Monna Vanna - Maurice Maeterlinck - ebook

Monna Vanna ebook

Maurice Maeterlinck

0,0

Opis

Monna Vanna” to niesamowity dramat Maurice’a Maeterlincka, laureata Nagrody Nobla w dziedzinie literatury oraz czołowego przedstawiciela symbolizmu.
„Synu mój, nie wiem, co zamierzasz uczynić, a nikt niema prawa stawać w poprzek twojej boleści... Nikt również ulżyć jej nie może... Pojmuję, że olbrzymie szczęście z niej poczęte i zewsząd cię otaczające, bardziej żrącemi uczyniło pierwsze łzy twoje…
[...]
Czy to wszystko, co miałeś powiedzieć?!... Nie pora na słówka miodowe; niema tu nikogo, kogoby złudzić mogły!... Pozwoliłem ci mówić po raz ostatni, gdyż chciałem się dowiedzieć, co mądrość twoja dać mi może w zamian za życie złamane... Czy to tylko? Czekać cierpliwie, zgodzić się na wszystko, zapomnieć, przebaczyć i płakać!”
Fragment

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 81

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Maurice Maeterlinck

MONNA VANNA

SZTUKA W TRZECH AKTACH

Wydawnictwo Avia Artis

2023

ISBN: 978-83-8226-925-3
Ta książka elektroniczna została przygotowana dzięki StreetLib Write (https://writeapp.io).

Osoby

GWIDO COLONNA, wódz załogi pizańskiej. MARCO COLONNA, jego ojciec. PRINZIVALLE, rycerz najemny, na żołdzie Florencyi. TRIVULZIO, komisarz rzeczypospolitej florenckiej. BORSO, namiestnik Gwida. TORELLO, namiestnik Gwida. VEDIO, sekretarz Prinzivalla. GIOVANNA (MONNA VANNA), żona Gwida.

Panowie, żołnierze, włościanie, mieszczanie, mieszczanki, mężczyźni i kobiety z ludu.

Pierwszy i trzeci akt rozgrywa się w Pizie; drugi w obozie za miastem.

Czas: koniec XV. wieku.

Akt pierwszy

Scena I

Komnata w pałacu Gwida Colonny.
Gwidoi jego namiestnicy Borsoi Torello, stoją przy otwartem oknie, za którem widać pola, otaczające Pizę.
Gwido.

 Ostateczność, do jakiej doprowadzeni zostaliśmy, zmusiła Sinioriję przyznać się do klęsk, długo ukrywanych. Obie armie, które Wenecya na pomoc nam wysłała, oblegane są przez wojska florenckie: jedna w Bibiena, druga w Elci. Przejścia przy Vernia, Chiusi i Montalone, Arezzo i wąwozy Casentino, są w ręku wroga. Odcięci jesteśmy od świata i oddani na pastwę nienawidzącej nas Florencyi, która nie przebacza, gdy nie drży. Lud i żołnierze nie wiedzą jeszcze o naszych klęskach, ale coraz bardziej niepokojące wieści już krążą. Co uczynią, gdy prawdę usłyszą?... Ich gniew i rozpacz zwali się na nas i na Sinioriję. Są rozjątrzeni, doprowadzeni do szału trzymiesięcznem oblężęniem, bohaterstwem bezużytecznem, głodem i cierpieniami, jakie niewiele innych miast zniosło. Gdy zniknie jedyna nadzieja, utrzymująca nadwątlone posłuszeństwo, bunt zawrze, a po nim wtargnięcie nieprzyjaciela i koniec Pizy!...

Borso.

 Moi ludzie nie mają ani jednej strzały, ani jednego pocisku. Napróżno przewracalibyśmy beczki, stojące w podziemiach, niema już w nich ani uncyi prochu.

Torello.

 Ostatnią kulę armatnią wyrzuciłem wczoraj na bateryę Sant-Antonio i na wieżę Stampace. Nawet Stradioci, nie mając już innej broni prócz mieczy, na szańce iść nie chcą.

Borso.

 Spojrzyj na wybity działami Prinzivalla wyłom w murach, bronionych przez posiłki weneckie... Mieć musi około pięćdziesięciu sążni. Łatwo przemknie się przezeń stado owiec. Nikt przy nim utrzymać się nie może. Piechota romańska, Słoweńcy i Albańczycy za-powiedzieli powszechną dezercyę, jeśli kapitulacya dziś wieczór podpisaną nie będzie.

Gwido.

 Dziesięć dni mija, jak Siniorija wysyłała trzykrotnie trzech starszych z rady dla traktowania o pod-danie się. Nie wrócili dotąd...

Torello.

 Prinzivalle nie może nam przebaczyć mordu, jakiego ofiarą padł namiestnik jego Antonio Reno, zarzezany na ulicach miasta przez rozjuszonych chłopów. Florencya korzysta z tego, by nas za wyjętych z pod prawa uważać. Zamierza z nami, jak z barbarzyńcami postąpić.

Gwido.

 Dla wyjaśnienia i usprawiedliwienia czynu, jakiego się dopuścił tłum rozszalały — motłoch, którego nie mogliśmy powstrzymać — wysłałem do obozu ojca własnego. Święty to zakładnik! nie wrócił dotąd...

Borso.

 Od tygodnia gród nasz jest zewsząd otwarty, mury rozsypują się w gruzy, a działa nasze milczą. Dlaczegóż Prinzivalle nie przypuszcza szturmu?... Czy lęka się podstępu? Czy zbrakło mu odwagi? Czy Florencya przysłała mu jakie tajne rozkazy?

Gwido.
 Rozkazy Florencyi są zawsze tajemne, lecz zamiary jawne. Oddawna Piza była wierną aliantką Wenecyi, zatrważający przykład dając mniejszym miastom Toskanii. Należy więc rzeczpospolitą pizańską zniszczyć do szczętu... Powoli, umiejętnie i skrycie zatruwano nas wojowniczym jadem. Wywoływano okrucieństwa i wiarołomstwa niezwykłe, by usprawiedliwić rychłą zemstę. Nie bez racyi podejrzewam, że to jej podżegacze popchnęli chłopów naszych do zamordowania Rena. Nie bez racyi również, jak sądzę, wysłała przeciw nam najsroższego barbarzyńcę z pośród swoich rycerzy najemnych, dzikiego Prinzivalle, który złowróżbnie się wsławił przy rabunku Piacency. Wytępiwszy, jakby od niechcenia, wszystkich zbrojnych mężczyzn, wystawił potem, niby niewolnice, pięć tysięcy wolnych kobiet na sprzedaż.
Borso.

 Mylono się w tym względzie. To nie Prinzivalle, lecz komisarz Florencyi nakazał rzeź i sprzedaż. Nie widziałem Prinzivalla nigdy, lecz znał go jeden z braci moich. Pochodzeniem jest on barbarzyniec. Ojciec jego był, zda się, Bretończykiem, czy Baskiem, lecz w Wenecyi osiadł i tam sklep złotniczy otworzył. Nizkiego rodu człowiekiem jest w rzeczy samej, lecz nie dzikim, za jakiego go podają. Gwałtowny ma być podobno, fantasta i groźny rozpustnik, lecz prawy. Miecz mój oddam mu chętnie...

Gwido.

Nie oddawaj dopóki bronić się nim możesz. Ujrzym go przy działaniu, a wtedy dopiero dowiemy się, który z nas ma słuszność. Tymczasem pozostaje nam tylko los ludzi, którzy nie chcą dać się zarznąć, nie prostując hardo głowy i nie wznosząc w górę ramienia. Trzeba naprzód zawiadomić żołnierzy, obywateli i chroniących się w naszych murach wieśniaków o prawdzie całej. Niech się dowiedzą, że kapitulacyi nam nie ofiarowano; że nie chodzi tu o jedną z owych pokojowych wojen, w których dwa wojska biją się od świtu do zachodu słońca, by w walce trzech rannych na polu boju pozostawić, ani o jedno z bratnich oblężeń, w którem zwycięzca staje się wkrótce gościem i druhem zwyciężonego. Są to zapasy, w których niema przebaczenia, w których życie i śmierć naprzeciw siebie stają, w których żony nasze i dzieci...

Scena II

Ciż sami. — Marco.
Gwido.

 Ojcze mój!... Jakiem szczęściem w wielkiej naszej niedoli... jakim cudem wróciłeś, gdy już ujrzeć cię nie miałem nadziei?!... Czyś nie ranny?... Poruszasz się z trudnością... Czy cię torturowano?... Czy się im wymknąłeś?... Co ci uczynili?

Marco.

 Nic. — To nie barbarzyńcy, dzięki Bogu... Przyjęli mnie jak gościa, którego otacza się szacunkiem. Prinzivalle czytał moje pisma. Mówił ze mną o trzech dyalogach Platona, które odnalazłem i przetł0ómaczyłem. Jeśli poruszam się z trudnością, to dlatego jedynie, że jestem bardzo stary i z daleka przychodzę. — Czy wiesz, z kim się spotkałem w namiocie Prinzivalla?

Gwido.

 Domyślam się: z bezlitosnymi pełnomocnikami Florencyi.

Marco.

 Tak, to prawda. Ich również — a raczej jednego z nich, bo widziałem tylko jednego... Lecz pierwszym, którego wymieniono, był Marsyliusz Ficinus, mistrz czcigodny, objawiciel Platona... Marsyliusz Ficinus, dusza Platona, zwrócona ziemi!... — Dałbym chętnie lat dziesięć życia, żeby go ujrzeć, zanim odejdę, dokąd wszyscy odchodzą... Byliśmy z sobą jak dwaj bracia, gdy po długiej rozłące odnajdą się nareszcie... Mówiliśmy o Hezyodzie, Arystotelesie i Homerze... Odkrył w lesie oliwnym, w pobliżu obozu, nad brzegiem Arna, zakopany w piasku kadłub bogini, tak zadziwiająco pięknej, że gdybyście go ujrzeli, zapomnielibyście o wojnie... Kopaliśmy następnie głębiej. On znalazł ramię, ja zaś wykopałem rąk parę, tak nieskalanie misternych i wytwornych, że mniemaćby można, iż stworzone zostały, by wywoływać pkuśmiechy, rozsiewać rosę i pieścić jutrzenkę... Jedna z nich zgięta była tak, jakby jej lekkie palce dotknąć miały piersi odkrytej; druga ściskała w dłoni rękojeść zwierciadła.

Gwido.

 Ojcze mój, nie zapominajmy, że lud cały mrze z głodu, a ręce wykwintne i kadłuby spiżowe nie obchodzą go wcale...

Marco.

 To był tors z marmuru...

Gwido.

 Zgoda, lecz mówmy raczej o przeszło trzydziestu tysiącach żywotów ludzkich, które nieostrożność i minuta opóźnienia zgubią, zręczne zaś słówko i wieść dobra zbawią może... — Nie dla torsu i rąk pokruszonych udałeś się tam ojcze. — Co ci powiedzieli? — Co Florencya, lub Prinzivalle z nami uczynią?... Mów!... Na co czekają? — Czy słyszysz nieszczęśliwych, wyjących pod oknami? — Kłócą się o odrobinę trawy, wyrastającej z pośród głazów!

Marco.

 Masz słuszność. Zapomniałem, że wojujecie w chwili, gdy wiosna świat odradza; gdy niebo czuje się tak szczęśliwe, jak król, gdy się budzi; gdy morze podnosi się, niby czara świetlana, którą bogini lazurów podaje bogom błękitu; gdy ziemia piękna i tak mocno kocha ludzi!.. Ale wy posiadacie swoje radości, a ja zbyt wiele mówię o swoich. Zresztą macie słuszność. Powinienem był odrazu wygłosić wieść, którą przynoszę... Ocala ona trzydzieści tysięcy żywotów a zasmuca jeden tylko; lecz daje mu najszlachetniejszą sposobność do okrycia się sławą, która mi się wydaje czystszą od chwały wojennej... Miłość dla jednej osoby jest dobrą i godną pochwały, lepszą jest jednak powczechna, wzrastająca miłość. Skromność czujna i baczna wierność są pięknemi cnotami, bywają przecież dnie, w których poziomemi się wydają, gdy zwrócimy oczy w inną stronę... Oto... Lecz nie gub się przy pierwszem słowie; nie pozbawiaj się możności odwrotu. Nie wiąż się przysięgami, krępującemi rozum wówczas, gdy z drogi na którą nieopatrznie wstąpił, zawrócić pragnie...

Gwido, wskazując namiestnikom swoim gestem, aby się oddalili.

 Pozostawcie nas samych...

Marco.

 Nie, pozostańcie... Wszakże los nas wszystkich rozstrzygnie się teraz... Chciałbym przeciwnie, by ta komnata napełniła się ofiarami, oczekującemi ratunku; by nieszczęśliwi, których ocalić mamy, słuchali pod oknami słów moich, żeby je ująć... i wrazić w myśl swoją pojęcie o zbawieniu, jakie przynoszę... przynoszę bowiem zbawienie, jeśli rozum zgodzi się na nie; a zaledwie dziesięć tysięcy rozumów przeważy niekiedy jeden błąd, ciężaru którego lękam się tem bardziej, że sam...

Gwido.
 Ojcze błagam cię, odrzućmy na bok zagadki. — Czemże jest rzecz, wymagająca słów tylu? Wszystkiego wysłuchać możemy, bo blizcy jesteśmy godziny, w której nic nie dziwi...
Marco.

 Więc widziałem Prinzivalla i mówiłem z nim. Jakże wizerunek człowieka, malowany przez tych, którzy go się obawiają, jest fałszywy i mylny!... Szedłem, jak Priam pod namiot Achillesa... Mniemałem, że spotkam barbarzyńcę, pyszałka i głupca, zbluzganego krwią i nurzającego się w opilstwie; — słowem szaleńca, jakim mi go przedstawiano, miewającego na polach bitew, nie wiadomo skąd nań spływające piorunowe błyski geniuszu... Sądziłem, że zmuszony będę stawić czoło demonowi bitew, ślepemu, bezmyślnemu, okrutnemu i próżnemu wiarołomcy i rozpustnikowi..

Gwido.

 Prinzivalle jest takim w istocie; niema być tylko pono wiarołomcą.

Borso.

 Prawym jest, chociaż służy Florencyi. Dowiódł już tego nieraz.

Marco.

 Owóż zastałem człowieka, który przedemną uchylił czoła, jak uczeń wzruszony, witający mistrza. Jest wykształcony, wymowny, uległy wskazaniom rozumu i chciwy wiedzy. Umie słuchać długo i okazuje się wrażliwy na wszelkie piękno. Uśmiecha się rozumnie; jest słodki i ludzki — a wojną się brzydzi. Bada przyczyny namiętności i rzeczy wszelkich. Umie patrzeć w siebie; rządzi się sumieniem i szczerością. Traf życia — może przeznaczenie — oddało go na usługi wojennego rzemiosła i do chwały przykuwa jeszcze. Nienawidzi jej jednak i wyrzec się pragnie, lecz wówczas dopiero, gdy zaspokoi pragnienie, złowróżbną żądzę, jaką pałają niekiedy ludzie, urodzeni zda się pod groźną gwiazdą jedynej, wielkiej, niezaspokojonej miłości.

Gwido.

 Ojcze mój, pomnij, jak oczekiwanie jest ciężkiem dla umierających z głodu. Pomiń przymioty, którymi się odznacza, a które nam są obojętne, i powiedz nareszcie przyrzeczone słowo zbawienia.

Marco.

 Prawda, opóźniam je może bez powodu, chociaż okrutnem będzie dla dwóch istot, które najbardziej kocham na ziemi...

Gwido.

 Biorę już część na mnie przypadającą. Lecz czyjąż będzie druga?

Marco.

 Słuchaj... Idąc tu... słowo, o które pytasz, wydawało mi się niesłychanie trudne do wymówienia, lecz gdy pomyślę, jaki cud sprawić może...

Gwido.

 Mów!...

Marco.

 Florencya postanowiła naszą zagładę. Decemwirowie