59,99 zł
Azerbejdżan, Zjednoczone Emiraty Arabskie, Kuala Lumpur, Singapur, Mauritius, Tasmania, Nowa Zelandia, Teksas, Nowy Jork, Madera i Frankfurt. Co łączy te wszystkie miejsca?
Oczywiście podróż. I to nie byle jaka, ale dookoła świata. Nie byle jaki jest też podróżnik – wybitny historyk i pisarz Norman Davies.
Na globie oglądanym przez Normana Daviesa znajdują się kontynenty fascynujących historii. Na kartach książki poznajemy urzędniczkę paszportową z Azerbejdżanu i teksańskich ranczerów; dzieje pirackiego wybrzeża, dziś jednego z najbogatszych krajów świata, i losy hinduskich maharadżów; popłyniemy w rejs na Tasmanię i przejedziemy się rikszą ulicami Delhi.
Efekt zapiera dech w piersiach. To nowy sposób opowiadania globalnej historii i spojrzenia na Europę, której duchy i demony odnajdujemy na krańcach świata. Norman Davies przypomina nam starą prawdę, że „podróże kształcą”. Trzeba tylko podnieść wzrok ponad hotelowy basen czy bar i rozejrzeć się dookoła.
"Na krańce świata" jest najbardziej podróżniczą spośród książek historycznych i najbardziej historyczną spośród książek podróżniczych.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 1273
Data ważności licencji: 12/31/2025
JOHNOWI MARTINOWI i IANOWI LINDSEYOWI, którzy wspólnie postanowili uratować autora i dzięki temu uratowali tę książkę
Najulubieńszą lekturą mojej mamy była Wędrówka pielgrzyma[1]. Książka przez całe lata leżała na stoliku obok jej łóżka, niby wyraz milczącej dezaprobaty dla beztroski Hrabiego Monte Christo, ulubionej lektury ojca, leżącej z drugiej strony łóżka obok jego poduszki[2]. Ci dwaj bohaterowie uosabiali krańcowo odmienne sposoby myślenia moich rodziców. Mam wszelkie powody, aby podejrzewać, że „Pielgrzym” i „Hrabia” dyskretnie czuwali nad wydarzeniem, które dało początek mojej własnej karierze.
Mimo odbycia obowiązkowej pielgrzymki do miejsca narodzin Bunyana w miejscowości Elstow w Bedfordshire właściwie nigdy nie nabrałem do niego przekonania. Jako kaznodzieja był gorliwy wprost do bólu. Ale to właśnie od niego nauczyłem się cudownej alegorii, która przedstawia życie jako podróż, opisuje jej etapy jako „Bagno Rozterki” i „Góry Błogości”, a u kresu przyrzeka „Niebiański Gród”. Na szkolnych apelach wszyscy z zapałem śpiewaliśmy hymn pielgrzyma:
Chcesz prawdziwe męstwo widzieć?
Zechciej, bracie, przybyć tu,
Co to znaczy, będziesz wiedzieć,
Wytrwać lub dać odpór złu!
Nic już nie odstraszy ciebie
Od szukania celu w Niebie –
I pielgrzymem staniesz się![3].
Rytmiczna melodia Ralpha Vaughana Williamsa bardzo potęguje efekt.
Umiejętność śpiewania hymnów była częścią mojego wychowania. Jeszcze dziś potrafię usiąść do pianina i z pamięci odegrać ich dziesiątki, jeśli nie setki. Żaden nie może się równać z Cwm Rhondda; śpiewany w dźwięcznej tonacji As-dur, hymn ten jest najwspanialszym wezwaniem do czynu:
Prowadź mnie, Odkupicielu,
Pielgrzyma od zguby broń!
Jam jest słaby, Tyś potężny,
Podaj mi Twą silną dłoń.
O Wielki Zbawco! O Wielki Zbawco!
Podaj mi Twą silną dłoń.
Gdy minę brzegi Jordanu,
Ugaś duszy mojej lęk.
Umrze śmierć i Piekło zginie,
Prowadź do Kanaanu wrót.
Chlebie z Nieba! Chlebie z Nieba!
Pozwól zaspokoić głód[4].
Gdy się przed człowiekiem otwiera „Bagno Rozterki”, wystarczy kilka szybkich taktów Cwm Rhondda, aby je odpędzić.
Raz czy dwa razy do roku mój syn Christian (którego imię wzięło się po części od imienia bohatera Bunyana) zabiera mnie na Stadion Tysiąclecia w Cardiff, gdzie oglądamy mecz rugby i słuchamy śpiewu na trybunach. Przy tej okazji można się przekonać, że słowa hymnu unoszą się jeszcze wyżej, kiedy się je śpiewa po walijsku:
Arglwydd, arwain trwy’r anialwych
Fi bererin gwael ei wedd (...)
Hollaluog! Hollaluog!
Ydyw’r Un a’m cwyd I lan![5].
Zarówno moja matka, jak i mój ojciec stracili starszych braci na wielkiej wojnie. Większość popularnych pieśni z ich repertuaru pochodziła właśnie z tego okresu; ponownie wypłynęły na powierzchnię – na mój użytek – w latach sześćdziesiątych XX wieku, w fantastycznym musicalu Joan Littlewood Rozkoszna wojna. Przeważały w nich ton tęsknoty i poczucie straty:
Długi, długi prowadzi szlak
Do krainy moich snów,
Tam nocą cudnie śpiewa ptak
I srebrny lśni nów.
Noc będzie długa, długa tak,
Nim ziszczą się moje sny
I nim na długi, długi szlak
Ruszymy ja i ty[6].
Niewiele współczesnych piosenek pop ma taką melodię, taki nastrój czy taką treść.
W trzeciej lub czwartej klasie czytaliśmy On Going a Journey („O wybieraniu się w podróż”, 1822) Williama Hazlitta jako klasyczny przykład angielskiej eseistyki. Było dla mnie objawieniem, że ktoś tak skrupulatnie i z taką precyzją może sobie spokojnie przeprowadzać wiwisekcję na własnych myślach i uczuciach. Hazlitt (1778–1830), który nie miał szczęśliwego życia osobistego, wychwalał rozkosze samotności i terapeutyczne dobrodziejstwa podróżowania. Esej jest najbardziej znany dzięki jednemu zdaniu: „Lepiej jest podróżować, niż docierać do celu”. Ale są w nim także inne perełki: „Nigdy nie jestem mniej sam niż wtedy, gdy jestem sam”, i jeszcze: „Dajcie mi czyste błękitne niebo w górze i zieloną murawę pod stopami, krętą drogę przede mną i trzygodzinny marsz przed kolacją – a wtedy, dalejże rozmyślać!”.
Z nieustającą korzyścią dla mnie kilku nauczycieli wyznawało filozofię Hazlitta i zabierało nas na liczne wycieczki. Jeszcze jako nastolatek schodziłem wzgórza Lake District, wyruszając z wierzchołka Hellvellyn, spenetrowałem wyżynę Peak District, zaczynając od Mam Tor, wędrowałem wzdłuż dolin odwiecznego New Forest z naszego obozu w Queen’s Bower, przemierzałem pustkowia Dartmoor i rozbijałem namiot obok przypór jednego ze szkockich zamków przy akompaniamencie serenad, które grał na dudach jego właściciel.
Nauczycielem, który w niedługim czasie wywarł na mnie głęboki wpływ, był David Curnow, w późniejszych latach profesor literatury angielskiej na amerykańskim Uniwersytecie w Bejrucie. Pan Curnow, niedawny absolwent Cambridge, miał przed sobą niemal niewykonalne zadanie wszczepienia literackiej wrażliwości w tępe głowy grupy uczniów szóstej klasy, którzy już wcześniej zrezygnowali z wyboru języka angielskiego jako jednego z głównych przedmiotów. Wysoki i elegancki, grał swoją rolę, prezentując czub w stylu Trumpa, fircykowaty krawat i idealnie wyprasowane spodnie z diagonalu. Jego metoda polegała na tym, że wkradał się cichcem do klasy z rękami w kieszeniach, nie zwracał uwagi na wrzawę, brał do ręki kawałek kredy i pisał na tablicy parę linijek jakiegoś wiersza. Potem szybko się odwracał twarzą do klasy i nic nie mówiąc, czekał na reakcję:
Słoneczniku, czekaniem znużony,
Krok po kroku śledzący bieg Słońca,
Zapatrzony w złociste regiony,
Gdzie wyprawa dobiegłaby końca;
Gdzie Dziewica w całunie ze śniegu
I Młodzieniec, co usechł z pragnienia,
Wstawszy z mogił, szukają noclegu,
Gdzie i ty chcesz dla siebie schronienia[7].
Skutek był piorunujący. Wrzawa milkła. Na klasę pełną nastoletnich chłopaków spadała cisza; „spaleni pożądaniem” uświadamiali sobie, że William Blake mówi bezpośrednio do nich – o życiu, śmierci, seksualności i duchowej wędrówce.
Mniej więcej w tym czasie, niemal przypadkowo, odkryłem świat turystycznych przewodników. Kręcąc się wśród półek w naszej lokalnej bibliotece miejskiej, natknąłem się na niezwykle obszerny dział literatury podróżniczej, pochodzącej głównie z epoki wiktoriańskiej. Wśród tytułów, które zapamiętałem, były Podróże po Francji Arthura Younga (1792), Dzika Walia George’a Borrowa (1862), która obudziła we mnie zainteresowanie rodzinnymi korzeniami, Eothen, ślady podróży na Wschód Aleksandra Kinglake’a (1844), Podróże z osłem w Cévennes Roberta Louisa Stevensona (1879), Płynąc samotnie dookoła świata Joshuy Slocombe’a (1900). Moim niewątpliwym faworytem były jednak Przejażdżki po okolicach wiejskich Williama Cobbetta (1830), gdzie szczegółowe opisy konnych spacerów po przedindustrialnej Anglii przeplatały się z ciętymi komentarzami na temat sytuacji politycznej i społecznej. Na długo zanim znalazłem się w Oksfordzie, Cobbett powiedział mi, czego się powinienem spodziewać:
Obserwując mnogość budynków w Oksfordzie poświęconych temu, co oni nazywają nauką, nie mogłem się nie zamyślić nad owymi trutniami, którzy się w nich gnieżdżą, i nad osami, jakie stamtąd wypuszczają. Jakkolwiek niektórzy z nich bywają złośliwi, potężną i przeważającą cechą jest głupota: pustka w głowie, niedostatki talentu, połowa zaś naukowców, którzy mają to, co się tu nazywa wykształceniem, nie nadawałoby się na subiektów w składzie towarów czy w sklepie bławatnym (...) I nie mogłem się powstrzymać, żeby nie zawołać do siebie: „Wystąpcie wy, w wielkich perukach, wy, świetnie się pożywiający Doktorzy! Wystąpcie wy, bogacze Kościoła, w którym biedacy dają wam sto tysięcy funtów na rok. Wystąpcie i stańcie twarzą w twarz ze mną, który piórem użytym w czas wolny posłałem waszej trzódce (...) [więcej,] aniżeli wy wszyscy dokonaliście przez ostatnie pół wieku![8].
Dziś uderza mnie fakt, iż rzekomi specjaliści, którzy układają listy swoich dziesięciu czy dwudziestu „najlepszych przewodników turystycznych wszech czasów”, niemal zawsze ignorują to, co moim zdaniem jest dla tego gatunku najważniejsze[9].
Większość współczesnych komentatorów pozostaje chyba w błogiej nieświadomości, że istnieje coś takiego jak Podróż włoska Goethego (1816–1817) – jeden z filarów kanonu. Goethe podróżował po Włoszech przez dwa lata w okresie bezpośrednio poprzedzającym rewolucję francuską, ale swoje dzienniki z tej podróży opublikował dopiero ponad trzydzieści lat później, dodając obszerne przemyślenia i komentarze. Na pierwszy rzut oka przypominają one niezliczone opisy Wielkiej Podróży, jakie przez całe stulecia tworzyli nadziani Europejczycy. Ale w gruncie rzeczy było to dzieło bardzo nowatorskie. Goethe przekonał się, że najważniejszym celem podróżowania jest odkrywanie samego siebie; podróż była dla niego eine Schule des Sehens, „szkołą widzenia”; chciał, jak mówił, „odkrywać siebie w przedmiotach, które widział”. W obliczu nowych krajobrazów, dzieł sztuki i ludzi oceniał własne reakcje, poznając jednocześnie swoje upodobania, preferencje i opinie – w znacznej mierze za sprawą tego, co nazwano jego „odkrywaniem antyku”, czyli uświadomienia sobie, że świat Greków i Rzymian pozostawił żywą tradycję, a nie jedynie zwały ruin. W gruncie rzeczy dokonywał eksperymentu zarazem psychologicznego i kulturowego, a swoje dzieło rozpoczął zdaniem: „Et in Arcadia ego”.
Dziś jestem przekonany, że śp. Margaret Higginson, dyrektorka szkoły w Bolton, która podczas ferii wielkanocnych 1956 roku odważyła się zabrać grupę dorastających dziewcząt i chłopców do Wenecji, Florencji i Werony, kierowała się takimi samymi motywami. Jako lekturę na czas długiej podróży pociągiem zaleciła nam niewielką książeczkę o literaturze klasycznej zatytułowaną Poets in a Landscape („Poeci w krajobrazie”)[10]. Złapałem bakcyla na resztę życia. Wtedy nie wiedziałem, natomiast wiem dzisiaj, że autor tej książki, Szkot Gilbert Highet, znany profesor literatury klasycznej, który zdobył sławę w USA, wcześniej napisał biblię w tym zakresie: wydaną w 1949 roku książkę The Classical Tradition. „Świat jest dziś całkiem niewielki – pisał – ale historia jest rozległa i głęboka. Czasem można dotrzeć znacznie dalej, siedząc we własnym domu i czytając książkę historyczną, niż wchodząc na pokład statku czy samolotu i przemierzając tysiące kilometrów”[11].
Dzienniki Goethego nie są bynajmniej zwyczajną kroniką. Zostały wprawdzie oparte na zapiskach z lat 1786–1788, ale jak już zostało powiedziane, są uzupełnione opracowaniami z późniejszego okresu, co nadaje całości dziwnie niejednoznaczną wymowę. Jak poeta pisał w liście do przyjaciela, powstało dzieło „na wskroś prawdziwe, a jednocześnie będące pełną wdzięku bajką”. Miłość Goethego do ziem leżących po drugiej stronie Alp była głęboka i trwała:
Kennst du das Land, wo die Zitronen blühn,
Im dunklen Laub die Goldorangen glühn,
Ein sanfter Wind vom blauen Himmel weht,
Die Myrte still und hoch der Lorbeer steht?[12]
(Znasz-li ten kraj,
gdzie cytryna dojrzewa,
Pomarańcz blask
majowe złoci drzewa?
Gdzie wieńcem bluszcz
ruiny dawne stroi,
Gdzie buja laur
i cyprys cicho stoi?)[13].
Mając zaledwie osiemnaście lat, pierwszy raz wyjechałem sam za granicę. Wcześniej zdałem egzaminy potrzebne do zdobycia stypendium w Oksfordzie i wyruszyłem do Delfinatu – do Grenoble – żeby się nauczyć francuskiego i poddać próbie swoje umiejętności w zakresie sztuki przetrwania. Był to od początku do końca mój własny pomysł. Cel wybrałem wyłącznie ze względu na sąsiedztwo Alp. Chodziłem na zajęcia na uniwersytet i mieszkałem na stancji u rodziny De La Marche, przy passage du Lycée 5 (domu dawno już nie ma). Wiele zawdzięczam życzliwości mojej owdowiałej gospodyni, „Madame la Baronne”; zaprzyjaźniłem się z jej synami Christianem i Bernardem i chociaż nie dysponowałem funduszem narciarskim, kiedy tylko mogłem, wyruszałem w góry. Jednym z najlepszych sposobów nauki francuskiego była, jak odkryłem, pomoc w odrabianiu lekcji i przerabianiu ćwiczeń, jakiej udzielałem siostrze chłopców, Marie-Louise. Marie-Louise, wówczas dwunasto- czy trzynastoletnia, była w rodzinie znana jako Choupette. Pewnego dnia kazano jej się nauczyć na pamięć renesansowego sonetu:
Heureux qui, comme Ulysse, a fait un beau voyage,
Ou comme cestuy-là qui conquit la toison,
Et puis est retourné, plein d’usage et raison,
Vivre entre ses parents le reste de son âge!
Quand reverrai-je, hélas, de mon petit village
Fumer la cheminée, et en quelle saison
Reverrai-je le clos de ma pauvre maison,
Qui m’est une province, et beaucoup davantage?
Plus me plaît le séjour qu’ont bâti mes aïeux,
Que des palais Romains le front audacieux,
Plus que le marbre dur me plaît l’ardoise fine:
Plus mon Loire gaulois, que le Tibre latin,
Plus mon petit Liré, que le mont Palatin,
Et plus que l’air marin la doulceur angevine[14].
(Szczęśliw, kto jak Ulisses zwiedził piękne kraje
Lub jak ten, co za złotem runem zganiał wody,
Aby potem, doświadczeń pełen i pogody,
Wrócić w dom ojców, dawne znowu czcząc zwyczaje.
Niestety, kiedyż ujrzę, jak w mej wiosce wstaje
Dym z kominów, i jakież dotkną mnie zawody,
Zanim obaczę strzechę swej biednej zagrody,
Która mi się cenniejsza od królestwa zdaje?
Wolę przez przodków moich budowane sioło
Niźli pałaców rzymskich niebotyczne czoło,
Od twardego marmuru bardziej cegłę cenię;
Bardziej Loarę gallską niż Tyber łaciński,
Bardziej ojczyste wzgórza niż gród Palatyński
I niźli oddech morza ziemi mojej tchnienie)[15].
Autor, Joachim du Bellay, odbył długą podróż z rodzinnego Liré w Anjou do Rzymu i przeżywał atak tęsknoty za domem, zupełnie jak ja w Grenoble. Ach, gdzie jest dziś Choupette?
Ulisses był oczywiście rzymską wersją greckiego Odyseusza, archetypu europejskiego podróżnika; Homer uczynił go bohaterem drugiego co do znaczenia fundamentalnego klasycznego dzieła europejskiej literatury. Odyseusz, którego imię oznacza „wywołujący gniew”, był weteranem wojny trojańskiej porwanym przez drapieżną nimfę; powrócił do rodzinnej Itaki dopiero po dziesięciu latach pełnych przygód podróży. Epicki opis tej historii w dziele Homera liczy 12 110 wersów heroicznego heksametru. Mój własny egzemplarz, w angielskim tłumaczeniu prozą[16], jak sądziłem – ogromnie przyziemny, został kupiony w czasie, gdy nalegano na mnie, żebym złożył w szkole podanie o elitarne wydanie greckie. Możliwe, że byłbym nastawiony bardziej entuzjastycznie, gdyby mi ktoś powiedział, że istnieje o wiele wcześniejszy przekład pióra George’a Chapmana (1559–1634), autora współczesnego Szekspirowi, który się urodził zaledwie rok przed śmiercią du Bellaya. Chapman przełożył Odyseję genialnymi rymowanymi dwuwierszami, złożonymi z dziesięciosylabowych wersów:
The Man (O Muse) informe, that many a way
Wounde with his wisdom to his wished stay;
That wandered wondrous farre, when he the Towne
Of sacred Troy had sakt, and shiverd downe.
The cities of a world of nations,
With all their manners, minds and fashions
He saw and knew. At sea felt many woes
Much care sustain’d, to save from overthrows
Himselfe, and friends, in their retreat from home.
Tak się składa, że moje klasyczne wykształcenie ogranicza się do łaciny, i nauczyłem się doceniać jej pełne dostojeństwa kadencje oraz wspaniałą maszynerię gramatyki. Zrobiłem wystarczające postępy, aby się zapoznać z Wergiliuszem i jego Eneidą, którą nauczyłem się czytać z czcią bardziej niż z niewymuszonym mistrzostwem. Często też uciekałem się do ściągi:
Arma virumque cano, Troiae qui primus ab oris
Italiam fato profugus Laviniaque venit
Litora, multum ille et terris iactatus et alto
vi superum saevae memorem Iunonis ob iram,
multa quoque et bello passus, dum conderet urbem
inferretque deos Latio, genus unde Latinum
Albanique patres atque altae moenia Romae...
(Broń i męża opiewam, co z Troi wybrzeża
Do Italii, gnan losem, pierwszy na brzeg zmierza
Lawiński, po mórz głębi i lądach pędzony
Mocą niebian, pamiętny gniew znosząc Junony;
Wiele też w boju cierpiał, nim dźwignął mur miasta
I bogi wniósł do Lacjum, skąd plemię urasta
Latynów, ojce Alby i wielkiej gród Romy)[17].
Wpływy takiego pisarstwa okazały się trwałe. Najwybitniejszym spośród wielu spadkobierców Homera i Wergiliusza był Dante Alighieri (1265–1321), a jego Boska komedia miała jeszcze wstrząsnąć mną do głębi. Podróż duchowa Dantego przez życie pozagrobowe opierała się na chrześcijańskiej wizji, której nie uznawaliby tacy poganie, jak Homer czy Wergiliusz. Florentczyk należy do wielkiego triumwiratu duchowych podróżników. Arystotelesa nazwał il maestro di color che sanno – „mistrzem tych, którzy wiedzą”, a Wergiliusza wybrał na swojego pierwszego przewodnika w wędrówce do raju.
W wyniku tych doświadczeń zacząłem sobie coraz bardziej zdawać sprawę, że podróżowanie może być czymś więcej niż tylko przemieszczaniem się z jednego miejsca na drugie. Wykształcenie jest wprawdzie po części nauczaniem prowadzonym w klasie i uczeniem się z książek, ale równie istotną rolę odgrywają kształcące efekty pobytu ucznia w nowym i stymulującym otoczeniu. Od początku chętnie podpisywałem się pod aksjomatem, który głosi, że podróże rozszerzają horyzonty. Zgadzałem się z Markiem Twainem – który sam będąc podróżnikiem, pisał: „Podróże zadają śmiertelny cios uprzedzeniom, fanatyzmowi i parafiańszczyźnie, a tym samym bardzo są potrzebne większości mych rodaków. Ludzi i rzeczy nie obejmiesz w całej ich odmienności, wegetując przez całe życie w jednym ziemskim zakątku”[18].
Dziś nie jestem już jednak tego taki pewien. W świecie, w którym podróżowanie utraciło wiele z wysiłku fizycznego, jakiego dawniej wymagało, spotyka się ludzi przemierzających w powietrzu tysiące kilometrów, żeby zrobić zakupy w Dubaju, poleżeć na plaży na Bali czy obejrzeć mecz krykieta w Melbourne. „Byłam trzy razy na wyspach Galapagos – oświadczyła mi podczas niedawnego lotu pewna bogata Amerykanka – i nie mam pojęcia, gdzie jeszcze mogłabym pojechać”. Czego tacy ludzie się uczą, poza świadomością różnic temperatur i sposobami postępowania na lotniskach? Niektórzy podróżnicy pokonują ogromne dystanse i mimo to zachowują wszystkie swoje przekonania w nienaruszonym kształcie. Poszerzanie horyzontów niestety nie odbywa się automatycznie, co trafnie podsumowuje przysłowie: „Podróż czyni mądrego lepszym, a głupiego gorszym”.
Całkiem niedawno wyczytałem, że jeden z pionierów literatury podróżniczej, włoski poeta Petrarka, doszedł do takiego samego wniosku siedemset lat temu. W 1336 roku wspiął się on w towarzystwie swojego brata na Mont Ventoux w Prowansji, co było w tych czasach wyczynem jedynym w swoim rodzaju, a następnie zanotował swoje wrażenia. Zabrał ze sobą egzemplarz Wyznań świętego Augustyna i na szczycie przeczytał stosowne ustępy. „Oto ludzie wędrują, aby podziwiać szczyty gór – pisał święty Augustyn – spiętrzone fale morza, szeroko rozlane rzeki, Ocean otaczający ziemię, obroty gwiazd. A siebie samych omijają, siebie nie podziwiają”[19]. Ów moment na wierzchołku Mont Ventoux opisano jako „dzień narodzin Renesansu”. Co więcej, Petrarkę mocno zdegustowała grupa kolegów, którzy odmówili mu swojego towarzystwa w wędrówce na szczyt. Cytując słowa poety, wykazali frigida incuriositas – „oziębły brak ciekawości”[20].
Urodziłem się i wychowałem w Bolton w hrabstwie Lancashire, w dawnym mieście wydzielonym, którego aneksja przez Greater Manchester nie była bardziej uzasadniona niż aneksja Krymu przez Putina. Pełna nazwa miasta brzmi Bolton-le-Moors i pochodzi od nazwy założonej tam średniowiecznej parafii św. Piotra. Jako chłopak spędziłem wiele radosnych godzin, wędrując przez tamtejsze wrzosowiska, czując siłę własnych nóg, ucząc się odnajdywać kierunek w deszczu i mgle oraz zastanawiając się nad drogami życia.
W pogodny letni wieczór można było stanąć na skraju wrzosowiska w Rivington Pike i obserwować słońce zachodzące daleko nad Morzem Irlandzkim. Zazwyczaj dało się dostrzec iglicę na szczycie Blackpool Tower, na krańcach sześćdziesięciokilometrowej płaskiej równiny, a przy odpowiednim kącie i właściwej wilgotności powietrza na horyzoncie majaczył okryty cieniem kontur wyspy Man. Dla mnie to był Zachód. Za linią horyzontu leżała Irlandia, za Irlandią Atlantyk, a za Atlantykiem – Ameryka. Ale przez wiele lat ani razu nie odczuwałem pokusy, żeby przepłynąć morze na zachodzie. Po siedmiu dziesiątkach lat podróżowania wciąż jeszcze mam przed sobą podróż na wyspę Man.
O wiele częściej ciągnęło mnie w przeciwną stronę i zagłębiałem się w dzikie, tajemnicze wrzosowiska sięgające w głąb lądu. Stojąc na wschodnim zboczu Winter Hill, można było bez trudu wypatrzyć Peel Tower na wzgórzu Holcombe nad Ramsbottom, a dalej – ciemny grzbiet Blackstone Edge na granicy Yorkshire. W czasach, w których nie było jeszcze autostrad, Yorkshire, „ziemia ludzi z Yorku”, pozostawała obca i niedostępna – kraj ludzi o cmentarnym poczuciu humoru, którzy zawsze poruszali się samym środkiem drogi. To był dla mnie egzotyczny Wschód. Za Yorkshire rozciągało się Morze Północne, a za Morzem Północnym – kontynentalna Europa. I tak jak „the Pike” był świątynią zachodu słońca, stok Winter Hill był pałacem wschodu. Można było usiąść pośród wrzosów i kęp trawy, słuchać skowronków i kulików i przyglądać się, jak potężniejące światło słońca oświetla granie i doliny kręgosłupa Anglii.
Taki to był cudowny kraj mojej młodości. Nie istniało lepsze miejsce do zdobywania orientacji w czasie i przestrzeni i miejsce to znajdowało się na wyciągnięcie ręki. Wsiadałem do autobusu numer 19 lub 20 – do Doffcocker albo dalej, do Montserrat – i wędrowałem Chorley Old Road, przytrzymując się płotów i patrząc w dół na farmy hodowców owiec. Pozostawiałem z tyłu siedem milionów dusz, stłoczonych w potężnej przemysłowej konurbacji. Przede mną wzywały otwarte niebo, wiatr wiejący od wzgórz i błogosławiona pustka. Przeszedłszy około półtora kilometra, przecinałem drogę do kamieniołomu, naprzeciw zajazdu Jolly Crofter w Top O’th Moor, wciskałem się między kamienne murki i sapiąc z niecierpliwości, wydostawałem się na wyżynne smagane wiatrem wrzosowisko, gdzie byłem panem wszystkiego, co obejmowałem wzrokiem.
Od wczesnej młodości zdawałem sobie sprawę, że swoboda w wędrówkach po wrzosowisku jest przywilejem, który nie istniał w czasach młodości mojego ojca, i że w gruncie rzeczy moje własne wędrówki też są w sensie formalnym nielegalne. Do początków XX wieku dobrzy ludzie z Bolton musieli siedzieć w domu i dusić się własnym dymem z pieców węglowych, ponieważ właściciele wrzosowisk, ród Bridgemanów hrabiów Bedford, zakazywali im wstępu na tereny zarezerwowane dla kuropatw i przepiórek. Był to temat bliski sercu Williama Cobbetta. Za jego czasów można było zesłać człowieka do Ziemi van Diemena za kradzież ptaka łownego i skazać go na śmierć za stawianie oporu gajowemu, więc Cobbett wrzał słusznym oburzeniem:
Mawiają, jak sądzę prawdziwie, że więcej ludzi przebywa w więzieniach z powodu wykroczeń przeciwko prawu łowieckiemu w Anglii, aniżeli jest osób uwięzionych we Francji (przy dwukrotnie wyższej liczbie ludności) za wszystkie przestępstwa razem wzięte. Gdy podniósł się wielki krzyk z powodu okrucieństw, jakich się dopuszczano wobec księży i seigneurs (...) Francji, Arthur Young wzywał ich, aby wspomnieli na okrucieństwa, jakich się dopuszczano wobec ludzi [z Anglii] w imię prawa łowieckiego, a też pamiętali, z jak wielu zrobiono galerników za zabicie, lub próbę zabicia, przepiórek, bażantów czy zajęcy[21].
Po wydaniu w 1831 roku ustawy, która wprowadzała obowiązek rejestracji gajowych oraz wyznaczała czas trwania sezonu łowieckiego, zaczęto zgłaszać protesty dotyczące ograniczania prawa dostępu do ziemi i wkraczania na tereny prywatne.
Jestem dumny z tego, że mój wuj Don – Donnie Davies – który zginął w katastrofie lotniczej w Monachium w 1958 roku, odegrał istotną rolę w masowych protestach, które ostatecznie zakończyły się otwarciem naszej części wrzosowisk w Górach Pennińskich dla ogółu ludności. W 1910 roku on i jego koledzy uknuli chytry spisek: wymyślili pretekst – pomysł polegał na tym, żeby na pradawnym szlaku wiodącym przez Winter Hill wznieść historyczny pomnik. Wygrzebali w starych rejestrach zapisy dotyczące pewnego szkockiego kotlarza nazwiskiem George Henderson, który w listopadzie 1838 roku został „ohydnie zamordowany” na wrzosowisku w Rivington, po czym zdobyli zezwolenie na wzniesienie pomnika ku jego „wiecznej pamięci”. Grupie inicjatorów akcji, którzy mozolnie wspinali się stromą ścieżką z Belmont za zaprzężonym w osła wozem z ciężkim żelaznym ładunkiem, towarzyszyli policjanci i gajowi. Ale kiedy „pniak Szkota” umieszczono na postumencie i zaczęła się uroczystość odsłonięcia pomnika, zza grzbietu wrzosowiska wypadły setki zdeterminowanych „żałobników”, potężną falą zatapiając siły porządkowe. Garstkę uczestników protestu skazano na kary grzywny za wtargnięcie na teren prywatny. Jednak od tego czasu zarzucono wszelkie próby zakazywania wstępu na wrzosowiska pokojowo nastawionym spacerowiczom.
W innych częściach Anglii kampania trwała o wiele dłużej. Największe z masowych wtargnięć na tereny prywatne zorganizowano w 1932 roku na równinie Kinder Scout w hrabstwie Derbyshire. Prawo do „legalnej wędrówki” ostatecznie przyjęto jednak dopiero na mocy wydanej w 2002 roku ustawy o przechodzeniu przez tereny wiejskie.
Wędrując po wrzosowiskach, nabrałem też entuzjazmu do własnych odkryć historycznych dotyczących regionu. Sądzę, że to zajęcie rozbudziło drzemiący we mnie instynkt detektywa.
Rzymska Brytania, wywołująca w Anglikach poczucie imperialnego pokrewieństwa, ma licznych miłośników, ale w Lancashire jest niewiele miejsc, które by się z nią wiązały. Początki Manchesteru sięgają rzymskiego fortu Mancunium, od którego promieniście rozchodziły się na północ bite drogi. Kiedyś ojciec pojechał z nami do Affetside, żeby obejrzeć mizerne szczątki jednej z tych dróg, znanej miejscowej ludności pod nazwą Watling Street. Trzydzieści dwa kilometry dalej na północ, na brzegu rzeki Ribble, znajdowała się ważna osada wojskowa Bremetennacum Veteranorum (obecnie Ribchester). Wykonany z brązu hełm żołnierza jazdy, który tam znaleziono, można dziś oglądać w miejscowym Muzeum Brytyjskim[22].
Legiony rzymskie opuściły Brytanię w 410 roku, ale późniejsza fala „anglosaskich” najeźdźców dotarła do naszego zachodniego wybrzeża dopiero w następnym stuleciu. Niesłusznie potraktowałem maleńką, otoczoną zbiornikami na wodę miejscowość o nazwie Anglezarke w pobliżu Bolton jako dowód pojawienia się Anglów. Natomiast słusznie wierzyłem, że się istotnie pojawili.
Ponieważ zarówno Rzymianie, jak i Anglowie byli migrantami, długo pozostawała dla mnie zagadką tożsamość autochtonicznych mieszkańców Lancashire. Skoro nie mówili ani po łacinie, ani po staroangielsku, to kim właściwie byli? Nosząc walijskie nazwisko Davies, powinienem był się domyślić. Rozwiązanie przyniosły nazwy dwóch wzgórz: pierwsze nazywa się Pendle, a drugie, tuż za granicą Yorkshire – Pen-y-Ghent. Pen to po walijsku „szczyt” albo „wierzchołek”, a obie nazwy wskazują, że „aborygeni” z Lancashire byli celtyckimi „Brytyjczykami”. Mieszkańcy dzisiejszego Lancashire należeli do Walii, zanim zaczęli należeć do Anglii czy do Lancashire.
Straszliwi wikingowie zawsze budzili zainteresowanie – moje imię, Norman, oznacza „człowieka północy”. Długie łodzie wikingów ze smokami na dziobach pojawiły się w IX wieku; osiedli w Irlandii, w północnej Szkocji (którą nazwali Suðroenland – swoją „ziemią na południu”; dzisiaj hrabstwo Sutherland), w Yorku i w Kumbrii. W którymś momencie dowiedziałem się, że nazwa Anglezarke pochodzi od staronordyckiego Anlafserg – „pastwisko Anlafa na wzgórzu”. (Był kiedyś król wikingów, który się nazywał Anlaf Guthfrithson i który panował w Yorku).
Normanowie, którzy podbili Anglię w 1066 roku, także byli z pochodzenia „ludźmi północy”; na okres kilku pokoleń osiedli na terenie Francji. Ich francuskojęzyczni rycerze dokonali rozbioru angielskiej ziemi, a jeden z nich, towarzysz Wilhelma Zdobywcy Harverus de Walter, zbudował zamek na szczycie wysokiego wzgórza niedaleko Bolton. On sam i jego potomkowie nosili odtąd rodowe nazwisko de Hoghton. Raz zaciągnąłem matkę na wieżę Hoghton. Była to wyprawa, która wymagała jazdy autobusem z kilkoma przesiadkami. Zamek okazał się współczesną rekonstrukcją, nie było tam nic, co mogłoby uzasadniać plotkę, że przy jakiejś okazji schronił się w jego dawnych murach Szekspir, a głównym wydarzeniem, które się z zamkiem wiązało, była wizyta króla Jakuba I w 1617 roku.
Mieszkańcy średniowiecznej Anglii nie byli zatem aż tak angielscy, jak nam kazano wierzyć. Istnienie miasta Bolton odnotowano po raz pierwszy w 1185 roku – pod nazwą „Boelton” – ale nigdy nie udało mi się dowiedzieć, jakim językiem mogli mówić jego pierwsi mieszkańcy. Najstarszy budynek w mieście, gospoda z muru pruskiego nosząca nazwę Ye Olde Man and Scythe, pochodzi z 1251 roku. Ale jest mało prawdopodobne, żeby się tak nazywała w dniu, w którym podano tam pierwszego drinka.
Reformacja jest wydarzeniem pierwszej wagi w historii Anglii. Byłem bardzo poruszony pełnym melancholii widokiem zrujnowanych klasztorów – siedzib zakonów rozwiązanych przez Henryka VIII. Swego czasu zbierałem broszury wydawane przez Ministerstwo Robót Publicznych, odpowiedzialne za opiekę nad tymi zabytkami, i pisałem do ministerstwa w Londynie z prośbą o ich przysyłanie. Wspaniałe ruiny opactwa Bolton, któreśmy zwiedzali, leżą w Yorkshire. Natomiast opactwo Furness było nasze. Dowiedziałem się, że Lancashire było jednym z ośrodków Pielgrzymki Łaski w 1536 roku i ruchu katolickich rekuzantów. Silne wrażenie zrobiła na mnie biografia męczennika, świętego Edmunda Campiona[23].
Epoka elżbietańska – ostatnia przed nastaniem brytyjskości – cieszy się wielką miłością Anglików. W Bolton pozostało z niej niewiele, jeśli nie liczyć części zabudowań dworskich Smithills Hall. W 1588 roku na wieży Rivington zapalono ogień sygnalizujący zbliżanie się hiszpańskiej Armady.
W chwili wybuchu wojny domowej miasto Bolton było już silnie podporządkowane władzy purytańskich parlamentarzystów Cromwella. W maju 1644 roku stało się sceną straszliwej masakry, podczas której rojalistyczni żołnierze księcia Ruperta dokonali rzezi dwóch tysięcy mieszkańców. Po zwycięstwie Cromwella czołowy miejscowy rojalista hrabia Derby James Stanley zapłacił za tę masakrę życiem. Zanim go ścięto, wypił ostatniego drinka w zajeździe Ye Olde Man and Scythe. Kiedy byłem w szkole podstawowej, nasza klasa słuchała tej opowieści, stojąc obok krzyża na dawnym placu targowym Churchgate.
Rewolucja przemysłowa zrobiła z Wielkiej Brytanii światową potęgę, a mieszkańcy Bolton byli przekonani, że to oni ją rozpoczęli. Samuel Crompton (1753–1827), wynalazca przędzarki wózkowej, zatrudniony jako tkacz w Hall i’ th’ Wood, starym czarno-białym dworze z muru pruskiego, był miejscowym bohaterem. Kiedy jako dzieci zwiedzaliśmy Hall i’ th’ Wood ze szkołą, dowiedzieliśmy się, że chociaż miasto wzbogaciło się na wynalazku Cromptona, on sam umarł w nędzy.
Rodzina mojej matki, nosząca nazwisko Bolton, najwyraźniej miała starsze związki z miastem niż rodzina ojca. Mój dziadek ze strony matki, Edwin Bolton, był budowniczym; zbankrutował podczas wielkiego kryzysu z lat trzydziestych zeszłego stulecia. Jego żona, Elizabeth Sherwood, pochodziła z rodziny, o której przeszłości mówiło się tylko szeptem. Jako rodzinny historyk ostatecznie odkryłem prawdę, wertując dane spisu ludności z 1861 roku, kiedy to we dworze Slaterów w Turton mieszkał major James Slater i gdzie także przebywała służąca Betty Isherwood. Ich syn, James Slater Isherwood, odebrał dobre wykształcenie, został prawnikiem, ale zmarł przedwcześnie, zapiwszy się na śmierć. Stąd trwające przez całe życie przywiązanie mojej matki do ruchu antyalkoholowego, modelu pobożnego życia oraz do Johna Bunyana.
Początki rodziny Daviesów, rodu mojego ojca, są jeszcze mniej jasne. Mój drugi dziadek, Richard Samson Davies, był podobno mówiącym po walijsku sierotą; w wieku 16 lat przybył do Manchesteru z półpensówką w kieszeni i z głową pełną mitów. Spotkał i poślubił Ellen Ashton, nieślubne dziecko córki górnika z Pendleton; żyli z sobą szczęśliwie i mieli dziewięcioro potomstwa. Wiosną 1901 roku małżonkowie przebyli pieszo 16 kilometrów z Pendleton do Bolton razem z piątką najstarszych dzieci, pchając wózek z całym swoim dobytkiem. Szóste dziecko, Richard, czyli mój ojciec, przyszedł na świat wkrótce potem, w małym szeregowym domku przy Ash Street (którego już nie ma).
Mimo tych niewyraźnych początków Daviesom wiodło się bardzo dobrze. Dziadek awansował na wysokie stanowisko dyrektora przędzalni Globe Hosiery Works Hodgkinsona i Gillibranda, której budynki znajdowały się przy ulicy Lower Bridgeman. Kupił wolno stojący dom o nazwie Wigmore, znacznie okazalszy niż cokolwiek, na co byłoby stać mnie. Jego najstarsza córka, Lydia – moja ciocia Sis – studiowała w Cambridge, a najstarszy syn, Don, chodził do szacownej starej szkoły podstawowej w Bolton (założonej w 1514 roku).
Poza wspaniałym ratuszem z 1873 roku głównym powodem do dumy mieszkańców miasta był klub piłki nożnej Bolton Wanderers. Podobnie jak nasi sąsiedzi, drużyna Blackburn Rovers, klub został w latach osiemdziesiątych XIX wieku członkiem założycielem angielskiej Ligi Piłki Nożnej. W czasach sprzed nadejścia telewizji jego stadion w Burnden Park był mekką miłośników futbolu – wyłącznie mężczyzn. Mój wujek Don, piłkarz amator na skalę międzynarodową, grał tam, zanim się przeniósł do klubu Stoke City. Dziadek Richard Samson utrzymywał, że w 1923 roku przelazł przez mur biegnący wokół stadionu w Wembley, żeby zobaczyć, jak Wanderers zdobywają puchar w meczu finałowym. Ja zjawiłem się na trybunach po 1945 roku i oglądałem wszystkich wielkich tamtej epoki – Stanleya Matthewsa, Toma Finneya i Wilfa Manniona. Nieustraszony środkowy napastnik Bolton Nat Lofthouse, który przed wstąpieniem do klubu pracował w kopalni węgla, był w tamtych czasach moim bohaterem. Nadszedł jednak dzień, kiedy musiałem wybierać między oglądaniem meczów w sobotę a grą w piłkę nożną, i wybrałem to drugie.
Zastanawiałem się nad kulturowym kontekstem takich nazw, jak „Wanderers” (Wędrowcy) czy „Rovers” (Włóczędzy). Jedna z drużyn, w których grał wujek Don, nazywała się The Northern Nomads (Nomadzi z Północy). Z wszelką pewnością upajałem się tradycją wędrówki i włóczęgi.
Daviesowie i Boltonowie, podobnie jak większość brytyjskich rodzin, ponieśli bolesne straty podczas pierwszej wojny światowej. Jeden z braci mojego ojca, dziewiętnastoletni pilot Norman Davies, zginął we wrześniu 1918 roku. Najstarszy brat matki, James Bolton, żołnierz regimentu piechoty z Lancashire, zmarł na froncie zachodnim rankiem 11 listopada 1918 roku.
Wiele aspektów życia miasta Bolton w XX wieku musi zejść na dalszy plan, jeśli je porównać z dokonaniami jego najsławniejszego syna, magnata przemysłowego Williama Levera (1851–1925), późniejszego lorda Leverhulme, założyciela międzynarodowej korporacji Unilever. Szlachetny lord ufundował przy ulicy św. Jerzego kościół kongregacji, do której należeli moi rodzice, oraz ponownie ustanowił szkołę w Bolton, w której pobierałem nauki. Urodził się w domku przy Bridge Street, bardzo podobnym do miejsca narodzin mojego ojca; położył podwaliny przyszłej fortuny, produkując i sprzedając mydło marki Sunlight. Jako dzieci szkolne byliśmy zabierani do modelowej wsi Port Sunlight pod Liverpoolem, gdzie znajdowała się główna fabryka Levera i gdzie przybijały floty zbiornikowców wiozących olej kokosowy z jego plantacji w Afryce. Mniej znana jest ekstrawagancka, otoczona japońskim ogrodem wiejska posiadłość, „bungalow” z oknami wychodzącymi na rezerwuar w Anglezarke. W 1913 roku dom podpaliły wojownicze sufrażystki. Czterdzieści lat później, w czasach moich wędrówek po okolicy, można się było przedrzeć przez rozrośnięte krzaki dawnego ogrodu i zebrać naręcza orientalnych kwiatów. Sic transit gloria mundi.
W miarę jak przechodziliśmy z klasy do klasy, zakres naszych wycieczek stawał się coraz bardziej ambitny. Doroczne obozy 19. Drużyny Skautów z Bolton odbywały się wprawdzie na terenie Wielkiej Brytanii, ale starszych skautów na ogół wysyłano za granicę. Naszych podróży nie da się porównać z wycieczkami szkolnymi z epoki odrzutowców, które przewożą chłopców i dziewczęta do Nepalu, Namibii czy Patagonii. Nie były jednak ani mniej ekscytujące, ani mniej ambitne. W niedługim czasie wyjechałem na obóz do Luksemburga, gdzie wykopywaliśmy z ziemi rdzewiejące hełmy żołnierzy walczących w bitwie o Ardeny; płynąłem kajakiem Loarą, przyglądając się z wody zamkom, przemierzałem Alpy Karynckie na granicy z Jugosławią i chodziłem po górach w Tyrolu – przewodnik górski, który o czwartej nad ranem poprowadził nas przez lodowiec Dachstein, został na krótko przed naszym przyjazdem zwolniony z sowieckiego więzienia. Był wcielony do Wehrmachtu, wzięto go do niewoli pod Stalingradem i udało mu się przeżyć dzięki silnemu organizmowi i obeznaniu z trudnymi warunkami. Otworzyły mi się oczy na inne, nie znane dotąd oblicze drugiej wojny światowej w Europie.
W tym samym okresie założyłem notatnik, w którym zapisywałem sobie ulubione cytaty zbierane z pozaszkolnych lektur. Są tam wszyscy, którzy wywarli na mnie istotny wpływ – Szekspir, Hobbes, Michelet, Macaulay, Milton, Bacon, Platon, Arystoteles, Gibbon, święty Augustyn, Blake, Byron, Shelley, Keats, Lamartine, Donne, Gray, Carlyle, Mill, Hazlitt i wielu innych. Pierwszy wpis jest opatrzony datą „sierpień 1955”. Pod numerem 352 jest cytat z Cobbetta:
Bóg dał nam najlepszy kraj na świecie; naszych mężnych, mądrych i cnotliwych przodków (...) najlepszy na świecie rząd, a my, ich tchórzliwi, głupi i rozpustni synowie, stworzyliśmy ten niegdyś-raj, ten, który dziś mamy przed oczyma[24].
Jako ostatni wpis figuruje cytat z ojca Trevora Huddlestona, prześladowanego protestanckiego duchownego, którego refleksje na temat Południowej Afryki poruszyły mnie do żywego.
Biała Południowa Afryka – pisał Huddleston – będzie mogła mówić o szczęściu, jeśli za pięćdziesiąt lat będzie jeszcze istnieć jako tolerowana mniejszość[25].
Pięćdziesiąt lat później odwiedziliśmy z żoną RPA i byliśmy pełni podziwu dla przenikliwości Huddlestona.
Mój eklektyczny wybór poezji zawierał oczywiście wiele cytatów dotyczących podróżowania i życiowych podróży. Jeśli o to idzie, to, jak w wypadku większości tematów, niedoścignione okazują się obserwacje Szekspira:
Strudzony drogą, wierzę, że odnowię
Siły, gdyż łoże do spoczynku wzywa;
Lecz rozpoczyna się podróż w mej głowie,
Pracuje umysł, gdy ciało spoczywa.
Myśl w okolice uchodzi dalekie
Pragnąc do ciebie w pielgrzymkę wyruszyć;
Opadającą unosi powiekę
I patrzę w ciemność ślepą[26].
Tu właśnie – trzysta lat przed Rainerem Marią Rilkem, pojawia się ta sama co u niego myśl, że „jedyną podróżą jest podróż w głąb samego siebie”.
Rilke pisał bardzo wymownie o skutkach, jakie podróż przynosi podróżującemu:
Już jest mój wzrok na wzgórzu, nad którym słońce stoi,
na drodze, którą ledwie tu zacząłem, i mnie wyprzedza.
Tak nas ogarnia to, czegośmy objąć nie mogli,
niby zjawisko, z daleka –
i nas przeobraża, nawet gdy tego już nie osiągniemy,
w to, czym sami jesteśmy, ledwie tego świadomi (...)[27].
Robert Louis Stevenson, którego Wyspa skarbów i Porwany za młodu stanowiły część literackiego kanonu mojej młodości, był podróżnikiem i zawędrował tak daleko, że już nigdy nie zdołał wrócić do domu. Jest pochowany na jednej z wysp archipelagu Samoa. Dalekie lądy napełniały go dziecięcą radością:
Ach, jak chciałbym jechać wiosną
Tam, gdzie złote jabłka rosną,
Gdzie na wyspach jak dzień długi
Przekrzykują się papugi.
Gdzie Robinson do obiadu
Sprasza kozy i kakadu,
Gdzie w bogatych miastach Wschodu
Błyszczą w słońcu wśród ogrodów
Kopuły złotych meczetów
I wieżyczki minaretów,
I gdzie wszystko, o czym marzę,
Można kupić na bazarze.
(...)
Jechać tam, gdzie twarze czarne
Połyskują w dżungli parnej,
Pełnej palm, małp i kokosów,
Chat murzyńskich, bębnów, głosów.
Leżą tam nad żółtym Nilem
Łuskoskóre krokodyle
Śledząc, czy się flamingowi
Uda w locie rybę złowić.
(...)
Można też w pustynnych piaskach
Spotkać opuszczone miasta,
Skąd odeszły wszystkie dzieci,
Już dorosłe od stuleci.
Ludzkich kroków tu nie słyszysz,
Nie ma kota ani myszy,
A gdy noc się w oczy wciśnie,
Żadne światło nie rozbłyśnie.
Tam pojadę na wielbłądzie,
Co w pustyni nie zabłądzi[28].
Charles Baudelaire (1821–1867) – który podobnie jak Stevenson przez całe życie chorował – był, przy wszystkich swoich wadach, czarodziejskim snycerzem słów. Zbiór jego poezji Kwiaty zła (1857) zaprowadził go przed oblicze sądu za „obrazę moralności publicznej”; trzeba było długiego czasu, żeby uznano jego geniusz. Jako młody chłopak został wysłany przez ojczyma w długą podróż do Indii, co miało go wyleczyć z rzekomej gnuśności. Doświadczenie to nie zmieniło jego chimerycznych obyczajów, ale wspominał je z wielką przyjemnością i uwiecznił w swoich późniejszych wierszach:
Pour l’enfant amoureux de cartes et d’estampes
L’univers est égal a son vaste appétit.
Ah! Que le monde est grand a la clarté des lampes!
Aux yeux du souvenir que le monde est petit!
(Dziecku, rozkochanemu w mapach i obrazkach –
Wszechświat – jego wielkiemu równy jest pragnieniu.
Jak olbrzymią jest ziemia w lamp wieczornych blaskach,
Jakże drobną jest ziemia w przeszłości wspomnieniu!)[29].
Tak, byłem jednym z tych chłopców „rozkochanych w mapach i obrazkach”. Tak, jest wielu pustogłowych podróżników, którzy podróżują tylko po to, żeby podróżować. A jednak przez wiersz Baudelaire’a przewija się uwodzicielski wątek wieloznaczności. Podróż duchowa polega na tym, że nie da się dotrzeć do celu.
Co rzekłszy, można wrócić do Boskiej komedii, aby z niejakim zdziwieniem odkryć, że Dante bardzo zdecydowanie umieszcza Ulissesa, tego arcywędrowca, w ósmym kręgu piekieł, gdzie przez całą nieskończoność ogarnia go piekielny ogień. Sposób myślenia Dantego wykluczał, by poganin mógł zaznać oczyszczającego dobrodziejstwa czyśćca, a tym bardziej dostać się do raju. Wydaje się natomiast, że jako znana postać starożytności mógł zostać potraktowany z większym szacunkiem. Surowy osąd Dantego sprowokował zatem długie uczone debaty. Okazuje się, że nieszczęsny Ulisses został skazany nie za swoje wędrówki, ale raczej za rolę, jaką odegrał wcześniej w przygotowywaniu fortelu z koniem trojańskim; za to skazano go na towarzystwo „szalbierczych doradców” i przywiązano pośród płomieni do wspólnika w spisku, Diomedesa. Dante opierał się wyłącznie na źródłach łacińskich, które tradycyjnie były protrojańskie i antygreckie. (Rzymianie uważali się za potomków Trojan). W ich przekonaniu – i w przekonaniu Dantego – konia trojańskiego należało uważać za przykład taktyki niehonorowej i godnej pogardy.
Mimo to, skoro już zostały wyjaśnione powody nieszczęść Ulissesa, Dante zezwolił mu na długą, elokwentną przemowę, w której wspomina on swoje podróże oraz motywy, jakie go skłoniły do rozwinięcia żagli. Powodowała nim nade wszystko gorliwa chęć zostania znawcą tego świata, a także ludzkich przywar i cnót:
né dolcezza di figlio, né la pieta
del vecchio padre, né ’l debito amore
lo qual dovea Penelopè far lieta,
vincer potero dentro a me l’ardore
ch’i’ ebbi a divenir del mondo esperto
e de li vizi umani e del valore;
ma misi me per l’alto mare aperto
sol con un legno e con quella compagna
picciola da la qual non fui diserto.
(Ani pieszczoty synowskiej słodycze,
Ni przywiązanie do starego ojca,
Ani powinna dla małżonki miłość,
Co Penelopę uszczęśliwić miała,
Nie mogły we mnie przezwyciężyć żądzy,
Którą pałałem, chcąc poznać świat cały,
I śmiertelników przywary i cnoty.
Pchnęła mnie ona na morza przestwory
Na jednej nawie i z tym pocztem małym,
Który mnie dotąd nie opuszczał nigdy).
„Zajrzenie w świata roboty misterne” to całkiem ambitny zamiar.
Dalej, dotarłszy do Słupów Herkulesa, Ulisses opowiada o dopingującej przemowie, jaką skierował do swoich towarzyszy w trakcie ich zmagań, aby ich podtrzymać na duchu:
„O frati”, dissi, „che per cento milia
perigli siete giunti a l’occidente,
(...)
Considerate la vostra semenza:
fatti non foste a viver come bruti,
ma per seguir virtute e conoscenza”.
Naonczas rzekłem: O wy bracia moi,
Którzy przez setne niebezpieczeństw krocie
Aż ku Zachodu zdążyliście kresom,
(...)
Rozważcie bytu waszego nasiona:
Nie na to przecie jesteście stworzeni,
Byście pędzili żywot jak bydlęta,
Lecz dążyć macie do wiedzy i cnoty![30].
Nie da się powiedzieć tego jaśniej: podróżujemy, aby szukać cnoty i wiedzy i aby się stać bardziej ludzcy.
Po wycieczkach na tereny romańskojęzyczne, gdzie mówi się językami, których uczyłem się w szkole, stopniowo zacząłem się zwracać ku Wschodowi. Często się zastanawiałem, czy było to działanie instynktowne, czy świadomy wybór. Zaczęło się, kiedy miałem osiemnaście lat, gdy jeszcze służba wojskowa była obowiązkowa dla wszystkich młodych Brytyjczyków. Posłusznie poszedłem do ratusza w Bolton, żeby się „zaciągnąć do wojska”, i w rubryce „osobiste preferencje” wpisałem Royal Navy, ponieważ słyszałem, że marynarka organizuje intensywne kursy języka rosyjskiego jako sensowną alternatywę dla zajęć z musztry, nocnych wart i choroby morskiej. W efekcie kupiłem sobie samouczek języka rosyjskiego i rozpocząłem długą – i wciąż trwającą – podróż po słowiańszczyźnie.
Później, podczas pierwszych długich wakacji w Oksfordzie, dołączyłem do trzech kolegów z mojej dawnej szkoły w Bolton, którzy kupili używanego amerykańskiego wojskowego jeepa i mieli zamiar odbyć nim wyprawę do Turcji. Akurat wtedy czytałem Gibbona i bardzo chciałem zobaczyć na własne oczy Mur Teodozjusza. Europa została właśnie przecięta żelazną kurtyną, a droga do Stambułu wiodła przez cały blok wschodni. Jazda z Wiednia na wschód pustymi drogami była przeżyciem niezapomnianym (oraz ryzykownym), podobnie jak oglądanie skasowanych drogowskazów na Budapeszt, mijanie potrójnej linii rowów przeciwczołgowych, widok wież obserwacyjnych i zapór z drutu kolczastego oraz huk zatrzaskujących się za nami potężnych metalowych bram. Łatwo mogliśmy zaginąć bez śladu. Ale po „hazardów tyla” jakimś cudem zakończyliśmy tę podróż bez szwanku i wróciliśmy do domu ze świadomością, że wschodnia część naszego kontynentu jest pełna fascynujących zakazanych owoców.
Wiosną 1962 roku, zgłosiwszy swoje uczestnictwo w studenckiej wycieczce do Moskwy (którą władze sowieckie odwołały w trybie nagłym i bez podania powodów), siłą rzeczy znalazłem się w Polsce – kraju, o którym wcześniej po prostu nic nie wiedziałem. Znakomity Wydział Historii Współczesnej na uniwersytecie w Oksfordzie nie nauczył nas absolutnie niczego o tysiącletniej przeszłości Polski i z czystego wstydu zacząłem wkuwać podstawowe informacje. Ten niefortunny start doprowadził mnie ostatecznie do doktoratu na Uniwersytecie Jagiellońskim, do bliskich kontaktów osobistych z Polską przez resztę życia oraz do kariery pisarskiej, która się rozpoczęła od polskiej tematyki.
Ostatecznie dotarłem do Moskwy z rocznym opóźnieniem. Nasza grupa znalazła się tam dzień po usunięciu zwłok Stalina z mauzoleum na placu Czerwonym. Zmumifikowany trup Lenina, z zielonkawą skórą i pomarańczową brodą, pozostał in situ, niczym ciało jakiegoś włoskiego świętego. Jednak każdy, kto wchodził, mógł bez trudu zauważyć, że umieszczoną nad wejściem tablicę z piaskowca z wyrytymi nazwiskami nieżyjących przywódców poddano prymitywnej obróbce. Dotarliśmy do światowej stolicy historycznych sztuczek hokus-pokus. Podczas mojej ostatniej wizyty, na początku 2015 roku, Muzeum Kremlowskie reklamowało wystawę zatytułowaną Mapa Rosji. Najważniejszym eksponatem była wspaniale haftowana mapa imperium po roku 1872 pokazująca – nie pozostawiając co do tego najmniejszych wątpliwości – że Krym był, jest i będzie nierozdzielną częścią odwiecznej Rosji.
Rosjanie są oczywiście posiadaczami zarówno największego kraju na świecie, jak i przebogatego języka, którym ten kraj można opisać. Ich tradycje muzyczne i literackie są równie wspaniałe, jak opłakane są ich tradycje polityczne. Ich narodowy twórca Aleksander Puszkin (1799–1837) był namiętnym, płomiennym poetą i dysydentem politycznym. „Nie moją rzeczą królów bawić”, pisał. Stoczył ni mniej, ni więcej, tylko dwadzieścia dziewięć pojedynków i umarł w wyniku rany odniesionej w ostatnim z nich. Jego wpływ na współczesny język rosyjski jest porównywalny z wpływem Szekspira na angielszczyznę czy z wpływem Goethego na język niemiecki. Utworem, który się pojawia w niemal każdej antologii, jest Droga zimowa, wiersz mówiący o nastroju znużenia, jakie towarzyszy długiej nocnej podróży saniami:
Сквозь волнистые туманы
Пробирается луна,
На печальные поляны
Льет печально свет она.
По дороге зимней, скучной
Тройка борзая бежит,
Колокольчик однозвучный
Утомительно гремит.
Что-то слышится родное
В долгих песнях ямщика:
То разгулье удалое,
То сердечная тоска...
Ни огня, ни черной хаты...
Глушь и снег... Навстречу мне
Только версты полосаты
Попадаются одне.
Скучно, грустно... Завтра, Нина,
Завтра, к милой возвратясь,
Я забудусь у камина,
Загляжусь не наглядясь.
Звучно стрелка часовая
Мерный круг свой совершит,
И, докучных удаляя,
Полночь нас не разлучит.
Грустно, Нина: путь мой скучен,
Дремля смолкнул мой ямщик,
Колокольчик однозвучен,
Отуманен лунный лик[31].
(Skroś kłębiące się tumany
Niestrudzony księżyc brodzi,
Smutne światło na polany
I na smutny śnieg rozwodzi.
Mroźnym traktem, nudną sanną
Pędzi trójka rączych koni;
Dzwonek nutą nieustanną
Aż do udręczenia dzwoni.
Zawodzący głos jamszczyka
Jakąś bliską dźwięczy piosnką,
To hulanka gra w niej dzika,
To się serce żali troską.
Ani ognia, ani chaty...
Śnieg i głusza... Na spotkanie
Raz na wiorstę słup pasiaty
W księżycowym świetle stanie.
Nudno, smutno... Jutro, Ninko,
Gdy na dłużej się rozgoszczę,
Zapatrzony przy kominku
Nie napatrzę się najdroższej.
Kiedy strzałka na zegarze
Dźwięczny obieg swój zakończy
I natrętom drzwi pokaże,
Nas już północ nie rozłączy.
Smutno, Ninko, na tej sannie:
Umilkł drzemiąc mój woźnica,
Dzwonek brzęczy nieustannie,
Tuman kryje twarz księżyca)[32].
Mogłoby się wydawać, że wyrafinowanie proste kadencje tego wiersza są łatwe do przetłumaczenia. Ale już nawet najkrótsza wizyta w internetowej wyszukiwarce przynosi komiczne efekty: mnożą się dziwaczne słownictwo i pokrętne struktury gramatyczne, źle brzmi fałszywy rytm:
Through the cool and wavy hazes
Cuts the moon her slow way;
On the glades of sadness, endless
Her distressing light she sprays.
Albo tak:
Breaking through the waving fogs
Forth the moon is coming,
And on the gloomy acres
She gloomy light is shedding.
A może tak:
Through the rolling, wavy fog
The moon is making its way
Sadly shining its light,
Shining onto the sad glade.
Albo wreszcie tak:
Through the murk the moon is veering,
Ghost-accompanist of night,
On the melancholy clearings
Pouring melancholy light.
Dopiero piąta próba przynosi anglojęzyczną wersję względnie niezłej jakości:
Slow the moon embraced by shadow
Climbs the hilly clouds of night,
And upon the cheerless meadow
Sadly pours its pallid light.
Oto najsilniejszy argument za tym, że warto się uczyć rosyjskiego.
Narodowy poeta Polaków Adam Mickiewicz (1798–1855) był niemal rówieśnikiem Puszkina, a w okresie zsyłki Mickiewicza do Rosji połączyła ich przyjaźń. Podobnie jak Puszkin, pisał wiersze przepełnione w tej samej mierze romantycznym sentymentem, co klasyczną powściągliwością, przyprawiając w ten sposób o ból głowy miłośników literackich klasyfikacji. Zawsze będzie się kojarzył z pierwszymi linijkami poematu epickiego Pan Tadeusz: „Litwo, ojczyzno moja! Ty jesteś jak zdrowie. / Ile cię trzeba cenić, ten tylko się dowie, / kto cię stracił”. Ale pisał teksty należące do wszystkich gatunków – od epiki do sonetów, od dramatów do akademickich wykładów. Ja szczególnie lubię Stepy akermańskie – sonet napisany podczas podróży poety przez bezkresne połacie południowej Ukrainy:
Wpłynąłem na suchego przestwór oceanu,
Wóz nurza się w zieloność i jak łódka brodzi
Śród fali łąk szumiących, śród kwiatów powodzi,
Omijam koralowe ostrowy burzanu.
Już mrok zapada, nigdzie drogi ni kurhanu;
Patrzę w niebo, gwiazd szukam, przewodniczek łodzi;
Tam z dala błyszczy obłok? tam jutrzenka wschodzi?
To błyszczy Dniestr, to weszła lampa Akermanu.
Stójmy! – jak cicho! – słyszę ciągnące żurawie,
Których by nie dościgły źrenice sokoła;
Słyszę, kędy się motyl kołysa na trawie,
Kędy wąż śliską piersią dotyka się zioła.
W takiej ciszy! – tak ucho natężam ciekawie,
Że słyszałbym głos z Litwy. – Jedźmy, nikt nie woła.
Europa Wschodnia jest bogatym terenem łowieckim dla autorów literatury podróżniczej, zachęcając do takiego samego „orientalizmu”, jaki często decydował o postawie pisarzy wobec Bliskiego Wschodu. Jan Potocki (1761–1815) był wielkim pionierem; ponieważ pisał po francusku, znany był jako Jean Potocki. Etnograf i filolog, a także zamożny arystokrata, podróżował od Mongolii po Maroko, zaglądając też do wielu miejsc leżących po drodze. Najlepiej znany jest jako autor zmyślonych opowieści zatytułowanych Rękopis znaleziony w Saragossie.
Juliusz Słowacki (1809–1849), który konkuruje z Mickiewiczem o narodowe laury poetyckie, był kolejnym wybitnym bardem-podróżnikiem; podobnie jak Mickiewicz musiał emigrować z kraju. Poemat dygresyjny Podróż do Ziemi Świętej z Neapolu napisał w latach 1836–1839 w czasie wyprawy, której trasa prowadziła przez Grecję, Egipt, Syrię i Ziemię Świętą[33]. Pieśń I zawiera słynny obraz „Europy”, poprzedzający opis wyjazdu poety z Włoch:
Jeśli Europa jest nimfą, Neapol
Jest nimfy okiem błękitnym; Warszawa –
Sercem; cierniami w nodze Sewastopol,
Azof, Odessa, Petersburg, Mittawa;
Paryż – jej głową, a Londyn kołnierzem
Nakrochmalonym, a zaś Rzym – szkaplerzem.
(...)
(...) ruszyć w podróż, bo się pieśń przewlecze
Niejedną jeszcze przerwaną ideą.
Jutro kurierem wyjeżdżam do Lecce,
Jutro więc zacznę śpiewać Odysseą,
Albo wyprawę o Jazona runach –
Na nowej lutni i na złotych strunach.
Nie jest bez znaczenia, że poeta romantyczny pochodzący ze wschodnich krańców Europy przywołuje dokładnie te same precedensy, co Joachim du Bellay.
Moje własne wyprawy na tereny literatury podróżniczej nie doprowadziły mnie aż tak daleko jak Słowackiego. Biblioteka w Bolton była natomiast dobrze wyposażona w teksty związane z Azją Środkową i z „wielką grą” – A Ride to Khiva („Podróż do Chiwy”, 1876) Freda Burnaby’ego, The Heart of a Continent („Serce kontynentu”, 1896) Francisa Younghusbanda, Russia in Central Asia („Rosja w Azji Środkowej”, 1889) lorda Curzona. Pochłaniałem też książki podróżujących orientalistów-ilustratorów – Edwarda Leara i Davida Robertsa. Od nich przeszedłem do pozycji bardziej współczesnych – Travels in Tartary („Podróże po Tartarii”, 1941) Petera Fleminga i Siedem lat w Tybecie (1950) Heinricha Harrera. Na swojej drodze nie spotkałem jeszcze wtedy Patricka Lee Fermora. Jednak Black Lamb and Grey Falcon („Czarny baranek i szary sokół”, 1942) Rebbeki West i Eastern Approaches („Podejścia od Wschodu”, 1949) Fitzroya MacLeana z nawiązką zaspokajały apetyt na przygody. Wschód zapadł we mnie głęboko, jeszcze zanim tam pojechałem.
W tym samym czasie ja również zacząłem sobie uświadamiać gwałtowne przyspieszenie podróżowania. Kiedyś zupełnie przypadkowo natknąłem się na pierwszego kosmonautę na świecie – uśmiechniętego Jurija Gagarina, który przyszedł obejrzeć jakieś widowisko w Earls Court Exhibition Centre i który, ku mojemu zdziwieniu, uścisnął mi rękę. Kiedy indziej mój francuski przyjaciel Henri zabrał mnie na lotnisko Le Bourget, żeby mi pokazać pierwszy na świecie samolot, który potrafił przelecieć nad Atlantykiem – Boeing 707 linii Pan American.
Natomiast drugi z kolei starszy brat mojego ojca nie doczekał ani odrzutowców, ani rakiet kosmicznych. Wujek Norman, po którym miałem odziedziczyć imię, opuścił szkołę w dzień Nowego Roku 1918, aby się zaciągnąć do formacji, która niebawem przekształciła się w RAF. Po kilkutygodniowym treningu dostał oficerskie naszywki i – jeszcze jako nastolatek – poleciał ze swoją eskadrą do Francji, na front zachodni. Miał to być jego pierwszy i jedyny międzynarodowy lot. Ale jak się dowiedziałem w odpowiednim czasie, wujek był prawdziwym globtroterem – z gatunku tych, który przemierzają glob tylko w wyobraźni: zbierał znaczki pocztowe.
Rodzinny album ze znaczkami rozpoczął karierę pod okiem wujka Normana w 1912 roku, kiedy miał on trzynaście lat. Jest to fantastyczna skarbnica – nie tylko znaczków pocztowych, ale także wiadomości z geografii politycznej. Nosi tytuł Album znaczków pocztowych świata, wydanie przejrzane i rozszerzone. Zbiór jest dziełem T.H. Hintona, który był członkiem Międzynarodowej Federacji Filatelistyki oraz Société Française de Timbrologie. Na początku panowania Edwarda VII został opublikowany przez wydawnictwo Ernest Nister, E.P. Dutton & Co, z siedzibą w Londynie, przy ulicy St Bride 24. Każdemu państwu świata poświęcono jedną stronę lub więcej, a na każdej stronicy jako ilustrację umieszczono rządek znaczków. Brak dat, ale najpóźniej wydany spośród znaczków reprodukowanych w albumie wszedł w obieg w Republice Południowoafrykańskiej (Transwalu) w 1902 roku.
Album dzieli się na sześć części: I – Imperium brytyjskie, II – Europa i kolonie państw europejskich, III – Azja, IV – Afryka, V – Ameryka i VI – Oceania. Pod ilustracjami na każdej stronie znajdowały się miejsca na 30 znaczków, precyzyjnie oznakowane liniami przerywanymi. Tak więc na 224 stronicach albumu można było zmieścić 6720 znaczków. Na wewnętrznej stronie okładki widnieje adnotacja „3/0”, co oznacza, że cena albumu wynosiła 3 szylingi.
Po dokonaniu zakupu wuj Norman dodatkowo ozdobił wewnętrzną stronę okładki dużymi literami tworzącymi jego monogram: „ND”, pięknie wyrysowany płynną linią, niebieskim atramentem. Jakiś czas później przyłączył się do wuja – dobrowolnie lub może wbrew swojej woli – jego młodszy brat Richard (czyli mój ojciec), nazywany w rodzinie „naszym Dickiem”. Prawdopodobnie po to, żeby zapobiec wpychaniu się do tej spółki kolejnych potomków Daviesów, obok monogramu Normana mały Richard wypisał wymowną deklarację: „Ta książka jest wyłączną własnością N. i D. Daviesów”, oraz dodał adres rodziny: „Wigmore, The Haulgh, Bolton, Lancashire”.
W stosownym czasie pojawiły się następne wpisy. Znalazł się wśród nich podpis najstarszego brata – „Donny Davies, międzynarodowy prawoskrzydłowy”, „Lancashire XI, Old Trafford” i „stypendysta rządu Jej Królewskiej Mości, Cambridge”, odbitka miedziorytu z wyrazem Philately, tajemniczy wpis ołówkiem Toshi Jednooki oraz fragment czyjegoś zadania z francuskiego: Comment vous-portez vous? Je vais très bien! Czy „Toshi” było przezwiskiem wujka Normana? I czy on sam miał kiedykolwiek okazję ćwiczyć swój francuski we Francji? Bardzo wątpię. Tak czy inaczej, wujek Don nigdy nie był w Cambridge. Wkrótce po uzyskaniu stypendium został powołany do służby w Royal Flying Corps, rozbił swój samolot poza linią frontu i resztę pierwszej wojny światowej spędził w niemieckim obozie dla jeńców wojennych.
Wewnętrzną stronę tylnej okładki albumu wykorzystano do zapisywania bieżącej statystyki dotyczącej całego zbioru, z podziałem na „Europę”, „Australazję”, „Amerykę”, „Afrykę”, „Azję” oraz „Inne”. Najwcześniejsze wpisy z tej serii podają: „Ponad 500, 2 listopada 1914” i „1980, 5 maja 1915”. Dalsze obliczenia trudno zrozumieć. Są pisane ołówkiem, dużo zupełnie się zatarło i jak podejrzewam, sporo jest dziełem twórczej wyobraźni. Jeśli się je spróbuje pododawać, wynik szybko przekracza liczbę 8 tysięcy – a to jest niemożliwe.
Ponieważ ojciec chłopców był dyrektorem przędzalni, można przypuszczać, że handel bawełną oznaczał stały napływ do Lancashire korespondencji handlowej, a wraz z nią – dostawy zagranicznych znaczków. Ale handel bawełną nie wyjaśnia, skąd wzięła się całkiem spora liczba znaczków pochodzących z krajów leżących poza szlakami handlowymi – z Persji, Urugwaju, Haiti, Mozambiku czy Imperium Osmańskiego. Jakim sposobem dwóch chłopców w wieku szkolnym zdołało się dorwać do tak wielu egzotycznych zdobyczy? Norman i Dick chodzili do miejskiej szkoły podstawowej w Bolton – Municipal Grammar School, znanej jako The Muni, gdzie z pewnością wymieniali się znaczkami z kolegami i gdzie Norman ostatecznie został reprezentantem szkoły. Natomiast w 1915 roku Dick wypadł z rodzicielskich łask; ojciec kazał mu odejść ze szkoły i rozpocząć pracę w przędzalni. Trudno uwierzyć, żeby kieszonkowe Normana i zarobki Dicka pozwoliły chłopcom na jakieś większe ekstrawagancje. Istnieją jednak pewne wskazówki świadczące o zawodowych filatelistycznych kontaktach. Jedna z pożółkłych paczuszek, nigdy nie otwarta, zawierała pięć fantastycznych znaczków z Nowej Zelandii, przedstawiających popiersie młodej królowej Wiktorii i pochodzących z pierwszej wydanej tam serii z roku 1852. Skąd się tam wzięły?
Przez trzydzieści lat po śmierci wujka Normana ojciec nie dodał do zbioru ani jednego znaczka. Pewnie nie otwierał albumu, bo byłoby to dla niego zbyt bolesne. Od czasu do czasu wyciągał go z szuflady, pokazywał matce, powtarzając jej, że jest to ich „polisa na czarną godzinę”. Przełamał tę niechęć dopiero wtedy, kiedy poczucie ojcowskiego obowiązku kazało mu podjąć próbę nauczenia mnie podstaw filatelistyki. Na dziewiąte urodziny podarowano mi egzemplarz Uproszczonego katalogu znaczków pocztowych Stanleya Gibbonsa (czternaste wydanie, z 1948 roku) oraz wręczono otoczony czcią album wujka Normana, ze słowami „To jest coś, co twój wujek naprawdę kochał”.
Moim najżywszym wspomnieniem jest jednak uczucie pomieszania. Przerzucając 224 stronice, nie umiałem odnaleźć krajów pochodzenia niektórych znaczków, które sam zebrałem. Lokator mojej ciotki Ivy, znany mi jako „wujek Joseph”, dał mi kilka niezwykłych znaczków ze swojego ojczystego kraju, który się nazywał Czechosłowacja. (Był uchodźcą wojennym z Pragi). Natomiast moja ciotka Doris miała tajemnicze powiązania z pewnym misjonarzem, który do niej pisywał z Południowej Rodezji. Ale co się stało z Południową Rodezją? Była w katalogu, nie było jej jednak w albumie.
Poszedłem do ojca i dowiedziałem się, że wiele państw zostało utworzonych niedawno, w ciągu dziesięcioleci, jakie minęły od wydania albumu, podczas gdy inne przestały istnieć. Na przykład Czechosłowacja powstała w październiku 1918 roku, zaledwie miesiąc po ostatnim locie wujka Normana. Natomiast Południowa Rodezja została utworzona w roku 1924, po rozpadzie bytu politycznego, który na stronie 24 albumu występował jako Brytyjska Afryka Południowa (Rodezja). Było ich jeszcze bardzo wiele – Aden (gdzie służył w RAF-ie mój kuzyn Peter), Algieria, Irlandia (skąd pochodziła narzeczona kuzyna Petera, Vera), Finlandia (gdzie moja siostra miała korespondencyjną przyjaciółkę), Jugosławia, Liban, Litwa, Łotwa, Polska, Syria, Watykan i jeszcze kilka innych.
I właśnie wtedy mój ojciec podjął ważką decyzję: album wujka Normana, który przestał się już nadawać dla filatelisty, trzeba zastąpić innym. Kupił nowy, dający się powiększać przez dodawanie luźnych kartek, oraz dużą paczkę dodatkowych kartek. Następnie zabraliśmy się do wypełniania żmudnego zadania polegającego na wpisywaniu u góry każdej stronicy nowego albumu nazwy każdego kraju z katalogu i nazwy jego stolicy. Cała operacja zajęła długie tygodnie, a może nawet miesiące. Potem wzięliśmy się do jeszcze bardziej pracochłonnego zajęcia – przenoszenia znaczków ze starego albumu do nowego. To był ciężar, pod którym załamał się mój kręgosłup kolekcjonera znaczków pocztowych. Minął rok, potem dwa, potem trzy lata i w którymś momencie – w 1950 czy 1951 roku – dałem za wygraną. Wpakowałem stary album – jeszcze do połowy pełny – do pudła i przycisnąłem go nowym albumem – jeszcze do połowy pustym. Po czym zająłem się kopaniem piłki.
Kiedy wróciłem do tej nie dokończonej pracy po blisko sześćdziesięciu latach, szykowałem się już do pisania książki pod tytułem Zaginione królestwa. Pomysł oparłem na prostym spostrzeżeniu: wszystkie państwa jako byty polityczne – bez względu na to, czy są to królestwa, cesarstwa, czy republiki – trwają przez ograniczony czas; podobnie jak ludzie rodzą się, żyją krócej lub dłużej, a potem umierają. Zdaję sobie sprawę, że moja wczesna przygoda z „filatelią” odegrała istotną rolę, zaszczepiając we mnie tę ideę.
A skoro już sobie przypomniałem o albumie wuja Normana, to wyciągnąłem go z pudła i zacząłem przeglądać zawartość. Najwięcej miejsca, strony 6–88, było poświęcone imperium brytyjskiemu – państwu, które całkowicie zniknęło. Część druga – „Europa”, strony 69–162 – zawierała stosunkowo dużo bytów politycznych, które przetrwały: od Belgii i Bułgarii po Hiszpanię, Szwecję i Szwajcarię. Ale Cesarstwo Austrii, Cesarstwo Niemieckie, Imperium Rosyjskie i Imperium Osmańskie uleciały z wiatrem; przestało istnieć mnóstwo kolonii mocarstw europejskich i aż siedemnaście państw niemieckich – od Baden, Bawarii po Prusy, Saksonię, Thurn und Taxis (północne i południowe) i Wirtembergię – zniknęło bez śladu. Należące do Danii Indie Zachodnie zostały w 1917 roku, kiedy bracia Daviesowie byli jeszcze w szkole, sprzedane Stanom Zjednoczonym i odtąd znano je pod nazwą Wysp Dziewiczych Stanów Zjednoczonych. W Azji większość dawnych niepodległych państw – takich jak Chiny czy Japonia – przetrwała, chociaż w wielu nastąpiła zmiana ustroju; kilka innych zmieniło nazwę. Persja została Iranem, Syjam – Tajlandią. Korea, którą w albumie niejednoznacznie zaklasyfikowano jako „kraj pod administracją Japonii”, rozpadła się na dwie części. W Afryce Liberia i Maroko istnieją jeszcze w nienaruszonym stanie, a na mapie obu Ameryk – Północnej i Południowej – nie zaszły w ogóle żadne zmiany. W części poświęconej Oceanii Terytorium Hawajów przedstawiono jako Protektorat Stanów Zjednoczonych, chociaż w rzeczywistości Stany dokonały jego aneksji. Włączenie do USA Terytorium jako pięćdziesiątego stanu nastąpiło w 1959 roku.
Zbiór esejów, które się złożyły na książkę Zaginione królestwa, obejmował wyłącznie Europę. Jednak teraz, przestudiowawszy na nowo album wujka Normana, uprzytomniłem sobie, że znikające królestwa można znaleźć we wszystkich zakątkach Ziemi.
Zaginione królestwa kosztowały mnie pięć lat życia. Kiedy skończyłem je pisać, poczułem się zagubiony. Przekroczyłem próg – „miarą naszego życia jest lat siedemdziesiąt”. Dzięki mistrzowi chirurgii ortopedycznej z Birmingham Derekowi McMinnowi odzyskałem jednak mobilność, a gdy zdobyłem nagrodę literacką, obiecałem sobie przeznaczyć ją na dalekie podróże. Moi wydawcy nie mogli się zdecydować, co powinienem teraz pisać, wobec tego wziąłem sprawy we własne ręce i zorganizowałem sobie tournée dookoła świata z wykładami.
Zaczęło się od zaproszenia na wykład plenarny podczas obchodów rocznicy uchwalenia Konstytucji 3 maja w Melbourne. Byliśmy z żoną bardzo zadowoleni z perspektywy tego wyjazdu, natomiast zupełnie nam się nie podobał pomysł dwudziestoczterogodzinnej podróży samolotem. Oczywistym rozwiązaniem było podzielić ją na łatwe etapy – z przystankami we Frankfurcie, Dubaju, Delhi i Singapurze. Najdłuższy postój miał się odbyć w Australii, gdzie czekali nasi przyjaciele, aby nas ugościć na Tasmanii, skąd moja żona miała wrócić do domu. Potem przyszła świadomość, że drogę powrotną można odbyć, przy niewielkim wysiłku, jadąc w dalszym ciągu na wschód – przez Nową Zelandię, Tahiti, Kalifornię, Teksas i Nowy Jork. Ale nie było pośpiechu i nie było sensu jechać w odległe miejsca tylko po to, żeby ruszać dalej po szybkim posiłku i paru godzinach snu w jakimś anonimowym hotelu na lotnisku. Po namyśle do listy zostały dodane Baku, Kuala Lumpur, Mauritius i Madera. Wszystko to były miejsca, których jeszcze nie widzieliśmy i których prawdopodobnie już nigdy byśmy nie zobaczyli.
Od samego początku nie wątpiłem, że produktem końcowym będzie jakaś książka, lecz poza ogólnym zamiarem napisania zbioru esejów nie bardzo wiedziałem, co miałaby zawierać. Robiłem notatki i szkice podczas podróży, ale nigdy nie wiedziałem dokładnie, co przyniesie następny etap. Tytuł – w odróżnieniu od podtytułu – wciąż mi przysparzał kłopotu. Na Podróż historyka przez historię zdecydowałem się bez trudu. Jednak chwytliwy, sugestywny, przykuwający wzrok tytuł ciągle mi się wymykał. Zacząłem, roboczo, od „Europa w oddali”, co zmieniło się na „W pogoni za wschodem słońca” (tytuł, który wciąż całkiem mi się podoba), a wreszcie skończyłem poszukiwania w tonie biblijnym – tytułem Na krańce świata.
Nie potrafię powiedzieć, jakimi właściwie motywami się kierowałem, podejmując wędrówkę dookoła świata. O ile Zaginione królestwa były historyczną akcją ratunkową, o tyle to miało być historycznym poszukiwaniem. Może, jak starzejący się Ulisses lorda Tennysona, byłem po prostu jeszcze jednym „duchem siwym”, tęskniącym za ostatnią przygodą:
Nie jest za późno, moi przyjaciele,
By świata jeszcze innego poszukać.
(...)
Bo jest mą wolą aż za skraj Zachodu,
Aż tam, gdzie gwiazdy się kąpią, żeglować,
Póki nie umrę. Może nas pochłoną
Wiry głębokie, a może dotkniemy
Błogosławionych Wysp, gdzie dotąd żyje
wielki Achilles, któregośmy znali[34].
Z pewnością nie przygotowywałem się do tej podróży, studiując dzieła prezentujące różne teorie podróżowania, choć nie sądzę, żebym należał do tej grupy podróżników, którzy – cytując Baudelaire’a – „płyną, aby płynąć”. Nie wyruszałem też na wzniosłą pielgrzymkę, jak Chrześcijanin Bunyana. Mój cel był zapewne bliższy „podróży w mej głowie” Szekspira, przede wszystkim zaś „szkole widzenia” Goethego. Pewne tematy miały powracać – pierwszym był kolonializm, drugim – język, trzecim – losy autochtonicznej ludności, i jeszcze jednym – religia. Mam nadzieję, że znalazła się też szczypta zgryźliwego humoru Cobbetta i odrobina „pełnej wdzięku bajki”. Z pewnością zaś był dreszczyk podniecenia:
Nie tylko dla zysku w podróży jesteśmy;
Gorętszy znacznie wiatr czyni ducha hardym:
Dla żądzy wiedzy, o czym się wiedzieć nie powinno,
Na szlak złoty weszliśmy aż do Samarkandy[35].
[1] J. Bunyan, Wędrówka pielgrzyma, tłum. J. Prower, Warszawa 1961.
[2] A. Dumas, Le Comte de Monte-Cristo (Hrabia Monte Christo, 1844).
[3] J. Bunyan, Wędrówka pielgrzyma, op. cit., s. 424–425.
[4] W. Williams Pantycelyn, Cwm Rhondda, tłum. E. Tabakowska.
[5]Arglwydd. Oryginalna wersja hymnu powstała w języku angielskim.
[6] Tłum. E. Tabakowska.
[7] W. Blake, Słonecznik (z Pieśni doświadczenia), cyt. za: Od Chaucera do Larkina. 400 nieśmiertelnych wierszy 125 poetów anglojęzycznych z 8 stuleci, tłum. S. Barańczak, Kraków 1993, s. 263.
[8] W. Cobbett, Rural Rides, London 1912, t. 1, s. 34–35. Wpis z 18 listopada 1821.
[9]http://www.telegraph.co.uk/travel/artsandculture/travelbooks/4932008/The-20-best-travel-books-of-all-time.html, dostęp 16 lutego 2015.
[10] G. Highet, Poets in a Landscape, New York 1957.
[11] Tenże, The Classical Tradition: Greek and Roman Influences on Western Literature, Oxford 1949.
[12] J.W. von Goethe, Wilhelm Meisters Lehrjahre 1795–1796, t. 3, Berlin 1795.
[13] A. Mickiewicz, Do H*** Wezwanie z Neapolu (Naśladowanie z Goethego).
[14] J. du Bellay, Les Regrets, Sonet XXXI (1558).
[15] Tenże, Sonet XXXI z cyklu Żale, tłum. W. Kościelski, w: J. Lisowski: Antologia poezji francuskiej, Warszawa 2001, t. 1, s. 397.
[16] Homer, The Odyssey, tłum. E.V. Rieu, Harmondsworth 1954.
[17] Publius Vergilius Maro, Eneida, tłum. T. Karyłowski, Księga I, wersy 1–7.
[18] M. Twain, Prostaczkowie za granicą, tłum. A. Keyha, Toruń 1992, s. 325.
[19] Św. Augustyn, Wyznania, tłum. Z. Kubiak, Kraków 1994, Księga 10, s. 219.
[20] F. Petrarka, Pisma podróżnicze, tłum. W. Olszaniec, Warszawa 2009.
[21] W. Cobbett, Rural Rides, op. cit., t. 2, s. 156.
[22] Katalog muzeum w Ribchester.
[23] Św. Edmund Campion (1540–1581), jezuita, skazany za zdradę stanu na szafot, otwarcie wnętrzności i poćwiartowanie. Kanonizowany w 1970 roku.
[24] W. Cobbett, Rural Rides, London 1853, s. 576.
[25] T. Huddleston, Naught for Your Comfort, New York 1956, s. 246.
[26] W. Shakespeare, Sonet nr 27, w: tenże, Sonety (wybór), tłum. M. Słomczyński, Kraków 1992.
[27] R.M. Rilke, Spacer, w: tenże, Wiersze rozproszone i pośmiertne z lat 1906–1926, tłum. B. Antochewicz, Wrocław 1991.
[28] R.L. Stevenson, Czarodziejski ogród wierszy, tłum. L. Marjańska, Warszawa 1992.
[29] C. Baudelaire, Le voyage, http://fleursdumal.org/poem/231, dostęp 16 lutego 2015; tłum. A. Lange.
[30] Dante Alighieri, Piekło, Pieśń XXVI, w: tenże, Boska komedia, tłum. A.R. Stanisławski.
[31] A. Puszkin, Зимняя дорога, http://pushkin.niv.ru/pushkin/stihi/stih-500.htm, dostęp 21 września 2017.
[32] A. Puszkin, Droga zimowa, tłum. A. Ważyk.
[33] R. Przybylski, Podróż Juliusza Słowackiego na Wschód, Kraków 1982.
[34] A. Lord Tennyson, Ulisses, w: tenże, Poezje wybrane, tłum. Z. Kubiak, Warszawa 1970.
[35] J.E. Flecker, Złota podróż do Samarkandy, tłum. J. Daruk.
