Morderstwo w młynie - J.S. Fletcher - ebook + audiobook
NOWOŚĆ

Morderstwo w młynie ebook i audiobook

J.S. Fletcher

3,3

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

75 osób interesuje się tą książką

Opis

Akcja książki rozgrywa się w Todmanhawe Grange w malowniczym regionie Yorkshire, gdzie srogie zimowe krajobrazy tworzą idealne tło dla ponurej zagadki morderstwa. W centrum intrygi znajduje się rodzina Martenroyde’ów, która nieświadomie staje się bohaterem dramatycznych wydarzeń. Kiedy właściciel młyna, wpływowy James Martenroyde, zostaje znaleziony martwy, londyński detektyw Ronald Camberwell rozpoczyna śledztwo, które odsłania mroczne sekrety i motywy ukryte w sercu tej pozornie spokojnej społeczności.

Fletcher tworzy mistrzowską opowieść o tajemnicy, zdradzie i ludzkich słabościach, która z pewnością przyciągnie fanów klasycznego kryminału i zachęci do rozwiązania zagadki „Morderstwa w młynie”. To ostatnia powieść Josepha Smitha Fletchera, wybitnego autora klasycznych angielskich kryminałów, zwanego "nestorem pisarzy kryminałów".

Również polecamy "Tajemnica morderstwa w Raju".

James Smith Fletcher – pisarz angielski, autor ponad dwustu trzydziestu książek, w tym historycznych i biograficznych, znany jednak przede wszystkim ze swych poczytnych powieści kryminalnych, z których sześć wydano w Polsce w okresie międzywojennym.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 286

Rok wydania: 2025

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 6 godz. 42 min

Rok wydania: 2025

Lektor: Jakub Kamieński

Oceny
3,3 (3 oceny)
0
1
2
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Joseph Smith Fletcher

Morderstwo w młynie

LIND & CO

LIND & CO

@lindcopl

e-mail: [email protected]

Tytuł oryginału:

Morderstwo w młynie

(”The Mill House Murder” or ”Todmanhawe Grange”)

Wszystkie prawa zastrzeżone.

Książka ani jej część nie może być przedrukowywana ani w żaden inny sposób reprodukowana lub odczytywana w środkach masowego przekazu bez pisemnej zgody Wydawnictwa Lind&Co Polska sp. z o.o.

Ten e-book jest zgodny z wymogami Europejskiego Aktu o Dostępności (EAA)

Wydanie I, 2025

Tłumaczenie: Sebastian Czarnecki

Projekt okładki: Daniel Rusiłowicz

Grafika na okładce:

robert_em © Unsplash

Copyright © dla tej edycji:

Wydawnictwo Lind&Co Polska sp. z o o, Gdańsk, 2025

ISBN 978-83-68254-82-2

Opracowanie ebooka Katarzyna Rek

Dla Lasów Threshfield i Lasów Burnsall

ROZDZIAŁ I

PANI JOHN MARTENROYDE

Zimą, zaraz po odnowieniu współpracy z moją starą firmą (dawniej Camberwell & Chaney, teraz Chaney & Chippendale), wszedłem pewnego styczniowego ranka do biura na Jermyn Street. Zastałem tam Chaneya, który ze zmarszczonym czołem wpatrywał się w list, który wkrótce przekazał mi do przeczytania.

– To coś w pana stylu, Camberwell – rzucił. – Może pan się tym zajmie? Wygląda na to, że jakiś dżentelmen potrzebuje naszej pomocy w Londynie, ale chce, żebyśmy pojechali aż do Yorkshire po instrukcje. Ani ja, ani Chippendale nie możemy się ruszyć, więc podróż będzie pana zadaniem.

Usiadłem przy biurku i wziąłem list, który był napisany na dużym arkuszu papieru, nieco niezdarną, ale zdecydowaną ręką. Styl pisma sugerował, że autor nie miał zbyt wiele doświadczenia z piórem. Oto co przeczytałem:

Todmanhawe Grange

Shipton, Yorkshire

24 stycznia, 19–

Panowie Chaney & Chippendale

Jermyn St., W. 1

SZANOWNI PAŃSTWO,

Mam pewną delikatną i poufną sprawę do załatwienia w Londynie, a Państwa firma została mi gorąco polecona przez przyjaciela z Londynu. Byłbym wdzięczny, gdybyście mogli zająć się tym pilnie. Sam nie mogę teraz przyjechać do Londynu, więc będę wdzięczny, jeśli jeden z Państwa pracowników przyjedzie do mnie, aby przyjąć instrukcje.

Dla ułatwienia podam dokładne szczegóły podróży. Pociąg o 12:00 ze stacji St. Pancras do Leeds dotrze tam o 15:52, a po przesiadce o 16:07, pociąg do Shipton przybędzie o 16:43. Mój szofer będzie czekał na stacji. Jak wspomniałem, zależy mi na szybkim spotkaniu. Oferuję wszelką gościnność podczas pobytu.

Z poważaniem,

James Martenroyde

Następnie dopisano jeszcze kilka słów:

PS. Jeśli nie znacie Państwo mojego nazwiska, jestem właścicielem Todmanhawe Mills. Moimi bankierami są Shipton Old Bank, Ltd., a moje biuro w Londynie znajduje się przy 59a, Gresham Street, E.C.

W naszej firmie mieliśmy zasadę, że niczego nie odkłada się na później. Po wysłaniu telegramu do pana Jamesa Martenroyde’a, informującego go, że Ronald Camberwell zjawi się w Shipton o 16:43, spakowałem walizkę i ruszyłem na dworzec St. Pancras. Po pięciu godzinach podróży wysiadłem z ciepłego wagonu na smagany wiatrem peron w Shipton, z zimnym dreszczem odczuwając surowość zimowego krajobrazu.

Na peronie zauważyłem młodego, elegancko ubranego szofera, który przyglądał się wysiadającym pasażerom. Gdy tylko mnie dostrzegł, podszedł.

– Pan Camberwell? Do pana Martenroyde’a? Zapraszam, samochód czeka na zewnątrz.

Chwyciwszy moją walizkę, poprowadził mnie przez peron do luksusowej limuzyny, jednej z tych najdroższych marek, w której bez problemu zmieściłaby się mała rodzina. Otworzył drzwi i zaprosił mnie do środka, starannie układając dywanik na moich kolanach.

– Mam nadzieję, że nie będzie panu przeszkadzało, jeśli zabierzemy po drodze szwagierkę pana Martenroyde’a? Pani John Martenroyde, proszę pana. Mieszka niedaleko, a właśnie załatwia sprawy w mieście.

– Oczywiście, nie ma problemu – odpowiedziałem. – Czy pani jest już tutaj?

– Nie, proszę pana, odbierzemy ją z rynku. W porządku?

Zapewniłem go, że nie mam nic przeciwko, i wygodnie ułożyłem się w miękkim fotelu. Samochód ruszył, a przez okno, w zapadającym zmierzchu, dostrzegłem długą, główną ulicę miasta, otoczoną z jednej strony wielkimi, oświetlonymi budynkami, które uznałem za młyny. Wkrótce dotarliśmy do rynku, gdzie samochód zatrzymał się przed staromodnym hotelem. Szofer wysiadł, znikając w drzwiach, i po chwili wrócił.

– Jeszcze jej nie ma, proszę pana – powiedział. – Prawdopodobnie robi zakupy. Rozejrzę się, wiem, gdzie może być.

Skręcił w stronę szeregu sklepów, a ja, sądząc, że znalezienie mojej towarzyszki podróży może zająć mu chwilę, wysiadłem z samochodu i zacząłem się rozglądać. Nigdy wcześniej nie byłem w tej części kraju – od razu przyszło mi na myśl, że to typowe miasteczko z dolin. Wiedziałem, że znajdowało się w sercu pasterskiego regionu, gdzieś pomiędzy wzgórzami Yorkshire a granicą Lancashire. Odległość od Londynu stała się dla mnie oczywista, kiedy usłyszałem dialekt ludzi przechodzących obok i zgromadzonych wokół straganów na rynku. Rozmyślałem o tym, kiedy szofer wrócił sam.

– Jeszcze jej nie ma, proszę pana – powiedział. – Ale nie powinna długo zabawić. Przepraszam, że musi pan czekać.

– Nic nie szkodzi – odparłem. – Nie śpieszy mi się. Nie jesteś chyba z Yorkshire, prawda?

– Londyńczyk, proszę pana – odpowiedział. – Pan Martenroyde sprowadził mnie tutaj, kiedy kupił ten samochód na wystawie w Olympii, jakieś dwa lata temu.

– Jak ci się tu podoba? – zapytałem.

Uśmiechnął się lekko.

– Dobrze, proszę pana, ale do miejcowych trzeba się do nich przyzwyczaić. Na początku trochę dziwni dla nas, południowców. Na początku nie rozumiałem ich gwary, ale teraz już sobie radzę. O, oto pani John, proszę pana.

Odwróciłem się i ujrzałem wysoką, szczupłą kobietę, szczelnie otuloną w elegancki futrzany płaszcz, idącą w naszą stronę. W blasku ulicznych latarni i pochodni nad straganami mogłem dostrzec jej rysy. Miała zapewne pomiędzy pięćdziesiąt a sześćdziesiąt lat, wciąż bardzo urodziwa, a w jej ciemnych, przenikliwych oczach nadal tliła się iskra młodości. Z jej surowego, badawczego spojrzenia, którym obdarzyła mnie, kiedy się zbliżała, wywnioskowałem, że była kobietą o wyrazistym charakterze i spostrzegawczości.

– Dobry wieczór – powiedziała, gdy ustąpiłem miejsca przy otwartych drzwiach samochodu i uniosłem kapelusz. – Przepraszam za oczekiwanie. Orris – zwróciła się do szofera – proszę zatrzymać się u Simpsona na końcu rynku i odebrać paczkę dla pani John Martenroyde. Połóż ją na przednim siedzeniu. To wszystko.

Wsiadła do samochodu, a ja za nią. Orris rozłożył dywaniki na naszych kolanach i ruszyliśmy. Na końcu placu szofer zatrzymał się przy sklepie z suchymi towarami i zniknął w środku. Po chwili wrócił, niosąc nieporęczną paczkę. Pani John Martenroyde pochyliła się, by zobaczyć, jak kładzie ją na przednim siedzeniu, a potem z powrotem owinęła się futrzanym dywanikiem, wygodnie usadowiona w swoim kącie.

– Zimny wieczór – zauważyła. – Zapewne odczuwa pan różnicę. Zakładam, że jest pan z Londynu? Orris wspominał, że przyjeżdża jakiś dżentelmen z Londynu.

– Tak, jestem z Londynu – odpowiedziałem. – Ale dziś rano w Londynie również było bardzo zimno.

Przyjęła to z lekkim niedowierzaniem.

– Dawno nie byłam w Londynie – odezwała się po krótkiej chwili milczenia. – Razem z mężem, Johnem Martenroyde’em, pojechaliśmy tam kiedyś na tydzień, tuż po ślubie. Ale cieszyłam się, gdy wróciliśmy do domu – nie mogłam znieść tłumów i hałasu na ulicach. Rzadko wyjeżdżam z Todmanhawe. Nawiasem mówiąc, nie wiem, jak się pan nazywa.

– Camberwell, pani Martenroyde – odpowiedziałem. – Szofer wspominał pani nazwisko.

– Pani John Martenroyde – poprawiła mnie. – Mój mąż, który zmarł kilka lat temu, był młodszym bratem pana Jamesa Martenroyde’a, do którego pan teraz jedzie. Po Londynie to miejsce wyda się panu bardzo ciche i spokojne.

– Todmanhawe to spokojne miejsce? – zasugerowałem.

– Niektórzy twierdzą, że to ostatnie miejsce, jakie stworzył Bóg – odpowiedziała z lekkim uśmiechem. – Niektórzy nawet mówią, że Bóg sam tu mieszka. Wie pan, to takie odosobnione, jakby na krańcu świata. Oczywiście, nie jest aż tak źle. W młynie mojego szwagra pracuje pięćset osób, są też inni robotnicy, a poza tym kilka prywatnych domostw. Jest Todmanhawe Grange, gdzie mieszka James, i Mill House, gdzie mieszkam ja z dwoma synami. Nie jest to więc pustkowie. Chociaż, muszę przyznać, jednego z moich synów, Sugdena Martenroyde’a, nie ma teraz w domu. Jest zarządcą swego wuja, albo jak się to mówi, jego przedstawicielem w Londynie. Może go pan zna?

– Nie, niestety, nie miałem tej przyjemności, pani Martenroyde – odparłem.

– Cóż, Londyn to duże miejsce, a ludzi w nim nie brakuje – stwierdziła z lekkim westchnieniem. – Nie można oczekiwać, że każdy będzie znał każdego. Ale Sugden jest w Londynie już od dwóch lat i zdaje się, że bardzo mu się tam podoba. Młodym ludziom Londyn z pewnością oferuje wiele atrakcji. Niemniej, niedawno był w domu przez dwa tygodnie i wrócił dopiero dzisiaj po południu. Lubię, kiedy wraca. To nie w porządku, kiedy młodzi ludzie zapominają o swoich korzeniach. Mój drugi syn, Ramsden Martenroyde, zawsze był tutaj, w domu. To prawdziwy domator. Pracuje dla swego wuja, zarządza młynem. Ramsden to solidny człowiek interesu. Zawsze powtarzam, że nie wiem, co James Martenroyde i Todmanhawe Mill zrobiliby bez niego.

– Czy pan James Martenroyde jest żonaty? – odważyłem się zapytać. – Czy w Todmanhawe Grange zastanę panią Martenroyde?

Wydawało mi się, że moja towarzyszka zesztywniała. Wyprostowała się w swoim rogu, a w jej głosie pojawiła się nowa nuta, gdy odpowiadała:

– Nie, nie znajdzie pan – odparła chłodno. – James Martenroyde to wciąż kawaler. Ale gdyby przyjechał pan nieco później w tym roku, zastałby pan tam panią Martenroyde, jeśli wie pan, co mam na myśli, panie Camberwell.

– Och! – wykrzyknąłem. – Pan Martenroyde zamierza się ożenić?

– Tak, wszystko zostało już ustalone – powiedziała z nieco kwaśnym uśmiechem. – Mężczyzna samowolny zawsze postawi na swoim. Mówią, że to my, kobiety, jesteśmy samowolne, ale według mnie mężczyźni są jeszcze gorsi.

– Nie pochwala pani tego małżeństwa? – zapytałem ostrożnie.

Rzuciła mi znaczące spojrzenie i pokręciła głową.

– Nie muszę tego mówić, ale nie pochwalam małżeństwa starszych mężczyzn z młodymi dziewczynami, które mogłyby być ich wnuczkami – odpowiedziała stanowczo.

Pozwoliłem sobie na cichy uśmiech.

– Cóż, jak pani mówi, pani Martenroyde, my, mężczyźni, jesteśmy bardzo samowolni – powiedziałem z uśmiechem. – Przypuszczam, że pan Martenroyde nie odpuści.

– Nie odpuści, proszę pana, nie ma co do tego wątpliwości – rzekła zdecydowanie. – James Martenroyde nigdy nie przegrał, jeśli czegoś naprawdę chciał. To człowiek twardy, proszę pana, prawdziwy mistrz. Ale oczywiście, zna go pan?

To było pytanie, na które wolałem nie odpowiadać, ale pani Martenroyde nie była osobą, którą można było zbyć milczeniem.

– Nie mogę powiedzieć, że tak – odpowiedziałem z pewnym zakłopotaniem. – Pan Martenroyde przysłał mnie w interesach, nigdy wcześniej się nie spotkaliśmy.

– Ach, rozumiem – odpowiedziała z lekkim skinieniem głowy. – Cóż, pozna pan imponującego człowieka, jeśli chodzi o wygląd. Powiem panu jedno, James to mężczyzna, na którego warto zwrócić uwagę. Ale wie pan, panie Camberwell, mężczyzna w wieku sześćdziesięciu lat nie powinien żenić się z dziewczyną, która ledwo skończyła dwadzieścia lat! Błogosław Boże, kiedy ona będzie w pełni życia, on będzie już starym osiemdziesięciolatkiem, o ile dożyje. Nie, moim zdaniem, podobne powinno łączyć się z podobnym – nigdy nie mogłam zaakceptować małżeństw starych mężczyzn z młodymi kobietami!

Od wyrażenia opinii na ten drażliwy temat uchronił mnie nagły skręt samochodu, który z ciemności gęstego pasa drzew wyprowadził nas na jaśniejszą przestrzeń. Nagle ujrzałem przed sobą wielki budynek leżący w dolinie, daleko poniżej nas. Jego długie rzędy okien lśniły blaskiem światła. Na tle ciemniejącego nieba dostrzegłem nieregularne kontury wysokich wzgórz, których zbocza tu i ówdzie rozświetlały pojedyncze światła – z pewnością domy lub zagrody. Jednak to ogromny młyn przyciągał wzrok najbardziej, dominując nad tym nagle odsłoniętym pejzażem. Kiedy zbliżaliśmy się do niego, dostrzegłem, że budynek ma aż sześć kondygnacji, a w oknach każdej z nich paliło się światło.

– To Todmanhawe Mill – powiedziała z satysfakcją pani John Martenroyde. – Światła elektryczne robią niezłe wrażenie, prawda? Oświetlają całą dolinę Scarthdale.

– Zatem to, co widzimy przed sobą, to Scarthdale? – zapytałem.

– Tak, to Scarthdale – potwierdziła. – A w tle mamy Scarth Fell. Jutro rano zobaczy pan, że szczyty są pokryte śniegiem. Ten duży budynek to Todmanhawe Mill, a jeśli spojrzy pan na zbocze wzgórza, gdzie widać jasno oświetlony dom, to jest Todmanhawe Grange, tam pan zmierza. Między grange a młynem płynie rzeka, głęboko w dolinie. Mój dom jest niedaleko młyna, po tej stronie rzeki; widzę światło w jednym z okien, ale dla pana będzie to trudne do dostrzeżenia – w porównaniu z folwarkiem to drobne miejsce. Zjeżdżamy teraz w dół do doliny, panie Camberwell, mam nadzieję, że ten młody człowiek będzie ostrożny. Jak mówi mój syn Ramsden, tu jest jeden ostry zakręt z trzech, a przed nami jeszcze dwa przed samym dnem doliny.

Orris bezpiecznie prowadził samochód krętą drogą, która – mimo że była już ciemna – okazała się dość stroma. Wielki młyn, z jego migoczącymi światłami, stawał się coraz bardziej wyraźny, aż w końcu, gdy dotarliśmy do poziomu rzeki, samochód zatrzymał się przy domu w kącie wąskiej uliczki prowadzącej do młyna.

– To tutaj, jestem w domu – oznajmiła pani John Martenroyde. Grzecznie pożegnała się, życząc mi dobrej nocy i zapewniając, że nie chciała być ciężarem. Orris zabrał jej paczki i poszedł do drzwi.

Czekając na jego powrót, usłyszałem trzy różne dźwięki. Niedaleko mnie szumiał cicho płynący strumień, gdzieś dalej woda ryczała, przeskakując po skałach, a jako tło do tego wszystkiego dochodził miarowy dźwięk maszyn. Wnioskując po tych dźwiękach, byliśmy blisko rzeki Scarth, która w pobliżu musiała płynąć przez jakiś wąwóz albo jaz. Szum maszyn dochodził oczywiście z wielkiego młyna, którego oświetlone okna teraz znajdowały się wysoko nad moją głową.

Orris wrócił i ruszyliśmy dalej. Wkrótce przejeżdżaliśmy przez długi kamienny most, tak rozległy, że musiał mieć siedem albo osiem łuków. Po drugiej stronie mostu zaczęliśmy się wspinać. Po bokach drogi pojawiły się domki i małe domy, które uznałem za część Todmanhawe. Wciąż pięliśmy się w górę, aż domki zostały za nami. Następnie skręciliśmy w prawo, w węższą drogę, prowadzącą na podjazd dla powozów, otoczony drzewami i krzewami. Samochód zatrzymał się przed dużym domem. Wysiadłem i znalazłem się na tarasie z widokiem na dolinę. Jeszcze raz spojrzałem na wielki młyn, którego długie, oświetlone okna znajdowały się teraz daleko pode mną.

Drzwi domu otworzyły się i przywitał mnie blask światła oraz ciepły podmuch powietrza. Przywitała mnie również starsza, uśmiechnięta kobieta, szeroko otwierając drzwi.

– Proszę wejść, sir – zawołała. – Pan Camberwell, prawda? Jestem pani Haines, gospodyni pana Martenroyde’a. Pan Martenroyde przesyła wyrazy szacunku i prosi o wybaczenie, że nie mógł pana osobiście powitać – będzie w młynie do około szóstej. Ale proszę się nie martwić, zajmę się panem. Może chciałby pan coś przekąsić po tej zimnej podróży? Może odrobinę whisky lub filiżankę herbaty? Kolacja będzie podana dopiero o siódmej, sir.

Zaprowadziła mnie do holu, a przez otwarte drzwi zobaczyłem dużą, przytulną jadalnię, z butelkami i karafkami na kredensie. Stół był już nakryty do kolacji, a w szerokim kominku trzaskał wielki ogień. Pani Haines wskazała mi te wygody z gościnnym gestem.

– Nie, dziękuję, pani Haines, nie teraz – odpowiedziałem. – Bardziej niż czegokolwiek innego pragnę odświeżenia. Właśnie przed chwilą piłem herbatę w pociągu.

– W takim razie zaprowadzę pana do pokoju – powiedziała. – Tam czeka na pana wspaniały ogień, zadbałam o to osobiście. Orris, proszę zanieść bagaże pana Camberwella. Wie pan, gdzie jest jego pokój. Tędy, proszę pana.

Poprowadziła mnie po wyłożonych dywanem schodach, których ściany ozdabiały stare ryciny, aż weszliśmy do dużej sypialni, gdzie ogień wesoło płonął w kominku. Pani Haines wskazała mi różne udogodnienia pokoju i poinformowała, że obok znajduje się łazienka, po czym zostawiła mnie samemu sobie. Z łatwością mogłem zauważyć, że pan James Martenroyde dba o swoich gości.

Podszedłem do jednego z czterech okien i, odsunąwszy ciężką zasłonę, wyjrzałem na zewnątrz. Byłem zwrócony w stronę doliny, a niemal naprzeciwko, głęboko za rzeką, rozciągał się wielki młyn, którego długie rzędy oświetlonych okien lśniły w ciemności. Fragmenty rzeki, błyszczące w świetle bijącym z budynku, połyskiwały między drzewami. Widok młyna i jego jasnych okien zafascynował mnie. Wyobraziłem sobie setki robotników kończących swój dzień pracy wśród szumu maszyn. Otworzyłem okno i wychyliłem się, oczekując, że usłyszę ten jednostajny, mechaniczny rytm. Zamiast tego, dotarł do mnie jedynie szum wiatru przemykającego przez drzewa i krzewy w ogrodach pana Martenroyde’a, a pod nim cichy szmer rzeki płynącej po skalistym dnie.

Po chwili toalety zszedłem na dół do pokoju, w którym wcześniej dostrzegłem wesoło płonący ogień. Było to obszerne pomieszczenie, pełne staromodnych mebli, ze ścianami ozdobionymi starymi obrazami. W jednej z wnęk, po bokach kominka, stało kilka półek pełnych starych książek. Atmosfera tego miejsca wyraźnie zdradzała, że jego właścicielem był kawaler. Zacząłem się zastanawiać, jakim człowiekiem jest pan Martenroyde, kiedy usłyszałem dźwięk otwieranych i zamykanych drzwi wejściowych. Towarzyszył temu stanowczy, ciężki krok w holu, a po chwili donośny głos wzywał panią Haines. Kilka chwil później stanąłem twarzą w twarz z człowiekiem, który zlecił mi to zadanie.

ROZDZIAŁ II

WŁAŚCICIEL MŁYNA

Dalsza część dostępna w wersji pełnej