Muhammad. Opowieść o ostatnim proroku - Deepak Chopra - ebook

Muhammad. Opowieść o ostatnim proroku ebook

Chopra Deepak

0,0
12,81 zł

-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Deepak Chopra – autor kilkunastu bestsellerów – przedstawia pasjonującą opowieść o tym, jak w VII w. naszej ery wśród pustynnych piasków, plemiennych walk i gwaru zatłoczonych ulic Mekki rodzi się religia, która w szybkim czasie przemienia oblicze całego arabskiego świata.

O Mahomecie wiadomo więcej niż o którymkolwiek z wcześniejszych założycieli wielkich religii monoteistycznych. W naszym kręgu kulturowym postrzeganie wszystkiego, co wiąże się z islamem, jest jednak często zniekształcone przez lęk i stereotypy. Chopra rekonstruuje życie Mahometa widziane oczami jego bliskich, przyjaciół i ludzi w jego otoczeniu. Nie daje nam lekcji historii, lecz pozwala przenieść się w czasie, odczuć atmosferę tych wydarzeń i samodzielnie przemyśleć moralne dylematy towarzyszące życiu Proroka. Mahomet początkowo nie postrzegał siebie jako wybrańca Boga, nie spodziewał się zadania, które spoczęło na jego barkach. Chrześcijański pustelnik i mistyk przepowiada mu wyjątkowe przeznaczenie, wychowuje go na pustyni wojownicza beduińska mamka, buntownik religijny z Mekki bierze młodego sierotę pod swe skrzydła. Wśród wielu postaci opowiadających historię znajduje się także jego córka Fatima oraz pierwsza żona, Chadidża. Każdy z tych głosów, a zarazem każdy z rozdziałów, w nowym świetle ukazuje postać Proroka oraz burzliwy proces narodzin islamu.

 

Fragment tekstu:

Muł może udać się do Mekki, ale to nie uczyni go pielgrzymem.
To nie Bóg włożył te słowa w moje usta. Choć mógł to zrobić, gdyż ma poczucie humoru. To powiedzenie Arabów – narodu wielu słów, twórców strumienia mogącego zatopić arkę Noego. Jeśli jesteś tu obcy, możesz tego nie zauważyć. Oślepi cię słońce pustyni wybielające kości i wypalające umysły. Słońce robi też inne rzeczy. Wysusza doły, które jeszcze poprzedniego roku były pełne wody. Zabija całe stada urodzonych na wiosnę jagniąt, gdy trawa staje się wypalona i sucha jak siano. Doprowadza do rozpaczy szukających nowych pastwisk nomadów. Słońce odbija się też w blasku świeżej krwi, gdyż inne plemiona gotowe są zabić, by bronić swoich pastwisk i nie umrzeć z głodu.
Arabowie jednak nie poddają się. „Zróbmy z tego opowieść” – mówią. „Lekarstwem na nieszczęście jest pieśń”. Są też inne lekarstwa, ale nikt nigdy nie miał na nie pieniędzy. W ten sposób obrócili oni głód w bohaterską przygodę. Pragnienie stało się ich muzą, a groźba śmierci pretekstem do pochwały własnego męstwa i odwagi. Ta miłość do słów połączyła Arabów i Boga. Zatem, gdy usłyszał On człowieka, który z głębi serca mówił: „Bóg kocha wszystkich ludzi na ziemi poza Arabami”, musiałem pojawić się ja, z jednym tylko rozkazem:
– Recytuj!
Z tym właśnie wysłano mnie, Gabriela. Jedno słowo, jeden posłaniec, jedno przesłanie. Byłem jak młotek wybijający korek z beczki wina. Jedno uderzenie i oto płynie wino mogące napełnić sto dzbanów.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 323

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Wydawnictwo Barbelo

ul. Bacha 34/812, 02-743 Warszawa

[email protected]

Tytuł oryginału Muhammad. A Story of the Last Prophet

Przekład Dagmara Waszkiewicz

Redakcja Błażej Gałkowski

Korekta Paulina Domachowska-Gałkowska

Projekt graficzny i skład Błażej Gałkowski

Copyright © 2010 by Deepak K. Chopra and Rita Chopra Family Trust

Copyright © for this edition by Wydawnictwo Barbelo

All rights reserved. Wszystkie prawa zastrzeżone

Wydanie pierwsze, Warszawa 2015

ISBN 978-83-933112-3-1

Skład wersji elektronicznej: Tomasz Szymański

konwersja.virtualo.pl

OD AUTORA

Kiedy zacząłem pisać historię Muhammada1, ostatniego proroka, jakiego wydała pustynia Bliskiego Wschodu – bezkresna, naga i jałowa ziemia, która zrodziła Mojżesza i Jezusa – czekała mnie wielka niespodzianka. Poza obrębem muzułmańskiego świata Muhammad przez stulecia spotykał się z niechęcią i dezaprobatą. Nie od dziś ludzie reagują podejrzliwością, gdy słyszą, że słowo „islam” oznacza „pokój”. Podejrzliwość ta nasila się za każdym razem, gdy ekstremistyczni dżihadyści dokonują ataków terrorystycznych w imię Muhammada.

W trakcie swojego życia Prorok zmagał się z niezrozumieniem i prowadził armie do boju za nową wiarę. Nawet w Indiach, gdzie wychowałem się pośród muzułmańskich przyjaciół i gdzie od wieków mieszają się różne kultury i religie, odłączenie się Pakistanu w 1947 roku doprowadziło do zamieszek i masowych mordów po obu stronach. W imię prawdy wyznawcy skorzy są podeptać miłość i pokój. W tym nie ma nic zaskakującego.

Pragnąłem potraktować Muhammada uczciwie i spojrzeć na niego tak, jak on sam siebie widział, żyjąc w Arabii w siódmym wieku naszej ery. Jego narodziny możemy umiejscowić w roku 570, w mrokach trwającego w Europie wczesnego średniowiecza, dwa wieki przed koronacją Karola Wielkiego na cesarza w 800 roku i prawie sześćset lat przed tym, jak iglice wież katedry w Chartres wzniosły się w kierunku nieba w dwunastym wieku. I to tu spotkała mnie niespodzianka, bo spośród wszystkich założycieli wielkich światowych religii to właśnie Muhammad najbardziej przypomina nas samych.

Muhammad uważał się za zwykłego człowieka. Gdy szedł spalonymi słońcem, brudnymi ulicami Mekki, krewni i sąsiedzi nie ustępowali mu z drogi. Nim skończył sześć lat, został osierocony. Poza tym nic go nie wyróżniało, może tylko wyjątkowa umiejętność przetrwania. Żył w społeczeństwie plemiennym. Otaczali go liczni kuzyni i inni krewni z rodu Haszymidów – jego szeroka, wielopokoleniowa rodzina. Nie przejawiał żadnych oznak boskości (oprócz tych, które wymyślili późniejsi kronikarze, kiedy islam urósł w siłę i zataczał coraz szersze kręgi). Wychował się w rodzinie kupieckiej. Ożenił się dobrze, biorąc za żonę Chadidżę, bogatą wdowę, starszą od niego o piętnaście lat. Podróżował karawanami – to do Syrii, to do Jemenu.

Mekka zawdzięczała swój dobrobyt handlowi. I choć wyprawy te nieodmiennie wiązały się z niebezpieczeństwem – Abd Allah, przystojny i utalentowany ojciec Muhammada, zginął w trakcie powrotu z jednej z nich – kupcy tacy jak on regularnie odbywali podróże przez pustynię, trwające niekiedy wiele miesięcy.

To, że w przemianie Muhammada jest tyle oznak jego człowieczeństwa, stanowi najbardziej niezwykłą część tej historii. Podczas gdy Jezusa wywyższa się, mówiąc o nim „Syn Człowieczy”, Muhammad celowo stara się nie wyróżniać, mówiąc o sobie jako o „człowieku pośród ludzi”. Nie umiał ani czytać, ani pisać, co było powszechne, nawet wśród ludzi zamożnych. Miał cztery córki, którym udało się przeżyć narodziny oraz dwóch synów, którzy zmarli we wczesnym dzieciństwie. Brak spadkobiercy był nie do pomyślenia, Muhammad zdecydował się więc na dość niezwykły krok i adoptował wyzwolonego niewolnika, chłopca o imieniu Zaid. Skądinąd, naprawdę trudno wytłumaczyć, dlaczego Bóg sięgnął ku ustatkowanemu mężowi i ojcu, by przemówić przez niego. Najbardziej wyjątkowe w Muhammadzie jest właśnie to, że tak bardzo przypominał każdego z nas, zanim przeznaczenie przyniosło jeden z największych wstrząsów w historii.

W 610 roku Muhammad – czterdziestoletni człowiek interesu, znany jako Al-Amin, „godny zaufania” – zszedł z gór, a właściwie z jaskini położonej na częściowo porośniętych zielenią wzgórzach otaczających Mekkę. Wyglądał na zdruzgotanego i przerażonego. Po tym, jak dosłownie ukrył się pod kocem, by odzyskać zmysły, zwołał kilka zaufanych osób i oznajmił coś niewiarygodnego. Anioł nawiedził go w jaskini, do której Muhammad często uciekał przed zepsuciem i nędzą Mekki. Szukał tam spokoju i samotności, ale jedno i drugie zostało zniszczone, gdy archanioł Gabriel – ten sam, który nawiedził Marię i który ognistym mieczem strzegł Raju, odkąd Bóg wygnał z niego Adama i Ewę – nagle rozkazał mu „recytować”.

Ważne jest właśnie słowo „recytować”, gdyż jest ono rdzeniem słowa „Koran”. Anielski rozkaz wprawił Muhammada w osłupienie. Nie miał w zwyczaju uczestniczyć w publicznych recytacjach, z których słynęli Beduini. Jako chłopca wysłano go na pustynię, by żył z koczowniczymi plemionami. Była to częsta praktyka wśród zamożnych mekkańczyków. Wierzono, że czystość i trudy pustynnego życia są dobre dla dziecka. Przynajmniej odrywały je od niezdrowego powietrza i zdeprawowanego życia w mieście. Arabowie uważają, że Beduini posługują się najczystszą odmianą języka arabskiego. Przez resztę swojego życia Muhammad mówił charakterystycznym akcentem, zdradzającym spędzone wśród nomadów dzieciństwo. Beduini słynęli również z kunsztu opowiadania historii. Recytowali długie opowieści na cześć plemiennych bohaterów, którzy przewodzili śmiałym najazdom mającym na celu odebranie wrogim plemionom wielbłądów i kobiet. Muhammad siedział wówczas z boku, raczej jako słuchacz niż uczestnik, i, jak podaje historia, pozostawał w milczeniu – aż do czasu, kiedy odnalazł go Gabriel.

Aniołowi nie było łatwo przekonać Muhammada. Zanim Muhammad zgodził się recytować, musiał trzykrotnie zamknąć go w mocnym uścisku. Trzy to mityczna, mistyczna liczba. Jednakże to, co wyszło z jego ust, nie było jego własnymi słowami. Dla niego samego oraz dla tych, którzy uwierzyli w jego przesłanie, fakt, iż Muhammad nigdy nie recytował publicznie, stanowił dowód, że jego słowa pochodzą od Allaha. Do dziś język arabski, jakim napisano Koran, jest czymś wyjątkowym. Cechuje go niespotykany styl i świat ekspresji. Poza światem islamu, jedynym stosownym porównaniem jest może Biblia Króla Jakuba, której język, dla osób posługujących się angielskim, brzmi tak, jakby przemawiał sam Bóg lub Jego wybraniec, obdarzony Boską zdolnością wyrazu.

Ponieważ Muhammad nigdy nie oczekiwał, że zostanie natchniony przez Boga, tym bardziej tragiczna jest nasza dzisiejsza podejrzliwość i strach przed islamem. Świat przedislamski jest dla nas jeszcze odleglejszy niż świat Starego Testamentu. Posiadano wtedy niewolników i obchodzono się z nimi okrutnie. Podobnie traktowano kobiety, a niechciane niemowlęta płci żeńskiej notorycznie porzucano w górach, zaraz po urodzeniu. Nawet drobne konflikty Arabowie rozwiązywali za pomocą noży, zaś mordowanie członków sąsiednich plemion uważano za coś szlachetnego. Zemstą należało się szczycić.

Żaden z tych barbarzyńskich zwyczajów nie jest charakterystyczny wyłącznie dla Arabów. Wszystkie z nich spotkamy także w innych wczesnych kulturach. Niemniej jednak islam został naznaczony barbarzyństwem w szczególny sposób, częściowo dlatego, iż w swoim zapale, by zachować nie tylko słowa Proroka, ale i świat, w którym żył, doprowadził do utrzymania starożytnych zwyczajów aż do czasów współczesnych.

Przedstawiam tu Mekkę taką, jaką rzeczywiście była, z całą jej surowością i brutalnością. Aby zmniejszyć wpływ naszych współczesnych sądów, wprowadzam wielu narratorów, którzy opowiadają tę historię z różnych punktów widzenia. Są nimi mężczyźni i kobiety różnego pochodzenia, niewolnicy i bogaci kupcy, wierni i sceptycy, czciciele bożków i żarliwi zwolennicy przesłania Muhammada. Ludzie, którzy jako pierwsi usłyszeli słowa Koranu, reagowali bardzo rozmaicie. Tego samego można by się spodziewać po was lub po mnie, gdyby najlepszy przyjaciel uraczył nas opowieścią o nocnej wizycie archanioła.

Nie napisałem tej książki po to, by przedstawić Muhammada jako świętego. Napisałem ją, by pokazać, że w siódmym wieku naszej ery świętość była tak samo dziwna, przerażająca i uwznioślająca, jak miałoby to miejsce dzisiaj.

Inne kwestie wydały mi się za to zdecydowanie mniej istotne. Zapamiętanie złożonych arabskich imion może ludziom nieposługującym się tym językiem sprawiać wiele kłopotu, dlatego ograniczyłem liczbę postaci występujących w książce do tych najważniejszych. Pisownia nastręcza dodatkowych kłopotów, jako że te same wyrazy i nazwy własne mogą być zapisywane na kilka różnych sposobów. Nie byłem tu konsekwentny. Narażając się na krytykę ze strony naukowców, zdecydowałem się używać starej, powszechnej pisowni wyrazu „Koran” (ang. Koran). Skróciłem też długie imiona plemienne do ich krótszych, łatwiejszych do zapamiętania wersji, jak na przykład Abu Talib czy Waraka (ang. Waraqah). Ponieważ hamza i ajn w słowach takich jak „Ka’aba” nie mają w języku angielskim znaczenia, pozbyłem się większości z nich, ponownie trzymając się dawniejszych zasad. Jeśli bardziej wyrafinowani użytkownicy języka arabskiego czują się urażeni, z góry za to przepraszam.

Na końcu chciałbym dodać, iż jest to powieść, a nie oficjalna biografia. Niektóre wydarzenia zostały opowiedziane bez zachowania chronologicznego porządku. Postacie pojawiają się i znikają, by opowieść mogła toczyć się swobodnie. Może to prowadzić do pewnej dezorientacji. Aby pomóc czytelnikom, dołączyłem chronologię najważniejszych wydarzeń oraz uproszczone drzewo genealogiczne pokazujące przodków Muhammada, wraz z jego bliższą i dalszą rodziną. Imiona postaci występujących w tej książce zostały dla wygody wytłuszczone.

Autor nie ma prawa sugerować czytelnikom, jak powinni odbierać jego książkę. Mogę jednak powiedzieć, że mnie osobiście przyciągnęła do tej historii fascynacja tym, jak świadomość wznosi się do poziomu Boskości. Właśnie to zjawisko łączy Buddę, Jezusa i Muhammada. Wyższa świadomość jest czymś uniwersalnym. Jest ona ostatecznym celem życia na ziemi. Bez przewodników duchowych, którzy osiągnęli stan wyższej świadomości, świat byłby pozbawiony swoich największych wizjonerów – tragicznie pozbawiony.

Muhammad odczuwał tę bolesną pustkę w otaczającym go świecie. W jego historii najbardziej przemawia do mnie to, że zmienił świat, udając się w podróż w głąb siebie. Jest to możliwe do osiągnięcia wyłącznie na duchowej ścieżce. W świetle tego, czego dokonał Prorok, zasadna wydaje się moja nadzieja, iż każdy z nas – wiodących zwykłe, codzienne życie – może doświadczyć Boskości. Koran zasługuje na uznanie jako pieśń duszy, warta czci wszędzie tam, gdzie dusza ma znaczenie.

1 Ze względu na beletrystyczny, raczej niż czysto historyczny charakter tekstu, zachowaliśmy imię Muhammad w jego oryginalnym brzmieniu, inaczej niż w polskojęzycznej literaturze historycznej, gdzie używa się spolszczonej formy Mahomet [przypis red.].

CHRONOLOGIA

Z uwagi na brak zweryfikowanych danych daty podane poniżej są orientacyjne.

570 n.e.

Narodziny Muhammada

590

Muhammad poślubia Chadidżę; z ich małżeństwa rodzą się cztery córki i dwóch synów; synowie umierają we wczesnym dzieciństwie

610 (lub wcześniej)

Pierwsze objawienie Muhammada

613

Początek publicznego nauczania

615

Emigracja części muzułmanów do Abisynii

616-619

Klan Haszymidów, z którego wywodzi się Muhammad, zostaje zbojkotowany przez plemię Kurajszytów

619

Śmierć Chadidży i Abu Taliba

622

Hidżra (emigracja) do Medyny

624

Bitwa pod Badrem; zwycięstwo Muhammada nad większymi siłami Kurajszytów; plemiona żydowskie zostają wygnane z Medyny

625

Bitwa pod Uhudem; zwyciężają Kurajszyci, nie wykorzystują jednak swojej przewagi

627

Medyna oblężona przez armię Kurajszytów z Mekki (Bitwa pod Medyną); pochodzący z Medyny Żydzi z plemienia Kurajza zostają straceni

628

Układ w Al-Hudajbijja, ogłaszający zawieszenie broni z Kurajszytami

629

pokojowa pielgrzymka do Mekki

630

Mekka zostaje zajęta przez muzułmanów; wrogowie plemienni zostają pokonani w kolejnych kampaniach

631

Islam zostaje przyjęty w wielu częściach Arabii

632

Śmierć Muhammada

PRELUDIUMANIOŁ OBJAWIENIA

Muł może udać się do Mekki, ale to nie uczyni go pielgrzymem.

To nie Bóg włożył te słowa w moje usta. Choć mógł to zrobić, bo ma poczucie humoru. Tak mawiają Arabowie – naród wielu słów, strumienia, który mógłby zatopić arkę Noego. Jeśli jesteś tu obcy, możesz tego nie zauważyć. Oślepi cię wybielające kości i wypalające umysły słońce pustyni.

Słońce zajmuje się też innymi sprawami. Wysusza doły, które jeszcze poprzedniego roku pełne były wody. Zabija całe stada urodzonych na wiosnę jagniąt, wypalając i susząc resztki trawy. Zmusza nomadów do rozpaczliwego poszukiwania nowych pastwisk, a gdy tam dotrą, połyskuje, odbijając się w świeżej krwi, gdyż inne plemiona, które zginęłyby bez swych pastwisk, czekają w ukryciu, by zabić nomadów.

Arabowie jednak nie poddają się. „Będzie z tego wspaniała opowieść” – mówią. „Lekarstwem na nieszczęście jest pieśń”. Są też inne lekarstwa, ale nikt nie ma na nie pieniędzy.

W ten sposób obrócili oni głód w bohaterską przygodę. Pragnienie stało się muzą, a groźba śmierci pretekstem do chwalenia własnego męstwa i odwagi. Owa miłość do słów połączyła Arabów i Boga. Zatem gdy usłyszał On człowieka, który z głębi serca mówił: „Bóg kocha wszystkich ludzi na ziemi, poza Arabami”, musiałem pojawić się ja, z jednym tylko rozkazem:

– Recytuj!

Z tym właśnie wysłano mnie, Gabriela. Jedno słowo, jeden posłaniec, jedno przesłanie. Byłem jak młotek wybijający korek z beczki wina. Jedno uderzenie i wylewa się wino, którego starczy, by napełnić sto dzbanów.

Tak było z Muhammadem, choć nie od samego początku. Jeśli anioł mógłby wątpić, zwątpiłbym właśnie wtedy. Mówiłem do jedynego człowieka w Arabii, który nie wiedział, jak recytować. Nie śpiewał pieśni ani eposów. Siedział z boku, kiedy wędrowni poeci wznosili głos. Czy możecie to sobie wyobrazić? Muhammad błagał Boga, by ten przemówił do niego, a gdy Bóg odpowiedział, Muhammad kompletnie zaniemówił.

Recytuj! Co się z tobą dzieje? Raduj się! Dzień, który zapowiadano, jest już bliski.

Nie on.

Kiedy zjawiłem się, zastałem Muhammada w jaskini na zboczu góry.

– Dlaczego tam chodzisz? – pytali przyjaciele. – Kupiec z Mekki powinien doglądać swoich interesów.

Muhammad odpowiadał, że chodzi tam, by odnaleźć pocieszenie.

– Pocieszenie w czym? – pytali. – Myślisz, że twoje życie jest cięższe niż nasze?

Widzieli jedynie mężczyznę w zdobionej purpurą szacie, spacerującego przez rynek lub pijącego herbatę w gospodzie, gdzie robił interesy. Nie dostrzegali mężczyzny, którego umysł przesłaniały cienie. Ciemne myśli ukryte pod maską uśmiechu.

Pewnego dnia Muhammad wrócił do domu blady jak duch. Jego żona Chadidża chwyciła go w ramiona i podtrzymywała, żeby nie upadł.

– Nie wychodź na ulicę – rozkazał. Jego ciało przeszywały dreszcze.

Chadidża podbiegła do okna, ale jedyne, co zobaczyła, to służącą zbierającą tobołki z rzeczami do wyniesienia. Kucając na piaszczystym podwórzu, dziewczyna pakowała i wiązała w tobołki stare szmaty, skrawki skóry oraz kupki węgla, by sprzedać je w położonych na wzgórzach miastach otaczających Mekkę.

– Odejdź od okna – krzyknął Muhammad, ale było już za późno. Chadidża ujrzała to, co i on wcześniej zobaczył.

Jeden z tobołków poruszył się.

Zamknęła okiennice ze łzami w oczach. To mógł być kot, którego trzeba było utopić. Ale Chadidża wiedziała, że to nie był kot. To kolejna mała dziewczynka, która nigdy nie dorośnie. Jeszcze jedno drobne, zapomniane ciałko, którego nikt nie znajdzie, gdy zostanie porzucone na odległym wzgórzu.

Muhammad miał czterdzieści lat i oglądał tę potworność całe swoje życie. To i inne, gorsze rzeczy. Niewolników bitych na śmierć pod wpływem kaprysu. Współplemieńców wykrwawiających się w rynsztoku, bo splunęli na czyjeś sandały. Utrzymywał interesy z ludźmi, którzy własnoręcznie dokonywali takich czynów i którzy kręcili głowami, gdy opowiadał im, jak bardzo kocha swoje cztery córki. Muhammad uśmiechał się do przyjaciół i ich wspaniałych, dorosłych synów. I tylko we własnym sercu pytał Boga, dlaczego jego dwaj synowie zmarli jeszcze w kołysce. Tylko we własnym sercu powtarzał jedną jedyną rzecz, która naprawdę się liczyła.

Nie odwrócę się od Ciebie, Panie, nawet jeśli zabijesz wszystkich, których kocham.

Bóg mógłby na to odszepnąć: „Dlaczego we mnie wierzysz, skoro obwiniasz mnie o takie rzeczy?”

Być może Bóg wyszeptał taką myśl. Albo sama przyszła Muhammadowi do głowy. Miał przecież czas na myślenie podczas tych długich dni i nocy w maleńkiej, górskiej jaskini. Mało jadł, a jeszcze mniej pił. Jego żona martwiła się, że może nie wrócić już do domu, gdyż wzgórza wokół Mekki opanowane były przez bandytów.

Niewiele się pomyliła. Gdy objawiłem się Muhammadowi, nie chciał recytować słowa Bożego, nie chciał słuchać, nie chciał nawet ustać w miejscu.

Zamiast tego uciekł z jaskini i oszalały z niepokoju biegł w górę. Człowiek, który pragnął, by Bóg zwrócił na niego uwagę, przeraził się, gdy został zauważony. Muhammad zerknął szybko przez ramię. Ziemia była skalista, potknął się. Powietrze wypełniały dziwne dźwięki. Czyżby podążające za nim demony wyśmiewały się z niego? Muhammad spojrzał na niebo z nadzieją, że znajdzie tam odpowiedź. Szukał ucieczki.

Ku swemu przerażeniu, nie dojrzał na niebie niczego poza Bogiem. Przypomniał sobie klify na szczycie góry Hira. Chłopcy wypasający stada musieli bardzo uważać, by jagnięta, wystraszone przez krążące nad ich głowami sępy, nie podbiegły zbyt blisko krawędzi.

Co teraz krąży nade mną? – pomyślał zdjęty przerażeniem.

Z uciskiem w piersi Muhammad pędził, z trudem łapiąc oddech. Był bliski, by skoczyć z klifu i roztrzaskać się o skały poniżej. Nie mógł nawet modlić się o ocalenie, wszak dręczył go ten sam Bóg, który mógłby go uratować.

Nie prosiłem o to. Uwolnij mnie. Jestem niczym, zwykłym człowiekiem.

Dysząc i potykając się, Muhammad zacisnął szatę, by ochronić się przed narastającym zimnem Ramadanu, dziewiątego miesiąca w kalendarzu. Przeklętego miesiąca, błogosławionego miesiąca, miesiąca omenów i znaków. Arabowie kłócili się o niego, od kiedy tylko pamiętał. Po kilku minutach panika zaczęła go opuszczać. Myślał coraz jaśniej. Muhammad spojrzał w dół na swoje stopy, zupełnie jakby należały do kogoś innego. Jakie to dziwne – zgubił sandał, a nie czuł nawet, że z poranionych ostrymi kamieniami stóp leciała mu krew. Decyzja o popełnieniu samobójstwa przyniosła mu pocieszenie.

Muhammad dotarł do szczytu góry. W oddali dostrzegł Mekkę. Dlaczego gonił za Bogiem niczym jastrząb za pustynnym zającem? W Mekkce były już przecież setki bogów. Roiło się od nich tak we wnętrzu, jak i wokół świętej Al-Kaby. Po jednym bogu dla każdego wyznawcy, po jednym bożku na każdą ofiarę. Jakie miał prawo, by się wtrącać. Każdego dnia składano niezliczoną ilość ofiar, co zresztą przynosiło miastu znaczny dochód. Z tej wysokości Muhammad mógł prawie wyczuć płynący z nich dym.

Spojrzał na skały poniżej i zadrżał. W tym ostatecznym momencie odnalazł słowa modlitwy mogącej go ocalić.

Dobry Boże, w swojej nieskończonej łasce, spraw, bym stał się tym, kim byłem. Uczyń mnie znów zwykłym człowiekiem.

To była jedyna prośba, do której Bóg nie mógł się przychylić, gdyż życie zwykłego człowieka zostało właśnie rozbite jak kielich rozdeptany na podłodze tawerny. Nigdy więcej nie będzie on kimś zwyczajnym. Od tej chwili dla wszystkich liczyć będą się już wyłącznie słowa Muhammada. Wielbiący słowa Arabowie byli gotowi. Czy pokochają Bożego posłańca, czy też obrzucą go przekleństwami?

Muhammad uśmiechnął się. Przypomniał sobie przysłowie Beduinów: „Nawet tysiąc przekleństw nie podrze koszuli”. Dlaczegóż więc sam miałbym ją rozdzierać? A wraz z nią moje ciało i członki? – pomyślał. Obraz własnego ciała roztrzaskanego o skały wzbudził w nim odrazę.

Muhammad odwrócił się od urwiska. Jeśli jestem Twym naczyniem, obchodź się ze mną ostrożnie. Trzymaj mnie delikatnie, nie pozwól mi popękać.

– Tak – szepnąłem. Kim byłem, żeby mu przeczyć. Nie musiałem nawet pytać Boga o zdanie.

Mekkański kupiec pokuśtykał w dół zbocza, w jednym tylko sandale. Język mu się plątał. Muhammad będzie recytował, tak jak mu nakazałem. Nie przestanie recytować, choćby miało mu to przynieść śmierć.

CZĘŚĆ PIERWSZAWODA ŻYCIA

1ABD AL-MUTTALIB, NIEWOLNIK

Czy Boża miłość może być tak silna, że wydaje się być nienawiścią? – spytałem.

– Nie mów o Bogu – odburknął mój syn. – On nie myśli teraz o nas.

Ciągnęliśmy do miasta sanie załadowane pełnymi dzbanami. Woda, słonawa i ciepła, rozlewała się z każdym uderzeniem o skalistą ziemię.

– Bóg myśli o wszystkim, i to jednocześnie. To właśnie czyni go Bogiem – odpowiedziałem łagodnie. Przyjrzałem się memu synowi, Abd Allahowi, zaprzężonemu do sań przy pomocy liny owiniętej wokół jego nagiej piersi. To była katorżnicza praca, a on był w złym nastroju.

Kiedy roznosiciele wody zebrali się o świcie, wyciągnęliśmy najgorszy los. Czterdziestu młodych mężczyzn z różnych plemion dostarczało wodę do Mekki. W mieście nie było studni i wodę trzeba było transportować z małych źródeł położonych na obrzeżach miasta. Abd Allah i ja wylosowaliśmy studnię położoną najdalej, ponad milę od miasta. Zaprzężeni jak zwierzęta, schyleni tak nisko, że moglibyśmy jeść piach spod naszych stóp, ciągnęliśmy sanie, wiedząc, że nie zdążymy przed zmierzchem.

Nikt mi nie współczuł, staremu człowiekowi. Byłem znany jako „Niewolnik”, a przydomek ten sprawiał, że traktowano mnie z zawoalowaną pogardą.

– Sądziłem kiedyś, że Bóg mnie nienawidzi – powiedziałem, ignorując zły nastrój Abd Allaha. – Moje dzieciństwo naznaczone było biedą i nieszczęściem.

– Przekleństwem jest być tu i teraz.

Przystanąłem i wyciągnąłem ramiona w górę.

– Jestem w Mekce, mój synu, cud sprawił, że znalazłem się w jej świętych bramach. To, co wydaje się nienawiścią, z pewnością jest Boską miłością w przebraniu.

Abd Allah mruknął coś pod nosem. Nie obchodził go wcale głupi cud, o którym opowiadał ojciec. Myślał jedynie o tym, że został wyrwany z głębokiego snu i że musiał maszerować w ciemnościach przed świtem. Chętnie by się zbuntował. Był najmłodszym z dziesięciu synów, przystojnym i ulubionym. Jego szlachetny nos był tak wielki, że dotykał wina, zanim dotknęły go jego usta. Najbardziej nienawidził tego, iż jego ojca, bogatego człowieka, nazywano „Niewolnikiem”.

– Jeśli już muszę cię słuchać – powiedział Abd Allah kapryśnie – pozwól mi iść w cieniu. – Nosiciele wody starali się iść w cieniu domów i murów, kiedy tylko się dało, ale teraz pozostał ledwie skrawek chłodnego cienia, w którym mogła się zmieścić tylko jedna osoba.

– Będziesz szedł w cieniu w drodze powrotnej. Tak wylosowaliśmy.

– W drodze powrotnej dzbany są puste. To nie w porządku.

Wzruszyłem ramionami i schyliłem się w uprzęży. Słońce stało w najwyższym punkcie. Gorące promienie słoneczne paliły mi skórę.

Miłość, która zdaje się być nienawiścią. Zagadka ta nie chciała mnie opuścić od wielu dni. W tym właśnie zawierało się dla mnie całe misterium życia, tyle tylko, że nie dostrzegałem tego wcześniej. Każde przekleństwo okazuje się być błogosławieństwem. Weźmy na przykład Arabię. Niczym wiszący klejnot leży w zasięgu dwóch mocarstw. Na północy Bizantyjczycy wyciągają swoją pięść, na wschodzie Persowie. Bez wątpienia dla bezbronnego, rozproszonego ludu, takiego jak my, jest to przekleństwo. A jednak Arabowie nigdy nie zostali podbici. Pustynia jest zbyt rozległa, zbyt naga. Wystarczy zejść ze szlaku choćby na godzinę, oddalić się w pustkowia, gdzie dobrze czują się tylko dżinny i skorpiony, a będzie się miało szczęście, jeśli uda się wrócić żywym.

Ale nawet tu Bóg okazał swą łaskę. Z powodu piratów statki handlowe nie mogły żeglować wzdłuż wybrzeży Arabii. Kupcy byli więc zmuszeni wędrować ze swoimi cennymi jedwabiami i przyprawami przez pustynię do Damaszku. Z tego brał się dobrobyt takich miast jak Mekka, które miały szczęście leżeć na ich drodze. Plemiona Mekki chwaliły bogów i ślubowały, że uczynią wszystko, by każdy przekraczający próg miasta wędrowiec miał pod dostatkiem wody. To z kolei oznaczało kolejne przekleństwo – każdego dnia do miasta trzeba było dostarczyć wodę, bez względu na to, ile pleców miałoby się pod nią złamać.

I tak toczy się życie, naszyjnik, w którym jeden koralik to perła, a następny to trucizna.

Nikt nie chce słuchać mojego gadania na ten temat. Jedynie południowe słońce sprawiło, że otworzyłem swój umysł przed moim nadąsanym synem. Dwa dni temu moja obsesja na punkcie miłości Bożej osiągnęła wyżyny. Zaniepokojony i zlany zimnym potem leżałem w nocy, nie mogąc spać. Tego dnia zrobiłem drastycznie głupi krok. Zwierzyłem się moim kuzynom nad kieliszkiem wina. To była jedna z tych maleńkich gospód niedaleko Al-Kaby, które przyjmują pielgrzymów i są również miejscem spotkań miejscowych mężczyzn.

– Nie mogę przywołać żadnego błogosławieństwa Bożego, które nie byłoby jednocześnie przekleństwem – powiedziałem. – I żadnego przekleństwa, które nie byłoby błogosławieństwem. Dlaczego tak jest?

Odpowiedziała mi cisza. O czym ja w ogóle mówiłem? Moi kuzyni dyskutują tylko o trzech rzeczach: pieniądzach, kobietach i wielbłądach.

Jeden z nich zabrał głos:

– Wczoraj znowu zginął mi wielbłąd. Albo mój niewolnik oszukuje przy liczeniu, albo wszedł w zmowę z bandytami.

– Gdyby rzeczywiście przekupili go bandyci, wzięliby z pewnością więcej niż jednego wielbłąda – zauważył inny.

– Być może – odparł ten pierwszy.

Nie dałem się zniechęcić.

– Nie obchodzi was to, że Bóg nas przeklął? Bóg przemówił do wszystkich ludzi poza Arabami. Czy jesteśmy zagubionymi dziećmi, które nigdy nie odnajdą domu swego ojca?

Moi towarzysze znowu zamilkli. Zapewne zdenerwowali się tym, że mówiłem o „Bogu”, a nie o „bogach”.

– Tak jest, bo tak jest – zauważył najstarszy kuzyn, który każdego dnia wybitnie się upija i jest równie wybitnie szanowany. Pozostali pokiwali głowami i rozmowa dobiegła końca.

Nie spodziewałem się awantury. Gospoda leży w cieniu Al-Kaby. Cały teren wokół tego świętego miejsca to sanktuarium. Nie mogą tu wybuchać walki plemienne, krwawe spory zostają zażegnane i nie dopuszcza się nawet głośnych sporów. Było nie było, jestem przywódcą tego klanu, więc moi kuzyni okazują mi szacunek i słuchają tego, co mówię z poważnymi minami, choć w głębi serca śmieją się ze mnie.

Moje wyznanie na nic się nie zdało. Dalej nie mogłem spać. Spróbujcie zrozumieć. To nie była bezsenność filozofa. Ta tajemnica bezpośrednio mnie dotyczyła i od niej miało zależeć, czy cała moja rodzina będzie mogła przeżyć.

Wszystko zaczęło się od wody, dawno temu, w czasach, do których pamięć już nie sięga. Kiedy ustąpiły rwące wody Potopu, Ojciec Noe zszedł z arki i spłodził święte potomstwo. Z jego krwi zrodził się Abraham. Z Abrahama jego pierworodny syn, Izmael.

Matka Izmaela, Hagar, była egipską niewolnicą należącą do żony Abrahama, Sary. Ponieważ Sara była bezpłodna, powiedziała Abrahamowi, by wziął Hagar za swoją drugą żonę i miał z nią dzieci. Czternaście lat później zdarzył się cud – Sara była przy nadziei. Urodziła syna o imieniu Izaak. Wtedy nakazała, by Hagar z Izmaelem zostali wygnani. Abraham pochylił głowę i usłuchał jej woli.

Kiedy Hagar wędrowała z małym chłopcem, trawiło ich ogromne pragnienie. W zasięgu wzroku nie było jednak ani wody, ani miejsca, gdzie można byłoby się schronić. W poszukiwaniu choć paru kropel, które pozwoliłyby zwilżyć spierzchnięte usta Izmaela, Hagar wędrowała tam i z powrotem między dwoma wzgórzami – Safa i Marwa. Izmael rozpłakał się. Hagar była bliska omdlenia. Pewnie oboje by zginęli, gdyby Bóg nie ulitował się nad nią i nie zesłał anioła Gabriela, który dotknął ziemi swoim palcem. Ziemia w tym miejscu stała się ciemna od wilgoci, i pojawiła się niewielka strużka wody. Cud! Hagar pochyliła się i napiła, najpierw jednak nabrała wody w dłoń, aby napoić chłopca.

Jak podają źródła, albo Hagar, albo anioł powiedzieli: „Więcej. Niech zbierze się woda”. Stąd arabska nazwa studni: Zamzam, czyli „zbierająca się woda”. Wokół niej wyrosła Mekka. Jako znak Bożej przychylności, Izmael i jego spadkobiercy zostali jedynymi właścicielami studni, otrzymując jednocześnie wieczyste prawo sprzedaży wody.

Kiedy będąc chłopcem, pierwszy raz usłyszałem tę historię, do głowy by mi nie przyszło kwestionowanie tego cudu. Czyż nie mogłem podejść do Al-Kaby i dotknąć jej murów, czyż każdy z tworzących je kamieni nie był cudem? To Abraham ją zbudował jako Dom Allaha, niedaleko miejsca, gdzie wybiła studnia. Była dokładnie taka jak pierwszy budynek, który Adam wzniósł własnymi rękami – wykonana z granitowych bloków i idealnie równa z każdej strony. Arabowie zaczęli nazywać ją Al-Kabą. Podczas wszelkich plemiennych walk i prób najeźdźców, by zmieść nas z powierzchni ziemi, pozostawała Domem Boga. Przetrwała długo po tym, jak zniknęła studnia Zamzam, nieustannie tryskające niegdyś źródło. Nawet Zamzam była przeklęta, choć minęło wiele pokoleń, zanim ktokolwiek się o tym dowiedział.

Spojrzałem na Abd Allaha, który zaczął mamrotać pod nosem. Miał dwadzieścia lat i był wystarczająco krzepki, by nosić wodę, ale to był jego pierwszy raz. Błagał, bym wyjaśnił mu, dlaczego musimy tak harować jak niewolnicy, nie pozwalając sobie nawet na wóz zaprzężony w osły. Ale ja powtarzałem tylko jedno słowo: „Później”.

– Chcesz schować się w cieniu? – zaoferowałem.

– W cieniu? Nazywasz to cieniem? – Abdullah był tak dumny, jak przystało na syna bogatego człowieka.

Ignorując jego narzekania, popchnąłem go do cienia rzucanego przez wysoki mur otaczający dziedziniec. Nasz własny dziedziniec znajdował się najbliżej Al-Kaby, co było oznaką wysokiego statusu. Woda uczyniła mnie majętnym, ale bogactwo naraziło mnie na zawiść ze strony innych. Czułem to każdego ranka, gdy szedłem przez rynek.

– Nigdy nie mówiłem ci o cudzie, który sprawił, że znalazłem się w Mekce. Czas, żebyś o tym usłyszał. – powiedziałem.

Abd Allah nie wyglądał na zaskoczonego. Opowiadałem o tym każdemu z moich synów, gdy tylko osiągnęli właściwy wiek.

– Twój dziadek Haszim był przywódcą naszego plemienia. Bardzo strzegł swego prawa do noszenia wody – przynosiło mu ono dochód od każdego pielgrzyma i dziesięcinę od wszystkich innych plemion w Mekce. Jako chłopiec nic o tym nie wiedziałem, gdyż Haszim zmarł w tajemniczych okolicznościach, w czasie podróży karawaną do Egiptu. Moja matka zawinęła mnie w tobołek i uciekła, pozbawiona nagle przyjaciół i pieniędzy. Brat Haszima zagarnął spadek. Ja natomiast, jego najstarszy syn, zostałem odtrącony.

Abd Allah nie dziwił się temu. Kiedy mąż kobiety umiera i nie ma dorosłych synów, jego bratu wolno przejąć spadek po zmarłym.

– Dorastałem porzucony w odległym mieście, pełzając jak wąż między niebem a ziemią. W oczach Arabów byłem sierotą. Byłem niczym. Lecz Bóg dokonuje cudów właśnie wtedy, gdy znajdujemy się na samym dnie – powiedziałem. – Jesteś gotów usłyszeć, jak wyglądał mój cud? Gdyby nie on, nie byłoby cię tutaj, takiego przystojnego.

Abd Allah skrzywił się. Cieszyłem się, widząc, jakie wrażenie wywiera nad nim moja opowieść. Mówiłem dalej:

– Minęło parę lat. Mój wuj Al-Muttalib nagle poczuł się winny. Odziedziczone po Haszimie prawo do noszenia wody uczyniło go bogatym, wiedział jednak, że ograbił syna Haszima z jego majątku. Poczucie winy nie dawało mu spokoju, dręczyło go bez litości. Al-Muttalib zdecydował zatem, że to znak. Nie mówiąc nikomu ani słowa, wyruszył z Mekki, odnalazł mnie oraz moją matkę i wydobył nas z nędzy. Obiecał traktować mnie jak drugiego syna. Dwa dni później jechałem przed nim, gdy Al-Muttalib wjeżdżał do Mekki. Ludzie nie mogli uwierzyć, że ten brudny chłopiec, który nie potrafił nawet dobrze siedzieć na wielbłądzie, był czymś więcej niż tylko kolejnym przywiezionym do domu niewolnikiem. Z każdej strony wołano na mnie niewolnik Muttaliba: Abd Al-Muttalib.

– I to jest właśnie nasz wstyd – wymamrotał Abd Allah. Zawsze był skory wyciągnąć sztylet, gdy inny młodzieniec wyśmiewał się z obraźliwego przydomku jego ojca. Wszyscy zapomnieli, że moje prawdziwe imię brzmi Shaiba, i przezywali mnie „Niewolnikiem”.

Chrząknąłem, pochyliłem się i założyłem uprząż. Wciąż jestem silny. Nie mam nawet pięćdziesięciu lat. Zaprzęgnięty za mną Abd Allah nie miał wyjścia, musiał dotrzymywać mi kroku. Przez chwilę w ciszy ciągnęliśmy sanie. Nie zaoferował, że odstąpi mi miejsce w cieniu.

– Obdarzyłem cię dziś wiedzą. Teraz odpowiedz mi, proszę. Czy miłość Boża może być tak silna, że zdaje się być nienawiścią? – zapytałem.

Mój syn wiedział, że musi potraktować to pytanie poważnie:

– Nie chodzi o Boga, tylko o twoją własną winę.

– Wytłumacz.

– Gdybyś zdradził moją matkę, może dowiedziałaby się o tym, a może nie. Ale w swojej winie mógłbyś odczuwać jej miłość jak truciznę. A kiedy człowiek zabija swego brata, jak Kain zabił Abla, jego wina może sprawić, że będzie odczuwał Bożą miłość jak nienawiść.

– Dobra odpowiedź – powiedziałem. – Nie zgrzeszyłem jednak i jestem mile widziany w łożu mojej żony. Nie zabiłem też nikogo. Myślałem, że bycie bogatym to błogosławieństwo, ale byłem głupcem.

Abd Allah spojrzał na mnie z niedowierzaniem, ale nie pozwoliłem mu sobie przerwać.

– Myślisz, że moje bogactwa nie są przekleństwem? To dlatego przyszedłem dziś na miejsce zbiórki, żeby ciągnąć losy. Chciałem przekonać się sam, jak to jest wykonywać tę katorżniczą pracę. Spójrz na mnie. Minęła ledwo połowa dnia, a ja jestem tak zmęczony, że mógłbym zaraz upaść i umrzeć. Czy teraz rozumiesz?

Abd Allah nie rozumiał. Widział jedynie, że jego ojciec ma jakąś perwersyjną potrzebę cierpienia.

Czytałem w jego myślach.

– Zapomnij na moment o swojej próżności. Nawet jeśli sam nie umrę od tej mordęgi, wielu młodych ludzi umrze. Widziałem, jak marnieją ich ciała, jak zaczynają chorować. Silniejsze klany z łatwością nas zniszczą, albo sami wymrzemy.

– Co możemy zrobić, ojcze? – zapytał Abd Allah, po raz pierwszy okazując mi szacunek. Dla Arabów nie ma nic ważniejszego niż plemię, do którego się należy. Nasze to Kurajszyci, największe i najpotężniejsze w Mekce. Oznaczało to jednak, że o jego upadek modli się każde inne plemię. Abd Allah nie mógł znieść myśli o tym, że cały jego lud miałby pewnego dnia zostać unicestwiony.

– Zamzam – wymamrotałem. – To właśnie musimy zrobić.

– Co?

Mój syn znał tę nazwę – każdy w Mekce ją znał – ale była ona równie legendarna, jak Raj. Nie spędził ani chwili, myśląc o wodzie życia, jak nazywali ją starsi, ani tym bardziej o tym, co oznaczała jej utrata.

– Muszę odnaleźć tę studnię. Kiedy to zrobię, w samym sercu miasta będzie nieskończona ilość wody. My, Kurajszyci, nie będziemy więcej przypłacali bogactwa naszym życiem. Co o tym sądzisz?

Abd Allah był bliski myśli, że jego ojciec oszalał. Widziałem to. Ale nie odważył się tego powiedzieć.

– Prosisz Boga o drugi cud – odpowiedział ostrożnie. – Może to o jeden za dużo.

Roześmiałem się.

– Przysięgam, jeśli kiedykolwiek zostanę wodzem wodzów całej Arabii, ty będziesz moim ambasadorem. Cóż za popis dyplomacji. Poczekaj, aż kobiety cię usłyszą.

Na tę myśl Abd Allah uśmiechnął się. Jako najprzystojniejszy z moich synów, przyciągał spojrzenia dziewcząt przez całe swoje życie. Ale to był pierwszy raz, kiedy wspomniałem, że mógłby zbliżyć się do kobiety. Małżeństwo nie mogło być daleko.

Rozmawialiśmy tak długo, że teraz znajdowaliśmy się już blisko zbiornika, gdzie oczekiwano na wodę. Płytki, kamienny zbiornik miał nie więcej niż osiem stóp szerokości. Kiedy przybyliśmy na miejsce, dwa tuziny kobiet czekały na wodę z glinianymi dzbanami opartymi na biodrach. Na widok sań wydały świdrujący, szczebiotliwy okrzyk pustynnych nomadów.

– O, proszę. Więcej kobiet, niż mógłbyś sobie zażyczyć.

Czułem się tak wyczerpany, że pozwoliłem mojemu próżnemu, niezadowolonemu synowi opróżnić wielkie dzbany. Większość wody rozdysponowano między oczekujące kobiety, w zbiorniku pozostało jej jedynie na dwa, może trzy cale. Kępa drzew palmowych rosnących w pobliżu ocieni wodę na tyle, że upał nie skradnie wszystkiego. Lubiłem to miejsce. Podziwiałem palmy, którym udało się sprytnie przetrwać dzięki kroplom wody rozlanym przez nosicieli lub beztroskie kobiety spieszące do swoich rodzin.

Potarłem swą pierś w miejscu, gdzie lina uprzęży zostawiła czerwone znaki.

– Zamzam – wymamrotałem cicho.

Czy rzeczywiście mógłbym ją odnaleźć? Prawda jest taka, że nie miałem odwagi wspomnieć o tym moim kuzynom, czy nawet mojej żonie. Mężczyźni z mojego plemienia byliby usprawiedliwieni, gdyby pozbawili mnie mego dziedzictwa. Szaleńcowi nie przysługują wszakże święte prawa do wody.

Może sam Bóg był przeciwko mnie. Każdy mieszkaniec Mekki sądził, że zniknięcie studni Zamzam było karą Bożą. Pewnej nocy, dawno temu, w czasach, których nie pamięta nikt z żyjących, pewien sprawiedliwy człowiek oburzył się na zachłanność i zuchwalstwo bogatych i bezbożnych mekkańczyków. Nikt nie wie, jak się nazywał. Potajemnie wszedł do Al-Kaby i zabrał z niej złote wota i figury bożków. Allah był Bogiem – Jednym Jedynym – ale plemiona zapomniały o nim, i obstawiły to święte miejsce własnymi bożkami, setkami bożków.

Wrzuciwszy łup do studni, złodziej zasypał Zamzam ziemią, ukrywając ją przed ludzkim wzrokiem. Wypowiedział modlitwę, by studnia nigdy nie została odnaleziona przez nieprawych ludzi. Bóg musiał jej usłuchać, bo gdy słońce wzeszło następnego dnia, nikt już nie pamiętał, gdzie była Zamzam.

Bogaci popadli w rozpacz, niektórzy nawet żałowali swoich grzechów. Ale byli zgubieni. Pozbawiona swej cennej wody Mekka szybko podupadła. Synowie Izmaela wyjechali. Miejsce to pozostawało opustoszałe przez wieki, aż Kurajszyci przywrócili je do życia. Stworzyli system przenoszenia słonawej wody z odległych studni. Odbudowali Mekkę, zapewnili gospody przyjeżdżającym pielgrzymom i uczynili Al-Kabę godnym miejscem kultu, jakim była dawniej. Wszystko to sprawiło, że mieli prawo nazywać się nowymi synami Izmaela.

– Czy możemy już iść do domu? – zapytał Abd Allah. Jego oczy wpatrzone były w ładną dziewczynę, która szła, kołysząc biodrami.

– Nie zdobędziesz jej, jeśli będziesz tak cuchnąć – powiedziałem.

– Jeśli jedyną rzeczą, która stoi między mną a małżeństwem jest kąpiel, to nie martwię się wcale – odparł, pewny swoich słów.

Skierowaliśmy nasze kroki do domu, utykający starzec wsparty na ramieniu młodzieńca.

Byłem wyczerpany, lecz mimo to usłyszałem dźwięk. Słaby szmer, który równie dobrze mógł być stłumionym szeptem. Gdzieś tam w głębi płynęła woda – to Zamzam czekała na swe odrodzenie.

Wola Boga wydaje się zataczać kręgi. Umysł ludzki nie jest w stanie przejrzeć Jego ukrytych zamierzeń. Nie wyśmiewajcie się zatem z mojej obsesji. Jeśli kiedykolwiek uwolnię wody świętej studni, a może nawet wejdę w posiadanie złota, które złodziej do niej wrzucił, to czy Bóg cofnie swój wyrok?

– Zwracam się z błaganiem do błogosławieństwa ukrytego w przekleństwie – wymamrotałem.

– Pod warunkiem, że przekleństwo nie będzie oznaczało kolejnego dnia takiego, jak ten – zrzędził Abd Allah.

– Pójdziesz dzisiaj do domu twojej ciotki – powiedziałem. – Będą tam młode kobiety na wydaniu. Staraj się kontrolować. Za jednym razem można poślubić tylko jedną.

Abd Allah schylił się nisko i, bełkocząc, wylewnie dziękował za zaproszenie. Wizja wizyty w domu pełnym kobiet uczyniła go tak szczęśliwym, jak wyprawa na wzgórza, by ukraść wiosenne jagnięta należącye do innego plemienia. Zagwizdał miłosną piosenkę.

Kiedy nasz dom był już za rogiem, powiedziałem:

– Dalej mogę iść sam. Posłałem po jednego z twoich dalszych kuzynów, abyście razem dokończyli dzisiejsze noszenie wody.

Jego uśmiech zmienił się w grymas.

2BAHIRA, PUSTELNIK

Trzeba ignorować głosy. Kiedy po raz pierwszy dotarłem do tego okropnego miejsca, obawiałem się, że zwariuję. Lecz wkrótce każde włókno mojej istoty zapragnęło szaleństwa. Starzec jeszcze wtedy żył. Słyszał głosy. Mówił, że pochodzą od Boga, ale już dawno temu postradał zmysły.

Stary mnich każdą chwilę przytomności spędzał na pisaniu. Na początku byłem pełen podziwu – ja sam potrafię się jedynie podpisać. Nauczyli mnie tego starsi bracia, abym mógł podpisać z Chrystusem umowę, że będę jego sługą do końca życia.

– Co piszesz? – zapytałem starca, który miał na imię Celestiusz.

– Biblię – odparł.

W jego spojrzeniu dostrzegłem irytację. Celestiusz rzadko się odzywał. Zazwyczaj jedynym dźwiękiem, jaki dochodził z jego ust, było zgrzytanie zębów o podpłomyki, które składały się na każdy z naszych posiłków. Kamień do mielenia zostawiał w mące skalne okruchy, przez co jego zęby były starte aż do dziąseł.

Muszę jednak wyjaśnić, o co chodzi z Biblią. Nie ma żadnej Biblii. W całej Arabii nie widziano nigdy takiego skarbu, a nawet jeśli tak, to poganie zakopali ją w piasku albo zjedli ją w akcie desperacji. W ugotowanym pergaminie można wszak odnaleźć resztki owczego tłuszczu. Ja sam widziałem Biblię tylko raz, w Damaszku, gdy przyciśnięto mi ją do czoła w dniu, kiedy ofiarowałem swoje życie Chrystusowi, naszemu Panu.

Starając się ukryć niedowierzanie, zapytałem Celestiusza:

– Gdzie jest ta Biblia, którą kopiujesz?

Musiał ją naprawdę dobrze ukryć. W naszej jaskini były tylko dwa sienniki do spania i gliniane naczynie do mycia. Gotować musieliśmy na zewnątrz, w przeciwnym razie udusilibyśmy się dymem.

Celestiusz rzucił mi przebiegłe spojrzenie.

– Nie potrzebuję Biblii – powiedział, klepiąc się po pokrytym brązowymi plamami czubku łysej głowy. – Jest tu – uśmiechnął się lekko, odsłaniając resztki swoich górnych zębów.

No cóż, widocznie kompletnie już zwariował. Jeśli chce przepisać Biblię z głowy, to niech mu będzie. Poprosiłem, żeby przeczytał mi jakiś psalm.

– Jeszcze tam nie doszedłem – odpowiedział. – Kazali mi zacząć od początku.

To był koniec dyskusji. Przez kolejny miesiąc, w ramach kary za zakłócanie spokoju, udawał, że mnie nie zauważa. Zupełnie jakbym był niewidzialny, jak jego Biblia.

Słyszałem psalmy z okien kościołów, gdy błądziłem po ulicach Damaszku. Nie wszystkie mówią o cienistej dolinie, ale były czasy, kiedy właśnie tam chciałem się udać. To były dni głodu spędzane w bocznych uliczkach cuchnących ściekami. Miejsca te mają jednak swoje zalety, zwłaszcza jeśli chcesz się ukryć.

Oczy moje wznoszę ku górom,

Skąd nadejdzie mi pomoc?

Pomoc moja jest od Pana,

który uczynił niebo i ziemię.

Psalmista z pewnością nie widział gór wokół Bosry, otaczających naszą jaskinię. Nie ma co wyglądać tam pomocy. Albo tak mi się tylko zdawało.

Pewnego dnia Celestiusz dłużej niż zwykle zwlekał z podniesieniem swych starych kości. Szturchnąłem go, ale nie podniósł się, ani nawet nie jęknął. Umarł po wieczornych modłach. Ze sposobu, w jaki jego ramię sięgało w kierunku mojego siennika, wnosiłem, że chciał, abym udzielił mu ostatniego namaszczenia. Za późno, bracie. Zakopałem go w ziemi i oznaczyłem grób. Przy braku deszczu jego ciało powinno zachować się na długo. W końcu przejedzie tędy karawana z jakimś chrześcijaninem, który zgodzi się zabrać ciało do Damaszku, by można było urządzić prawdziwy pogrzeb.