Moonraker - Ian Fleming - ebook + audiobook + książka
NOWOŚĆ

Moonraker ebook i audiobook

Ian Fleming

0,0

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

James Bond na tropie przeciwnika zdolnego wywołać wojnę atomową

Sir Hugo Drax jest multimilionerem i bohaterem wojennym uwielbianym przez brytyjską opinię publiczną, twórcą rakietowego systemu obronnego znanego pod kryptonimem Moonraker. Ten niezwykły człowiek ukrywa jednak przed światem wiele tajemnic. M podejrzewa go o oszustwo przy karcianym stoliku. Nie rozumie, dlaczego bogacz i patriota jest gotów zaryzykować utratę dobrego imienia i pogrążyć swój projekt, więc zleca Bondowi przeniknięcie do kręgu współpracowników Draxa.

Gdy Agent 007 dociera do ośrodka rakietowego tuż przed pierwszym startem Moonrakera, poznaje prawdę o wojennych przeżyciach Draxa i jego ówczesnych mocodawcach – a do tego odkrywa diaboliczny plan użycia groźnego pocisku.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 350

Rok wydania: 2025

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 7 godz. 41 min

Rok wydania: 2025

Lektor: Kosior FilipFilip Kosior

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



MO­ON­RA­KERCo­py­ri­ght © Ian Fle­ming Pu­bli­ca­tions Ltd, 1955The mo­ral ri­ghts of the au­thor have been as­ser­ted.
JA­MES BOND and 007 are the re­gi­ste­red trade marks of Dan­jaq LLC, used un­der li­cence by Ian Fle­ming Pu­bli­ca­tions Li­mi­ted.The Ian Fle­ming Logo and the Ian Fle­ming Si­gna­ture are both trade marks owned by The Ian Fle­ming Es­tate, used un­der li­cence by Ian Fle­ming Pu­bli­ca­tions Ltd
Po­lish edi­tion co­py­ri­ght © 2025 Agen­cja Wy­daw­ni­czo-Re­kla­mowa Skarpa War­szaw­ska Sp. z o. o. Po­lish trans­la­tion co­py­ri­ght © 2025 To­masz Ko­nat­kow­ski
Au­tor­skie prawa oso­bi­ste twórcy zo­stały za­cho­wane.
Re­dak­cjaMo­nika Or­łow­ska
Tłu­ma­cze­nieTo­masz Ko­nat­kow­ski
Ko­rektaJo­anna Rod­kie­wicz
Pro­jekt gra­ficzny okładkiMa­riusz Ba­na­cho­wicz
Skład i ła­ma­nieAgnieszka Kie­lak
Ze­zwa­lamy na udo­stęp­nia­nie okładki książki w In­ter­ne­cie.
Wy­da­nie pierw­sze
ISBN 978-83-8329-872-6
Wy­dawca Agen­cja Wy­daw­ni­czo-Re­kla­mowa Skarpa War­szaw­ska Sp. z o.o. ul. K. K. Ba­czyń­skiego 1 lok. 2 00-036 War­szawa tel. 22 416 15 81re­dak­cja@skar­pa­war­szaw­ska.plwww.skar­pa­war­szaw­ska.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

W SE­RII UKAŻĄ SIĘ:

Ca­sino Roy­ale

Żyj i po­zwól umrzeć

Mo­on­ra­ker

Dia­menty są wieczne

Po­zdro­wie­nia z Ro­sji

Dok­tor No

Gold­fin­ger

Tylko dla two­ich oczu

Ope­ra­cja Pio­run

Szpieg, który mnie ko­chał

W taj­nej służ­bie Jej Kró­lew­skiej Mo­ści

Żyje się tylko dwa razy

Czło­wiek ze zło­tym re­wol­we­rem

Ośmior­niczka / W ob­li­czu śmierci

CZĘŚĆ PIERW­SZA

PO­NIE­DZIA­ŁEK

1

TAJNE PA­PIE­RZY­SKA

Obie trzy­dziest­kió­semki huk­nęły rów­no­cze­śnie.

Ściany przy­jęły ude­rze­nie dźwięku i przez chwilę od­bi­jały go tam i z po­wro­tem. W końcu za­pa­dła ci­sza. Ja­mes Bond pa­trzył, jak cen­tralny wen­ty­la­tor Vent-Axia wciąga dym uno­szący się z obu krań­ców dłu­giego pod­ziem­nego po­miesz­cze­nia. Jego mię­śnie na­dal pa­mię­tały, jak prawa ręka jed­nym szyb­kim ru­chem sięga w lewo, wy­do­bywa broń z ka­bury i na­ci­ska spust, dla­tego był pewny wy­niku. Od­chy­lił bę­ben re­wol­weru Colt De­tec­tive Spe­cial i skie­ro­wał wy­lot lufy w dół. Cze­kał, aż in­struk­tor przej­dzie dwa­dzie­ścia jar­dów po­grą­żo­nym w pół­mroku ko­ry­ta­rzem.

Bond za­uwa­żył uśmiech na twa­rzy męż­czy­zny.

– Nie może być! – oznaj­mił. – Tym ra­zem mu­sia­łem pana za­ła­twić!

In­struk­tor zbli­żył się do niego.

– Rze­czy­wi­ście, tra­fi­łem do szpi­tala – przy­znał. – Za to pan nie żyje, sir.

W jed­nej dłoni trzy­mał tar­czę z syl­we­tką czło­wieka od pasa w górę, a w dru­giej wy­ko­nane po­la­ro­idem zdję­cie wiel­ko­ści pocz­tówki. Po­dał je Bon­dowi, a po­tem obaj sta­nęli przy sto­liku oświe­tlo­nym lampką biur­kową z zie­lo­nym klo­szem. Na bla­cie le­żało duże szkło po­więk­sza­jące.

Bond pod­niósł je i po­chy­lił się nad fo­to­gra­fią. Przed­sta­wiała jego po­stać w bla­sku fle­sza. Prawą dłoń ota­czał roz­ma­zany wy­buch bia­łych pło­mieni. Bond uważ­nie przy­pa­trzył się le­wej pole ciem­nej ma­ry­narki. Po­środku, do­kład­nie na wy­so­ko­ści serca, do­strzegł ma­leńki świetlny punkt.

In­struk­tor bez słowa umie­ścił pod ża­rówką sporą białą tar­czę z wi­ze­run­kiem prze­ciw­nika. Na jego tor­sie znaj­do­wał się śro­dek tar­czy, czarne koło o śred­nicy mniej wię­cej trzech cali. Tuż po­ni­żej, pół cala na prawo, cel zo­stał roz­darty po­ci­skiem wy­strze­lo­nym przez Bonda.

– Prze­bił lewą ścianę żo­łądka i wy­szedł z tyłu – oświad­czył in­struk­tor z sa­tys­fak­cją. Wy­jął ołó­wek i za­pi­sał coś na kra­wę­dzi ar­ku­sza. – To dwu­dzie­sty strzał i z mo­ich ob­li­czeń wy­nika, że jest mi pan wi­nien sie­dem szy­lin­gów i sześć pen­sów – do­dał spo­koj­nym gło­sem.

Bond ro­ze­śmiał się i od­li­czył tro­chę bi­lonu.

– W na­stępny po­nie­dzia­łek pro­szę po­dwoić stawkę.

– Nie mam nic prze­ciwko temu, sir. Ale z ma­szyną pan nie wy­gra. A je­śli chce pan wejść do na­szej re­pre­zen­ta­cji na tur­niej o Pu­char De­wara, po­win­ni­śmy dać so­bie spo­kój z trzy­dziest­ka­mió­sem­kami i po­świę­cić tro­chę czasu na tre­ning z re­ming­to­nem. Nie­dawno po­ja­wiły się te nowe na­boje ka­li­ber dwa­dzie­ścia dwa, a to ozna­cza, że aby wy­grać, trzeba zdo­być co naj­mniej sie­dem ty­sięcy dzie­więć­set punk­tów z ośmiu ty­sięcy moż­li­wych. Więk­szość po­ci­sków musi tra­fić w pole X, które jest wiel­ko­ści szy­linga, je­śli strze­lec ma je przed no­sem. Z od­le­gło­ści stu jar­dów wła­ści­wie go nie wi­dać.

– Do dia­bła z Pu­cha­rem De­wara! – rzu­cił Bond. – Cho­dzi mi tylko o pań­ską forsę. – Zwi­nął dłoń i wy­trzą­snął z bębna nie­wy­strze­lone na­boje, po czym po­ło­żył je na sto­liku ra­zem z re­wol­we­rem. – Do zo­ba­cze­nia w po­nie­dzia­łek. O tej sa­mej po­rze?

– Może być o dzie­sią­tej, sir – od­parł in­struk­tor i na­ci­snął obie klamki sta­lo­wych drzwi. Uśmiech­nął się za ple­cami Bonda, gdy ten za­czął się wspi­nać po stro­mych be­to­no­wych scho­dach pro­wa­dzą­cych na par­ter. Był za­do­wo­lony z formy ucznia, jed­nak w żad­nym ra­zie nie za­mie­rzał mu mó­wić, że jest naj­lep­szym strzel­cem w wy­wia­dzie. O tym mieli prawo wie­dzieć wy­łącz­nie M i jego szef sztabu, do któ­rego za­dań na­le­żało wpro­wa­dza­nie wy­ni­ków każ­dego tre­ningu do taj­nej kar­to­teki agenta.

Bond pchnął znaj­du­jące się u szczytu scho­dów drzwi obite zie­lo­nym suk­nem i ru­szył w kie­runku windy, która miała go za­wieźć na ósme pię­tro wy­so­kiego sza­rego gma­chu sto­ją­cego na obrze­żach Re­gent’s Park i bę­dą­cego sie­dzibą Taj­nej Służby Wy­wia­dow­czej. Dzi­siej­sze re­zul­taty przy­jął z ra­do­ścią, choć bez dumy. Po­czuł, że zgięty pa­lec wska­zu­jący za­drżał mu w kie­szeni. Za­sta­na­wiał się, w jaki spo­sób przy­spie­szyć re­ak­cję o mgnie­nie oka i prze­chy­trzyć au­to­mat – skom­pli­ko­waną ma­szy­ne­rię, która po­ka­zy­wała tar­czę je­dy­nie przez trzy se­kundy i wy­strze­li­wała w jego kie­runku ślepy na­bój ka­li­bru .38 oraz wą­ską wiązkę świa­tła, a do tego ro­biła mu zdję­cie, gdy stał w okręgu za­kre­ślo­nym kredą na pod­ło­dze i na­ci­skał spust.

Drzwi windy się otwo­rzyły i Bond wszedł do środka.

Win­dziarz roz­po­znał woń kor­dytu. Lu­dzie, któ­rzy przy­cho­dzili ze strzel­nicy, za­wsze mieli taki za­pach. Lu­bił go, bo przy­po­mi­nał mu czas spę­dzony w woj­sku. Na­ci­snąw­szy przy­cisk ósmego pię­tra, oparł ki­kut le­wej ręki na dźwi­gni ste­ro­wa­nia.

Gdyby tylko było tam lep­sze oświe­tle­nie! – po­my­ślał Bond. Jed­nak M stwier­dził, że wszyst­kie ćwi­cze­nia po­winny od­by­wać się w sto­sun­kowo trud­nych wa­run­kach. Przy­ćmione świa­tło i cel, który od­po­wiada ogniem, od­twa­rzały sy­tu­ację w te­re­nie na tyle, na ile było to moż­liwe. „Ro­ze­rwa­nie na strzępy ka­wałka tek­tury ni­czego nie do­wo­dzi” – tak brzmiał jed­noz­da­niowy wstęp M do pod­ręcz­nika tech­nik obrony z wy­ko­rzy­sta­niem broni ręcz­nej.

Winda zwol­niła, a gdy się za­trzy­mała, Bond wy­szedł i zna­lazł się w ko­ry­ta­rzu o ścia­nach w ko­lo­rze brud­nej urzę­do­wej zie­leni, w peł­nym gwaru świe­cie dziew­czyn bie­ga­ją­cych z ak­tami, otwie­ra­nych i za­my­ka­nych drzwi oraz ści­szo­nych dzwon­ków te­le­fo­nów. Wy­rzu­cił z głowy wszyst­kie roz­wa­ża­nia na te­mat strze­lec­twa i przy­go­to­wał się na ko­lejny ru­ty­nowy dzień w cen­trali wy­peł­niony nor­malną pracą.

Do­tarł do ostat­nich drzwi po pra­wej. Wy­glą­dały rów­nie ano­ni­mowo jak wszyst­kie po­zo­stałe, nie było na nich żad­nego nu­meru. Je­śli czło­wiek miał coś do za­ła­twie­nia na ósmym pię­trze, a nie pra­co­wał w tym miej­scu, za­wsze ktoś przy­cho­dził i za­bie­rał go do wła­ści­wego po­koju, a po­tem, po za­koń­cze­niu wi­zyty, od­pro­wa­dzał do windy.

Bond za­pu­kał i cze­kał. Spoj­rzał na ze­ga­rek. Je­de­na­sta. Po­nie­działki były pa­skudne: dwa dni ra­por­tów i akt, przez które na­le­żało się prze­ko­pać. Zwy­kle w week­endy za gra­nicą sporo się działo – wła­my­wano się do opusz­czo­nych miesz­kań, ro­biono lu­dziom zdję­cia w kom­pro­mi­tu­ją­cych sy­tu­acjach... Tak zwane wy­padki sa­mo­cho­dowe wy­glą­dały wia­ry­god­niej i były po­bież­niej ba­dane przez po­li­cję, wziąw­szy pod uwagę ma­sa­krę do­ko­nu­jącą się na dro­gach w każdy week­end. Do­cie­rały też co­ty­go­dniowe paczki prze­sy­łek z Wa­szyng­tonu, Stam­bułu i To­kio, wiec sor­to­wano ich za­war­tość. Moż­liwe, że zna­la­zło się w nich coś dla niego.

Drzwi otwo­rzyły się w końcu i Bond mógł jak co dzień ucie­szyć się z faktu, że ma uro­czą asy­stentkę.

– Dzień do­bry, Lil.

Cie­pły uśmiech, któ­rym go przy­wi­tała, ochłódł o ja­kieś dzie­sięć stopni.

– Pro­szę dać mi ma­ry­narkę – po­wie­działa. – Śmier­dzi kor­dy­tem. I pro­szę nie mó­wić do mnie „Lil”. Prze­cież pan wie, że tego nie zno­szę.

Bond zdjął okry­cie i po­dał je se­kre­tarce.

– Je­śli ktoś na­zywa się Lo­elia Pon­sonby, po­wi­nien się przy­zwy­czaić do piesz­czo­tli­wych zdrob­nień – za­uwa­żył.

Sta­nął obok jej biurka w nie­wiel­kim przed­sionku, który udało jej się w ja­kiś spo­sób prze­kształ­cić w prze­strzeń bar­dziej przy­ja­zną niż sam ga­bi­net. Pa­trzył, jak wie­sza jego ma­ry­narkę na sta­lo­wej ra­mie otwar­tego okna.

Była wy­soka i ciem­no­włosa, od­zna­czała się spo­kojną, nie­zmienną urodą, któ­rej wojna i pięć lat pracy w wy­wia­dzie nadały pe­wien od­cień su­ro­wo­ści. Bond po raz setny po­my­ślał, że je­śli ta dziew­czyna w naj­bliż­szym cza­sie nie wyj­dzie za mąż ani nie znaj­dzie so­bie ko­chanka, jej chłodny, sta­now­czy spo­sób by­cia szybko sta­nie się jedną z oznak sta­ro­pa­nień­stwa i Lo­elia do­łą­czy do ca­łej ar­mii ko­biet, które nie in­te­re­sują się ni­czym poza ka­rierą za­wo­dową.

Bond zresztą wie­lo­krot­nie jej o tym mó­wił i za­równo on, jak i dwaj po­zo­stali agenci z sek­cji Zero Zero przy róż­nych oka­zjach po­dej­mo­wali zde­cy­do­wane ataki na jej cnotę. Od­pie­rała je wszyst­kie z ta­kim sa­mym mat­czy­nym opa­no­wa­niem (które w oba­wie o swoje ego wo­leli uzna­wać za ozię­błość), zaś na­stęp­nego dnia sty­kali się z drob­nymi prze­ja­wami tro­ski i życz­li­wo­ści z jej strony, tak jakby chciała dać do zro­zu­mie­nia, że to wszystko w za­sa­dzie jej wina i że wy­ba­cza im bez­czel­ność.

Nie wie­dzieli za to, że za­mar­twiała się na śmierć, je­śli któ­ryś z nich zna­lazł się w nie­bez­pie­czeń­stwie, i że wszyst­kich da­rzyła jed­na­ko­wym uczu­ciem. Nie za­mie­rzała jed­nak an­ga­żo­wać się w emo­cjo­na­lny zwią­zek z męż­czy­zną, któ­rego za ty­dzień mo­gło już nie być. Poza tym za­trud­nie­nie w Taj­nej Służ­bie Wy­wia­dow­czej rze­czy­wi­ście było formą pod­dań­stwa – w wy­padku ko­biet nie po­zo­sta­wiało zbyt wiele miej­sca na inne re­la­cje. Męż­czyźni mieli nieco ła­twiej, mo­gli so­bie po­zwo­lić na prze­lotne ro­manse. Mał­żeń­stwo i dzieci nie wcho­dziły w grę, je­śli agent miał przed­sta­wiać ja­ką­kol­wiek war­tość „w te­re­nie”, jak to ele­gancko na­zy­wano. Dla ko­biety ro­mans z osobą spoza służb ozna­czał, że au­to­ma­tycz­nie sta­wała się „za­gro­że­niem bez­pie­czeń­stwa” i w osta­tecz­nym roz­ra­chunku po­zo­sta­wało jej albo odej­ście ze służby i pro­wa­dze­nie nor­mal­nego ży­cia, albo do­ży­wotni kon­ku­bi­nat z Ko­roną Bry­tyj­ską.

Lo­elia Pon­sonby wie­działa, że do­tarła już nie­mal do mo­mentu, w któ­rym na­le­żało pod­jąć de­cy­zję, a do tego in­stynkt na­ka­zy­wał jej ucieczkę. Jed­nak z każ­dym dniem dra­ma­tur­gia i ro­man­tyka świata, któ­rego pa­tron­kami były Lo­uisa Ca­vell i Flo­rence Ni­gh­tin­gale, jesz­cze moc­niej wią­zały ją z po­zo­sta­łymi dziew­czy­nami z cen­trali, i z każ­dym dniem co­raz trud­niej­sze wy­da­wało jej się zło­że­nie wy­mó­wie­nia, bo sta­no­wi­łoby to zdradę au­to­ry­tetu, bo czymś ta­kim zdą­żyła się dla niej stać Służba.

Tym­cza­sem była jedną z ko­biet, na które pa­trzono w tym miej­scu ze szcze­gólną za­zdro­ścią. Na­le­żała do nie­wiel­kiego kręgu głów­nych se­kre­ta­rek ma­ją­cych do­stęp do naj­głęb­szych ta­jem­nic wy­wiadu – czyli za­li­czała się do „pe­reł w bliź­nia­kach”, jak inne dziew­częta na­zy­wały je za ich ple­cami, co w iro­niczny spo­sób na­wią­zy­wało do ich do­mnie­ma­nego po­cho­dze­nia z wyż­szych sfer, z bo­ga­tych re­zy­den­cji w Ken­sing­ton – i z punktu wi­dze­nia działu kadr jej los miał się wy­peł­nić za dwa­dzie­ścia lat w po­staci jed­nej za­szczyt­nej li­nijki na sa­mym końcu no­wo­rocz­nej li­sty osób wy­róż­nio­nych ho­no­ro­wymi ty­tu­łami, wśród na­zwisk na­gro­dzo­nych me­da­lami pra­cow­ni­ków poczty i Urzędu Ry­bo­łów­stwa oraz przed­sta­wi­cie­lek Ligi Ko­biet, w ostat­niej czę­ści wy­kazu oby­wa­teli od­zna­czo­nych Or­de­rem Im­pe­rium Bry­tyj­skiego: „panna Lo­elia Pon­sonby, główna se­kre­tarka w Mi­ni­ster­stwie Obrony”.

Od­wró­ciła się od okna. Miała dziś na so­bie bluzkę w ró­żowe i białe prążki oraz pro­stą ciem­no­nie­bie­ską spód­nicę.

Bond z uśmie­chem spoj­rzał w jej szare oczy.

– Zwra­cam się do pani per „Lil” wy­łącz­nie w po­nie­działki, w po­zo­stałe dni ty­go­dnia mó­wię „panno Pon­sonby”. Nie za­mie­rzam jed­nak na­zy­wać pani Lo­elią, bo to brzmi jak imię z nie­przy­zwo­itego li­me­ryku. Czy są ja­kieś wia­do­mo­ści?

– Nie – rzu­ciła szorstko. Po chwili, już nieco ła­god­niej­szym gło­sem, do­dała: – Na pań­skim biurku leży cała sterta pa­pie­rów. Nic pil­nego, ale jest tego na­prawdę po­twor­nie dużo. Ach, jesz­cze jedno: ser­wis to­a­le­towy twier­dzi, że zero zero osiem udało się w końcu wy­do­stać. Jest te­raz w Ber­li­nie i do­cho­dzi do sie­bie. Czy to nie wspa­niała no­wina?

Bond rzu­cił jej szyb­kie spoj­rze­nie.

– Kiedy to pani usły­szała?

– Mniej wię­cej pół go­dziny temu.

Bond otwo­rzył we­wnętrzne drzwi pro­wa­dzące do du­żego, prze­zna­czo­nego dla trzech osób ga­bi­netu. Za­trza­snąw­szy je za sobą, sta­nął przy oknie, by po­pa­trzeć na drzewa w Re­gent’s Park, to­nące w póź­no­wio­sen­nej zie­leni. Za­tem Bill zdo­łał za­koń­czyć mi­sję – do­tarł do Pe­ene­münde i wró­cił. To „do­cho­dze­nie do sie­bie w Ber­li­nie” nie brzmi zbyt opty­mi­stycz­nie. Na pewno ko­lega nie jest w naj­lep­szej for­mie. No cóż, trzeba bę­dzie po­cze­kać na ko­lejne wie­ści z je­dy­nego źró­dła prze­cie­ków w bu­dynku, czyli dam­skiej ła­zienki, zna­nej – ku bez­sil­nej zło­ści osób od­po­wie­dzial­nych za bez­pie­czeń­stwo – jako „ser­wis to­a­le­towy”.

Bond wes­tchnął i za­jąw­szy miej­sce przy swoim sta­no­wi­sku, przy­su­nął bli­żej tackę wy­peł­nioną brą­zo­wymi tecz­kami z czer­woną gwiazdą ozna­cza­jącą ma­te­riały ści­śle tajne. Co się stało z 0011? Mi­nęły już dwa mie­siące od czasu, gdy znik­nął w „dziel­nicy grze­chu” w Sin­ga­pu­rze. Prze­padł jak ka­mień w wodę. Tym­cza­sem Bond, agent 007, naj­star­szy rangą spo­śród trzech lu­dzi le­gi­ty­mu­ją­cych się nu­me­rem z dwoma ze­rami, sie­dział so­bie wy­god­nie przy biurku i zaj­mo­wał się pa­pier­kową ro­botą oraz flir­to­wa­niem z se­kre­tarką sek­cji.

Wzru­szył ra­mio­nami i zde­cy­do­wa­nym ru­chem otwo­rzył teczkę le­żącą na szczy­cie stosu. Za­wie­rała szcze­gó­łową mapę po­łu­dnio­wej Pol­ski i pół­nocno-wschod­nich Nie­miec. Zwra­cała na niej uwagę nie­re­gu­larna czer­wona li­nia łą­cząca War­szawę z Ber­li­nem. Oprócz mapy była jesz­cze długa, na­pi­sana na ma­szy­nie no­tatka służ­bowa opa­trzona na­głów­kiem Ma­gi­strala: po­pu­larna trasa ucie­czek ze Wschodu na Za­chód.

Bond wy­jął z kie­szeni czarną spi­żową pa­pie­ro­śnicę i czarną za­pal­niczkę Ron­sona wy­ko­naną z oksy­do­wa­nej stali, po czym po­ło­żył je na bla­cie. Za­pa­lił pa­pie­rosa wy­peł­nio­nego mie­szanką ma­ce­doń­skich ty­toni, jed­nego z przy­go­to­wa­nych na jego za­mó­wie­nie w fir­mie Mor­land & Co. z Gro­sve­nor Street, z trzema zło­tymi pier­ście­niami na bi­bułce. Usa­do­wił się wy­god­nie na ob­ro­to­wym krze­śle, po­chy­lił się i roz­po­czął lek­turę do­ku­men­tów.

Tak wy­glą­dał po­czą­tek ty­po­wego dnia Bonda. Je­dy­nie dwa albo trzy razy w roku po­ja­wiało się za­da­nie, w któ­rym nie­zbędne oka­zy­wały się jego szcze­gólne umie­jęt­no­ści. Przez po­zo­stałe ty­go­dnie wy­ko­ny­wał obo­wiązki ty­powe dla nie­zbyt ob­cią­żo­nego urzęd­nika służby cy­wil­nej wyż­szego szcze­bla. Miał ela­styczne go­dziny pracy, mniej wię­cej od dzie­sią­tej do osiem­na­stej, z prze­rwą na lunch, który zwy­kle zja­dał w sto­łówce, zaś wie­czory spę­dzał na grze w karty z pa­roma bli­skimi zna­jo­mymi albo w klu­bie Crock­ford’s, ewen­tu­al­nie po­świę­cał go na seks z jedną z trzech w rów­nym stop­niu za­in­te­re­so­wa­nych tym pro­ce­de­rem mę­ża­tek. W week­endy gry­wał w golfa o wy­so­kie stawki w pew­nym klu­bie pod Lon­dy­nem.

Nie brał urlo­pów, jed­nak po za­koń­cze­niu każ­dej mi­sji za­zwy­czaj do­sta­wał dwa ty­go­dnie wol­nego, w uzu­peł­nie­niu zwol­nie­nia le­kar­skiego, je­śli aku­rat było ko­nie­czne. Za­ra­biał 1500 fun­tów rocz­nie, co od­po­wia­dało wy­na­gro­dze­niu kie­row­nika wy­działu w służ­bie cy­wil­nej. Do­cho­dziła do tego nie­opo­dat­ko­wana pre­mia w wy­so­ko­ści ty­siąca fun­tów. Kiedy pra­co­wał w te­re­nie, miał prawo do wy­dat­ków w do­wol­nej wy­so­ko­ści, więc przez po­zo­stałe mie­siące mógł pro­wa­dzić ży­cie na bar­dzo przy­zwo­itym po­zio­mie, ma­jąc do dys­po­zy­cji 2000 fun­tów netto.

Był wła­ści­cie­lem nie­wiel­kiego, lecz wy­god­nego miesz­ka­nia nie­da­leko King’s Road, miał szkocką go­spo­dy­nię – wspa­niałą star­szą pa­nią o imie­niu May – oraz ben­tleya co­upé z 1930 roku wy­po­sa­żo­nego w sil­nik o po­jem­no­ści czte­rech i pół li­tra z do­ła­do­wa­niem me­cha­nicz­nym. Sta­rał się go utrzy­my­wać w ide­al­nym sta­nie, tak aby dało się go roz­pę­dzić do stu mil na go­dzinę, gdy aku­rat kie­rowcy przyj­dzie na to ochota.

Wy­da­wał na to wszyst­kie za­ro­bione pie­nią­dze. Uznał, że w chwili śmierci na jego kon­cie po­winno znaj­do­wać się jak naj­mniej środ­ków – a gdy do­pa­dało go przy­gnę­bie­nie, na­bie­rał prze­ko­na­nia, że zo­sta­nie za­bity przed osią­gnię­ciem re­gu­la­mi­no­wego wieku czter­dzie­stu pię­ciu lat.

Cze­kało go jesz­cze osiem lat służby, za­nim zo­sta­nie au­to­ma­tycz­nie wy­kre­ślony z li­sty agen­tów „zero zero” i prze­nie­siony na sta­no­wi­sko w cen­trali. Ozna­czało to co naj­mniej osiem po­waż­nych mi­sji. Praw­do­po­dob­nie szes­na­ście, być może dwa­dzie­ścia cztery.

Tak czy owak, zbyt dużo.

Kiedy Bond w końcu zdo­łał utrwa­lić so­bie w pa­mięci wszyst­kie szcze­góły do­ty­czące Ma­gi­strali, w wiel­kiej szkla­nej po­piel­niczce znaj­do­wało się już pięć nie­do­pał­ków. Się­gnął po czer­wony ołó­wek i prze­biegł wzro­kiem roz­dziel­nik umiesz­czony na okładce. Li­sta od­bior­ców za­czy­nała się od „M”, drugi był „Sz. szt.”, da­lej na­stę­po­wało kil­ka­na­ście li­ter i liczb, a na sa­mym końcu umiesz­czono cy­fry „00”. Bond sta­ran­nie od­ha­czył w tym miej­scu od­biór do­ku­men­tów i wpi­sał obok sió­demkę, a po­tem wrzu­cił teczkę do tacki z ko­re­spon­den­cją wy­cho­dzącą.

Była dwu­na­sta. Bond wziął ko­lejną teczkę ze stosu i ją otwo­rzył. Na­de­szła z wy­działu na­słu­chu ra­dio­wego NATO, zo­stała opa­trzona klau­zulą „Wy­łącz­nie w ce­lach in­for­ma­cyj­nych” i miała na­głó­wek Ra­diowe sy­gnały wy­wo­ław­cze.

Bond przy­su­nął bli­żej po­zo­stałe pa­piery i przyj­rzał się pierw­szym stro­nom po­szcze­gól­nych do­ku­men­tów. Miały na­stę­pu­jące ty­tuły:

In­spek­to­skop – urzą­dze­nie do wy­kry­wa­nia kon­tra­bandy

Phi­lo­pon – za­bój­czy ja­poń­ski nar­ko­tyk

Po­ten­cjalne kry­jówki w po­cią­gach. Część II: Niemcy

Me­tody dzia­ła­nia Smier­szu. Część 6: Po­rwa­nia

Szlak nr 5 do Pe­kinu

Wła­dy­wo­stok. Roz­po­zna­nie fo­to­gra­ficzne z po­kładu USAAF Thun­der­jet.

Bond nie był za­sko­czony tą dzi­waczną mie­szanką, którą ka­zano mu prze­tra­wić. Sek­cja Zero Zero Taj­nej Służby Wy­wia­dow­czej nie zaj­mo­wała się bie­żą­cymi dzia­ła­niami in­nych sek­cji i eks­po­zy­tur, lecz wy­łącz­nie in­for­ma­cjami ogól­nymi, po­ten­cjal­nie przy­dat­nymi lub po­ucza­ją­cymi dla trzech lu­dzi, któ­rzy jako je­dyni w wy­wia­dzie mieli w za­kre­sie obo­wiąz­ków za­bój­stwo – a za­tem mo­gli do­stać roz­kaz zli­kwi­do­wa­nia czło­wieka. Przy­sy­łane akta nie miały pil­nego cha­rak­teru. Bond nie mu­siał nic ro­bić, zresztą po­dob­nie jak obaj jego ko­le­dzy, miał tylko obo­wią­zek za­no­to­wać nu­mery te­czek, z któ­rymi po­winni jego zda­niem za­po­znać się współ­pra­cow­nicy, kiedy znów po­ja­wią się w cen­trali. Gdy sek­cja upora się już z ta­kimi ma­te­ria­łami, tra­fią do do­ce­lo­wego miej­sca prze­zna­cze­nia, czyli do ar­chi­wum.

Bond wró­cił do lek­tury do­ku­mentu NATO.

„Obec­ność sub­tel­nych wzor­ców za­cho­wa­nia po­zwala nie­mal w każ­dym wy­padku od­kryć toż­sa­mość da­nego czło­wieka” – pi­sał au­tor ra­portu. „Za­uwa­żymy to, gdy przyj­rzymy się tzw. ręce, trwale cha­rak­te­ry­zu­ją­cej każ­dego ra­dio­ope­ra­tora. Ręka to spe­cy­ficzny spo­sób wstu­ki­wa­nia wia­do­mo­ści, a osoby zaj­mu­jące się od pew­nego czasu od­bie­ra­niem ko­mu­ni­ka­tów są w sta­nie go roz­po­znać; moż­liwe jest rów­nież do­ko­na­nie od­po­wied­nich po­mia­rów z za­sto­so­wa­niem bar­dzo czu­łego sprzętu. Żeby po­dać przy­kład: w roku 1943 Biuro Wy­wiadu Ra­dio­wego Sta­nów Zjed­no­czo­nych sko­rzy­stało z tej wie­dzy pod­czas na­mie­rza­nia wro­giej sta­cji dzia­ła­ją­cej na te­ry­to­rium Chile i ob­słu­gi­wa­nej przez mło­dego Niemca uży­wa­ją­cego pseu­do­nimu »Pe­dro«. Gdy tam­tej­sza po­li­cja prze­pro­wa­dziła ob­ławę, Pe­dro zdo­łał zbiec. Rok póź­niej do­świad­czeni ana­li­tycy wy­kryli nowy nie­le­galny na­daj­nik i po ana­li­zie usta­lili, że jego ope­ra­to­rem jest wła­śnie ów Nie­miec. Chcąc utrud­nić zi­den­ty­fi­ko­wa­nie swo­jej »ręki«, ob­słu­gi­wał klucz lewą dło­nią, jed­nak ta sztuczka oka­zała się nie­sku­teczna i Pe­dro zo­stał za­trzy­many”.

„Wy­dział na­słu­chu ra­dio­wego NATO” – czy­tał da­lej Bond – „prze­pro­wa­dził w ostat­nim cza­sie eks­pe­ry­menty z pew­nego ro­dzaju »ran­do­mi­za­to­rem« – urzą­dze­niem, które można przy­mo­co­wać do prze­gubu ope­ra­tora i które w mi­ni­malny spo­sób za­kłóca pracę ośrod­ków ner­wo­wych ste­ru­ją­cych mię­śniami dłoni. Na­leży jed­nak za­uwa­żyć, że...”

Na biurku Bonda stały trzy apa­raty: czarny, prze­zna­czony do po­łą­czeń ze­wnętrz­nych, zie­lony te­le­fon biu­rowy i czer­wony, który umoż­li­wiał roz­mowę wy­łącz­nie z M i sze­fem jego sztabu. Ci­szę pa­nu­jącą w po­miesz­cze­niu prze­rwał tym ra­zem ła­twy do roz­po­zna­nia ter­kot czer­wo­nego te­le­fonu.

– Czy mo­żesz przyjść na górę? – ode­zwał się uprzejmy głos po dru­giej stro­nie li­nii.

Dzwo­nił szef sztabu.

– Do M? – spy­tał Bond.

– Ow­szem.

– Wia­domo, o co cho­dzi?

– Po pro­stu mnie po­in­for­mo­wał, że chciałby się z tobą spo­tkać, je­śli bę­dziesz w bu­dynku.

– Do­brze – od­parł Bond i odło­żył słu­chawkę.

Za­brał ma­ry­narkę i po­wie­dział Lo­elii, żeby na niego nie cze­kała, po­nie­waż wy­biera się na spo­tka­nie z M, po czym opu­ścił biuro i po­ma­sze­ro­wał ko­ry­ta­rzem do windy.

Cze­ka­jąc na jej przy­jazd, roz­my­ślał o wcze­śniej­szych sy­tu­acjach, w któ­rych na­gle, w środku po­zba­wio­nego wy­da­rzeń dnia, dzwo­nek czer­wo­nego te­le­fonu prze­ry­wał ci­szę i wy­cią­gał go z jed­nego świata, by prze­nieść do zu­peł­nie in­nego. W końcu wzru­szył ra­mio­nami. Wia­domo, po­nie­dzia­łek. Na­le­żało się spo­dzie­wać ja­kichś kło­po­tów.

Po­ja­wiła się winda.

– Dzie­wiąte pię­tro – rzu­cił Bond i wszedł do ka­biny.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki