cho­rol[269]. Dru­gi ta­ki go­ści­niec wiódł ze sto­li­cy ksią­żę­cej do Ki­jo­wa. Za daw­niej­szych cza­sów, przed roz­pra­wą het­ma­na Żół­kiew­skie­go[270] pod So­ło­ni­cą[271], dróg tych nie by­ło wca­le. Do Ki­jo­wa je­cha­ło się z Łub­niów ste­pem i pusz­czą; do Czeh­ry­na by­ła dro­ga wod­na – z po­wro­tem zaś jeż­dżo­no na Cho­rol. W ogó­le zaś owe nad­dnie­przań­skie pań­stwo – sta­ra zie­mia po­ło­wiec­ka[272] – by­ło pu­sty­nią ma­ło co wię­cej od Dzi­kich Pól za­miesz­ka­ną, przez Ta­ta­rów czę­sto zwie­dza­ną, dla wa­tah[273] za­po­ro­skich otwar­tą.

Nad brze­ga­mi Su­ły[274] szu­mia­ły ogrom­ne, pra­wie sto­pą ludz­ką nie do­ty­ka­ne la­sy – miej­sca­mi, po za­pa­dłych brze­gach Su­ły, Ru­dej, Śle­po­ro­du, Ko­ro­wa­ja, Orżaw­ca, Pszo­ły i in­nych więk­szych i mniej­szych rzek i przy­to­ków, two­rzy­ły się mo­kra­dła za­ro­śnię­te czę­ścią gę­stwi­ną krzów[275] i bo­rów, czę­ścią od­kry­te, pod po­sta­cią łąk. W tych bo­rach i ba­gni­skach znaj­do­wał ła­twy przy­tu­łek zwierz wszel­kie­go ro­dza­ju, w naj­głęb­szych mro­kach le­śnych ży­ła moc nie­zmier­na tu­rów bro­da­tych, niedź­wie­dzi i dzi­kich świń, a obok nich licz­na sza­ra ga­wiedź wil­ków, ry­siów, kun, sta­da sarn[276] i kra­śnych su­ha­ków[277]; w ba­gni­skach i w ła­chach rzecz­nych bo­bry za­kła­da­ły swo­je że­re­mia, o któ­rych to bo­brach cho­dzi­ły wie­ści na Za­po­ro­żu, że są mię­dzy ni­mi stu­let­nie star­ce, bia­łe jak śnieg ze sta­ro­ści.

Na wy­so­kich, su­chych ste­pach bu­ja­ły sta­da ko­ni dzi­kich o ku­dła­tych gło­wach i krwa­wych oczach. Rze­ki ro­iły się ry­bą i ptac­twem wod­nym. Dziw­na to by­ła zie­mia, na wpół uśpio­na, ale no­szą­ca śla­dy daw­niej­sze­go ży­cia ludz­kie­go. Wszę­dzie peł­no po­pie­liszcz[278] po ja­kichś przed­wiecz­nych gro­dach; sa­me Łub­nie i Cho­rol by­ły z ta­kich po­pie­liszcz pod­nie­sio­ne; wszę­dzie peł­no mo­gił now­szych i star­szych, po­ro­słych już bo­rem. I tu, jak na Dzi­kich Po­lach, no­ca­mi wsta­wa­ły du­chy i upio­ry, a sta­rzy Za­po­roż­cy[279] opo­wia­da­li so­bie przy ogni­skach dzi­wy o tym, co się cza­sa­mi dzia­ło w owych głę­bi­nach le­śnych, z któ­rych do­cho­dzi­ły wy­cia nie wia­do­mo ja­kich zwie­rząt, krzy­ki pół­ludz­kie, pół­zwie­rzę­ce, gwa­ry strasz­ne, ja­ko­by bi­tew lub ło­wów. Pod wo­da­mi od­zy­wa­ły się dzwo­ny po­to­pio­nych miast. Zie­mia by­ła ma­ło go­ścin­na i ma­ło do­stęp­na, miej­sca­mi zbyt roz­mię­kła, miej­sca­mi cier­pią­ca na brak wód, spa­lo­na, su­cha, a do miesz­ka­nia nie­bez­piecz­na, osad­ni­ków bo­wiem, gdy się ja­ko ta­ko osie­dli i za­go­spo­da­ro­wa­li, ście­ra­ły na­pa­dy ta­tar­skie. Od­wie­dza­li ją tyl­ko czę­sto Za­po­roż­cy dla go­nów[280] bo­bro­wych, dla zwie­rza i ry­by, w cza­sie bo­wiem po­ko­ju więk­sza część Ni­żow­ców[281] roz­ła­zi­ła się z Si­czy[282] na ło­wy, czy­li, jak mó­wio­no, na „prze­mysł” po wszyst­kich rze­kach, ja­rach, la­sach i ko­my­szach, bo­bru­jąc w miej­scach, o któ­rych ist­nie­niu na­wet ma­ło kto wie­dział.

Jed­nak­że i ży­cie osia­dłe pró­bo­wa­ło uwią­zać się do tych ziem jak ro­śli­na, któ­ra pró­bu­je, gdzie mo­że, chwy­cić się grun­tu ko­rzon­ka­mi i raz w raz wy­ry­wa­na, gdzie mo­że, od­ra­sta.

Po­wsta­wa­ły na pust­kach gro­dy, osa­dy, ko­lo­nie, sło­bo­dy[283] i fu­to­ry[284]. Zie­mia by­ła miej­sca­mi żyw­na, a nę­ci­ła swo­bo­da. Ale wte­dy do­pie­ro za­kwi­tło ży­cie, gdy zie­mie te prze­szły w rę­ce knia­ziów Wi­śnio­wiec­kich. Kniaź Mi­chał[285] po oże­nie­niu się z Mo­hi­lan­ką po­czął sta­row­niej urzą­dzać swo­je za­dnie­przań­skie pań­stwo; ścią­gał lu­dzi, osa­dzał pust­ki, za­pew­niał swo­bo­dy[286] do lat trzy­dzie­stu, bu­do­wał mo­na­ste­ry[287] i wpro­wa­dzał pra­wo swo­je ksią­żę­ce. Na­wet ta­ki osad­nik, któ­ry przy­mknął do tych ziem nie wia­do­mo kie­dy i są­dził, że sie­dzi na wła­snym grun­cie, chęt­nie scho­dził do ro­li knia­zio­we­go czyn­szow­ni­ka, gdyż za ów czynsz szedł pod po­tęż­ną ksią­żę­cą opie­kę, któ­ra go ochra­nia­ła, bro­ni­ła od Ta­ta­rów i od gor­szych nie­raz od Ta­ta­rów Ni­żow­ców[288]. Ale praw­dzi­we ży­cie za­kwi­tło do­pie­ro pod że­la­zną rę­ką mło­de­go księ­cia Je­re­mie­go[289]. Za Czeh­ry­nem[290] za­raz za­czy­na­ło się je­go pań­stwo, a koń­czy­ło het! aż pod Ko­no­to­pem[291] i Rom­na­mi[292]. Nie sta­no­wi­ło ono ca­łej knia­zio­wej for­tu­ny, bo od wo­je­wódz­twa san­do­mier­skie­go po­cząw­szy zie­mie je­go le­ża­ły w wo­je­wódz­twach: wo­łyń­skim, ru­skim, ki­jow­skim, ale nad­dnie­przań­skie pań­stwo by­ło okiem w gło­wie zwy­cięz­cy spod Pu­tyw­la[293].

Ta­tar dłu­go czy­hał nad Or­łem[294], nad Wor­sklą[295] i wie­trzył jak wilk, nim ośmie­lił się na pół­noc ko­nia po­pę­dzić; Ni­żow­cy nie pró­bo­wa­li za­tar­gu. Miej­sco­we nie­spo­koj­ne wa­ta­hy[296] po­szły w służ­bę. Dzi­ki i roz­bój­ni­czy lud, ży­ją­cy daw­niej z gwał­tów i na­pa­dów, te­raz uję­ty w kar­by, zaj­mo­wał „po­lan­ki[297]” na ru­bie­żach i le­żąc na gra­ni­cach pań­stwa jak bry­tan na łań­cu­chu gro­ził zę­bem na­jeźdź­cy.

Toż za­kwi­tło i za­ro­iło się wszyst­ko. Po­bu­do­wa­no dro­gi na śla­dach daw­nych go­ściń­ców; rze­ki uję­to gro­bla­mi, któ­re sy­pał nie­wol­nik Ta­tar lub Ni­żo­wiec[298] schwy­ta­ny z bro­nią w rę­ku na roz­bo­ju. Tam gdzie nie­gdyś wiatr gry­wał dzi­ko no­ca­mi na ocze­re­tach[299] i wy­ły wil­ki i to­piel­cy, te­raz hur­ko­ta­ły mły­ny. Prze­szło czte­ry­sta kół[300], nie li­cząc rzę­si­ście roz­sia­nych wia­tra­ków, meł­ło zbo­że na sa­mym Za­dnie­przu[301]. Czter­dzie­ści ty­się­cy czyn­szow­ni­ków wno­si­ło czynsz do kas ksią­żę­cych, la­sy za­ro­iły się pa­sie­ka­mi, na ru­bie­żach[302] po­wsta­wa­ły wsie co­raz no­we, fu­to­ry[303], sło­bo­dy[304]. Na ste­pach, obok ta­bu­nów[305] dzi­kich, pa­sły się ca­łe sta­da swoj­skie­go by­dła i ko­ni. Nie­przej­rza­ny, jed­no­staj­ny wi­dok bo­rów i ste­pów ubar­wił się dy­ma­mi chat, zło­co­ny­mi wie­ża­mi cer­kwi i ko­ścio­łów – pu­sty­nia za­mie­ni­ła się w kraj dość lud­ny.

Je­chał te­dy pan na­miest­nik Skrze­tu­ski we­so­ło i nie śpie­sząc się, ja­ko­by swo­ją zie­mią, ma­jąc po dro­dze wszel­kie wcza­sy[306] za­pew­nio­ne. Był to do­pie­ro po­czą­tek stycz­nia 48 ro­ku, ale dziw­na, wy­jąt­ko­wa zi­ma nie da­wa­ła się wca­le we zna­ki. W po­wie­trzu tchnę­ła wio­sna; zie­mia roz­mię­kła i prze­świe­ca­ła wo­dą roz­to­pów; na po­lach zie­le­nia­ła ruń[307], a słoń­ce do­grze­wa­ło tak moc­no, że w po­dró­ży o po­łu­dniu ko­żu­chy pra­ży­ły grzbiet jak la­tem.

Or­szak na­miest­ni­ka zwięk­szył się znacz­nie, w Czeh­ry­nie[308] bo­wiem przy­łą­czy­ło się do nie­go po­sel­stwo wo­ło­skie[309], któ­re ho­spo­dar[310] do Łub­niów[311] wy­słał w oso­bie pa­na Roz­wa­na Ur­su. Przy po­sel­stwie by­ło kil­ku­na­stu ka­ra­ła­szów[312] eskor­ty i wo­zy z cze­la­dzią. Prócz te­go z na­miest­ni­kiem je­chał nasz zna­jo­my pan Lon­gi­nus Pod­bi­pię­ta her­bu Ze­rwi­kap­tur ze swo­im dłu­gim mie­czem pod pa­chą i z kil­ko­ma cze­la­dzi służ­bo­wej.

Słoń­ce, cud­na po­go­da i woń zbli­ża­ją­cej się wio­sny na­pa­wa­ły we­so­ło­ścią ser­ca, a na­miest­nik tym był we­sel­szy, że wra­cał z dłu­giej po­dró­ży pod dach ksią­żę­cy, któ­ry był za­ra­zem je­go da­chem, wra­cał spra­wiw­szy się do­brze, więc i przy­ję­cia do­bre­go pew­ny.

Ale we­so­łość je­go mia­ła i in­ne po­wo­dy.

Oprócz ła­ski księ­cia, któ­re­go na­miest­nik z ca­łej du­szy ko­chał, cze­ka­ły go w Łub­niach[313] jesz­cze i pew­ne czar­ne oczy, tak słod­kie jak miód.

Oczy te na­le­ża­ły do Anu­si Bo­rzo­bo­ha­tej-Kra­sień­skiej, pa­nien­ki re­spek­to­wej[314] księż­ny Gry­zel­dy[315], naj­pięk­niej­szej dziew­czy­ny z ca­łe­go frau­cy­me­ru[316], ba­ła­mut­ki[317] wiel­kiej, za któ­rą prze­pa­da­li wszy­scy w Łub­niach, a ona za ni­kim. U księż­ny Gry­zel­dy mo­res był wiel­ki i su­ro­wość oby­cza­jów nie­po­mier­na, co jed­nak nie prze­szka­dza­ło mło­dym spo­glą­dać na się ja­rzą­cy­mi oczy­ma i wzdy­chać. Pan Skrze­tu­ski po­sy­łał te­dy swo­je wes­tchnie­nia ku czar­nym oczom na rów­ni z in­ny­mi, a gdy, by­wa­ło, zo­sta­wał sam w swo­jej kwa­te­rze, wów­czas chwy­tał lut­nię w rę­kę i śpie­wy­wał:

Tyś jest spe­cjał nad spe­cja­ły…  

lub też:

Jak ta­tar­ska or­da  
Bie­rzesz w ja­syr[318]cor­da[319]!  

Ale że to był człek we­so­ły i przy tym żoł­nierz wiel­ce w swym za­wo­dzie za­mi­ło­wa­ny, więc nie brał zbyt do ser­ca te­go, że Anu­sia uśmie­cha­ła się tak sa­mo do nie­go, jak i do pa­na By­chow­ca z cho­rą­gwi wo­ło­skiej[320], jak do pa­na Wurc­la z ar­ty­le­rii, jak do pa­na Wo­ło­dy­jow­skie­go z dra­go­nów, a na­wet do pa­na Ba­ra­now­skie­go z hu­sa­rii, cho­ciaż ten ostat­ni był już do­brze szpa­ko­wa­ty i sze­ple­nił ma­jąc pod­nie­bie­nie po­trza­ska­ne ku­lą z sa­mo­pa­łu[321]. Nasz na­miest­nik bił się już na­wet raz z pa­nem Wo­ło­dy­jow­skim w sza­ble o Anu­się, ale gdy przy­szło za dłu­go sie­dzieć w Łub­niach[322] bez ja­ko­wejś wy­pra­wy na Ta­ta­rów, to so­bie na­wet i przy Anu­si przy­krzył, a gdy przy­szło cią­gnąć – to cią­gnął z ocho­tą, bez ża­lu, bez wspo­min­ków.

Za to też i wi­tał z ra­do­ścią. Te­raz więc oto, wra­ca­jąc z Kry­mu po po­myśl­nym rze­czy za­ła­twie­niu, pod­śpie­wy­wał we­so­ło i czwa­nił ko­niem[323], ja­dąc obok pa­na Lon­gi­nu­sa, któ­ry sie­dząc na ogrom­nej inf­lanc­kiej[324] ko­by­le, stra­pio­ny był i smut­ny jak za­wsze. Wo­zy po­sel­stwa, ka­ra­ła­sze[325] i eskor­ta zo­sta­ły znacz­nie za ni­mi.

– Je­go­mość po­seł le­ży na wo­zie jak ka­wał drze­wa i śpi cią­gle – rzekł na­miest­nik. – Cu­dów mi na­pra­wił o swo­jej Wo­łosz­czyź­nie[326], aż i ustał. Jam też słu­chał z cie­ka­wo­ścią. Nie ma co! kraj bo­ga­ty, kli­ma[327] przed­nie, zło­ta, wi­na, ba­ka­liów[328] i by­dła do­sta­tek. Po­my­śla­łem so­bie te­dy, że nasz ksią­żę ro­dzi się z Mo­hi­lan­ki[329] i że ma ta­kie do­bre pra­wo do ho­spo­dar­skie­go tro­nu[330], jak kto in­ny, któ­rych praw prze­cie ksią­żę Mi­chał[331] do­cho­dził. Nie no­wi­na to na­szym pa­nię­tom Wo­łosz­czy­zna[332]. Bi­ja­li już tam i Tur­ków, i Ta­ta­rów, i Wo­ło­chów, i Sied­mio­gro­dzian[333]…

– Ale lud tam mięk­szy niż u nas, o czym mi i pan Za­gło­ba w Czeh­ry­nie[334] opo­wia­dał – rzekł pan Lon­gi­nus – a gdy­bym je­mu nie wie­rzył, to te­dy w książ­kach od na­bo­żeń­stwa po­twier­dze­nie tej praw­dy się znaj­du­je.

– Jak to w książ­kach?

– Ja sam mam ta­ką i mo­gę ją wasz­mo­ści po­ka­zać, bo ją za­wsze wo­żę ze so­bą.

To rze­kł­szy od­piął tro­ki przy ter­li­cy i wy­do­byw­szy nie­wiel­ką ksią­żecz­kę, sta­ran­nie w cie­lę opra­wio­ną[335], na­przód uca­ło­wał ją po­boż­nie, po­tem prze­wró­ciw­szy kil­ka­na­ście kar­tek rzekł:

– Czy­taj waść.

Pan Skrze­tu­ski roz­po­czął:

-„Pod Two­ją obro­nę ucie­ka­my się, Świę­ta Bo­ża Ro­dzi­ciel­ko…” Gdzież zaś tu jest o Wo­ło­chach[336]? co waść mó­wisz! – to an­ty­fo­na!

– Czy­taj waść da­lej.

– „....Aby­śmy się sta­li god­ny­mi obiet­nic Pa­na Chry­stu­so­wych. Amen.”

– No, a te­raz py­ta­nie…

Skrze­tu­ski czy­tał.

– „Py­ta­nie: Dla­cze­go jaz­da wo­ło­ska[337] zo­wie się lek­ką? Od­po­wiedź: Bo lek­ko ucie­ka. Amen.” – Hm! praw­da! Wsze­la­ko w tej książ­ce dziw­ne jest ma­te­rii po­mie­sza­nie.

– Bo to jest książ­ka żoł­nier­ska, gdzie obok mo­dlitw roz­ma­ite in­struc­tio­nes mi­li­ta­res[338] są przy­łą­czo­ne, z któ­rych na­uczysz się waść o wszyst­kich na­cjach, któ­ra z nich za­cniej­sza, któ­ra pod­ła; co do Wo­ło­chów zaś, to się po­ka­zu­je, iż tchórz­li­we z nich pa­choł­ki, a przy tym zdraj­cy wiel­cy.

– Że zdraj­cy, to pew­no, bo po­ka­zu­je się to i z przy­gód księ­cia Mi­cha­ła[339]. Co praw­da, to i ja sły­sza­łem, iż żoł­nierz to z przy­ro­dze­nia nie­szcze­gól­ny. Ma prze­cie ksią­żę je­go­mość cho­rą­giew wo­ło­ską[340] bar­dzo przed­nią, w któ­rej pan By­cho­wiec po­rucz­ni­ku­je, ale stric­te[341] to w owej wo­ło­skiej cho­rą­gwi nie wiem, czy i dwu­dzie­stu Wo­ło­chów się znaj­du­je.

– Jak też wasz­mość my­ślisz, pa­nie na­miest­ni­ku, si­ła[342] ksią­żę ma lu­dzi pod bro­nią?

– Bę­dzie z ośm ty­się­cy nie li­cząc Ko­za­ków, co po pa­łan­kach[343] sto­ją. Ale po­wia­dał mi Za­ćwi­li­chow­ski[344], że te­raz no­we za­cią­gi są czy­nio­ne.

– To mo­że Bóg da ja­ko­wą wy­pra­wę pod księ­ciem pa­nem?

– Tak mó­wią, że wiel­ka woj­na z Tur­czy­nem się go­tu­je i że sam król z ca­łą po­tę­gą Rzpli­tej[345] ma ru­szyć. Wiem też, że upo­min­ki Ta­ta­rom są wstrzy­ma­ne, któ­rzy prze­cie od stra­chu nie śmią za­go­nów ru­szyć. O tym sły­sza­łem i w Kry­mie[346], gdzie bo­daj dla­te­go przyj­mo­wa­no mnie tak ho­ne­ste[347], bo jest wieść, że gdy król z het­ma­ny[348] po­cią­gnie, ksią­żę ma na Krym ude­rzyć i cał­kiem Ta­ta­rów ze­trzeć. Ja­koż to jest pew­na, że ta­ko­wej im­pre­zy in­ne­mu nie po­wie­rzą.

Pan Lon­gi­nus pod­niósł do gó­ry rę­ce i oczy.

– Daj­że, Bo­że mi­ło­sier­ny, daj ta­ko­wą świę­tą woj­nę na chwa­łę chrze­ści­jań­stwu i na­sze­mu na­ro­do­wi, a mnie grzesz­ne­mu po­zwól w niej wo­ta mo­je speł­nić, abym in luc­tu[349] mógł być po­cie­szo­ny al­bo też śmierć chwa­leb­ną zna­leźć!

– To waść ślub[350] we­dle woj­ny uczy­nił?