Mój Wysocki - Ałła Demidowa - ebook + książka

Mój Wysocki ebook

Ałła Demidowa

4,0

Opis

To nazwisko już za życia było legendą. Po śmierci Władimira Wysockiego jego imię otrzymały szczyty górskie, nowa planeta, ulice, statki oceaniczne, teatry. Fenomen Wysockiego opiera się nie tylko na jego niesłychanej popularności – jest to następstwo olbrzymiego autorytetu moralnego, reputacji i daru słowa. Na ten fenomen składają się cechy osobowości i wielostronność talentu.

Demidowa pracowała z Wysockim w Teatrze na Tagance od 1964 roku: od dnia powstania teatru – do jego śmierci. Wiele razem grali, uczestniczyli w próbach, jeździli na koncerty, mieszkali obok siebie na występach gościnnych. Bez teatru nie można zrozumieć indywidualności artystycznej Wysockiego. Jednak w teatrze widziała go bardzo ograniczona liczba osób. Za życia Wysockiego dostać się do „Taganki” było praktycznie niemożliwe; na sali zasiadali tak zwani prestiżowi widzowie, dla których Wysocki był najczęściej zaledwie modą.

Dla aktorów Teatru na Tagance Wysocki był Wołodią, Wołodiczką, z którym można było pogadać o czymkolwiek, którego można się było poradzić, z którym można się było posprzeczać na próbie albo na spektaklu, po czym nie rozmawiać przez tydzień, powybrzydzać z kolegami o jego kolejnych „wybrykach”. Dla całego kraju był mitem, legendą. Teraz ci, którzy za życia go nie znali, chcą znać najdrobniejsze szczegóły z jego

życia. Publikacja jest próbą dotarcia do sedna tej legendy.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 257

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (4 oceny)
2
1
0
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Tytuł oryginałuMoj Wysockij

Projekt okładki i stron tytułowych Paweł Panczakiewicz

Fotografia na okładce: © Sovfoto/UIG via Getty Images

Redaktor merytoryczny Ewa Grabowska

Redaktor prowadzący Zofia Gawryś

Redaktor techniczny Elżbieta Bryś

Korekta Ewa Grabowska Grażyna Ćwietkow-Góralna

Copyright © for the Polish edition and translation by Bellona Sp. z o.o., Warszawa 2018 Copyright © Demidowa A.C., 2016

Wydawca Bellona Sp. z o.o. ul. J. Bema 87 01-233 Warszawa

Zapraszamy na stronę Wydawnictwawww.bellona.pl

Dołącz do nas na Facebookuwww.facebook.com/Wydawnictwo.Bellona

Księgarnia internetowawww.swiatksiazki.pl

Wstęp

Wysocki…

To nazwisko już za życia było legendą.

Po śmierci Władimira Wysockiego jego imię otrzymują szczyty górskie, nowa planeta, ulice, statki oceaniczne, teatry.

Fenomen Wysockiego opiera się nie tylko na jego niesłychanej popularności – jest to też następstwo olbrzymiego autorytetu moralnego, reputacji i daru słowa. Na ten fenomen składają się cechy osobowości i wielostronność talentu. W pewnej pracy socjologicznej na pytanie: „Na czym polega sekret autentyczności Władimira Wysockiego?”, pierwsze miejsce zajęła odpowiedź o prawdziwości jego twórczości („śpiewał prawdę”, „pokazał prawdziwe życie”, „nie bał się powiedzieć prawdy w oczy”, „prawda o naszym życiu bez ukrywania wad” itd.). Po niej uplasowały się odpowiedzi o męstwie, śmiałości, sile ducha („obrona zasad”, „postawa obywatelska z serca, nie z litery prawa”, „bezkompromisowość”, „śmiało poruszał tematy tabu”, „wyrażał to, o czym myśleli wszyscy” itd.). Trzecie miejsce przypadło bliskości realnego życia („wyraża istotę życia”, „umiejętność znajdowania trafnej charakterystyki współczesnego życia”, „życiowa głębia” itp.). Miejsce czwarte zajęła dostępność („prosty wykład złożonych prawd” itp.). Piąte należy do maksymalnego wysiłku, spalania się („wkładał duszę”, „wycierpiana twórczość”, „oddawał siebie ludziom”, „obojętnie słuchać nie można” itp.). Na szóstym miejscu znalazła się bliskość ze społeczeństwem, szczerość, otwartość, wieloplanowość, wielowymiarowość. Dla jednych jest poetą, bardem (nawiasem mówiąc, Wysocki nie lubił tych słów; mówił: „Nie jestem bardem ani poetą – jestem sam w sobie…”), dla innych to przedstawiciel kultury masowej; jedni chcą go uczynić sztandarem protestu z „okresu zastoju lat siedemdziesiątych”, inni starają się wygładzić, zatuszować niewygodne aspekty jego życia i twórczości – usunąć z jego biografii zbędne obecnie komplikacje, kompromisy, ustępstwa; jedni pamiętają go z teatru, inni piszą o kreacjach filmowych albo badają jego piosenkarską spuściznę.

Również i ja nie mam odwagi, by ogarnąć całą wielostronną twórczość Wysockiego – na to nie starcza sił…

Pracowaliśmy z Wysockim w Teatrze na Tagance od 1964 roku, od dnia powstania teatru, do śmierci Wołodii. Wiele razem graliśmy, uczestniczyliśmy w próbach, jeździliśmy na koncerty, mieszkaliśmy obok siebie na występach gościnnych. Właśnie o tym chcę opowiedzieć czytelnikom tej książki.

Bez teatru nie można zrozumieć indywidualności artystycznej Wysockiego. Jednak w teatrze widziała go bardzo ograniczona liczba osób, bo za życia Wysockiego dostać się do „Taganki” było praktycznie niemożliwe; na sali zasiadali tak zwani prestiżowi widzowie, dla których Wysocki był najczęściej zaledwie modny.

Krytycy teatralni o Wysockim pisali mało, zarówno dlatego, że nie od razu zwrócili na niego uwagę, jak też z powodu zakazu publikacji o Teatrze na Tagance. Z tych też powodów spektakle, w których grał Wysocki, nie zostały zapisane na taśmie.

Pozostały jego kreacje filmowe. Wielkie i małe role. Znakomite i mniej udane. Jednak ekran nie przekazuje, niestety, tej energii psychicznej, która emanowała z Wysockiego na koncertach i spektaklach.

Kiedyś nagrano na taśmie występ znanego indyjskiego fakira, który na oczach wielotysięcznego tłumu po sznurze wspinał się pod niebiosa. Kiedy materiał odtworzono na ekranie, okazało się, że fakir siedzi w spokojnej pozie jogi, obok niego leży kłębek sznura, a cały wielotysięczny tłum patrzy w niebo. Nagranie nie utrwaliło hipnozy.

Po śmierci Jesienina Majakowski pisał: „Sierioża jako fakt literacki nie istnieje. Jest poeta – Siergiej Jesienin. Mówmy o tym”.

Dla nas – aktorów Teatru na Tagance – Wysocki był Wołodią, Wołodiczką, z którym można było pogadać o czymkolwiek, którego można się było poradzić, z którym można się było posprzeczać na próbie albo na spektaklu, po czym nie rozmawiać przez tydzień, powybrzydzać z kolegami o jego kolejnych „wybrykach”. Dla całego kraju był mitem, legendą. A teraz ci, którzy za życia go nie znali, chcą znać najdrobniejsze szczegóły z jego biografii. Spróbujemy dotrzeć do sedna tej legendy.

Popularne powiedzenie głosi: żeby zrozumieć, jak człowiek jest utalentowany, trzeba wyobrazić go sobie umarłym.

Teraz mnożenie jego imienia budzi odwrotną reakcję.

Za życia śpiewał:

I choć na końcu mojej długiej drogi Ktoś mógłby dobrze wspomnieć o mnie, Nikt nie napisze jednak nekrologu w kąciku gdzieś na przedostatniej stronie. I nie żałuję![1].

Po jego śmierci z trudem udało nam się przebić z maleńką informacją w „Wieczornej Moskwie”, a później w „Sowieckiej kulturze”.

Dzisiaj pisze się o nim artykuły i książki…

Badaczowi, który udźwignie zadanie o tak wielkiej skali, niech moje wspomnienia posłużą za różnobarwne kamyki przyszłej wielkiej mozaiki – biografii Władimira Wysockiego. Przecież my o Puszkinie wiemy teraz więcej niż na przykład jego najbliższy przyjaciel Sobolewski (który, niestety, nie zostawił swoich wspomnień o nim, chociaż pewnie znał go lepiej niż inni). Współcześni Puszkina nie znali ani jego korespondencji, ani dzienników, ani ostatnich utworów pozostawionych w rękopisach – całego ogromnego materiału, który do tej pory pojawia się kartka po kartce. Po upływie półtora stulecia…

Nie chcę prowadzić żadnych paraleli, nie chcę porównywać niczyich losów. Jak w swoim czasie powiedziała Marina Cwietajewa: „Rzeczą poety jest, odsłoniwszy – ukryć”.

A kto ma odkrywać? My, żyjący. Czas. Czas to najlepszy sędzia. On wszystko stawia na swoich miejscach: godny – będzie wynagrodzony, a ważne tylko dla danej chwili – zapomniane.

1 Fragment wiersza W. Wysockiego Miałem czterdzieści nazwisk, przekład Marka Wawrzkiewicza (jeśli nie zaznaczono inaczej, przypisy pochodzą od tłumacza).

Zarysy portretu

Od czego zacząć? Czy od tego, jak Wołodia przyszedł do naszego dopiero co powstałego Teatru na Tagance, a przed tym obejrzał przedstawienie dyplomowe Dobrego człowieka z Seczuanu i postanowił (jak sam powiedział) za wszelką cenę wstąpić właśnie do tego teatru? Przyszedł nikomu nieznany młody aktor, który dotąd zagrał zaledwie kilka niewielkich ról. Czy opowiedzieć o jego jaśniejących oczach, gdy zjawił się kiedyś w teatrze w nowej dzianej brązowej kurtce, a wcześniej była inna ze sztucznego futerka? Czy o tym, jak stopniowo kształtowała się postać niewysokiego, barczystego człowieka w wąskich, zawsze bardzo porządnych spodniach (lubił odcienie koloru brązowego), w intensywnie czerwonej jedwabnej koszuli z krótkim rękawem, która tak zgrabnie i pięknie opinała jego pęczniejące bicepsy. Jak pomału znikała pucołowatość jeszcze nieukształtowanej twarzy i ujawniała charakterystyczne rysy – z nieco wysuniętym do przodu stanowczym, upartym podbródkiem.

Nie wiem, komu przyszła do głowy myśl, aby kostiumem Hamleta uczynić dżinsy i sweter. Myślę, że stało się tak, gdyż w tamtym czasie wszyscy się tak ubieraliśmy. Wołodia zaś w czasie dwuletnich prób Hamleta ostatecznie zawarował sobie prawo noszenia dżinsów i swetra. Tylko kolor kostiumu w spektaklu był czarny – czarne welwetowe dżinsy i czarny, ręcznie dziergany sweter. Odsłonięta masywna szyja, która z biegiem lat stawała się wciąż szersza, plastyczna i wydawała się już jakimś instrumentem, organami z żyłami-rurami, zwłaszcza kiedy Wysocki śpiewał. Pochowaliśmy go też w nowych czarnych spodniach i nowym czarnym swetrze, które Marina Vlady przywiozła z Paryża. (Ja pierwsza napisałam, że grzebaliśmy go w kostiumie Hamleta. Później wielu to powtarzało i dlatego chcę tu dodać niezbędne uściślenie). Nad trumną zwisała kurtyna z Hamleta, a czarny sweter również budził hamletowskie skojarzenia.

Do kostiumu Wysocki przywiązywał jakieś szczególne znaczenie – i w życiu, i na scenie. Na przykład niedobrze wyglądał w marynarkach. I nie nosił ich – z wyjątkiem pierwszej, tweedowej. Co prawda, raz na jakiejś naszej kolejnej imprezie po spektaklu, kiedy wszyscy siedzieliśmy w górnym bufecie przy stołach, nagle zjawił się Wysocki w olśniewającej marynarce – granatowym blezerze ze złotymi guzikami. Wszyscy zaskoczeni jęknęli z zachwytu. Włożył ją, żeby nas zadziwić. I zadziwił. Ale już nigdy więcej go w tym blezerze nie widziałam. Tym bardziej zaskakująca dla mnie była jego decyzja, żeby zagrać Łopachina[2] w białym garniturze, w którym nie wyglądał dobrze, ale kostium ten podkreślał jakieś odosobnienie Łopachina od wszystkich pozostałych postaci sztuki i bardzo pomagał mu w kreacji roli.

A jego nieoczekiwane porywcze ruchy… Kiedyś, w pierwszych latach „Taganki”, na występach gościnnych w Leningradzie, siedzieliśmy oboje w pustej sali na próbie. Szepnął mi do ucha coś dosyć frywolnego, a ja ostro mu odpowiedziałam. Zerwał się i niczym biegacz na torze z przeszkodami ruszył wprost przez rzędy foteli, żeby stłumić wściekłość. Ani razu nie usłyszałam od niego bodaj jednego ostrego słowa, choć bardzo często widziałam pobladłe z gniewu oczy i zaciśnięte szczęki. Mam taką fotografię: kiedyś na próbie Hamleta Lubimow powiedział do mnie coś bardzo obraźliwego, ja w milczeniu odwróciłam się i ruszyłam do drzwi z postanowieniem, że już nigdy nie wrócę do teatru. Wołodia schwycił mnie za rękę i zaczął coś z uporem mówić do Lubimowa. Na zdjęciu został utrwalony ów niewzruszony upór: nie patrząc na nic, ten człowiek zrobi tak, jak chce. I ta jego samodzielność zawsze mnie uderzała. Wydawało mi się, że w takiej chwili mógł zrobić wszystko. Myślę, że zawsze czekał na szczęśliwy dzień, w którym od ręki będzie mógł załatwić wszystkie sprawy, jakie do tej pory się ślimaczyły. Ten szczęśliwy dzień zawczasu odgadywał jakimś szczególnym szóstym zmysłem. Pamiętam, jak po próbie odwoził mnie do domu; powiedział, że chciałby po drodze wstąpić do zaułka Kołpacznego do OWIR-u[3] po paszport. Był letni dzień. Czekałam na niego w aucie. Pusta uliczka. I nagle widzę, jak tym garbatym zaułkiem z góry w dół idzie Wołodia, taki zgrabny i promienny. Wsiada do samochodu i mówi: „Dzisiaj mam szczęśliwy dzień, wszystko mi się udaje, proś, o co tylko chcesz – mogę wszystko…”.

Pewnego dusznego letniego dnia po przedstawieniu Hamleta w kilka osób pojechaliśmy kąpać się do Srebrnego Boru. Nie mieliśmy ze sobą kostiumów kąpielowych ani ręczników, wycieraliśmy się koszulą Wołodii. A nieopodal, w wygodnych plażowych fotelikach, przy okrągłym stole nakrytym czerwoną serwetą, siedzieli Francuzi i z pięknych kieliszków sączyli wino. Już było ciemno, ale oni nie zapomnieli nawet o świeczce i ta świeczka paliła się na stole. Śmialiśmy się: oto jesteśmy u siebie w domu, a u nas wszystko się dzieje tak pośpiesznie, „nagle”, a oni, chociaż są w gościach, to wszystko u nich tak składne, po domowemu, solidne… Kilka lat później, będąc za granicą, znaleźliśmy się z Wołodią w pewnym towarzystwie aktorsko-literackim i wszyscy razem pojechaliśmy do czyjegoś domu za miastem. Kiedy dojechaliśmy na miejsce, okazało się, że gospodarz zapomniał klucza. Cóż było robić! Rozsiedliśmy się na brzegu rzeki, kąpaliśmy się i również wycieraliśmy się czyjąś koszulą. A obok dostatnia burżuazyjna rodzina komfortowo rozlokowała się na piknik. Komentowaliśmy z Wołodią międzynarodową cechę inteligencji twórczej – całkowity brak gospodarności – i wspominaliśmy Srebrny Bór.

Gdy wyjeżdżaliśmy na występy gościnne, w jego pokoju hotelowym zawsze panował wielki porządek. Wołodia lubił parzyć herbatę, stały więc u niego niezliczone słoiczki z różnymi gatunkami herbaty. A kiedy już dostępne były egzotyczne wina, lubił mieć ładną baterię butelek i nikomu nie pozwalał jej dotykać. Wszyscy uważali go za skąpiradło, ale był twardy, a później, jakiegoś nieoczekiwanego wieczoru wszystko od razu było wypijane – nie wiadomo z kim, dlaczego, nagle…

O czym więc napisać? I jak?

Zarzuca się nam, którzyśmy z nim razem pracowali, że go nie ustrzegliśmy, że zmusiliśmy, aby grał w spektaklach w ciężkim stanie przedzawałowym. Trudno się usprawiedliwiać, ale czasem myślę: czy ktokolwiek jest zdolny rękami zatrzymać wzlatujący samolot, nawet jeśli wiadomo, że po starcie może się rozbić? Wysocki żył, spalając się. Nosiło go. Nie wiem, jaka to siła, jak ona się nazywa: przeznaczenie, los, misja? I on – tak myślę, a nawet jestem przekonana! – wiedział o swoim końcu, wiedział, że serce kiedyś nie wytrzyma tego nadludzkiego obciążenia i wściekłego rytmu. Ale zatrzymać się nie mógł…

Zawsze wiało od niego siłą i zdrowiem. Kiedyś na koncercie zapowiedział tytuł piosenki: „Mój pogrzeb” – i na sali rozległ się śmiech. Po czym zaśpiewał: Sen mi się śnił…

Temat życia i śmierci to temat Hamleta. Nasz spektakl zaczynał się od tego, że wychodzili grabarze, kopali grób, rzucając prawdziwą ziemię na proscenium, wykopywali czaszkę… Kończył się zaś słowami Hamleta-Wysockiego, umierającego na tle białej ściany:

Lecz przepowiadam ci, że wybór padnie Na Fortynbrasa. Mój konający głos Oddaję za nim. To jemu masz złożyć Relację o tym, co się tu zdarzyło, Co mnie skłoniło… Reszta jest milczeniem[4].

Na występach gościnnych w Jugosławii obejrzeliśmy film Bergmana Wieczór kuglarzy. Jest tam scena, w której aktor bardzo naturalistycznie odgrywa śmierć. Po filmie szliśmy pieszo do hotelu, wymieniając wrażenia, i powiedziałam, że dla aktora niebezpiecznie jest bawić się w takie gry – to jest grzęzawisko, które zasysa… Wysocki nie zgodził się ze mną, odparł, że wszyscy ludzie są śmiertelni, wszyscy kiedyś umrą, po prostu każdy ma swój termin. A po jakimś czasie przeczytałam w jego wierszu Pamięci Szukszyna:

Śmierć wśród nas tych wszystkich najpierw łowi, Co udawali umieranie…

Nawiasem mówiąc, w jego wierszach i piosenkach bardzo często można znaleźć słowa, zwroty i całe zdania, które najpierw były w języku mówionym, w jakichś naszych zabawach słownych, improwizacjach, kalamburach. Na przykład: „Wypruwam z siebie wszystkie ścięgna”, najpierw usłyszałam, gdy opowiadał o tym, jak gra Chłopuszę[5], a dopiero później – w piosence. Często w piosenkach pojawiały się znajome nazwiska, ale nie dlatego, że piosenka była o konkretnym człowieku, lecz po prostu dlatego, że podobało mu się nazwisko. Był w naszym teatrze aktor Butkiejew. I powstało: „I myślał Butkiejew, gdy szczękę mi miażdżył…”, ale to nie o naszym Butkiejewie, ten nigdy sportem się nie zajmował i był dosyć pokojowo usposobionym człowiekiem.

Gdy czyta się jego wiersze i teksty piosenek, uderza obfitość bogatych osobowości i wyrazistych strof poetyckich, których wcześniej nie dostrzegałam z powodu magii jego głosu i maniery wykonawczej.

A jego przeczucie śmierci… Kiedyś analityk-literaturoznawca prześledzi nici łączące na przykład takie wersy: „Kiedy wyśpiewam i odegram…”, „Ja do gardła, w żyły truciznę sobie wciskam…”, „Kto tragiczną śmiercią zmarł, prawdziwym był poetą…”. Albo czy pamiętacie: „Czas życia dłuższy dziś i jest możliwe to, że kres poetów odroczono…”, „Zmęczyła mnie walka z przyciąganiem Ziemi, pora już tam, gdzie tylko »ni« i tylko »nie«…”? A w Katii Katierinie: „Panichida będzie potem…”? Albo: „Nie postawią mi pomnika gdzieś na skwerze przy Piotrowskiej Bramie…”? Nie mówiąc już o pięknym wierszu Pomnik, w którym dokładnie przewidział swój nagrobek, stojący teraz na cmentarzu Wagańkowskim.

Po śmierci Wysockiego teatr rozpisał wśród malarzy i rzeźbiarzy konkurs na najlepszy pomnik. W foyer urządzono wystawę. Było tam wiele ciekawych projektów, ale żaden nie pasował do miejsca, gdzie był pogrzebany Wołodia. Żył na oczach wszystkich i pochowany jest przy samej bramie przy wejściu na cmentarz. Z początku było mi żal, że na takim otwartym miejscu go chowamy. Teraz jednak myślę, że z pewnością lepszego miejsca nie można znaleźć. Na tym jedynym w swoim rodzaju moskiewskim cmentarzu spoczywa wielu dobrych ludzi. Często myślę, że dobrze byłoby, gdyby się razem zebrali, porozmawiali i pośpiewali. Dlatego że wszyscy ludzie śpiewają. Jedni gardłem, inni sercem. Jesienin, Szpalikow, Dal, Sołonicyn, Jengibarow, Mironow, Wysocki…

Wówczas my, przyjaciele Wysockiego, nie mogliśmy się zdecydować i wybrać któryś z projektów. Na posiedzeniu Rady Artystycznej przypomniało mi się opowiadanie Siergieja Jermolińskiego o pogrzebie Michaiła Bułhakowa. Siergiej opowiadał, że Jelena Bułhakowa nie wiedziała, jaki postawić pomnik, i ktoś jej pokazał wielki kamień ze starej mogiły Gogola. Nikomu nie był potrzebny, ponieważ na grobie Gogola stało nowe, niedawno wyrzeźbione popiersie. Jelena Siergiejewna zapłaciła robotnikom i oni przetaszczyli ten głaz na grób Bułhakowa. Dla kogoś, kto nie zna tej historii, po prostu leży kamień, a na nim napis: „Michaił Afanasjewicz Bułhakow” i lata życia. Wszystkim bardzo spodobało się to opowiadanie, ów wymowny obraz dziedziczenia. Nie pamiętam, komu przyszło na myśl, że trzeba znaleźć podobny kamień, być może kawałek meteorytu albo asteroidy, i położyć na grobie Wysockiego, a na dole drobnymi literami napisać: „Władimir Siemionowicz Wysocki, 1938–1980”. Żeby człowiek, czytając, siłą rzeczy pochylał się, kłaniał się temu pomnikowi i mogile Wysockiego, i starej cerkwi za nią, i całemu cmentarzowi. Niestety, nie potrafiliśmy zrealizować tego pomysłu, chociaż taki meteoryt znaleziono i przywieziono do Moskwy, ale… pozostał na podwórzu domu ojca Wysockiego.

A gdy jesienią 1985 roku spotkaliśmy się na otwarciu nagrobka z brązu, przypomniał mi się wiersz Wysockiego Pomnik i pomyślałam, że i tu okazał się wizjonerem.

Oczywiście, on żył „nad przepaścią”, jak sam śpiewał. Oczywiście, myśmy to widzieli. Oczywiście, przeczucie bliskiego końca paliło serce.

Po zakończeniu występów w Polsce na początku czerwca 1980 roku siedzieliśmy na pożegnalnym bankiecie przy wielkim, długim stole. Naprzeciwko mnie zajęli miejsca Wołodia i Daniel Olbrychski z żoną. Wołodia, jak zawsze, szybko zjadał wszystko, co miał na talerzu, a później nienasycenie i zachłannie opowiadał. Wówczas mówił, że chcą nakręcić film o trzech uciekinierach z niemieckiego obozu koncentracyjnego. Tych trzech to Rosjanin, którego miałby grać Wołodia, Polak – Olbrychski i Francuz (zdaje mi się, że Wołodia mówił o Depardieu). I że podoba im się scenariusz i zamysł, ale nie mogą znaleźć reżysera. Wszyscy reżyserzy, którym proponowali ten scenariusz, z jakiegoś powodu odmawiali, wskazując na niedoskonałość dramaturgii. Nagle pośród tej rozmowy Wołodia spojrzał na zegarek, zerwał się i z nikim się nie żegnając, pomknął do drzwi. Spóźniał się na samolot do Paryża. Za nim poderwał się zdziwiony Olbrychski i przepraszając za niego i za siebie, pospiesznie rzucił w moją stronę: „Ja dzisiaj gram rolę szofera Wysockiego, proszę wybaczyć…”. Zdążyłam tylko w ślad za nim powiedzieć: „Nie taka znowu zła rola”, gdy przewodniczący Łomnicki, zauważywszy już w drzwiach wybiegającego Wysockiego, zawołał na całą salę: „Opuszcza nas Wysocki, pożegnajmy go!”. I nagle zupełnie intuicyjnie to „opuszcza nas” przeszyło mnie dreszczem, otwarła się jakaś przepaść i żeby rozładować napięcie, dorzuciłam podobnym tonem: „Opuszcza nas Olbrychski, pożegnajmy go…”.

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

2 Postać z Wiśniowego sadu A. Czechowa.

3 Wydział paszportów.

4 W. Szekspir, Hamlet, książę Danii, przekład Stanisława Barańczaka.

5 Postać ze sztuki Pugaczow, wystawianej w Teatrze na Tagance.