Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
James Bond na tropie przeciwnika zdolnego wywołać wojnę atomową
Sir Hugo Drax jest multimilionerem i bohaterem wojennym uwielbianym przez brytyjską opinię publiczną, twórcą rakietowego systemu obronnego znanego pod kryptonimem Moonraker. Ten niezwykły człowiek ukrywa jednak przed światem wiele tajemnic. M podejrzewa go o oszustwo przy karcianym stoliku. Nie rozumie, dlaczego bogacz i patriota jest gotów zaryzykować utratę dobrego imienia i pogrążyć swój projekt, więc zleca Bondowi przeniknięcie do kręgu współpracowników Draxa.
Gdy Agent 007 dociera do ośrodka rakietowego tuż przed pierwszym startem Moonrakera, poznaje prawdę o wojennych przeżyciach Draxa i jego ówczesnych mocodawcach – a do tego odkrywa diaboliczny plan użycia groźnego pocisku.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 350
Rok wydania: 2025
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
W SERII UKAŻĄ SIĘ:
Casino Royale
Żyj i pozwól umrzeć
Moonraker
Diamenty są wieczne
Pozdrowienia z Rosji
Doktor No
Goldfinger
Tylko dla twoich oczu
Operacja Piorun
Szpieg, który mnie kochał
W tajnej służbie Jej Królewskiej Mości
Żyje się tylko dwa razy
Człowiek ze złotym rewolwerem
Ośmiorniczka / W obliczu śmierci
CZĘŚĆ PIERWSZA
PONIEDZIAŁEK
1
TAJNE PAPIERZYSKA
Obie trzydziestkiósemki huknęły równocześnie.
Ściany przyjęły uderzenie dźwięku i przez chwilę odbijały go tam i z powrotem. W końcu zapadła cisza. James Bond patrzył, jak centralny wentylator Vent-Axia wciąga dym unoszący się z obu krańców długiego podziemnego pomieszczenia. Jego mięśnie nadal pamiętały, jak prawa ręka jednym szybkim ruchem sięga w lewo, wydobywa broń z kabury i naciska spust, dlatego był pewny wyniku. Odchylił bęben rewolweru Colt Detective Special i skierował wylot lufy w dół. Czekał, aż instruktor przejdzie dwadzieścia jardów pogrążonym w półmroku korytarzem.
Bond zauważył uśmiech na twarzy mężczyzny.
– Nie może być! – oznajmił. – Tym razem musiałem pana załatwić!
Instruktor zbliżył się do niego.
– Rzeczywiście, trafiłem do szpitala – przyznał. – Za to pan nie żyje, sir.
W jednej dłoni trzymał tarczę z sylwetką człowieka od pasa w górę, a w drugiej wykonane polaroidem zdjęcie wielkości pocztówki. Podał je Bondowi, a potem obaj stanęli przy stoliku oświetlonym lampką biurkową z zielonym kloszem. Na blacie leżało duże szkło powiększające.
Bond podniósł je i pochylił się nad fotografią. Przedstawiała jego postać w blasku flesza. Prawą dłoń otaczał rozmazany wybuch białych płomieni. Bond uważnie przypatrzył się lewej pole ciemnej marynarki. Pośrodku, dokładnie na wysokości serca, dostrzegł maleńki świetlny punkt.
Instruktor bez słowa umieścił pod żarówką sporą białą tarczę z wizerunkiem przeciwnika. Na jego torsie znajdował się środek tarczy, czarne koło o średnicy mniej więcej trzech cali. Tuż poniżej, pół cala na prawo, cel został rozdarty pociskiem wystrzelonym przez Bonda.
– Przebił lewą ścianę żołądka i wyszedł z tyłu – oświadczył instruktor z satysfakcją. Wyjął ołówek i zapisał coś na krawędzi arkusza. – To dwudziesty strzał i z moich obliczeń wynika, że jest mi pan winien siedem szylingów i sześć pensów – dodał spokojnym głosem.
Bond roześmiał się i odliczył trochę bilonu.
– W następny poniedziałek proszę podwoić stawkę.
– Nie mam nic przeciwko temu, sir. Ale z maszyną pan nie wygra. A jeśli chce pan wejść do naszej reprezentacji na turniej o Puchar Dewara, powinniśmy dać sobie spokój z trzydziestkamiósemkami i poświęcić trochę czasu na trening z remingtonem. Niedawno pojawiły się te nowe naboje kaliber dwadzieścia dwa, a to oznacza, że aby wygrać, trzeba zdobyć co najmniej siedem tysięcy dziewięćset punktów z ośmiu tysięcy możliwych. Większość pocisków musi trafić w pole X, które jest wielkości szylinga, jeśli strzelec ma je przed nosem. Z odległości stu jardów właściwie go nie widać.
– Do diabła z Pucharem Dewara! – rzucił Bond. – Chodzi mi tylko o pańską forsę. – Zwinął dłoń i wytrząsnął z bębna niewystrzelone naboje, po czym położył je na stoliku razem z rewolwerem. – Do zobaczenia w poniedziałek. O tej samej porze?
– Może być o dziesiątej, sir – odparł instruktor i nacisnął obie klamki stalowych drzwi. Uśmiechnął się za plecami Bonda, gdy ten zaczął się wspinać po stromych betonowych schodach prowadzących na parter. Był zadowolony z formy ucznia, jednak w żadnym razie nie zamierzał mu mówić, że jest najlepszym strzelcem w wywiadzie. O tym mieli prawo wiedzieć wyłącznie M i jego szef sztabu, do którego zadań należało wprowadzanie wyników każdego treningu do tajnej kartoteki agenta.
Bond pchnął znajdujące się u szczytu schodów drzwi obite zielonym suknem i ruszył w kierunku windy, która miała go zawieźć na ósme piętro wysokiego szarego gmachu stojącego na obrzeżach Regent’s Park i będącego siedzibą Tajnej Służby Wywiadowczej. Dzisiejsze rezultaty przyjął z radością, choć bez dumy. Poczuł, że zgięty palec wskazujący zadrżał mu w kieszeni. Zastanawiał się, w jaki sposób przyspieszyć reakcję o mgnienie oka i przechytrzyć automat – skomplikowaną maszynerię, która pokazywała tarczę jedynie przez trzy sekundy i wystrzeliwała w jego kierunku ślepy nabój kalibru .38 oraz wąską wiązkę światła, a do tego robiła mu zdjęcie, gdy stał w okręgu zakreślonym kredą na podłodze i naciskał spust.
Drzwi windy się otworzyły i Bond wszedł do środka.
Windziarz rozpoznał woń kordytu. Ludzie, którzy przychodzili ze strzelnicy, zawsze mieli taki zapach. Lubił go, bo przypominał mu czas spędzony w wojsku. Nacisnąwszy przycisk ósmego piętra, oparł kikut lewej ręki na dźwigni sterowania.
Gdyby tylko było tam lepsze oświetlenie! – pomyślał Bond. Jednak M stwierdził, że wszystkie ćwiczenia powinny odbywać się w stosunkowo trudnych warunkach. Przyćmione światło i cel, który odpowiada ogniem, odtwarzały sytuację w terenie na tyle, na ile było to możliwe. „Rozerwanie na strzępy kawałka tektury niczego nie dowodzi” – tak brzmiał jednozdaniowy wstęp M do podręcznika technik obrony z wykorzystaniem broni ręcznej.
Winda zwolniła, a gdy się zatrzymała, Bond wyszedł i znalazł się w korytarzu o ścianach w kolorze brudnej urzędowej zieleni, w pełnym gwaru świecie dziewczyn biegających z aktami, otwieranych i zamykanych drzwi oraz ściszonych dzwonków telefonów. Wyrzucił z głowy wszystkie rozważania na temat strzelectwa i przygotował się na kolejny rutynowy dzień w centrali wypełniony normalną pracą.
Dotarł do ostatnich drzwi po prawej. Wyglądały równie anonimowo jak wszystkie pozostałe, nie było na nich żadnego numeru. Jeśli człowiek miał coś do załatwienia na ósmym piętrze, a nie pracował w tym miejscu, zawsze ktoś przychodził i zabierał go do właściwego pokoju, a potem, po zakończeniu wizyty, odprowadzał do windy.
Bond zapukał i czekał. Spojrzał na zegarek. Jedenasta. Poniedziałki były paskudne: dwa dni raportów i akt, przez które należało się przekopać. Zwykle w weekendy za granicą sporo się działo – włamywano się do opuszczonych mieszkań, robiono ludziom zdjęcia w kompromitujących sytuacjach... Tak zwane wypadki samochodowe wyglądały wiarygodniej i były pobieżniej badane przez policję, wziąwszy pod uwagę masakrę dokonującą się na drogach w każdy weekend. Docierały też cotygodniowe paczki przesyłek z Waszyngtonu, Stambułu i Tokio, wiec sortowano ich zawartość. Możliwe, że znalazło się w nich coś dla niego.
Drzwi otworzyły się w końcu i Bond mógł jak co dzień ucieszyć się z faktu, że ma uroczą asystentkę.
– Dzień dobry, Lil.
Ciepły uśmiech, którym go przywitała, ochłódł o jakieś dziesięć stopni.
– Proszę dać mi marynarkę – powiedziała. – Śmierdzi kordytem. I proszę nie mówić do mnie „Lil”. Przecież pan wie, że tego nie znoszę.
Bond zdjął okrycie i podał je sekretarce.
– Jeśli ktoś nazywa się Loelia Ponsonby, powinien się przyzwyczaić do pieszczotliwych zdrobnień – zauważył.
Stanął obok jej biurka w niewielkim przedsionku, który udało jej się w jakiś sposób przekształcić w przestrzeń bardziej przyjazną niż sam gabinet. Patrzył, jak wiesza jego marynarkę na stalowej ramie otwartego okna.
Była wysoka i ciemnowłosa, odznaczała się spokojną, niezmienną urodą, której wojna i pięć lat pracy w wywiadzie nadały pewien odcień surowości. Bond po raz setny pomyślał, że jeśli ta dziewczyna w najbliższym czasie nie wyjdzie za mąż ani nie znajdzie sobie kochanka, jej chłodny, stanowczy sposób bycia szybko stanie się jedną z oznak staropanieństwa i Loelia dołączy do całej armii kobiet, które nie interesują się niczym poza karierą zawodową.
Bond zresztą wielokrotnie jej o tym mówił i zarówno on, jak i dwaj pozostali agenci z sekcji Zero Zero przy różnych okazjach podejmowali zdecydowane ataki na jej cnotę. Odpierała je wszystkie z takim samym matczynym opanowaniem (które w obawie o swoje ego woleli uznawać za oziębłość), zaś następnego dnia stykali się z drobnymi przejawami troski i życzliwości z jej strony, tak jakby chciała dać do zrozumienia, że to wszystko w zasadzie jej wina i że wybacza im bezczelność.
Nie wiedzieli za to, że zamartwiała się na śmierć, jeśli któryś z nich znalazł się w niebezpieczeństwie, i że wszystkich darzyła jednakowym uczuciem. Nie zamierzała jednak angażować się w emocjonalny związek z mężczyzną, którego za tydzień mogło już nie być. Poza tym zatrudnienie w Tajnej Służbie Wywiadowczej rzeczywiście było formą poddaństwa – w wypadku kobiet nie pozostawiało zbyt wiele miejsca na inne relacje. Mężczyźni mieli nieco łatwiej, mogli sobie pozwolić na przelotne romanse. Małżeństwo i dzieci nie wchodziły w grę, jeśli agent miał przedstawiać jakąkolwiek wartość „w terenie”, jak to elegancko nazywano. Dla kobiety romans z osobą spoza służb oznaczał, że automatycznie stawała się „zagrożeniem bezpieczeństwa” i w ostatecznym rozrachunku pozostawało jej albo odejście ze służby i prowadzenie normalnego życia, albo dożywotni konkubinat z Koroną Brytyjską.
Loelia Ponsonby wiedziała, że dotarła już niemal do momentu, w którym należało podjąć decyzję, a do tego instynkt nakazywał jej ucieczkę. Jednak z każdym dniem dramaturgia i romantyka świata, którego patronkami były Louisa Cavell i Florence Nightingale, jeszcze mocniej wiązały ją z pozostałymi dziewczynami z centrali, i z każdym dniem coraz trudniejsze wydawało jej się złożenie wymówienia, bo stanowiłoby to zdradę autorytetu, bo czymś takim zdążyła się dla niej stać Służba.
Tymczasem była jedną z kobiet, na które patrzono w tym miejscu ze szczególną zazdrością. Należała do niewielkiego kręgu głównych sekretarek mających dostęp do najgłębszych tajemnic wywiadu – czyli zaliczała się do „pereł w bliźniakach”, jak inne dziewczęta nazywały je za ich plecami, co w ironiczny sposób nawiązywało do ich domniemanego pochodzenia z wyższych sfer, z bogatych rezydencji w Kensington – i z punktu widzenia działu kadr jej los miał się wypełnić za dwadzieścia lat w postaci jednej zaszczytnej linijki na samym końcu noworocznej listy osób wyróżnionych honorowymi tytułami, wśród nazwisk nagrodzonych medalami pracowników poczty i Urzędu Rybołówstwa oraz przedstawicielek Ligi Kobiet, w ostatniej części wykazu obywateli odznaczonych Orderem Imperium Brytyjskiego: „panna Loelia Ponsonby, główna sekretarka w Ministerstwie Obrony”.
Odwróciła się od okna. Miała dziś na sobie bluzkę w różowe i białe prążki oraz prostą ciemnoniebieską spódnicę.
Bond z uśmiechem spojrzał w jej szare oczy.
– Zwracam się do pani per „Lil” wyłącznie w poniedziałki, w pozostałe dni tygodnia mówię „panno Ponsonby”. Nie zamierzam jednak nazywać pani Loelią, bo to brzmi jak imię z nieprzyzwoitego limeryku. Czy są jakieś wiadomości?
– Nie – rzuciła szorstko. Po chwili, już nieco łagodniejszym głosem, dodała: – Na pańskim biurku leży cała sterta papierów. Nic pilnego, ale jest tego naprawdę potwornie dużo. Ach, jeszcze jedno: serwis toaletowy twierdzi, że zero zero osiem udało się w końcu wydostać. Jest teraz w Berlinie i dochodzi do siebie. Czy to nie wspaniała nowina?
Bond rzucił jej szybkie spojrzenie.
– Kiedy to pani usłyszała?
– Mniej więcej pół godziny temu.
Bond otworzył wewnętrzne drzwi prowadzące do dużego, przeznaczonego dla trzech osób gabinetu. Zatrzasnąwszy je za sobą, stanął przy oknie, by popatrzeć na drzewa w Regent’s Park, tonące w późnowiosennej zieleni. Zatem Bill zdołał zakończyć misję – dotarł do Peenemünde i wrócił. To „dochodzenie do siebie w Berlinie” nie brzmi zbyt optymistycznie. Na pewno kolega nie jest w najlepszej formie. No cóż, trzeba będzie poczekać na kolejne wieści z jedynego źródła przecieków w budynku, czyli damskiej łazienki, znanej – ku bezsilnej złości osób odpowiedzialnych za bezpieczeństwo – jako „serwis toaletowy”.
Bond westchnął i zająwszy miejsce przy swoim stanowisku, przysunął bliżej tackę wypełnioną brązowymi teczkami z czerwoną gwiazdą oznaczającą materiały ściśle tajne. Co się stało z 0011? Minęły już dwa miesiące od czasu, gdy zniknął w „dzielnicy grzechu” w Singapurze. Przepadł jak kamień w wodę. Tymczasem Bond, agent 007, najstarszy rangą spośród trzech ludzi legitymujących się numerem z dwoma zerami, siedział sobie wygodnie przy biurku i zajmował się papierkową robotą oraz flirtowaniem z sekretarką sekcji.
Wzruszył ramionami i zdecydowanym ruchem otworzył teczkę leżącą na szczycie stosu. Zawierała szczegółową mapę południowej Polski i północno-wschodnich Niemiec. Zwracała na niej uwagę nieregularna czerwona linia łącząca Warszawę z Berlinem. Oprócz mapy była jeszcze długa, napisana na maszynie notatka służbowa opatrzona nagłówkiem Magistrala: popularna trasa ucieczek ze Wschodu na Zachód.
Bond wyjął z kieszeni czarną spiżową papierośnicę i czarną zapalniczkę Ronsona wykonaną z oksydowanej stali, po czym położył je na blacie. Zapalił papierosa wypełnionego mieszanką macedońskich tytoni, jednego z przygotowanych na jego zamówienie w firmie Morland & Co. z Grosvenor Street, z trzema złotymi pierścieniami na bibułce. Usadowił się wygodnie na obrotowym krześle, pochylił się i rozpoczął lekturę dokumentów.
Tak wyglądał początek typowego dnia Bonda. Jedynie dwa albo trzy razy w roku pojawiało się zadanie, w którym niezbędne okazywały się jego szczególne umiejętności. Przez pozostałe tygodnie wykonywał obowiązki typowe dla niezbyt obciążonego urzędnika służby cywilnej wyższego szczebla. Miał elastyczne godziny pracy, mniej więcej od dziesiątej do osiemnastej, z przerwą na lunch, który zwykle zjadał w stołówce, zaś wieczory spędzał na grze w karty z paroma bliskimi znajomymi albo w klubie Crockford’s, ewentualnie poświęcał go na seks z jedną z trzech w równym stopniu zainteresowanych tym procederem mężatek. W weekendy grywał w golfa o wysokie stawki w pewnym klubie pod Londynem.
Nie brał urlopów, jednak po zakończeniu każdej misji zazwyczaj dostawał dwa tygodnie wolnego, w uzupełnieniu zwolnienia lekarskiego, jeśli akurat było konieczne. Zarabiał 1500 funtów rocznie, co odpowiadało wynagrodzeniu kierownika wydziału w służbie cywilnej. Dochodziła do tego nieopodatkowana premia w wysokości tysiąca funtów. Kiedy pracował w terenie, miał prawo do wydatków w dowolnej wysokości, więc przez pozostałe miesiące mógł prowadzić życie na bardzo przyzwoitym poziomie, mając do dyspozycji 2000 funtów netto.
Był właścicielem niewielkiego, lecz wygodnego mieszkania niedaleko King’s Road, miał szkocką gospodynię – wspaniałą starszą panią o imieniu May – oraz bentleya coupé z 1930 roku wyposażonego w silnik o pojemności czterech i pół litra z doładowaniem mechanicznym. Starał się go utrzymywać w idealnym stanie, tak aby dało się go rozpędzić do stu mil na godzinę, gdy akurat kierowcy przyjdzie na to ochota.
Wydawał na to wszystkie zarobione pieniądze. Uznał, że w chwili śmierci na jego koncie powinno znajdować się jak najmniej środków – a gdy dopadało go przygnębienie, nabierał przekonania, że zostanie zabity przed osiągnięciem regulaminowego wieku czterdziestu pięciu lat.
Czekało go jeszcze osiem lat służby, zanim zostanie automatycznie wykreślony z listy agentów „zero zero” i przeniesiony na stanowisko w centrali. Oznaczało to co najmniej osiem poważnych misji. Prawdopodobnie szesnaście, być może dwadzieścia cztery.
Tak czy owak, zbyt dużo.
Kiedy Bond w końcu zdołał utrwalić sobie w pamięci wszystkie szczegóły dotyczące Magistrali, w wielkiej szklanej popielniczce znajdowało się już pięć niedopałków. Sięgnął po czerwony ołówek i przebiegł wzrokiem rozdzielnik umieszczony na okładce. Lista odbiorców zaczynała się od „M”, drugi był „Sz. szt.”, dalej następowało kilkanaście liter i liczb, a na samym końcu umieszczono cyfry „00”. Bond starannie odhaczył w tym miejscu odbiór dokumentów i wpisał obok siódemkę, a potem wrzucił teczkę do tacki z korespondencją wychodzącą.
Była dwunasta. Bond wziął kolejną teczkę ze stosu i ją otworzył. Nadeszła z wydziału nasłuchu radiowego NATO, została opatrzona klauzulą „Wyłącznie w celach informacyjnych” i miała nagłówek Radiowe sygnały wywoławcze.
Bond przysunął bliżej pozostałe papiery i przyjrzał się pierwszym stronom poszczególnych dokumentów. Miały następujące tytuły:
Inspektoskop – urządzenie do wykrywania kontrabandy
Philopon – zabójczy japoński narkotyk
Potencjalne kryjówki w pociągach. Część II: Niemcy
Metody działania Smierszu. Część 6: Porwania
Szlak nr 5 do Pekinu
Władywostok. Rozpoznanie fotograficzne z pokładu USAAF Thunderjet.
Bond nie był zaskoczony tą dziwaczną mieszanką, którą kazano mu przetrawić. Sekcja Zero Zero Tajnej Służby Wywiadowczej nie zajmowała się bieżącymi działaniami innych sekcji i ekspozytur, lecz wyłącznie informacjami ogólnymi, potencjalnie przydatnymi lub pouczającymi dla trzech ludzi, którzy jako jedyni w wywiadzie mieli w zakresie obowiązków zabójstwo – a zatem mogli dostać rozkaz zlikwidowania człowieka. Przysyłane akta nie miały pilnego charakteru. Bond nie musiał nic robić, zresztą podobnie jak obaj jego koledzy, miał tylko obowiązek zanotować numery teczek, z którymi powinni jego zdaniem zapoznać się współpracownicy, kiedy znów pojawią się w centrali. Gdy sekcja upora się już z takimi materiałami, trafią do docelowego miejsca przeznaczenia, czyli do archiwum.
Bond wrócił do lektury dokumentu NATO.
„Obecność subtelnych wzorców zachowania pozwala niemal w każdym wypadku odkryć tożsamość danego człowieka” – pisał autor raportu. „Zauważymy to, gdy przyjrzymy się tzw. ręce, trwale charakteryzującej każdego radiooperatora. Ręka to specyficzny sposób wstukiwania wiadomości, a osoby zajmujące się od pewnego czasu odbieraniem komunikatów są w stanie go rozpoznać; możliwe jest również dokonanie odpowiednich pomiarów z zastosowaniem bardzo czułego sprzętu. Żeby podać przykład: w roku 1943 Biuro Wywiadu Radiowego Stanów Zjednoczonych skorzystało z tej wiedzy podczas namierzania wrogiej stacji działającej na terytorium Chile i obsługiwanej przez młodego Niemca używającego pseudonimu »Pedro«. Gdy tamtejsza policja przeprowadziła obławę, Pedro zdołał zbiec. Rok później doświadczeni analitycy wykryli nowy nielegalny nadajnik i po analizie ustalili, że jego operatorem jest właśnie ów Niemiec. Chcąc utrudnić zidentyfikowanie swojej »ręki«, obsługiwał klucz lewą dłonią, jednak ta sztuczka okazała się nieskuteczna i Pedro został zatrzymany”.
„Wydział nasłuchu radiowego NATO” – czytał dalej Bond – „przeprowadził w ostatnim czasie eksperymenty z pewnego rodzaju »randomizatorem« – urządzeniem, które można przymocować do przegubu operatora i które w minimalny sposób zakłóca pracę ośrodków nerwowych sterujących mięśniami dłoni. Należy jednak zauważyć, że...”
Na biurku Bonda stały trzy aparaty: czarny, przeznaczony do połączeń zewnętrznych, zielony telefon biurowy i czerwony, który umożliwiał rozmowę wyłącznie z M i szefem jego sztabu. Ciszę panującą w pomieszczeniu przerwał tym razem łatwy do rozpoznania terkot czerwonego telefonu.
– Czy możesz przyjść na górę? – odezwał się uprzejmy głos po drugiej stronie linii.
Dzwonił szef sztabu.
– Do M? – spytał Bond.
– Owszem.
– Wiadomo, o co chodzi?
– Po prostu mnie poinformował, że chciałby się z tobą spotkać, jeśli będziesz w budynku.
– Dobrze – odparł Bond i odłożył słuchawkę.
Zabrał marynarkę i powiedział Loelii, żeby na niego nie czekała, ponieważ wybiera się na spotkanie z M, po czym opuścił biuro i pomaszerował korytarzem do windy.
Czekając na jej przyjazd, rozmyślał o wcześniejszych sytuacjach, w których nagle, w środku pozbawionego wydarzeń dnia, dzwonek czerwonego telefonu przerywał ciszę i wyciągał go z jednego świata, by przenieść do zupełnie innego. W końcu wzruszył ramionami. Wiadomo, poniedziałek. Należało się spodziewać jakichś kłopotów.
Pojawiła się winda.
– Dziewiąte piętro – rzucił Bond i wszedł do kabiny.