Mrok Północy - Adam Stawicki - ebook + książka

Mrok Północy ebook

Stawicki Adam

4,5
74,99 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Mrok Północy” jest nie lada gratką dla miłośników Trylogii Henryka Sienkiewicza. To prequel klasycznej opowieści, którego akcja rozpoczyna się niemal pięćdziesiąt lat przed wydarzeniami opisanymi w „Ogniem i mieczem”.

W powieści ożywają legendarne kresy dawnej Rzeczypospolitej. Młody Jan Onufry Zagłoba, hulaka i miłośnik kobiecych wdzięków, wraz z ojcem Michała Wołodyjowskiego wyruszają na daleką północ, aby bronić kraju przed szwedzkim najazdem.

Na drodze młodych rycerzy pojawiają się piękne kobiety, które skradną im serca – Julia Kurczówna i Konstancja de Lorche, ale ich wspólnemu szczęściu usiłują przeszkodzić hrabia Berg i książę Wilhelm, władca Kurlandii. Na bohaterów czekają zasadzki, zdrady, szermiercze pojedynki i pościgi. Muszą przezwyciężyć niezliczone trudności i lata rozłąki, zanim wreszcie spotkają się na ślubnym kobiercu.

W międzyczasie Zagłoba i Wołodyjowski walczą z nadciągającymi Szwedami. Bronią kresowych twierdz, nad którymi dumnie powiewa chorągiew Rzeczypospolitej, i ponoszą klęski. W końcu wytrwałość rycerzy zostaje nagrodzona – pod Kircholmem wojsko polsko-litewsko-kozackie roznosi w pył niemal pięciokrotnie większą armię szwedzką Karola Sudermańskiego, odnosząc jedno z największych zwycięstw w historii i zyskując podziw w całym świecie.

Mrok Północy” to pierwsza część nowej Trylogii…

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 776

Oceny
4,5 (2 oceny)
1
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Copyright © Adam Stawicki 2023 Copyright © by this edition by Wydawnictwo Astra 2023

Przygotowanie edycji: Jacek Małkowski

Redakcja: Barbara Faron

Korekta: Aleksandra Marczuk

Projekt okładki: Jacek Małkowski

Ilustracja na okładce: Mirosław Szeib/Grzegorz Japoł ©Jacek Małkowski/zbiory prywatne

Mapy: Grzegorz Japoł

Skład i przygotowanie do druku: Wydawnictwo Astra s.c.

Wydanie I Kraków 2023

ISBN 978-83-67276-46-7

Wydawnictwo Astra ul. Rynek Główny 34/15 31-010 Kraków tel. 12 292 07 30

www.wydawnictwo-astra.plwww.facebook.com/[email protected]

Zezwalamy na udostępnienie okładki w Internecie

Córkom i synom Rzeczypospolitej ku pokrzepieniu serc Wrogom jej ku przestrodze

Powieść ta powstała z inspiracji Trylogią Henryka Sienkiewicza, która jest dla mnie wyrazem patriotyzmu, miłości ojczyzny i wiary. Jest też fascynującą opowieścią o zamierzchłych czasach nieistniejącego już, legendarnego wręcz państwa, które było wspólnym domem narodów Europy Środkowej.

Opowieść ta nie jest li tylko kroniką minionych czasów. Brak dokładnych źródeł uniemożliwia poznanie przyczyn, przebiegu, a często także skutków wydarzeń, które decydowały o przyszłości narodów. Można więc tylko formułować pewne tezy i wnioski, ilustrowane domniemanymi spotkaniami i rozmowami.

Część z bohaterów tej powieści nigdy nie istniała, a pewne zdarzenia są tylko projekcjami autora. Skrupulatnie opisano za to toczone bitwy, zwłaszcza niezwykłe starcie pod Kircholmem, świadczące o męstwie i poświęceniu dla wspólnej ojczyzny walecznych żołnierzy polskich, litewskich, ruskich i sojuszniczych, walczących z najeżdżającym kraj wrogiem. Są one świadectwem oddania ojczyźnie nie dla honorów, bogactw i stanowisk, ale dla dobra jej samej i jej narodów.

Dziękuję moim bliskim za wsparcie

Adam Stawicki

PROLOG

Siódmy lipca roku Pańskiego 1572 przyniósł wielką żałobę największemu krajowi Europy. W ledwie pięćdziesiątej drugiej wiośnie życia zamknęły się na wieki oczy ostatniego z Jagiellonów – Zygmunta Augusta, króla Polski i wielkiego księcia litewskiego.

Rządy Władysława Jagiełły i jego kolejnych potomków przyniosły zarówno Polsce, jak i Litwie pokój i dobrobyt, jakich nigdy wcześniej na tych ziemiach nie doświadczało ani rycerstwo, ani prosty lud chłopski.

Złowrogi cień Zakonu, jaki niemal równo trzy wieki padał na krainy nad Wisłą i Wilią, który ogniem i mieczem niszczył Wielkopolskę, Kujawy, Ziemię Dobrzyńską, Żmudź, a nawet Wilno, teraz rozwiał się i odsłonił słońce. Zygmunt Stary ostatecznie zdławił niemiecką zarazę, kryjącą się pod zakonnymi płaszczami, a syn jego przymusił do uległości kawalerów mieczowych, przymnażając wielkiemu państwu krainy inflanckie.

W tamtych czasach lud żyjący spokojnie zdążył już zapomnieć o zagonach tatarskich, które choć dochodziły nieraz aż do Lwowa, to przecie w Wielkopolsce czy na Kujawach starsi straszyli już nimi tylko dokazujących podrostków. Litwini, niegdyś pustoszący całe połacie pogranicza, teraz w imię Chrystusa braćmi się stali. Moskwicini zaś, dopiero wychodzący spod azjatyckiej niewoli, nie mogli zagrozić potężnej Rzeczypospolitej.

Tam wszędzie, gdzie wcześniej plony płonęły, a bydło zbóje pędzili; tam, gdzie nieraz z obawy napadu ziemie całkiem puste bywały, teraz rozkwitło nowe życie, dzikie knieje zamieniały się w pasy ziem uprawnych, nad rzekami turkotały młyny, a grody obronne zmieniały się w miasteczka i miasta gwarem jarmarcznym głośne.

Zygmunt, na wzór rzymskich cesarzy nazwany Augustem, dokończył wielkiego dzieła swoich przodków, łącząc ostatecznie dwa wielkie, bratnie narody w jedną Rzeczpospolitą, przed którą każda potęga musiała ugiąć karku.

Umysłem równy rzymskim Augustom, dając ludowi swemu powszechną szczęśliwość życia, nie dał niestety tego, od którego dalsza pomyślność była zależna – potomka. Trzy jego małżeństwa niosły mu tylko kolejne porażki. Ten, który zostawiał Polskę murowaną jak jego wielki poprzednik Kazimierz, tak samo nie mógł dać swym poddanym następcy. Gorzej nawet – trzy kolejne żony nie obdarowały go nawet córką, którą naród, pomny przykładu świętej już za życia Jadwigi, z pewnością na tron by wyniósł. Wplątany przez zdradzieckich Habsburgów w mariaże z epileptyczką Elżbietą i jej niepłodną siostrą Katarzyną, a przez żądnych władzy Radziwiłłów w mezalians z Barbarą, umierał w końcu Zygmunt samotnie, strwożony o przyszły los Rzeczypospolitej.

Ciało zmarłego władcy przeniesiono z jego ukochanego Knyszyna, w którym po wielokroć krył się przed intrygami wawelskiego dworu, do zamku w Tykocinie. Stamtąd po mszy żałobnej wyruszyło zaś w ostatnią podróż do Krakowa.

Trumnę wyprowadziło dwudziestu czterech dworzan odzianych w żałobne kaptury. Postępowała też procesja złożona ze stu ubogich z zapalonymi świecami, dalej zaś księża i kapelani królewscy. Następnym był chorąży na czarno okrytym koniu. Prowadzono też karego wierzchowca z herbami królewskimi, za którym jechało dwóch chłopców z puklerzami. Następnie jechał wóz z ciałem monarchy, przykryty czarnym suknem i zaprzężony w takoż okryte konie. Orszak zamykali dostojnicy królestwa ze swoimi pocztami.

Na całej trasie żałobną procesję witali łzami prości ludzie puszczy i pańscy chłopi, żebracy i bogacze, zagrodowa szlachta i rycerstwo, niewiasty i dzieci, złamani śmiercią królewską i strwożeni o swój przyszły, niepewny los.

W Warszawie kondukt żałobny witało dwustu ubogich i sześćdziesięciu dworzan ze świecami w dłoniach oraz przedstawiciele wszystkich cechów rzemieślniczych. Niesiono dziesięć mar przybranych złotogłowiem i aksamitem. Ciało wprowadzali biskupi i opaci. Poprzedzały je oznaki królewskiej władzy i chorągiew nadworna. Starym zwyczajem rozdawano pieniądze jałmużnikom. Wygłoszono też cztery mowy żałobne.

U kresu podróży zabrzmiały dzwony Krakowa, najgłośniej zaś i najżałośniej wielki Zygmunt, z armat mołdawskich przez rodziciela zmarłego króla odlany. W Bramie Floriańskiej czekali posłowie dworów zagranicznych, biskupi, opaci i cechy, z trzydziestoma marami pokrytymi złotogłowiem. Byli również chorążowie ze sztandarami w zbrojach okrytych czarnym suknem, którzy postępowali według starszeństwa reprezentowanych przez siebie ziem. Po nich szło trzydzieści koni zdobnych jedwabiem, potem żacy, sześciuset ubogich w kapach i duchowieństwo. Prowadzono następnie konia okrytego czarnym aksamitem, a dalej, za królewskimi marami, jechał rycerz w zbroi, na wierzchowcu w czerni, z gołym mieczem skierowanym ostrzem ku ziemi. Za nim postępował chłopiec z tarczą, kopią i proporcem, także spuszczonym ku ziemi, na którym przedstawione były Orzeł i Pogoń – herby Obojga Narodów Rzeczypospolitej. Po nich z kolei zbrojny w stroju królewskim, dostojnicy niosący znaki monarsze i sześćdziesięciu dworzan ze świecami. Orszak zamykała królewna Anna, siostra Zygmuntowa, ze swoim dworem, prowadzona przez zagranicznych posłów, oraz radni stołecznego miasta Krakowa. W takiej asyście odprowadzono ciało zmarłego króla na Wawel.

W dniu następnym dokonano tradycyjnego obchodu miasta z pustymi marami, nawiedzając kościoły Świętego Franciszka, Świętej Anny, Świętego Szczepana i Świętej Trójcy, a następnie powrócono na Wawel. Nazajutrz rozpoczęły się uroczystości w katedrze. We wszystkich krakowskich kościołach bito w dzwony. Franciszek Krasiński, biskup krakowski, wygłosił kazanie, a podczas śpiewania Pater noster do świątyni wjechał rycerz przedstawiający osobę zmarłego króla, który rzucił się z konia na posadzkę przy marach, symbolizując tym śmierć monarchy. Odbyło się też tradycyjne łamanie pieczęci państwowych (kanclerskiej i podskarbiowskiej) oraz przenoszenie z mar na ołtarz insygniów koronacyjnych. Na posadzkę rzucono hełm, tarczę, miecz i kopię.

***

Bezpotomna śmierć króla słusznie trwogą napełniała serca wiernych ojczyźnie poddanych. Knowania Habsburgów, wcześniej zawoalowane, teraz w całej jasności objawiały się z każdym dniem. Niemieckie ręce, które wcześniej z rąk Jagiellonów wydarły Czechów i Węgrów, teraz wyciągały się po Rzeczpospolitą. Szczęściem Opatrzność, zabierając ludowi ostatniego z Jagiellonów, ostawiła mu choć obrońcę w postaci kanclerza Jana Zamoyskiego. On to zapobiegł zabiegom przekupnej magnaterii i doprowadził do wyboru Walezjusza. A kiedy ten okazał się niegodnym korony Obojga Narodów, sięgnął po krew z krwi jagiellońskiej w osobie królewny Anny, której rękę posiadł waleczny Stefan Batory. Wielki pożytek z tego mariażu miała Rzeczpospolita, niestety krótkotrwały. Anna nie mogła już dać potomka i połączyć krwi madziarskiej z polską, król Stefan zaś zmarł w wieku lat ledwie pięćdziesięciu trzech, pozostawiając owdowiałą żonę i osierocony kraj. I znów nie zawiódł wielki kanclerz, wprowadzając na tron siostrzeńca Zygmunta i Anny, wpierw pokonując i osadzając w krasnostawskim lochu habsburskiego pretendenta Maksymiliana.

W jego głowie zalęgła się jednak myśl, myśl straszna, która zatruła najpierw jego, a potem jako paroksyzm ogarnęła całą Rzeczpospolitą. Czemuż to on, wielki kanclerz i hetman, głowa i ręka tego królestwa, miałby stać się primus inter pares? W czym Zamoyscy są gorsi od Jagiellonów? Czyż nie każdy szlachcic może być tak elektorem, jak i elektem? Jego ostra rozprawa ze Zborowskimi obróciła przeciw niemu szlachtę i kazała stanąć z tyłu, kiedy rozstrzygała się elekcja po śmierci Stefana Batorego. Ale jeśli nie dane mu było założyć na swe skronie korony, czyż nie mógł choć zza pleców rządzić młokosem przybyłym ze Szwecji?

Tron objął więc Zygmunt III, dając Wazom niemal wiek władzy nad Rzecząpospolitą. Wiek wielkich zwycięstw i chwały, ale też konfliktów wewnętrznych, nadwyrężających ponad stan siły Obojga Narodów. Konfliktów zapoczątkowanych wojną między dwoma dawnymi sojusznikami – królem, który nie chciał być władcą malowanym, i kanclerzem, którego ambicje jako bielmo na oczach przesłoniły mu dobro ojczyzny…

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Traktem od Sochaczewa ciągnął ku Warszawie oddział jeźdźców w bojowym ordynku. Jednolite stroje rycerzy ubranych węgierską modą w krasne żupany, kolcze pancerze i misiurki, nadto z okrągłymi kałkanami na plecach, nade wszystko zaś karny komunik zwiastowały żołnierzy elitarnych, nie zaś rozpuszczone chorągwie pospolitego ruszenia czy zbrojną kupę grasującą na gościńcu. Na czele ich jechało dwóch jeźdźców bardziej znacznych, ubranych z polska w jedwabne kontusze podbite sobolim futrem i takież kołpaki z czaplimi piórami. Byli to dwaj oficerowie nadwornej chorągwi pancernej – porucznik Jerzy Wołodyjowski i chorąży Andrzej Kołakowski.

Były pierwsze dni marca, ale przyroda trwała jeszcze głęboko w zimowym śnie. Śnieg na trakcie topniał od przygrzewającego słońca, zamieniając gościniec w błotną breję, okoliczne pola wciąż jednak bielały grubym białym puchem, drzewa straszyły czarnymi gałęziami, a powietrze nadal wypełniało jedynie krakanie wron, kruków i gawronów, miast tak wytęsknionego śpiewu słowików czy skowronków.

Oddział wychynął z kampinoskiego boru i wjechał pośród drewniane zabudowania Woli. Wieś, do niedawna znana głównie z krajobrazu wiatraków niderlandzkich osadników, teraz zaczęła zapełniać się oberżami ze stajniami. Warszawa, świeżo podniesiona do rangi siedziby królewskiej, nie mogła z racji niewielkich swych rozmiarów, trzykroć mniejszych od stołecznego Krakowa, przyjąć wszystkich ciągnących na dwór królewski. Na tym zyskiwały okoliczne wsie takie jak Kamion, Mokotów czy właśnie Wola, po których powstawały też coraz liczniejsze dworki szlacheckich posesjonatów.

– Kmita! – zawołał Wołodyjowski, i w mig pojawił się przy nim jadący z tyłu wachmistrz. Porucznik był wzrostu dość wysokiego, czarnowłosy, z takąż brodą. Był młody, ledwie dwudziestopięcioletni, dziwić więc mogła jego wysoka szarża, na dodatek w doborowej królewskiej chorągwi. Zdumiewać to mogło tym bardziej, że nie pochodził z wysokiego rodu, ale drobnej dość szlachty wielkopolskiej. Jednak potężna jego postura, czyny dokonane w wojnie szwedzkiej i wcześniej pod Cecorą, sława jego szabli, spokój i powaga malujące się na smukłej, surowej twarzy ozdobionej orlim nosem i szerokimi brwiami okalającymi głębokie ciemnoszare oczy, sprawiały, że żołnierze darzyli go wielkim respektem i zaufaniem.

– Na rozkaz waszej miłości – odezwał się wachmistrz służbiście. Podchodził on pod lat już niemal pięćdziesiąt, a wyglądał jeszcze starzej, bo więcej uwagi przykładał do służby niźli do wyglądu. Był więc ubrany regulaminowo, ale włosy bardziej były podobne do strzech mijanych chałup, a niestrzyżona, zwichrzona siwa broda upodabniała go do kościelnych dziadów. Był przy tym nieco mrukliwy i patrzył zazwyczaj spod oka na swoich rozmówców, sprawiając wrażenie opryszka. Tym wszystkim tłumaczono sobie, że nigdy nie znalazł żony, chociaż to on raczej bardziej bał się kobiet niż one jego. W rzeczywistości miał złote serce, a nie posiadając bliskiej rodziny, przywiązał się był do porucznika bardziej jak ojciec czy opiekun aniżeli podwładny. Patrzył przy tym w niego jak w obraz, spełniając rozkazy, jak zbyt troskliwy rodzic spełnia zachcianki potomstwa.

– Masz tu trzos. Rozlokujesz ludzi po wsi, my z chorążym pojedziem dalej do miasta. Z nami Kalinowski, Załuski i Roman, resztę ty w pieczę bierzesz. Tam czekaj, póki ordynansu nie dostaniem – zakomenderował Wołodyjowski.

– Wedle rozkazu, panie poruczniku – odrzekł Kmita i odskoczył co prędzej od swego dowódcy. Widać było karność żołnierzy i ostatnie słowa porucznika bardziej już tylko porządkowi służyły niż przestrodze.

– Jeno spokoju pilnuj, żeby mi burd żadnych nie wszczynali pod bokiem królewskim. Głową ręczysz! – krzyknął ów ku oddalającemu się jeźdźcowi. Ten nie odwrócił się już nawet, tylko skinął lewą ręką.

Oddział zjechał w boczne opłotki Woli, a tymczasem Wołodyjowski z Kołakowskim i trzema przybocznymi pociągnęli dalej ku miastu. Chorąży był trzy lata młodszy od swojego dowódcy i przy nim uczył się taktyki. Z czasem miał objąć prywatną chorągiew swego ojca, kasztelana ciechanowskiego, zależało mu więc, aby nic zepsuło jego opinii. Nie zawsze się to udawało, bo więcej w nim było jeszcze młodzieńczego trzpiota niż dorosłego rycerza. Także z wyglądu trudno w nim było zobaczyć surowego, ogorzałego w ustawicznych walkach i pochodach żołnierza. Był szczupły i wysoki, twarz miał bardzo młodą i jasną, pociągłą, rozjaśnioną białymi zębami w nieustannym zawadiackim uśmiechu, z bladoniebieskimi oczyma. Wąs jego był jeszcze nadto młodzieńczy, golił się więc na gładko. Brak włosów na twarzy równoważyła blond czupryna, niesfornie stercząca na wszystkie strony. Tego dnia wyglądał jednak inaczej niż zwykle. Był bardzo skupiony i zamyślony, można w nim było zauważyć napięcie. Widać, nie chciał rozmawiać przy podwładnych, dlatego odezwał się dopiero, kiedy oddział zjechał na kwatery.

– Twarz masz zafrasowaną, aż patrzeć dziwno… – rozpoczął Wołodyjowski.

– Wielhorskiego pytałeś? – odpowiedział pytaniem chorąży.

– O bijatykę w oberży się nie obawiaj. Gdyby o nią chodziło, tedy rotmistrz sam by ci karę obmyślił. Do Warszawy by nas nie wzywali. Chyba, żeś tam kogo ważnego poszczerbił?

– Uchowaj Bóg! Zwykłe igrce z kompanią przy gąsiorku… – zaprzeczył gorąco Kołakowski. – A że tam szabelka też i w pochwie zaswędziała, to przecie się zdarza i świętemu.

– Już tam ze świętymi w kompanię się nie pchaj, boś na razie fircyk i podwikarz…

Chorąży zarumienił się i głowę spuścił.

– Byle tylko do uszu ojcowskich nie doszło…

– Rotmistrz o sprawie wiedział i gdyby chciał, sam by ci karę obmyślił. Ale on stary i niejeden warchoł już na niejednej wojence widział.

– Tedy o co tu chodzić może?

– Wielhorski wie tyle samo, co teraz my. Ordynans przyszedł, że mamy wziąć pół chorągwi i stawić się w Warszawie – powiedział Wołodyjowski. – Ludzi miałem roztasować pod miastem, a sam zameldować się u pana Stanisława Miłoszewskiego, osobistego sekretarza królewskiego. To wszystko, więcej ode mnie nie wydobędziesz, bo i sam nie wiem.

– Do samego króla… No, no…

Znów zapadła cisza, a Kołakowski, nie do końca uspokojony, na nowo pogrążył się w rozmyślaniach.

– Przestań się zamartwiać, Jędrek, co będzie, to będzie. Dostaniemy ordynans, to go wykonamy, nic nam do tego, jaki – stwierdził Wołodyjowski. – Inny tu mamy problem, spójrz na gościniec i pomyśl, gdzie spać będziemy. Ludu tyle, że nie wiem, czy znajdziemy jaką kwaterę. Przyjdzie nam się słomą w stajniach kotentować.

– Jako to przy sejmie. Samych posłów a senatorów na kilkaset ludu, a gdzie do tego poczty, rodziny i gawiedź ciągnąca do wielkiego świata. Kiepski to czas na hospitium w Warszawie, ale zawsze gdzieś głowy przytulimy. Boję się bardziej, że nas gdzie ku Mołdawii pociągną, bo tam się gotować poczyna, a wtedy nas z pół roku albo i więcej nie będzie. Ja tymczasem pannę zacną poznałem, córkę starosty sochaczewskiego. Libicki łakomym okiem na nią spoglądał, a on został przy chorągwi. Po powrocie na jego, a nie własnym weselu, będę się bawił.

– Zakonotuj sobie, że jeśli panna zacna, to na ciebie poczeka, a jak nie, to ciebie niewarta. Ufaj Jędrek i się nie zamartwiaj. Na razie i tak nie wiemy, dokąd dalej nas z ekspedycją wyprawią.

Niepokój porucznika był mocno uzasadniony. Im bardziej zbliżali się bowiem do samej stolicy, tym trakt stawał się coraz bardziej zatłoczony. Prócz pieszych wędrowców ciągnęły nim chłopskie jednoosiówki i podwody z towarami na targ albo szlacheckie kolasy, te biedniejsze i te bardziej strojne. Przede wszystkim jednak tłum cały konnych jeźdźców, ciągnących pojedynczo i w grupach.

Kolorowy ten tłum rozstępował się niekiedy przed okrzykami pachołków dworskich, co zwiastowało przejazd znacznej jakiejś persony. Byli to bogatsi posesjonaci, którzy w sejmowym czasie bądź to sprawiedliwości szukali, albo li też urzędy ziemskie chcieli załatwiać. Ciągnęło też jednak niemało wielkich orszaków, po kilkaset osób liczących, co oznaczało członka wielkiego magnackiego rodu. Tłum rozstępował się wtedy na boki, głównie po to, aby przyjrzeć się z bliska wielkim bogaczom i ich otoczeniu. Ono było najczęściej nad miarę obfite, bo też wielcy panowie zabierali ze sobą dwór cały. Sama już służba, kolorowo a jednolicie ubrana, wielkie czyniła wrażenie. Dziesiątki pachołków, pajuków z turecka odzianych, kozaków dworskich, pokojowców, paziów, laufrów, kredencerzy, kuchtów, masztalerzów ciągnęło się wtedy na milę albo i więcej. Niejeden z książątek koronnych, litewskich czy ukrainnych prowadził ze sobą najmarniej regiment dragoński albo i chorągiew husarską, czasem dla powagi swojej, a nieraz i jako argumentum ostateczne dla sprawy załatwienia. Najbardziej jednak gapie czekali na nadejście samego owego magnata, który ciągnął zaprzężoną w sześć lub osiem koni, resorowaną dworską kolebką, wyposażoną najnowszą modą w oszklone okna chroniące przed zimnem i zdobione rzeźbionymi fryzami połyskującymi w słońcu blaskiem złotej farby.

Kiedy taki orszak przechodził, ruch cały wstrzymywał się na trakcie i tłok robił się jeszcze większy, a tłum coraz bardziej zbity.

Za wielkim, zbudowanym z cegły szpitalem wojennym dla inwalidów, który jeszcze król Stefan wystawić kazał, skręcili na drogę z Bielan od kamedułów wiodącą, poruszanie się bowiem dalej ulicą Długą, zamieniającą się w tym miejscu w targ ciągnący się aż do Nowej Warszawy, było zgoła już niepodobne. Wjechali dalej w ulicę Bykową, którą niedawno jeszcze krowy przepędzano na pastwiska, a przy której piękniały teraz okazałe magnackie dwory i jaśniejące świeżym tynkiem pałace. Od nich to trakt Senatorskim wkrótce miał być nazwany. Pierwszą była tam obszerna i bogata, choć drewniana siedziba kanclerza wielkiego, zewsząd wysokim drewnianym płotem otoczona, następnymi zaś – bliżej bramy Krakowskiej – domy kanclerza wielkiego litewskiego i biskupów gnieźnieńskich. Gdzie indziej jeszcze rozległe place były puste, ale grodzone lub zabudowane tymczasowo niewielkimi domami i budynkami gospodarczymi.

Wzdłuż wszystkich dróg prowadzących ku Warszawie widok był podobny. Status Warszawy w ostatnich trzydziestu latach zmieniał się bowiem gwałtownie. Ustanowienie jej w unii lubelskiej siedzibą sejmów, a potem też zapowiedź króla Zygmunta III przeniesienia tu dworu ze spalonego Wawelu, zmieniły całkowicie rangę nadwiślańskiego grodu. Jeszcze za czasów Zygmunta Augusta powiększono zamek, a teraz trwał wielki ruch budowlany w samym mieście. Stolica Mazowsza, do niedawna jeszcze w dużej mierze drewniana, zmieniała się w oczach. Ulice wybrukowano, kamienice podwyższano i dodawano modną renesansową dekorację, a dla bezpieczeństwa zbudowano od północy basteję zwaną Barbakanem.

Mimo wszystko Warszawa nadal pozostawała najmniejszym z wielkich miast królewskich. Po trzykroć mniejsza od stołecznego Krakowa, nijak nie mogła pomieścić wielkiej liczby gości, którzy ciągnęli do królewskiego dworu, a na dodatek na obrady parlamentu. Sejm i senat zwoływane były raptem co drugi rok, ale posiedzenia ciągnęły się za to przez całe sześć niedziel. Nowa stolica, zamieszkiwana przez dziesięć tysięcy mieszkańców, pęczniała wtedy pięcio- czy nawet sześciokrotnie. Samych posłów i senatorów było ponad trzystu, a większość z nich nadjeżdżała przecież ze służbą złożoną nierzadko nawet ze stu czy z dwustu pachołków, służebnych, kucharzy, stajennych, pokojowców. Była też zwykła szlachta, którą nęciła ciekawość wielkiego świata, oraz tacy, którzy chcieli wejść w łaski dworu.

Wołodyjowski ze swoim towarzyszem w taki właśnie czas trafili. W mieście i na jego przedmieściach wrzało jak w ulu. Za dwa dni posłowie i senatorowie mieli zacząć obrady. Część z nich była już na miejscu, ale reszta ciągnęła jeszcze ze wszystkich stron Rzeczypospolitej. Ci, którzy zdążyli się już zagospodarować, zabijali wolny czas w licznych piwnicach mieszczących piwiarnie, miodosytnie i winiarnie. Tłok pogłębiały jeszcze namioty służby rozbijane w każdej części rynku i placów, zarówno miejskich, jak i przedmiejskich.

Rycerze wjechali w Krakowskie Przedmieście i stanęli przed prawdziwym murem ludzkim. Musieli przebijać się przez tłum gawiedzi, młodych i starych, kobiet i dzieci, szlachty i chłopstwa. Przepychali się w nim niżsi przed wyższych, pacholęta między nogami dorosłych, nie zważając na błoto i kałuże. Nic jednak dziwnego, skoro do miasta wjeżdżał orszak pana wojewody kijowskiego, sędziwego księcia Konstantego Wasyla Ostrogskiego, jednego z największych panów Rzeczypospolitej. Powiadano o nim, że w osobnych wozach każe wozić swoją złotą zastawę dla kilkudziesięciu gości i całosrebrną wannę ze złocistymi uchwytami, ale też że wiedzie wielbłądy z Afryki sprowadzane, a nawet że dla rozrywki własnej wielką klatkę z małpami posiada. Majątek jego zaś, rozciągnięty po krajach ukraińskich, miał być taki, że mógł sam przez lata wojska całej Rzeczypospolitej opłacać.

Mieszczanie i przyjezdna szlachta gromadzili się tłumnie, aby owe dziwy zobaczyć, przy czym nie wiadomo było, czy bardziej jako dziwo odbierali owe małpy, wielbłądy i srebrną wannę, czy postać samego księcia wyzierającego przez okna kolasy.

Żołnierze nie zważali jednak na to, tylko przecisnęli się do bramy Krakowskiej i wjechali przez nią do Starej Warszawy, aby w Giełdzie, największym stołecznym domu zajezdnym, położonym jeszcze za Barbakanem, znaleźć noclegi. Minęli już rynek i wjechali w ulicę Nowomiejską, kiedy z jednej z piwnic wyskoczył brodaty Żyd w mycce i płóciennym fartuchu. Rozglądał się chwilę bezradnie po tłumie, który obijał się o niego jak prąd rzeczny o skałę. Szukał widać straży marszałkowskiej, ale jej nie znalazł. Kiedy zaś dostrzegł niewielki orszak pana Wołodyjowskiego, zastąpił mu drogę.

– Ratujcie, panowie łycary, ratujcie! Burdę mi panowie ślachta wszczęli, ławy łamią, okna rozbijają, butelki tłuką, miody wylewają… – lamentował, klękając przed jeźdźcami.

– Z koni – zakomenderował Wołodyjowski, a jego podkomendni w mgnieniu oka zeskoczyli na ziemię i dobiegli do schodów piwnicznych, skąd dochodziły hałasy.

Rycerze wpadli do ciemnego wnętrza, które wypełnione było dymem świec mieszającym się z odorem gorzałki. W środku wrzało jak w ulu, ale nie był to zwykły gwar oberży. Kiedy ich wzrok przyzwyczaił się do mroku, zobaczyli kłąb ludzi. Musiało się tam już mocno zakurzyć w głowach, bo też każdy, nie bacząc na nic, walczył z każdym, najczęściej pięściami, choć byli tacy, co używali i zębów. Ci najbardziej zapalczywi, którym miód najmocniej rozgrzał głowy, sięgali nawet do szabel. W powietrzu latały stołki, na ścianach i głowach rozbijały się butelki i kufle.

– Nieszczęście na mój interes, ja już nie mam nic, ja jestem bankrut, ja jestem golec ostatni, ja jestem hołysz, ja z dzieckami pod kościół na żebry pójdę – lamentował Żyd, drąc kościstymi dłońmi siwiejącą brodę.

Kołakowski dobył pistoletu i wystrzelił w sufit. Przyciszyło się nieco, ale nie do końca. Chorąży sięgnął po drugą krócicę i wypalił ponownie. To otrzeźwiło większość panów braci, którzy, zaskoczeni strzałami, zastygli w bójce, nie wiedząc, kto się do bandoletów wziął, kto strzela do kogo, a nade wszystko, czy aby nie do nich samych. Rozglądali się przymrużonymi, przekrwionymi oczyma po zadymionej mrocznej sali i wreszcie ich wzrok padł w kierunku schodów wiodących ku wyjściu. Naprzeciw nim czerniły się lufy rusznic wymierzone przez śmiertelnie poważnych żołnierzy królewskich. Stali tak chwilę naprzeciw siebie, jedni z dymiącymi od gorzałki głowami, drudzy zaś z bronią w nich wycelowaną. Pan Wołodyjowski kurki w pistoletach odciągnął, ale czekał cierpliwie, aż łby odurzone ostygną. Nie stało się to jednak od razu. Jeden z opojów zbliżył się bowiem chwiejnym krokiem ku porucznikowi i stanął przed nim twarzą w twarz na pół łokcia.

– Asan rurami straszysz? Nas, starych komilitonów, którzy na niejednej wojence niejedną szabelkę połamali? U waści mleko pod nosem, które sobie pierwej zliż, nim starszym wejdziesz w paragon.

Tu wysunął szablę z pochwy i podjechał jej rękojeścią przed twarz Wołodyjowskiego, na koniec trącając go metalem w nos. Brać szlachecka rozgrzmiała na ten znak śmiechem rubasznym, ale tylko na chwilę.

– Bacz waćpan, żebyś sam sobie krzywdy owym żelazem nie uczynił – powiedział spokojnie porucznik, po czym chwycił broń opoja, wyrwał mu ją i podsunął pod brodę, aż ten dech stracił, a głowa poszła mu w górę, ku sufitowi.

– Mości… panowie… idźcie mi… w sukurs… na pohybel… – jęczał szlachetka, a reszta opojów istotnie poczęła się brać do szabel, głośno i groźnie nimi stukając i zbliżając się w kierunku Wołodyjowskiego. Ten postanowił ostatecznie przemówić im do rozsądku, nie wszczynając jednocześnie bójki.

– Spokój do kroćset! Szarży nie widzicie?! Oficerów królewskich chcecie pod bokiem króla jegomości bić? Proszę bardzo, karczmarz zaświadczy, kto tu kogo atakował, a na niejednym z was pewnie niejedna kondemnatka wisi. Gardłem chcecie płacić? – krzyknął Wołodyjowski.

Gorące głowy ostygły wreszcie i goście szynku poczęli rozsiadać się z powrotem, niezadowoleni z konfuzji, jaka ich ze strony młodzika spotkała i komentujący to z cicha, ale jednocześnie z obawą oglądając się na lufy wciąż wycelowanych w nich rusznic. W jednym tylko kącie bójka, na chwilę przerwana, teraz została wznowiona, a nawet z każdą chwilą nabierała mocy. Dwóch zacietrzewionych szlachciców, z czerwonymi od wściekłości i gorzałki twarzami, zawzięcie próbowało usiec szablami trzeciego, wyraźnie od nich młodszego, wysokiego, barczystego, blondwłosego, z podgolonym łbem i niebieskimi oczyma. Młodzian miał lat około dwudziestu, przeciwnicy jego byli dwakroć starsi. Bronił się przed napastnikami długą drewnianą ławą, jednak widać było, że jest już u kresu sił. Nadejście żołnierzy królewskich było dla niego ostatnią deską ratunku.

– Ratunku, panowie bracia, bo mnie tych dwóch opojów zaraz tu na plastry jako szynkę pokroi… – zawołał.

Ci, widać, istotnie postawili sobie za cel poćwiartować młodzieńca jak wieprza, bo siekli wściekle szablami po ławie, aż wióry leciały. Ten zapierał się w kącie, ale miejsca za sobą miał coraz mniej, aż wreszcie znalazł się pod ścianą, spod której już nie było ucieczki.

– Zostaw mi ich, Andrzejku… Niech no rękę trochę rozruszam… – powiedział uśmiechnięty Wołodyjowski, ściągając rękawicę i rozprostowując prawą rękę.

Ruszył z wolna w stronę walczących, a Kołakowski uśmiechnął się pod nosem, wiedząc, czego może się spodziewać. Porucznik stanął za nimi i powiedział donośnie:

– Waszmościowie, może ze mną popróbujecie? Z tym tu oto gołowąsem dać nie możecie rady i bardziej na drwali czy cieśli wyglądacie, a nie na rycerzy.

Wściekli szlachcice obrócili się w stronę nowego przeciwnika. Purpurowi na twarzach, pijani miodem i złością, dyszeli głośno i patrzyli na rycerza tępym wzrokiem. Część gości karczmy ponownie powstała zza swoich stołów i poczęła się garnąć bliżej i otaczać kręgiem miejsce bijatyki.

– Waści niebiosa dowcipu widać poskąpiły. Chcesz jeszcze głowę stracić? Idź precz nauki pobierać i nie wtrącaj się, aby ci matka grobu nie musiała szukać – rzucił jeden ze szlachciców.

– Tak sobie myślę, że zaryzykuję, bo widzę, że od takich lwów najwięcej się mogę nauczyć…

– Ach, że ty pludro! Ty gołowąsie! Ty paniczyku! Popamiętasz przeprawę z panem Wojnickim! Rodzona matka cię nie pozna! – krzyknął starszy i zamachnął się szablą, chcąc sięgnąć twarzy porucznika. Wołodyjowski ustąpił, uczynił nieznaczny ruch ręką, a szabla przeciwnika odfrunęła na kilka metrów.

Na to drugi, nagle wytrzeźwiały, ruszył do walki. Szable poczęły brzęczeć i połyskiwać w mdłym świetle świec. Wysoki, zwalisty szlachcic nacierał z pasją, twarz sczerwieniała mu z wysiłku, ale jego fatyga zdawała się na nic. Był tym bardziej zapalczywy, im bardziej widział postawę rycerza. Mimo że Wołodyjowski był o pół głowy niższy, zdawał się bawić fechtunkiem, a walka nie sprawiała mu żadnego wysiłku. Szabla przeciwnika zataczała wielkie łuki, tymczasem porucznik nieznacznie tylko poruszał przegubem dłoni, a broń przesuwała się o kilka, kilkanaście centymetrów. Czasami lekko wyginał ciało albo przesuwał się o pół kroku. Wreszcie, kiedy szlachcic ruszył na niego po raz kolejny, użył swojej ulubionej sztuczki. Szabla zaczęła wirować w jego ręku jak wiatrak, a kiedy zetknęła się z pałaszem przeciwnika, ów rąbnął o podłogę, a cięcie porucznika dotarło do celu i ścięło prawą część wąsów na twarzy napastnika.

– No, starczy już chyba tej nauki. Masz waść rację, że sporo się nauczyłem. Myślę, że golarz by mnie na czeladnika przyjął – powiedział porucznik.

Szlachta patrzyła na ów pojedynek najpierw z napięciem, potem z rosnącym zaskoczeniem, a na ostatnie słowa Wołodyjowskiego parsknęła perlistym śmiechem. Pokonany szlachcic sczerwieniał jeszcze mocniej i złapał się za twarz w miejscu, gdzie do niedawna widniał jeszcze bujny, długi wąs. Jego kompan patrzył nań oszołomiony.

Całe towarzystwo ponownie zaczęło się rozchodzić. Na środek zaś wysunął się młodzian, którego interwencja Wołodyjowskiego ocaliła. Poczuł się już zdecydowanie pewniej – wyprostował się, żupan obciągnął, wąs poprawił, a potem rękę wyciągnął w stronę Wołodyjowskiego.

– Bóg ci zapłać, panie oficerze, żeś mój młody łeb ocalił. U tych tu dwóch ręka równie ciężka jak dowcip. Ledwiem z życiem uszedł za to jeno, żem im kilka słów prawdy powiedział.

Wołodyjowski zbył jednak młodzieńca, ręki wyciągniętej nie przyjął, tylko schował szablę z powrotem do pochwy, a potem odwrócił się do swoich podkomendnych.

– Związać mi tych trzech i odprowadzić na zamek do pana marszałka. Będą mieli szczęście, jeśli za bijatykę pod bokiem króla głową nie zapłacą – rzekł do żołnierzy, a ci sprawnie związali warchołów sznurami. Na koniec odciął więźniom sakiewki od pasów.

– A to za szkody w karczmie poczynione… – dodał, po czym rzucił mieszki w kierunku karczmarza. Młody uczestnik bójki, przed chwilą jeszcze pewny siebie, teraz znów nie krył zaskoczenia i zdenerwowania. Najbardziej zaś niezadowolony był z odebrania sakiewki.

– Co waćpan czynisz?! Toż jam ofiarą tych opojów! Uważaj waszmość z tymi więzami… Nie masz sprawiedliwości… – skarżył się.

– W łyki jako barany na rzeź nas bierzecie?! Nie wiecie, kim jestem! Z Kornackim acan zadzierasz! Odpłacisz mi za to, mości oficerze. Spotkamy się jeszcze! – odgrażał się z kolei wyższy z napastników, których żołnierze siłą wyprowadzali z zajazdu.

– A, do usług waści, chętnie się spotkam, boć jeszcze drugi wąs został ci do obcięcia, żeby równo było – zaśmiał się rycerz.

Podwładni Wołodyjowskiego wyszli z aresztantami i spokój zapanował w zajeździe. Karczmarz podszedł wtedy do Wołodyjowskiego i Kołakowskiego.

– Pozwólcie, szlachetni rycerze, że was ugoszczę w podzięce. Siadajcie. Zaraz każę miodu z goździkami podać – powiedział.

– Pora nam ruszać. Do Giełdy zdążamy, żeby nocleg jaki wyżebrać – odparł Kołakowski.

– Jaśni panowie, w Giełdzie ni śladu łóżka już nie masz, wszystko już wcześniej zajęte. Ale dla dobrodziejów moich u mnie izba się znajdzie, a i dla żołnierzy kąt ciepły przy służbie przygotuję. Konie zaraz każę służbie do stajni wprowadzić.

– Toś nam kłopot z głowy zdjął. Każ więc miodu podać, bo faktycznie od Sochaczewa jadąc, zdążylim zmarznąć i w gębach nam zaschło, a i baraniny jakiej nie pożałuj. Siadaj jeszcze i powiedz, z czego ta burda się wszczęła.

– Ano, panie, popili się panowie ślachta, co i normalne, zdarza się nieraz – stwierdził Żyd. – Ale tu się i polityka wdała, czego ów młodzian największą był przyczyną. On to przy jego królewskiej mości optował, kiedy tamtych dwóch jaśnie panów po kilku garncach mocno na króla wyrzekało i stronnikami pana kanclerza się opowiadało. Za wolnościami płakali, że to król nasz servorum chce z nich zrobić, że jako chłopi w dobrach królewskich przy zaprzęgu będą chodzić. Młodzian ów więc na koniec powiedział, że skoro oni jako servorum w Rzeczypospolitej się czują, to że i pan Zamoyski z żony swej Barbary taką samą servus uczynił, więzami małżeńskimi wiążąc. A skoro wolności bezgranicznej i głupiej miłośnik, to niechaj swojej młodej żony w kajdanach nie trzyma, z czego on chętnie skorzysta. Na to owych dwóch stronników pana kanclerza do szabli przystąpiło, a potem już cała karczma na dwa obozy się podzieliła. Szczęście, że jaśnie panów rycerzy spotkałem.

– Niewyparzony język u tego młodziana. Niech teraz przed panem marszałkiem swoich talentów oratorskich używa – podsumował Wołodyjowski, po czym ziewnął szeroko. – Prowadź tymczasem, karczmarzu, do izby. Tam się rozgościm, a ty nam spyży i napitku każ donieść, bośmy drogą strudzeni.

Udali się za służebną na piętro, zjedli i wypili, i dopiero wtedy porucznik piechotą udał się na zamek, gdzie – zgodnie z ordynansem – miał się zameldować u pana Miłoszewskiego. Sekretarz przybycie chorągiewki odnotował i kazał nazajutrz stawić się oficerowi przed obliczem królewskim.

***

Dzień, choć już mocno dłuższy aniżeli przy kolędzie, kończył się pomału. Kiedy pan Wołodyjowski wracał na kwaterę, miasto cichło coraz bardziej, a ostatni kupcy zamykali swe stragany. Słońce chowało się za horyzontem, oświetlając ostro pomarańczowym blaskiem strome dachy kamienic, przebijając się światłem przez szeroki trakt Długiej i wąskie uliczki Starej Warszawy, wreszcie rozlewając na szerokich wodach Wisły. Jaskrawy pomarańcz obejmował całą rzekę, a przelewające się leniwie fale sprawiały, że jaśniejsze i ciemniejsze smugi niemal tańczyły po wodzie.

Z okna zamkowego przyglądał się temu zjawisku dość młody jeszcze mężczyzna, wysoki, pozy wyniosłej, o bystrych i przenikliwych oczach. Ubrany był hiszpańską modą w czarny kitlik z białą krezą i takież spodnie. Twarz zdobiła również hiszpańska cienka bródka i wąski spiczasty wąs. W postaci tej znać było dostojeństwo wielkiego pana, który jednak więcej zaznał zmartwień niż spokojnego bogatego życia. Teraz także dręczyły go troski. Patrzył w przestrzeń przed siebie nieobecnym wzrokiem, nie dostrzegając bajecznego widowiska zmierzchającego dnia. Widać, pochłaniały go zupełnie inne myśli. Zatopiony był w nich mocno, ale ocknął się, gdy usłyszał głos drugiego mężczyzny dobiegający z głębi dość mrocznej komnaty.

– Ryzyko jest duże, wasza królewska mość. Karol nie będzie czekać, a zanim siły zbierzem, długie miesiące mogą upłynąć – stwierdził ów człowiek, siwy już całkiem i mocno przygarbiony, z brodą rzadką a postrzępioną, ubrany w czarny jezuicki habit.

Zakonnikiem był ojciec Piotr Skarga, a jego rozmówcą sam władca największego państwa Europy, potężnej Rzeczypospolitej Obojga Narodów – Zygmunt III Waza. Nie wyglądał na szczęśliwego monarchę. Mimo młodego wieku wiele musiał znieść w życiu. Już jako dziecko dzielił z własnymi rodzicami trudy więzienia. Potem z kolei, jako król Polski i Szwecji, nie czuł się w żadnym z tych krajów akceptowany i wspierany. W dalekich skandynawskich krainach przeciw jego prawowitej władzy wystąpił stryj Karol, zwany Sudermańskim. W Rzeczypospolitej zaś był oskarżany przez opozycję magnacką o dążenie do sprzedaży tronu, o próby wprowadzenia władzy absolutnej, o łamanie praw szlachty i innowierców. On jednak nie poddawał się, dążył do wzmocnienia państwa i odzyskania zamorskiej szwedzkiej dziedziny. Tak było i teraz, kiedy nowy pomysł przyszedł mu do głowy.

– Wiem, Piotrze, i ostatnia to rzecz, abym miał ojczyznę na szwank narażać. Widzisz zali inny sposób, aby sejm do stworzenia silnej armii przymusić? Sami chcieli Estonii, a jam im ją przyobiecał. Szansa była, aby mocarstwo wielkie stworzyć, państwu Habsburgów równe, albo i większe, ale stryj mój, zdrajca, miłosierdzie moje, a może i łatwowierność wykorzystał. Teraz na samej Rzeczypospolitej skupić nam się trzeba. Państwo rozłazi się jako stary kożuch, panowie zagarniają dla siebie coraz to nowe ziemie, a władza ich już niemal równa królewskiej. Szlachcie zaćmę na oczy rzucili, że ta nie odróżnia wolności od bezprawia i nieładu. Odpowiedzialności żadnej. Wojska ledwie kilka tysięcy na kraj wielki i granice rozciągnięte. Sąsiedzi długo czekać nie będą, bo wielkiego a nieruchawego zwierza łatwiej upolować niż małego, drapieżnego wilka. Muszę szlachtę przymusić do działania – ja im dam Estonię, a oni muszą mi dać armię, aby ją obronić.

– Chcesz ich rzucić na głęboką wodę, żeby pływania nauczyć. Co będzie, jeśli nie dadzą rady albo ich fala zaleje? Naród możesz utopić celu, nie osiągając…

– Już zdecydowałem! Przy tym też wszystkiego przypadkowi nie zostawiam i pewien pomysł mam…

– Jaki?

– Dowiesz się, Piotrze, wkrótce…

Kaznodzieja nie poddawał się:

– Kanclerz Zamoyski będzie szlachtę znowu buntował. Małoż to już kłamstwami ich karmił, zjazdy zwoływał, inkwizycję sejmową nad tobą sprawował? Tak i teraz pewnie z ciebie gwałtownika uczyni, który jeno dla osobistych ambicji dobro Rzeczypospolitej naraża.

Ojciec Piotr Skarga był najbliższym współpracownikiem i doradcą króla, jego mózgiem i sumieniem. Teraz jednak monarcha był wyjątkowo zdecydowany i nie chciał słuchać przestróg ostrożnego jezuity.

– Furda z tym. Każdy pretekst będzie dobry, żeby mnie, gorliwego katolika, ten kacerz z urodzenia od czci odsądzał.

– Więc ty już naprawdę zdecydowałeś… – zasępił się Skarga i zawiesił na chwilę głos. Potem zaś zapytał: – Prędko to się stanie?

– Jutro się dokona na sejmie. Zwołałem jeszcze możnych z kanclerzem na czele, żeby ich do moich racji przekonać. W to, że się uda, nie wierzę, ale spróbować muszę. Da za to Bóg, że w braci szlacheckiej serca zapłoną, czasy Grunwaldu czy Kazimierzowego Prus przyłączenia w pamięci odżyją, a nam armię równą Władysławowej potęgi stworzyć pozwolą. To będzie fundament reform i budowy potężniejszej jeszcze Rzeczypospolitej – zakończył z pasją Zygmunt i wpatrzył się ponownie w dal.

Ostatnie słowa potomka Jagiellonów padały już w głębokim mroku, rozjaśnianym tylko ogniem szczap w kominku. Za oknem z Wisły zeszły już całkiem wesołe blaski słoneczne, a czarne fale, popędzone nagłymi podmuchami wiatru, gnały ku północy.

ROZDZIAŁ DRUGI

Nazajutrz dzień wstał znów ciepły i słoneczny. Miasto od pierwszego pienia kura gwarem rozbrzmiewało, słońce bowiem wywabiało ludzi z domów. Pańska służba, która się w namiotach na rynku i co większych placach rozłożyła, jedzenie warzyła przy ogniskach. Chłopcy od piekarzy, nocną swą pracę kończących, roznosili bochny chleba na stragany albo bezpośrednio do bogatszych domów mieszczańskich, których okna się otwierały i nad którymi unosiły się dymy z kominów, a w stajniach na ich tyłach stajenni obrządzali konie gospodarskie i pańskie. Kupcy, którzy doczekali otwarcia bram, teraz toczyli się swymi wozami, z wielkim hurkotem kół, na rynek, inni zaś otwierali stragany na Długiej, Krakowskim Przedmieściu czy u bocznej ściany Świętego Ducha.

Pan Wołodyjowski przed audiencją królewską golarza zawołał, a ordynansowi kazał przygotować strój samego chana, który pięć lat wcześniej podczas obrony cecorskiej w wycieczce zdobył. Były to srebrem tkane szarawary, aksamitna koszulka i jedwabna bordowa ferezja na wierzch. Całość spinał pyszny pas perski połyskujący gdzieniegdzie brylantami. Z pasa na jedwabnych rapciach zwieszała się również chańska paradna szabla z rubinami utykanymi w srebrzoną rękojeść. Był to jeden z niewielu żołnierskich łupów młodego porucznika, tym bardziej więc uznał, że lepszej okazji ku takiej kreacji nie będzie.

Droga z ulicy Nowomiejskiej do zamku była niedaleka, ruszył więc pieszo. Minął rynek, na którym pysznił się ratusz z wieżą zegarową, symbol bogactwa warszawskiego patrycjatu, przebudowany w ostatnich latach według najnowszej renesansowej mody. Zaraz potem wszedł w ulicę Świętego Jana, gdzie przed jego oczyma wyrosła wielka gotycka kolegiata ozdobiona wyniosłą, górującą nad całym miastem spiczastą wieżą, na szczycie której złocił się krzyż wysoki na dziesięć łokci. Stamtąd skręcił w stronę Kanonii i za kolejnym rogiem ukazały się rozległe zabudowania zamkowe.

Wejście do kancelarii królewskiej było możliwe od niedawna tylko od północnej strony, od Nowego Domu Królewskiego wzniesionego przez Zygmunta Augusta. Plac od strony bramy Krakowskiej był bowiem ogrodzony, za nim zaś robotnicy, korzystając z nadejścia wiosennej suchej pogody, kopali głębokie dziury w ziemi. Na skraju wykopów układających się w łamane „C” stało dwóch mężczyzn z rozwiniętymi planami. Nawoływali oni po italsku do majstrów nadzorujących prace. Jednym z nich był Santi Gucci, architekt królewski, drugim zaś budowniczy Giacoppo Rodondo. Prace, które wówczas się rozpoczynały, w kilku następnych latach miały zamienić dawną warownię książąt mazowieckich we wspaniałą siedzibę królewską, o której przepychu głośno miało być aż do nadejścia strasznego potopu szwedzkiego.

Wołodyjowski przyglądał się przez chwilę pracom, po czym wszedł do ciemnego wnętrza kancelarii. Zameldował się osobistemu sekretarzowi władcy i podążył za nim mrocznymi korytarzami na drugą stronę zamku, w kierunku ogrodu na wzgórzu wiślanym.

– Jego królewska mość zapragnął przyjąć waści tutaj – powiedział Stanisław Miłoszewski oficjalnie i sucho, wychodząc do ogrodu i prowadząc oficera za sobą.

Widok, który ukazał się oczom Wołodyjowskiego, zaskoczył go niepomiernie. Nie chodziło tu o ogrody zamkowe ciągnące się w stronę Wisły, ale o wygląd władcy, odmienny od tego, do jakiego przywykł w czasie wojennym, a tym bardziej przy oficjalnych okazjach. Spodziewał się ujrzeć króla poważnego, w otoczeniu dworu, wyniosłego, w pysznym, bogatym stroju. Choć widział monarchę wcześniej kilka razy, teraz w pierwszej chwili nawet go nie poznał. Przymrużył aż oczy z niedowierzania.

Miał przed sobą mężczyznę ubranego bardzo swobodnie, w luźne szerokie szarawary i białą lnianą koszulę rozwiązaną tak, że widać było pomiędzy jej fałdami klatkę piersiową. Strój strojem – dziwniejsze było dla rycerza to, czym się w tej chwili monarcha zajmował. Owóż odwrócony tyłem do Wołodyjowskiego, całą uwagę skupiał na niewielkim okrągłym worku napełnionym powietrzem. Odbijał go o ścianę, na zmianę z młodzieńcem, w którym oficer z pewnym niedowierzaniem rozpoznał awanturnika, odstawionego wczoraj w łykach do straży marszałkowskiej. Obaj podbiegali czasem szybko w stronę worka, gdy ten umykał na boki.

– Cóż to za dziwo? – szepnął do siebie, nie wiedząc, co wzbudza jego największe zdziwienie – strój władcy, jego zachowanie czy obecność młodzika, którego spodziewał się widzieć raczej w ciemnym i głębokim lochu, a nie w słonecznym zamkowym ogrodzie.

Miłoszewski usłyszał szept Wołodyjowskiego i żachnął się niezadowolony.

– Waż słowa kawalerze. Nie dziw się, bierz raczej przykład – syknął do niego. – Król dba o swoją tężyznę, uprawiając sporty, jako ty, dla odmiany, pewnie szablą praktykując. To piłka nożna, rozrywka Angielczyków, w której jego królewska mość jest wielce rozkochany.

Wołodyjowski nie mógł wyjść ze zdumienia. Otrzeźwił go dopiero okrzyk Miłoszewskiego, po którym skłonił się głęboko w stronę króla.

– Miłościwy panie, porucznik Wołodyjowski z chorągwi pana Wielhorskiego.

Król zatrzymał się, oparł ręce na kolanach zadyszany, po czym otarł pot z czoła. Spojrzał na oficera i uśmiechnął szeroko. Następnie skinieniem ręki przywołał do siebie Wołodyjowskiego, a ten pospieszył czym prędzej do władcy i skłonił się jeszcze raz głęboko.

– Miło mi poznać bliżej zacnego kawalera, któren niejedną już zasługę oddał ojczyźnie mimo tak młodego wieku. Szczególnie cecorskie przygody waści sławy przymnożyły, a da Bóg, że wkrótce okazji do nowych przybędzie – rzekł król.

– Największa to dla mnie nagroda słuchać pochwał z ust najjaśniejszego pana, chociaż z pewnością niegodnym takowych laudacji – odparł porucznik i skłonił się ponownie.

Król uśmiechnął się, a potem położył rękę na ramieniu porucznika.

– Jeśli uważasz, że mało jeszcze zasłużyłeś się ojczyźnie, to teraz będziesz miał kolejne okazje. Dostarczy ich misja, jaką zamierzam ci powierzyć. Potrzebna w niej będzie twoja eksperiencja, odwaga, męstwo i spryt, których już nieraz dowiodłeś. Pomówimy zaraz o tym na komnatach. Przywołałem cię najpierw tutaj, abyś poznał bliżej pewnego młodzieńca, z którym, jak słyszałem, miałeś już do czynienia, a teraz, jako zaplanowałem, więcej czasu razem spędzać będziecie. – Tu skinął na swojego współgracza, który trzymał się dotąd w oddaleniu. – Chodźże tu, Janie, i zaprezentuj się temu oficyjerowi, któren cię z opresji salwował.

Młodzieniec, który stał dotąd ze spuszczoną niepewnie głową, teraz zbliżył się, skłonił dwornie i przedstawił:

– Jan Onufry Zagłoba herbu Wczele, onegdaj starościc miechowski, teraz, jako sierota po ojcu, przy jego królewskiej mości rezydujący.

– Wdzięczen ci jestem mości poruczniku, żeś tego mojego wychowańca z opresji salwował, do której go jego własny niewyparzony język przyprowadził. A o to, że w łykach do zamku wracał, pretensji nijakich nie mam, albowiem jemu smak rzemienia, którego od ojca za mało doznał, dobrze zrobi – rzekł król. – Syn to jest naszego wiernego sługi Stanisława Zagłoby, starosty miechowskiego, któren z matką naszą do Szwecji przybył, z nami w niewoli wiernie trwał, a na koniec, w ostatniej zamorskiej wyprawie od kuli Karolowych buntowników zabit. Jaś po ojcu dowcipem obdarzony jest wielkim, przeto nie tylko starościńskich, ale może i wojewodzińskich honorów mógłby kiedyś dostąpić. Defekt jeno ma taki, że głowa jego wypełniona po brzegi białogłowami, a na dodatek zanadto podlewa ją miodem, z czego złe przygody nieraz wynikają. Dlatego na razie królem szynku jest jeno i nie wiem, czy tej to godności do końca życia piastować nie będzie.

Król zaśmiał się szeroko ze swojego własnego żartu, puścił znacząco oko do Wołodyjowskiego i klepnął nawet po przyjacielsku Zagłobę. Zaraz jednak mina mu zrzedła, kiedy odpowiedź tego ostatniego usłyszał, zaiste będącą dowodem sprawnego dowcipu i politycznej głowy.

– Z amat, które głowę moją wypełnia, frukty przynajmniej słodkie a dojrzałe wyciągam i fraucymer królewski mam zacny, podczas gdy waszej królewskiej mości umysł jeno ową skalistą Szwecją wypełnion. Estońska przygoda jest jak trącanie szerszeniowego worka, i obyśmy z tego ogniska gorących kasztanów nie musieli wyciągać. Prusy nam brać zamiast tamtej głuszy – kraina to bogata, a jednocześnie zielonym borem i jeziorami pokryta. Zabierać się po wróbla na dachu, kiedy tu gołąb tłusty siedzi, toż przecie czyste insanire. I tam i tu masz, wasza miłość, protestanckich kacerzy, ale tych możem szybko na łono Kościoła przywrócić, kiedy nasi rycerze tamtejszym białogłowom katolików prawych przysporzą. We mnie masz do owej krucjaty pierwszego a szczerego ochotnika.

Przy ostatnim wypowiedzianym zdaniu uśmiechnął się, mlaskając ze smakiem i znacząco mrugnął do Zygmunta.

Król, który po pierwszych słowach zuchwałego szlachcica spurpurowiał na twarzy, na dźwięk ostatnich nie wytrzymał i parsknął dla odmiany radosnym śmiechem.

– Stańczyk, drugi Stańczyk, powiadam waszmości – powiedział do Wołodyjowskiego. – Nieraz błaznowie w politykowaniu są biegli i królom swoim dogadują, a Jasiek mojego błazna o głowę w tym przebija. Jeno pamiętaj – tu zwrócił się do młodego szlachcica – żebyś granicy granic nie przekroczył, za którą nieraz na błaznów miecz katowski czeka. Głowa mi twoja cenna, więc jej lepiej nie trać. Na razie zaś, jako ci mówiłem, do drogi się szykuj, a potem jeszcze z wieczora za piłką pobiegamy, żeby o kłopotach codziennych zapomnieć. Waści zaś zapraszam na pokoje, gdzie drugi z twoich nowych towarzyszy już czeka – tu król objął Jerzego po przyjacielsku ramieniem i poprowadził do zamku.

– Z tymże to kawalerem w podróż cię wysyłam, o której zaraz mówić będziem. Szkoda mi się go z dworu pozbywać, bo, jako rzekłem, dowcip u niego niepospolity i choć nerwów nieraz mi napsuje, to i do zastanowienia czasem zmusza. Przyda się też i tobie, bo szwedzką i niemiecką mową włada. Ja zaś muszę go na szerokie wody wypuścić, bo na dworskich za mocne fale już z nudów czyni.

W gabinecie w północnej części zamku, gdzie poprzedniego dnia król debatował z księdzem Skargą, teraz czekał potężnie zbudowany mężczyzna, liczący lat około czterdziestu. Ubrany był w strój polski, bogaty, zdobny klejnotami, co zdradzało wysoką jakąś personę. Jakoż tak właśnie było. Nie był to wszakże żaden z potężnych panów Rzeczypospolitej, król bowiem na średniej krwi nominatach stronnictwo swoje budować zamierzał.

Był tam jeszcze jeden człowiek, którego strój i maniery wyraźnie zdradzały cudzoziemca. Dość wysoki mężczyzna, na oko również czterdziestoletni, będący całkowitym przeciwieństwem swojego towarzysza. Znać było w nim dostojeństwo i jednocześnie wysokie mniemanie o sobie. Ubrany był modą niemiecką, od landsknechtów wziętą, w wielobarwnie rozcinany sajan i pludry. Na nogach miał czerwone, siekane, skórzane botki. Skandynawskie lub niemieckie pochodzenie zdradzały błękitne oczy, słomianorudawe włosy, takież brwi, jak też obfite, ale usztywniane i regulowane wąsy. Policzki, kraśne od barwiczki, przyciemniały bladą cerę. Widząc go, wprost można było sądzić, że i na największych europejskich dworach nie mógłby się opędzić od najpiękniejszych panien. Rozparty wygodnie, nonszalancko trzymał nogę na nogę i popijał węgrzyna z kryształowego kielicha, zagryzając słonymi pistacjami.

– Pozwólcie waszmościowie, że ich sobie przedstawię – powiedział król, kiedy obaj wstali na widok monarchy. – Owóż pan Stanisław Miński, kasztelan liwski i senator Rzeczypospolitej, a już wkrótce nominat na inną ważniejszą funkcję. Tobie zaś, panie Stanisławie, przydzielam do twej misji tego oto kawalera w osobie Jerzego Wołodyjowskiego, porucznika mojej nadwornej chorągwi pancernej, który zapewni ci wojskową asystencję. Zaraz też zdradzę pochodzenie trzeciego z waszmościów. Siadajcie teraz, abym mógł wam wszelkie wieści przekazać. Pewnie dziwi was moje zaproszenie i brak szczegółów, ale musieliśmy dotąd rzecz w tajemnicy trzymać, a na świat ta wieść oficjalnie jutro dopiero wypłynie. Zatem zobowiązuję was niniejszym, abyście przed nikim treści naszej rozmowy nie relacjonowali.

– Stanie się zgodnie z wolą waszej królewskiej mości – odparł Wołodyjowski.

Król kontynuował:

– Jakoż wiecie zapewne, panowie, żem w pactach conventach zobowiązanie poczynił, aby granice Rzeczypospolitej o Estonię rozszerzyć. Nie chciałem jednak waśni sąsiedzkich wszczynać, dopóki jedna korona oba kraje łączyła. Rzecz ta mogła narody obydwa skłócić i sprawę wspólnego państwa popsować. Zdrada, którą mój stryj Karol Sudermański popełnił, zwalnia mnie jednak od wszelakich skrupułów. Zresztą wielki mistrz kawalerów mieczowych oddawał się w opiekę Rzeczypospolitej ze wszystkimi krainami – całymi Inflantami aż po Estonię. Tylko chciwość Szwedów i Moskwicinów a słabość królestwa stanęły na przeszkodzie wykonania owego testamentum. Czas z tym skończyć. Jutro na sejmie ogłoszę mą wolę, ale za wolą musi pójść i czyn. Mniemam, że panowie posłowie zrozumieją w końcu, że tylko mocna Rzeczpospolita może swoje prawa egzekwować – bronić swego i upominać się o swoje. Wierzę więc, że przekonam ich w końcu do powołania stałej i silnej armii, tak aby nawet i sto tysięcy wojska koronnego i litewskiego mogło zmiażdżyć każdego przeciwnika, który zagrozi tej krainie!

– Oby dobry Bóg wysłuchał woli waszej królewskiej mości. Jako oleum na wzburzone morza wpłynęłoby takie iuris sejmowe – wtrącił kasztelan liwski.

– Byłaby to zmiana wiekopomna i Bóg da, że dla chwały Rzeczypospolitej w takich to wielkich szeregach się znajdziem – dodał pan Wołodyjowski.

Trzeci z gości królewskich spoglądał tymczasem, nic nie mówiąc, westchnął tylko jakby z pewną pogardą. Król zaś mówił dalej:

– Nim to się stanie, miesiące całe upłynąć mogą, bo jeśli posłowie iuris nowe uchwalą, trzeba jeszcze czasu na pobór podatku i dopiero ściąganie wojsk zaciężnych – odpowiedział król. – Carolus tymczasem twardą ręką trzyma Szwecję i kilkanaście tysięcy żołnierzy ma na każde zawołanie. Dotarł do mnie pan Peterhagen, szlachcic estoński, któren wieści przynosi, że lud tam pod szwedzkim butem jęczy jak ongi pruski pod Krzyżakiem. Czekają nas tam więc przyjaźnie, działać jednak trzeba szybko, dopóki Szwedzi załóg nie wzmocnią. Ja ciebie, panie kasztelanie, czynię moim namiestnikiem w Estonii, ale dać regularnego wojska na razie ci nie mogę, bo go nie mam. Uszczerbiłem swoją chorągiew nadworną o stu pancernych, których pan Wołodyjowski, żołnierz mój doświadczony, prowadzi, i tobie ich daję jako asystę. Nadto listy posyłam do moich wiernych przyjaciół, którzy wolentarzy spośród bitnej mazowieckiej i podlaskiej szlachty mają mi werbować. Do tego dostaniesz listy do Wilna, do hetmana litewskiego Radziwiłła, a także do Rygi, do pana wojewody wendeńskiego, którzy mają ci oddać część swoich wojsk, zwłaszcza piechoty i armat. Z wolentarzami spotkasz się waść w Rydze. Da Bóg, że w granice Estonii wejdziecie w kilka tysięcy dobrego żołnierza. Misja wasza ma wielkie szanse powodzenia, o czym zapewnia mnie obecny tu pan Peterhagen. Doświadczony to poseł, którego tym razem wysyłam do jego rodzinnej Estonii.

Pan Peterhagen skłonił się w tej chwili dwornie, po czym zaczął przekonywać obecnych najgorliwiej, jak umiał:

– Ucisk szwedzki spory już ferment, jako mówiłem waszej królewskiej mości, wywołał tak wśród kupców, jak i szlachty estońskiej. Mam też i przyjaciół, którzy ogień rozniecić mogą. Trzeba im tylko iskry, którą można na prochy rzucić. Jeśli ją, panie, rzucisz, wtedy bramy ci triumfalne stawiać będą na drodze. Trzeba jednak działać szybko. Karol pół roku będzie jeszcze potrzebował, żeby wojska wzmocnić i do Inflant rzucić. Jeżeli nie wkroczym teraz, to nigdy. A Bóg jeden wie, czy grzech zaniechania reszcie Inflant i Rydze nie zagrozi.

To rzekłszy, Peterhagen wbił spojrzenie w króla, jakby chcąc się upewnić, czy ten nie zejdzie z raz już obranej drogi.

– Nie bój się, panie Peterhagen, ruszamy najszybciej, jak się da. Nie ma nijakiej co do tego wątpliwości – odpowiedział Zygmunt, a w oczach Estończyka można było zobaczyć tym razem triumf, który przemienił się po chwili na powrót w wyraz pobłażliwej arogancji. Król tymczasem zwrócił się do porucznika:

– Do ciebie, mości Wołodyjowski, mam prośbę, abyś we wszystkich wojskowych sprawach wspierał pana namiestnika. Do ciebie jest też druga sprawa – oto, dopóki podatków nie ma, postanowiłem z własnej szkatuły żołd dla żołnierzy pana wojewody wendeńskiego wysupłać. Oni w Rydze najbardziej są na nagły szwedzki atak narażeni. Ty waść odpowiadasz za dowiezienie skrzyni do celu.

Peterhagen w tym momencie zbystrzał, przymrużył oczy i słuchał chciwie, zapisując słowa króla w pamięci.

– Wasza miłość, zaszczyt to wielki, i da Bóg, że za kilka miesięcy będziem cię uroczyście w Narwie witać. Wola waszej królewskiej mości jest dla nas ordynansem najwyższym – powiedział pan Miński.

– Mam i ja taką pewność. Tymczasem nie zatrzymuję dłużej. Szykujcie się, waszmościowie, do drogi. Chciałbym, żebyście najdalej za miesiąc wjechali w granice estońskie.

Na te słowa wyszli panowie Miński, Wołodyjowski i Peterhagen, a z otwartych bocznych drzwi wyłonił się z cienia Piotr Skarga. Podszedł do okna, o które oparty stał król, wpatrując się w fale wiślane.

– Można być ich pewnym, miłościwy panie? Nie zawróci ich kanclerz na swoją drogę? – spytał. Zygmunt odwrócił się w stronę jezuity i spojrzał mu z bliska w oczy.

– To nie prości szaraczkowie, którym w głowie można mieszać, ale też i nie ludzie pokroju kanclerza – odpowiedział. – Oni wiedzą, że tylko w moim stronnictwie mogą wielkie rzeczy osiągnąć. To na takiej średniej szlachcie, a nie zgniłkach, którym złoto dobro ojczyzny przesłania, chcę budować potęgę Rzeczypospolitej. Rzecz w tym, aby izbę poselską do moich planów przekonać, zanim wielcy panowie gardłować zaczną. Do Estonii wejdą głównie wolentarze. To dobra i wierna majestatowi szlachta, ale naprzeciw najemnej rajtarii i piechoty ich szanse są nikłe. Musimy im jak najszybciej posiłki słać, ale jeżeli izba znowu się w sporach pogrąży, nie będzie podatków i nie będzie armii. Trzeba wykorzystać pierwszy entuzjazm, aby uchwały przepchnąć. Wcześniej jeszcze czeka nas przeprawa z wielmożami.

– Niechaj Pan na Wysokościach prowadzi chorągwie w Estonii, a tobie błogosławi w twoich planach.

– Amen.

Król spojrzał z powrotem na Wisłę z większą pewnością siebie. Jezuita zaś z dużą obawą.

***

Jeszcze tego samego dnia w sali tronowej zamku zgromadzili się najwięksi magnaci królestwa spośród tych, którzy przybyli na obrady sejmowe. Znaleźli się tam Jan Zamoyski, kanclerz wielki koronny i hetman wielki koronny, a króla największy oponent; książę Janusz Ostrogski, kasztelan krakowski; Mikołaj Firlej, wojewoda krakowski; Konstanty Wasyl Ostrogski, wojewoda kijowski; wreszcie Mikołaj Zebrzydowski, marszałek wielki koronny, który już za lat kilka podniesie otwarty bunt przeciw majestatowi i uniemożliwi dzieło odnowy Rzeczypospolitej. W oczach ich był lód obojętności. Musieli się stawić przed królem, ale widać było, że cokolwiek ten by nie powiedział, swojego zdania nie zmienią. Zbyt dużo dzieliło wielkich panów od monarchy, a były to prawdziwe i urojone urazy, wzajemne oskarżenia, wreszcie interesy, których w żaden sposób pogodzić się nie dało. Oni wiedzieli, że każde umocnienie władzy królewskiej, choćby dla dobra ojczyzny pożądane, zmniejsza ich wpływy i bogactwo niezmierne. Tego zaś wyzbyć się nie mogli, a raczej nie chcieli.

Siedzieli naprzeciw Zygmunta, po prawym zaś jego boku siedział ksiądz Skarga. Więcej świadków rozmowy owej nie było.

– Zaprosiłem tu was, największych panów królestwa, aby, nie zważając na krzywdy, zgody szukać dla dobra tej naszej Rzeczypospolitej – rozpoczął Zygmunt. – Różne mnie plwociny oblewały, zdrajcę ze mnie robiliście, o kupczenie koroną z Habsburgami oskarżaliście, przed sejmowy osąd jak zbrodniarza stawialiście. Bóg wam i mnie świadkiem, że wasze to tylko knucia. Wybaczam wam to i udział w wielkim dziele tworzenia potęgi tej przenajświętszej Rzeczypospolitej oferuję. W waszych rękach jest, aby dzieło mojego pradziada i dziada utrzymać i pomnażać. Kazimierzowi ani Zygmuntowi nie udało się do końca knechtów krzyżackich pognębić. Moskal ręce wyciąga po dziedzictwo Jagiellonów. Jeślim zgody z Habsburgami szukał, to po to, by spokój na granicy utrzymać. Czym mnie to różni od moich poprzedników? Ten naród moc wielką ma i wyzwolić ją można. Zamiast tego zaś gnuśnieje, w pieleszach woli siedzieć, a nie w siodle, miodem a bogactwem pijany. Jeśli nie przejrzy na oczy, z letargu się nie przebudzi, wtedy zginie. Każden z sąsiadów patrzy chciwym okiem. Rzeczpospolita jest wielka jakoby kolos, ale na glinianych nogach. Jeśli się go nie wzmocni, wilcy podejdą i kąsać zaczną, aż zagryzą. W waszych sumieniach jest los ojczyzny. Czekam teraz waszej odpowiedzi.

Na owe słowa wstał i postąpił krok do przodu kanclerz Zamoyski.

– Jako szantaż odbieram słowa twoje, królu. Ty dążysz do absolute regula et tyrranidae, a na to zgody naszej mieć nie możesz. Twój dziad i pradziad nadawali narodowi szlacheckiemu przywileje, które są ich przyrodzonym prawem. Oto jest podstawa Rzeczypospolitej. Na tej podstawie opiera się owo bogactwo narodu. Stan nasz rycerski w całym świecie szczyci się swoją złotą wolnością, której nam inne narody zazdroszczą. Czym się będziemy różnić od innych krajów, kiedy ich zabraknie? A zabraknie, kiedy król równowagę chce łamać, władzę sejmom odbierać i z pomocą wojska podatki wybierać!

– Prawda, prawda, święte są nasze prawa i nikt na nie ręki podnosić nie może! – rozległy się głosy innych dygnitarzy. Słysząc to, ojciec Skarga wyszedł między króla i magnatów i tak do nich rzekł:

– Jako ciała nasze albo wewnętrznymi chorobami, albo powierzchnymi gwałtownymi przypadkami umierają, tak i królestwa mają swoje domowe choroby, dla których upadać muszą. Mają i nieprzyjaciół mocnych, którzy je wojnami i rozbojem gubią. Obojej niebezpieczności zabiegać mądrzy z pomocą Bożą umieją i lud swój sprawcy wybawiają. Na choroby domowe mają lekarstwa, a na wojny i gwałty mają rozmaite obrony. Żaden z was, przezacni panowie, nie jest tak prosty, aby nie baczył ciężkiej i wielkiej niemocy tego naszego królestwa i wewnętrznego a domowego jego zachwiania. Albo żeby nie uczuł mocnego nieprzyjaciela, który na głowy nasze następuje i rozbojem straszliwym nam grozi. Byście domowe niemocy tego królestwa wyleczyli, łacniejsza by obrona znaleźć się mogła. Ale jako się chory bronić ma, który sam na nogach swoich nie stoi? Leczcież pierwej tę chorą swoją matkę, tę miłą ojczyznę i Rzeczpospolitą swoją. A jeśliście ostrożni i mądrzy lekarze, najdziecie sześć szkodliwych chorób, które jej bliską śmierć, obroń Boże, ukazują, a jako złe pulsy, źle jej tuszą. Pierwsza jest nieżyczliwość ludzka ku Rzeczypospolitej i chciwość domowego łakomstwa. Druga – niezgody i rozterki sąsiedzkie. Trzecia – naruszenie religii katolickiej i ułomność heretyckiej zarazy. Czwarta – dostojności królewskiej i władzy osłabienie. Piąta – prawa niesprawiedliwe. Szósta – grzechy i złości jawne, które się przeciw Panu Bogu podniosły i pomsty od niego wołają.

Część magnatów zaczęła mięknąć od słów jezuickiego kaznodziei i zarazem doradcy królewskiego, ci jednak, którzy kalwińską wiarę wyznawali, słysząc, jaka według niego jest trzecia choroba Rzeczypospolitej, bardziej jeszcze w zacietrzewienie popadli. Zamoyski, który katolikiem się mienił, ale ziarno zatrute w nim tkwiło, zerwał się na równe nogi i nie zważając na jezuitę, zwrócił się wprost do króla:

– Ty chcesz nam nasze święte prawa odebrać, szlachtę w kajdany zakuć i z chłopstwem zrównać, senat i sejm w marionetkę swoją przemienić. Armia ci potrzebna, żeby nas zniewolić i kontroli nad sobą żadnej nie mieć. Nie zgody ty szukasz, ale naszej kapitulacji. Zważ, jak Bolesław, Świętego Stanisława kat, skończył – bez władzy, na wygnaniu i z mizerykordią pod sercem…

Król, jako porywczy, zerwał się z tronu, rumieńcem oblał, a dłonie jego zacisnęły się z całej siły w pięści. Nim go ojciec Skarga powstrzymał, wybuchnął z całej mocy.

– Grozisz mi, mości kanclerzu? Prywatę i pragnienie zaszczytów zarzucasz? Kalwiński fałszywy przechrzto, prawdziwej wiary zdrajco, chciałeś mnie na króla, boś myślał, żem słabszy od potężnych Habsburgów, chciałeś mnie na sznurku prowadzić, abym twoje polecenia wykonywał. Młodzian ci się z łańcucha urwał, rządzić sam chce i znieść tego nie możesz.

– Wasza królewska mość…! – próbował powstrzymać Zygmunta ojciec Skarga. Kanclerz dyszał cały z głową parującą gniewem, a inni magnaci podnieśli się ze swoich siedzisk. Król też stał, drżąc cały od wzburzenia.

– Nie skończyłem! – warknął Zygmunt. – Nie o wolności i prawa szlachty wam chodzi, ale o własne frukta! Marzą wam się udzielne księstwa, prywatne armie i bogactwa, które wam umysł zalewają! Setki pachołków, farbione konie, złote wanny i nocniki, kryształowe weneckie kielichy, przepych bez granic w kraju, który granic nie może obronić. Mnie zdradę z Habsburgami zarzucacie, a sami od nich tytuły przyjmujecie. Kto tu jest zdrajcą, kto na władzę i zaszczyty chory, kto dobro ojczyzny dla własnych zachcianek i żądz chorych poświęca?! Wy, nie ja! – Wskazał oskarżycielsko na swoich przeciwników. – Ja nie spocznę, dopóki państwa nie wzmocnię i wierzę, że znajdą się w tej Rzeczypospolitej tacy, którym nieobce są moje ideały. Miałem nadzieję w was znaleźć sojuszników słusznej sprawy, ale widzę, że próżne były moje nadzieje.

– Nic tu po nas. Tu, gdzie nas obraza tylko spotyka – odpowiedział kanclerz.

– Audiencja skończona – zadecydował Zygmunt i opadł ciężko na tron.

Możni opuścili salę, a wraz z ich wyjściem przepadła ostatnia szansa na zgodę. Król ukrył twarz w dłoniach i westchnął ciężko. Przez chwilę w obszernej komnacie trwała kompletna cisza. Przerwał ją jezuita.

– Co teraz, wasza królewska mość? – spytał.

Król milczał jeszcze chwilę z głową spuszczoną w dół. W końcu jednak uspokoił się nieco i spojrzał w twarz Skargi.

– Nasze plany nie ulegną zmianie. Żeby wyciągnąć rękę po Estonię, trzeba tę rękę mieć! – odpowiedział i z pasją uderzył pięścią w oparcie tronu. – Szlachta zrozumie, że bez wojska nie da się przejąć tej krainy. Musimy wykorzystać pierwszy entuzjazm izby, żeby skłonić ją do stałych podatków na armię.

– Zatem jutro nasz Rubikon. Za nim albo nasza potęga, albo zaraza najazdów na bezbronne granice – odpowiedział, kiwając głową, ksiądz Skarga.

Zygmunt podszedł do niego, wziął za ramiona i spojrzał w oczy.

– Nie martw się Piotrze. Naród ten do wielkich rzeczy jest zdolny, tylko przebudzić się musi. A on się przebudzi, przebudzi… Wcześniej czy później…

ROZDZIAŁ TRZECI

Z