Mój przyjaciel wiersz - Jerzy Illg - ebook + książka

Mój przyjaciel wiersz ebook

Illg Jerzy

0,0
14,99 zł

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym.

DO 50% TANIEJ: JUŻ OD 7,59 ZŁ!
Aktywuj abonament i zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego, aby zamówić dowolny tytuł z Katalogu Klubowego nawet za pół ceny.


Dowiedz się więcej.
Opis

Jerzy Illg od blisko 40 lat stanowi jednoosobowy dział poetycki w Wydawnictwie Znak. Dzięki temu miał szczęście poznać wielu poetów, a z niektórymi blisko się zaprzyjaźnić, odwiedzał ich lub spotykał w miejscach dla nich znaczących, przeżywał przygody, bez których nie byłby tym, kim jest. Dzięki temu powstała ta osobista antologia. Zamieszczone w niej teksty nie mają ambicji być interpretacjami ani analizami wybranych wierszy. Autor nie narzuca sobie gatunkowych ani tematycznych ograniczeń, dzieli się z czytelnikami swoimi odkryciami i fascynacjami, wspomnieniami o ważnych dla niego twórcach, prezentując wiersze bardzo różne, które wszakże łączy bliski mu sposób widzenia świata i w których odnaleźć można to, co mądre, dobre i piękne.

Twoja książka to nie jest kolejna antologia krytycznoliteracka z dodaniem konterfektów autorów, tylko bardzo osobisty pamiętnik, rzecz o przyjaźni, spotkanie z ludźmi i światem, skondensowanym w ich utworach, które żyją w tej książce swoim życiem, wchodzą z sobą w związki przedtem nie istniejące; poeci i utwory rozmawiają tutaj z sobą – dzięki temu, że stworzyłeś im obszar spotkania. To książka o wspaniałych poetach, ale też o wielu dzielnych ludziach, mądrych, dobrych, walecznych, dotkniętych tragediami życiowymi, wygnaniem, więzieniem, nieuleczalną chorobą, i o ich wierszach, które czytamy tutaj jakby w obecności Autorów. Traktujesz ich z wielkim szacunkiem, głęboką przyjaźnią, podziwem dla poszczególnych osób. Waga, ciężar gatunkowy tej książki polega na tym, że wszyscy przedstawieni w niej ludzie ogromnie się odwdzięczają nawet za odrobinę uwagi, serdeczności, czułości – właśnie swoimi wierszami, ich prawdą i światłem – a często również dają przykład, jak żyć.

(Z listu Mieczysława Godynia)

Powyższy opis pochodzi od wydawcy.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 283

Data ważności licencji: 5/19/2028

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Zamiast wstępu

Książka ta powstawała w ciągu siedmiu lat (2011–2018), kiedy prowadziłem w miesięczniku „Znak” rubrykę zatytułowaną „Mój przyjaciel wiersz”. Każdy z odcinków poprzedzała początkowo formuła:

Teksty zamieszczane w tej rubryce nie mają ambicji być interpretacjami ani analizami wybranych wierszy. Nie będą też historiami moich przyjaźni czy znajomości z autorami. Nie chciałbym narzucać sobie gatunkowych ani tematycznych ograniczeń. Pragnąłbym dzielić się z czytelnikami „Znaku” swoimi odkryciami i fascynacjami, krótko prezentując poetów i wiersze, z którymi moim zdaniem warto się zaprzyjaźnić.

Co można do tej autoprezentacji dodać? To dla mnie książka bardzo osobista. Nie zawiera ona moich wierszy ulubionych ani „najpiękniejszych” – jak na przykład (toutes proportions gardées) podobnie subiektywnie skomponowana antologia Leszka Kołakowskiego 128 bardzo ładnych wierszy stworzonych przez sześćdziesięcioro ośmioro poetek i poetów polskich. To opowieści o wierszach, poetkach i poetach, których miałem szczęście poznać, kierując przez bez mała czterdzieści lat jednoosobowym działem poetyckim w Wydawnictwie Znak, których wiersze okazały mi się z różnych względów bliskie i o których miałbym do opowiedzenia jakąś historię czy anegdotę: o niezwykłym spotkaniu, podróży, czasem przyjaźni. To zatem rozpisany na wiersze, wspomnienia i wyznania fragment quasi-autobiografii, zapis wielkiej przygody, jaką było ofiarowane mi przez dobry los obcowanie z poetami i pisarzami wielu języków i kultur.

Żywię nadzieję, że będzie to zarazem może nie aż „księga”, ale „książeczka użyteczna” przynosząca (nie zawsze konwencjonalną i podręcznikową) wiedzę o poetach współczesnych – choć czasem zbacza ona w rejony historyczne, sięgając do ważnych dla mnie autorów Młodej Polski (Miciński) bądź dwudziestolecia międzywojennego (Czechowicz). Wspólnym mianownikiem była zawsze fascynacja, poczucie bliskości, często utożsamianie się z tonacją emocjonalną bądź przesłaniem wiersza. Wyłania się z tej antologii – podobnie jak z redagowanej przeze mnie serii poetyckiej Znaku – wizja poezji mi bliskiej, w dużej mierze ukształtowana przez Wypisy z ksiąg użytecznych Miłosza (by posłużyć się dużym skrótem myślowym). To poezja uważnie obserwująca rzeczywistość, z czułością rejestrująca szczegóły, wrażliwa na przyrodę, zmysłowe piękno świata, często osadzona w historii – ale zarazem otwarta na wymiar metafizyczny, epifanie i poszukiwania duchowe. Poezja, która przemawia do czytelnika, jest odkrywcza, jednak nie koncentruje się na lingwistycznych eksperymentach, zabawach i rzeźbieniu w języku jako jedynym celu napisania wiersza.

Stąd taki, a nie inny dobór twórców i wierszy. Z różnych powodów brakuje tu autorów, których cenię i lubię – także jako ludzi. Z jednymi rozeszły się drogi (wiadomo – poeci to ludzie o wrażliwym ego), u innych mimo wielkiej sympatii i serdecznej znajomości nie potrafiłem znaleźć bliskiego mi wiersza. Bywało i tak, że kiedy podobały mi się jakieś utwory, zbyt wątła była relacja łącząca mnie z autorką czy autorem, nie miałem do opowiedzenia żadnej związanej z nimi historii.

Łatwo zauważyć, że teksty ewoluowały z czasem – od krótkich not po dłuższe opowieści. Nie zmieniałem ich tutaj, chcąc zachować temperaturę ówczesnego stanu ducha (pod tekstami znajdują się daty i lokalizacje w numerach miesięcznika). Ponieważ w ciągu dziesięciu lat, jakie minęły od startu tej rubryki, w życiu niektórych autorów zaszły istotne okoliczności: niektórzy umarli, inni dostali Nagrodę Nobla bądź znaczące wyróżnienia, jeszcze inni wydali ważne książki, w nawiasach kwadratowych umieszczam aktualizujące uzupełnienia, ażeby spełnić wymóg książeczki prawdziwie użytecznej, rzetelnie odnotowującej obecny stan życia literackiego – w królestwie bio- i bibliografii powinien panować porządek.

Wreszcie ostatnie wyjaśnienia: ze względu na ograniczenia objętościowe rubryki (często sprawiałem tu kłopoty redaktorom miesięcznika) teksty ukazywały się tam czasami w wersji skróconej – tu mogłem sobie pozwolić na przytoczenie ich pełnego brzmienia. Jeśli zaś chodzi o kompozycję całości: oddaliłem pokusę podziału książki na części i grupowania wierszy i tekstów o nich wedle kryteriów tematycznych, decydując się na zachowanie kolejności, w jakiej ukazywały się one w miesięczniku. Czasami kilka kolejnych tekstów układa się w sekwencje, ale całością rządzi nie tyle przypadek, co niekiedy być może kapryśny impuls, który podsuwał mi bohaterów, wiersze i wspomnienia – niechaj zatem taki układ książki pozostanie śladem przebytej drogi. Czytelnik wszakże nie musi czytać jej od pierwszej do ostatniej strony – można ją otwierać w dowolnym miejscu, zanurzając się w różne poetyckie światy, wybierając autorów i wiersze, które w danym momencie mogą okazać się nieoczekiwanie bliskie.

Josif Brodski we wspaniałej mowie wygłoszonej z okazji przyznania mu doktoratu honoris causa Uniwersytetu Śląskiego, ostrzegając przed zgubnymi skutkami nieczytania poezji, powiedział w Katowicach, że chroni nas ona przed „wulgarnością serca”. Wszystkim nam – zwłaszcza dzisiaj – jest to bardzo potrzebne. Jeżeli książeczka ta skłoni kogoś do zaprzyjaźnienia się z poezją jako istotnym wymiarem naszego życia (także zbiorowego), pomocnym w trudnych chwilach, ofiarującym momenty olśnienia i umożliwiającym dotarcie do lepszej części samego siebie – będę szczęśliwy.

Jerzy Illg

Antonella Anedda

Treny

I

Gromnico ty sama widzisz ile zniszczenia

w rzeczach których nie zdążył dotknąć

ile nożyc do cięcia pokryło się rdzą.

Grzebię w popiele

zostawiam drzwi niedomknięte.

Ale ty czujesz anioła który przychodzi

i siada z psami przy palenisku.

On nie wraca – mówi –

jest w trumnie.

Więc pozwól mi spać

z ustami przy drewnie

aż do wielkanocnej sumy

pani nasza ukrzyżowanego światła.

II

O świcie zamknął oczy

bezgłośnym krzykiem

pragnął już daremnie.

Wietrze przybywasz późno

twarz tego zmarłego

jest chłodnym i sztywnym liściem.

Chcę zostać z nim sama

i ssać jego truciznę

która we mnie zostaje.

Przełożył Jarosław Mikołajewski

Treny Antonelli Aneddy

Antonella Anedda jest nie tylko jednym z najważniejszych głosów we współczesnej poezji włoskiej, ale także autorką, dla której istotnym punktem odniesienia jest twórczość poetów polskich. Poznałem ją w marcu 2011 roku na wieczorze autorskim Adama Zagajewskiego w Instytucie Polskim w Rzymie i spotkanie to sprawiło, że miesiąc później na wspaniałym festiwalu „Venezia di Miłosz” przywitaliśmy się w kapiącej od złota sali Pałacu Dożów jak starzy znajomi. Antonella czytała tam utwory swoje i Miłosza w towarzystwie kilkunastu poetek i poetów z wielu krajów, składających szczególny, zbiorowy hołd naszemu nobliście. Wiersze przepływały jak gondole po wielkim ekranie – po polsku, włosku, niemiecku, litewsku, angielsku, holendersku. Dwa utwory Antonelli pokazały się na ekranie po polsku, w tłumaczeniach Jarosława Mikołajewskiego, organizatora tego wydarzenia.

Zwracała uwagę ich odmienność i oryginalność. Pełne tajemnic, uderzały pewnością języka, głębią i powagą. Zanim je przedstawię – słowo o samej Antonelli.

Urodziła się w 1955 roku w Rzymie, w rodzinie pochodzącej z Sardynii – wpływy tamtejszego dialektu odnaleźć można w jej poezji, czerpiącej zresztą i z innych źródeł: w dzieciństwie słyszała kataloński z Algieru, korsykańską odmianę francuskiego zmieszaną z dialektem wyspy La Magdalena położonej u wybrzeży Sardynii. Ma w dorobku trzy ważne tomy wierszy, m.in. Il catalogo della gioia i  Notti di pace occidentale (za który nagrodzona została prestiżową Premio Eugenio Montale), książki eseistyczne i przekłady – Owidiusza, Szekspira, Saint John Perse’a, Philippe’a Jaccotteta. Unika emocjonalnego ekshibicjonizmu, najchętniej w ogóle eliminuje z wiersza „ja”. Koncentruje się na cierpieniu i poczuciu tragiczności istnienia, często pisze o wojnie i przemocy, samotności, przemijaniu, śmierci. Jej poezję wypełnia językowe skupienie, rozpięta jest między filozoficzną refleksją a wrażliwością na szczegół, darem przenikliwej obserwacji i introspekcją.

Wszystkie te cechy znajdziemy w niezwykłych Trenach, mówiących o przeżyciu dramatycznie osobistym, wyrażanym z intensywnością, która poprzez poetyckie obrazy przenosi intymną tragedię w wymiar doświadczenia uniwersalnego.

[2011, nr 7–8]

Lars Gustafsson

Elegia dla zgubionych i zapomnianych przedmiotów

Zimowe rękawiczki na samym dnie szuflady.

Stara mosiężna błystka na szczupaki pod warstwą śrubek.

I młotek ze śladami zaprawy na trzonku,

od trzydziestego dziewiątego musiał już być w domu,

a teraz nagle jakby go ziemia pochłonęła.

Wszystkie te kiedyś tak bliskie nam rzeczy

muszą same pamiętać, w której szufladzie leżą.

Nie mogą już liczyć na mnie. Muszą być na swoim.

Pamiętam, jak wyglądały, jak leżały w dłoni,

pamiętam nawet młotek któregoś dnia latem

w odległych latach czterdziestych, gdy byłem

za mały, aby go unieść

i ojciec ostrożnie wziął go ode mnie.

Świat, ten labirynt zgubionych

i zapomnianych przedmiotów, od starych mieczy

w nieotwartych grobach z epoki brązu

po okulary do czytania zapodziane przedwczoraj,

pamięta je wszystkie. Nie ma powodów do obaw.

A ty, który tak gorączkowo szukasz?

Czy sam nie jesteś przedmiotem szukania?

Coś mówi ci tego wieczoru, gdy coś się odnalazło,

porysowane, pordzewiałe, a jednak podobne

w szufladzie pod warstwą śrubek i kłódek,

że całe to szukanie rzeczy

jest tylko lustrem twojego pragnienia,

by ktoś tak gorączkowo poszukiwał ciebie.

Przełożył Zbigniew Kruszyński

Elegie Larsa Gustafssona

Lars Gustafsson (ur. 1936) był dla wielu największym odkryciem Festiwalu Miłosza w maju 2011 roku. Jego wiersze, rewelacyjnie przełożone przez Zbigniewa Kruszyńskiego, zachwyciły nie tylko tłumnie zgromadzoną w kościele Bożego Ciała publiczność, ale także Wisławę Szymborską, która – autentycznie nimi poruszona – „poleciła” jak najszybciej je wydać. [Udało się to zrealizować już rok później – w Znaku ukazał się tom Dziwne drobne przedmioty].

Zawstydzający jest nasz brak orientacji w ważnych nurtach i zjawiskach poezji światowej, luki, jakie mamy w znajomości np. poezji skandynawskiej. Ale też dzięki temu możliwe są tak radosne odkrycia jak twórczość szwedzkiego powieściopisarza, poety, eseisty i uczonego. Lars Gustafsson uważany jest w Szwecji za najbardziej płodnego twórcę od czasów Strind­berga. Jego obszerny dorobek tłumaczony był na piętnaście języków, a on sam uhonorowany wieloma prestiżowymi nagrodami zagranicznymi. Studiował w Oksfordzie filozofię, doktoryzując się z Wittgensteina. W latach 1983–2003 mieszkał w Austin w Teksasie, gdzie wykładał filozofię i creative writing. W kulturze swego kraju jest postacią barwną i niebanalną (w roku 1981 przeszedł z luteranizmu na judaizm), a jego wystąpienia budzą często kontrowersje, krytyka drętwej mowy i kłamstw władzy uczyniły z niego postać znienawidzoną przez socjaldemokratyczny establishment. W roku 2009 w wyborach do Parlamentu Europejskiego głosował na Partię Piratów, domagającą się liberalizacji prawa autorskiego, zwalczającą prywatne monopole i chroniącą obywateli przed inwigilacją państwa. Prowadził blog poetycki, gdzie zamieszczał także reprodukcje swoich rzeźb i obrazów.

[W roku 2016 Lars Gustafsson uhonorowany został Nagrodą Literacką im. Zbigniewa Herberta – za „zaskakujące połączenie przejrzystości, prostoty i tajemnicy”, jak brzmiało niezwykle trafne uzasadnienie jury. Niestety laureat, którego członek jury Michael Krüger określił jako „najjaśniejszy umysł w ciemnych lasach Szwecji”, zmarł na miesiąc przed uroczystością wręczenia nagrody].

Od debiutu poetyckiego w roku 1962 wydał kilkadziesiąt tomów wierszy. Jestem pewien, że gdyby znał je Czesław Miłosz, bez wątpienia umieściłby je w swoich Wypisach z ksiąg użytecznych, gdyż niemal idealnie spełniają „programowe” postulaty sformułowane w tej antologii. To wiersze pozornie „zwyczajne”, nastawione na konkret, uważnie obserwujące w otaczającej nas rzeczywistości to, na co najczęściej nie zwracamy uwagi: zwarzone mrozem trawy, przelatujące ptaki, widok z okna przejeżdżającego pociągu, zimowe rękawiczki zapomniane na dnie szuflady, zachowania naszych braci mniejszych: psów i kotów. Nic nie jest tu jednak oczywiste, nic nie wyczerpuje swego istnienia wyłącznie w „byciu”, także w byciu przez nas postrzeganym (czy pamiętanym). Każdy przedmiot, pejzaż, zjawisko nosi w sobie niepochwytną tajemnicę, zadaje nam pytania: o swój byt, naszą z nim relację, ale tak naprawdę: o nasze istnienie. To poezja filozoficzna, mądra, olśniewająca, wrażliwa na zapachy, dźwięki, dotyk psiej sierści, przynosząca głębsze poznanie istoty rzeczywistości – dla której ma nieskończenie wiele pokory, zdziwienia i zachwytu. Mówi nam ona także o naszej samotności, tęsknocie, rozpaczliwym pragnieniu ocalenia dzięki czyjejś miłości i pamięci.

[2011, nr 9]

Ko Un

Gospoda u zbiegu dróg

Na rozdrożu między Okjongkol a Chigok-ri,

tam, gdzie trakt zbacza niechętnie ku Chaetjongi,

jest gospoda, przy której bieli się kilka kwiatów tykwy.

W środku panuje tak wielka czystość,

że szynkwas śmiało mógłby służyć jako ołtarz

na ofiary dla przodków.

Mucha nie zagrzałaby tu miejsca.

Karczmarka o imieniu Ok-son,

drobna, młoda z wyglądu, choć już pod pięćdziesiątkę,

podając czarkę makkolli

nie zapomina nigdy o porcji dobrze ukiszonej kimch’i na zakąskę.

Przez kilka letnich miesięcy częstuje gości pędami czosnku

w paście z czerwonej papryki.

Wiecznie pucuje kontuar,

jakby w obawie, że gdy pozwoli rękom na bezczynność,

dojdzie do katastrofy.

Nie słucha, gdy mówią jej,

że kto się przemęcza, ten odstrasza szczęście.

„Przychodzi tu mnóstwo ludzi – ucina –

i nie wypada, żeby było brudno”.

Taka to gospoda:

szczęście może w niej zostać albo nie – jak zechce.

Od czasu do czasu, gdy słońce chyli się ku zachodowi

i nie ma zbyt wielu gości,

Ok-son wychodzi na rozstaje dróg

i obejmuje spojrzeniem samotny grób naprzeciw gospody.

„Ach, człowieku z Małej Wsi,

lepiej bym zrobiła, gdybym sama niedługo umarła”.

Trwa tak przez moment, a potem wraca, by roznosić napitki.

W dni, gdy zapach wody znad rzeki Mijei

staje się szczególnie ciężki,

Ok-son rozmawia chwilę z grobem,

a kolejny dzień pogrąża się w mroku.

Przełożył Mieczysław Godyń

Ko Un – zdumiewający mistrz z Korei

Poeta, powieściopisarz i eseista Ko Un (ur. 1933) jest w literaturze koreańskiej gigantem. Jego dorobek liczy ponad 150 tomów, tłumaczony jest na wszystkie ważniejsze języki świata, a jego losami można by obdzielić kilka żywotów. Jako że był mnichem buddyjskim, w biogramie na jego stronie internetowej znaleźć można informację, że w swoich poprzednich wcieleniach był m.in. dzieckiem szamana nad Jenisejem (17 r. p.n.e.), oberżystą (1302), pasterzem w Mongolii (1597), niepiśmiennym zbieraczem drewna na opał (1689), głuchym robotnikiem rolnym, który uwielbiał pić za dużo (1847).

W obecnym życiu także przechodzi bardzo różne etapy. Wcielony siłą do wojska w roku 1950, pod wpływem okropności wojny koreańskiej wstępuje do klasztoru buddyjskiego, przez dziesięć lat praktykując medytację Zen i zostając głównym mnichem w świątyniach Chondung i Haein. W 1962 ogłasza „Manifest rezygnacji” i porzuca wspólnotę buddyjską.

W jego życiu następuje okres autodestrukcji i nihilizmu, na lata 1963–1966 przypadają kryzysy i próby samobójcze, bezsenność i nadużywanie alkoholu. W 1973 kolejny zwrot: Ko Un angażuje się w bieżące wydarzenia polityczne i społeczne, włączając się w walkę o prawa człowieka. Inwigilowany, wielokrotnie aresztowany, spędza dłuższe okresy w więzieniach, gdzie jest torturowany. Po otrzymaniu w 1980 wyroku dożywotniego więzienia w dwa lata później zostaje ułaskawiony i zwolniony. Omal nie traci życia podczas głośnej masakry w Kwangju w maju tegoż roku. W jego życiu następuje nowy okres: w 1982 roku wraz ze świeżo poślubioną żoną Sang-Wha Lee osiedla się na wsi w Ansong. Ogłasza liczne tomy wierszy, powieści i esejów, pierwszą serię Dzieł zebranych (20 tomów), autobiografię w 5 tomach (!). W 1997 spędza 40 dni w Tybecie i na świętej górze Khailas w Himalajach, a w 1998 odwiedza Koreę Północną za aprobatą jej rządu. Jest laureatem licznych nagród, m.in. dwukrotnie Koreańskiej Nagrody Literackiej (1974 i 1987) i Manhae Buddhist Literature Prize (1999), szwedzkiej „Cikada Prize” (2006), Lifetime Achievement Prize (Griffin Fund for Excellence in Poetry, Kanada, 2008). Dużo podróżuje, wykładając i czytając wiersze od Europy przez Japonię i Australię po Amerykę i Meksyk. Dwukrotnie gościł w Krakowie (2000 i 2009 – wtedy ukazał się w Znaku wybór jego wierszy Raptem deszcz), swymi niesłychanymi recytacjami wtłaczając publiczność w krzesła.

Jego najbardziej imponującym dokonaniem jest liczący 30 tomów cykl epickich wierszy Maninbo (Dziesięć tysięcy istnień), ukazujący się w latach 1986–2010. [Polski wybór z tego niezwykłego dzieła w przekładzie Mieczysława Godynia ukazał się w Znaku w roku 2012]. W 4601 utworach Ko Un kreśli portrety i opowiada o losach wszystkich ludzi, których napotkał bądź o których słyszał. Tworzy w ten sposób swoisty poetycki kosmos – realizując niejako zamysł Czesława Miłosza, który w dziewiątej dekadzie swego życia wyznał, iż gdyby dane było mu zaczynać je od nowa, każdy jego wiersz „byłby życiorysem albo portretem jakiejś konkretnej osoby, a ściślej, lamentem nad jej przeznaczeniem”. Litość żywiona przez Miłosza bardzo bliska jest buddyjskiemu współczuciu dla wszystkich cierpiących stworzeń. Czytane w większej dawce portrety Ko Una – ogromnie zróżnicowane, dramatyczne, zabawne – pozwalają zanurzyć się w historii jego kraju, ale też w uniwersalnym człowieczym losie i medytacji nad odwiecznymi mechanizmami ludzkich namiętności i marzeń, nieszczęść i cierpienia. Zawsze jednak obcujemy z konkretną postacią: wyplatającym słomiane maty Sześciopalcym, ślepą Pul-lye obmacywaną przez sąsiadów, wielkim mnichem Ŭisangiem, cytrzystą Wangsanakiem czy karczmarką imieniem Ok-son.

[2011, nr 10]

John F. Deane

Więcej

Jest w tym coś więcej niż fantazja

ciała i umysłu. Więcej niż cisza

obciągniętego smolnymi skórami curracha,

postawionego do góry dnem na kamieniach przy krańcu przystani,

gdzie rdza zlepia ze sobą wiatr, kabestan i cumę.

Coś co zbliża się do kołysania morza, czasem

do rozbijania się fal o brzeg

w ciemne dni atlantyckich sztormów. Więcej niż rytm

Koncertu brandenburskiego bądź dreszcz

wywołany idealnymi złożeniami słów. Coś bliskiego modlitwie

lecz sięgającego dalej. Wspomnienie. Czujne

wyczekiwanie. Coś tak wielkiego, że w swym rozedrganiu jest wiecznie

nieuchwytne, jak ocean, który przetacza się

w ciemności obok świateł zatoki,

obok dzwonów na masztach i beczek wina. Więcej niż wody

wszystkich oceanów. Wszystko to. Lecz więcej.

Przełożył Justyn Hunia

Szczęśliwa Irlandia

By strawestować słowa Czesława Miłosza: „Chwała stronie świata, która wydaje poetów!”. W poezji europejskiej dzisiaj taką szczęśliwą stroną jest – obok Polski – bliska nam z wielu historycznych powodów Irlandia. Mało który kraj mógłby wystawić reprezentację, gdzie obok siebie wystąpiliby poeci tak świetni, jak Seamus Heaney, Michael Longley, Paul Muldoon, Derek Mahon, Ciarán Carson. A przecież są także wspaniałe kobiety: Eavan Boland, Eiléan Ní Chuilleanáin, Medbh McGuickian, Nuala Ní Dhomhnaill… Oprócz tych nazwisk cieszących się międzynarodową sławą jest w Irlandii wiele osobowości poetyckich nie tak szeroko znanych, ale nie mniej ciekawych, mogących dostarczyć nam licznych radości i nieoczekiwanych odkryć. Takim poetą jest John F. Deane.

Urodzony w roku 1943, w swoim dorobku ma dziesięć tomów wierszy, kilka powieści, zbiorów opowiadań i dwa tomy esejów o poezji religijnej. Czynnie uczestniczy w irlandzkim i europejskim życiu literackim, w roku 1979 założył Poetry Ireland – the National Poetry Society i „The Poetry Ireland Review”, w latach 1985–2006 był redaktorem założonego przez siebie wydawnictwa The Dedalus Press. W 1996 został wybrany na sekretarza generalnego Europejskiej Akademii Poezji. Jest laureatem prestiżowych międzynarodowych nagród literackich w Irlandii, Włoszech, Serbii i Rumunii, a rząd francuski nadał mu tytuł Chevalier de l’ordre des arts et des lettres.

Tyle oficjalne CV. Pora jednak powiedzieć, dlaczego do wierszy tego poety mam stosunek szczególnie osobisty. John F. Deane urodził się na Achill Island, wyspie na północno-zachodnim krańcu Irlandii, gdzie trzykrotnie miałem szczęście spędzić po kilka tygodni w domu Heinricha Bölla, który opisał tę magiczną wyspę w swoim przepięknym Dzienniku irlandzkim.

W tomie Deane’a Eye of the Hare z roku 2011 znalazłem cykl wierszy zatytułowany Achill: The Island – a w nim, nie bez wzruszenia, wiele znanych mi miejsc: ginącą często w chmurach górę Slievemore, jezioro Keel i sam domek Bölla w wiosce Dugort nad Atlantykiem. Jak trafnie pisze jego tłumacz Justyn Hunia, „Deane to Poeta-Wyspiarz, wyspy i wyspiarskość pojawiają się niemal w każdym wierszu, wyspa jest dla niego wręcz stanem umysłu. To poeta krajobrazu i mistycznej – niemal sakramentalnej – więzi z naturą i uwrażliwienia na świat pozaludzki, odczuwający żywe powinowactwo ze światem duchów i żywiołów, światem minionym, światem zwierzęcym i roślinnym”. W wierszach tych często pojawia się ocean i wysokie klify na jego brzegu, atlantyckie wichry i mgły, górskie ścieżki i strumienie, ptaki i drzewa. Zarazem Deane jest poetą chrześcijańskiej medytacji, opisywany przez niego świat jest światem kruchym i poddanym przemijaniu, ale też światem, w którym dostępna jest łaska zbawienia i komunii z przyrodą.

Wymiar religijny widoczny jest także w wierszu Więcej ze wspomnianego tomu, wierszu delikatnie dotykającym tajemnicy i sięgającym dalej niż modlitwa. Występujące tutaj „Coś” przywodzi na myśl Miłoszowskie „To” – ale jest jego przeciwieństwem. O ile nienazwane, niemożliwe do wyrażenia „To” Miłosza symbolizowało siły złowrogie, zagrożenie i osamotnienie wobec nie dających się odwrócić wyroków, o tyle podobnie nieokreślone „Coś” Deane’a niesie z sobą przesłanie pełne otuchy i nadziei, ofiarowuje poczucie, że poza nami i najdoskonalszymi dziełami ludzkiego geniuszu, poza wspomnieniem i czujnym wyczekiwaniem, poza oceanem, a nawet poza wiecznością – istnieje jeszcze „coś więcej”.

[2011, nr 11]

Wisława Szymborska

Przymus

Zjadamy cudze życie, żeby żyć.

Denat schabowy z nieboszczką kapustą.

Karta dań to nekrolog.

Nawet najlepsi ludzie

muszą coś zabitego przegryzać, przetrawiać,

żeby ich czułe serca

nie przestały bić.

Nawet poeci najbardziej liryczni.

Nawet asceci najbardziej surowi

żują i przełykają coś,

co przecież sobie rosło.

Trudno mi to pogodzić z dobrymi bogami.

Chyba że łatwowierni,

chyba że naiwni,

całą władzę nad światem oddali naturze.

I to ona, szalona, narzuca nam głód,

a tam gdzie głód,

tam koniec niewinności.

Do głodu dołączają się natychmiast zmysły:

smak, powonienie i dotyk, i wzrok,

bo nie jest obojętne, jakie są potrawy

i na jakich talerzach.

Nawet słuch bierze udział

w tym, co się odbywa,

bo przy stołach nierzadko wesołe rozmowy.

Koniec niewinności według Szymborskiej

Każdy nowy, premierowy wiersz Wisławy Szymborskiej jest świętem. W świątecznym numerze „Znaku” czytelnicy otrzymują zatem prezent szczególny i wspaniały. Przedstawianie autorki byłoby czynnością nonsensowną – podobnie jak zbędne jest poddawanie jej krystalicznie klarownego wiersza analizie. Wszystko tu zostało powiedziane najprościej, najczytelniej, jak to tylko możliwe. Kto zechce przeczytać – bez trudu zrozumie.

Pytanie tylko, co poczuje. Ilu czytelników zechce wyciągnąć z tej lektury wnioski dla siebie, czy drgnie coś w ich sercu, czy poruszone zostanie sumienie? Nie jestem do tego stopnia naiwny, by żywić co do tego specjalne złudzenia. Wiersz ten ukaże się wszak w czasie, gdy w baliach i zbiornikach na targach i placach w warunkach urągających humanitarnym zasadom kłębić się będą karpie, odławiane i trzepoczące w siatkach albo na poczekaniu walone młotkiem w głowę – by na wigilijnych stolach tradycji mogło stać się zadość.

Poetka nie mówi niczego nowego. Z właściwą sobie przenikliwością domyśla konsekwencje swoich obserwacji do końca, ukazując rzeczywistość, której najchętniej wolimy nie poświęcać uwagi oraz nakazując nam zmierzyć się z prawdami, które wypieramy, gdyż nie chcemy mącić sobie psychicznego i konsumpcyjnego komfortu. Wszyscy – prawie wszyscy, z wyjątkiem traktowanych nierzadko z politowaniem wegetarian czy wegan – uczestniczymy w zbrodniczym procederze, który odbywa się każdego dnia. Żeby żyć, przeżuwamy i pożeramy „coś, co przecież sobie rosło” – a dotyczy to nie tylko królestwa zwierząt, ale także świata roślin. Prawa natury są tu skonfrontowane z postawą „dobrych bogów”, którzy przyzwalają na to wszystko. Trudno to wytłumaczyć – chyba że bogów tych naiwnością, łatwowiernością i kapitulacją wobec praw natury. Oskarżycielską wymowę wiersza wzmacnia poczucie czarnego humoru i słynna „szymborska” ironia – kiedy poetka mówi o „czułych sercach” nawet najbardziej lirycznych poetów czy surowych ascetów, które nie przeszkadzają im „coś zabitego przegryzać, przetrawiać”, a do tego wieść przy stole „wesołe rozmowy”.

Tak naprawdę – niech mi tu będzie wolno dopowiedzieć może nieco łopatologicznie – gdybyśmy rzeczywiście zechcieli do końca wyobrazić sobie bezmiar cierpienia, jakie spotyka miliardy istnień hodowanych w straszliwych warunkach, okrutnie przewożonych do masowych ubojni i bezlitośnie mordowanych, żeby nasycić nasze coraz bardziej wydelikacone podniebienia, zapewne wrażliwszym spośród nas owe wrzucane żywcem do wrzątku homary i raki, tuczone brutalnie gęsi, duszone, smażone w głębokim tłuszczu, grillowane i nadziewane na rożen przysmaki stanęłyby w gardle. Ale – jak bezlitośnie stwierdza pozbawiona złudzeń mądra poetka – „gdzie głód, tam koniec niewinności”.

[2011, nr 12]

Jane Hirshfield

Myjąc gałki u drzwi

Szklane gałki u drzwi nie kręcą się inaczej.

Ale każdego grudnia

poleruję je wodą z octem, bawełnianą szmatką.

Kończy się kolejny rok.

Tego roku jadłam pikle w Kioto

i dotykałam, w Xi’an, twarzy kamiennego żółwia,

Zimnej jak kamień, jak żółw.

Nie umiałam odczytać wróżby wyrytej na skorupie,

ani usłyszeć, czego z głową uniesioną

nasłuchuje aż tak długo.

Wokół niego trwa szaleństwo imperiów,

nieokiełznany koń, który biegnie tysiąc mil

pomiędzy pastwiskami.

Wokół nas trwa szaleństwo imperiów.

Jacy jesteśmy szczęśliwi,

Jacy nieszczęśliwi, nie gra roli.

Kamienny żółw nasłuchuje. Wygłodniały koń biegnie.

Z myciem gałek u drzwi jeden rok wchodzi w drugi.

Przełożyła Magda Heydel

Uważność Jane Hirshfield

Znowu udręka nieuchronnego wyboru: czytam na nowo tomik Jane Hirshfield Uważność, wydany w 2002 roku w Znaku, i chciałbym umieścić tu zarówno otwierający książkę wiersz Po pracy (który tak podobał się uwielbiającej konie mojej mamie), jak i Czytając przed świtem chińską poezję, Cedrowy zapach (który uczy, jak „ćwiczyć się / w wybieraniu, / by zamieniać niechciane w chciane”) oraz wiele innych wierszy buddystki z Kalifornii, pełnych skupienia, wyciszonych, przytulonych do roślin w jej ogrodzie. Ale mogę tu zaprezentować tylko jeden utwór. Wiem ponadto, że poeci lubią czytać publiczności swoje najnowsze utwory – decyduję się zatem na nie znany jeszcze czytelnikom, czytany w Krakowie w czasie Festiwalu Miłosza, wiersz z tomu Jane Come, Thief (2011), bardzo charakterystyczny dla jej poetyckiego świata.

W czasie czterech wizyt Jane Hirshfield w Krakowie, wspólnej wyprawy w Tatry oraz spotkań w Claremont, Berkeley (oboje zapamiętamy wieczór na Milvia Street) i w jej przytulnym domu w Mill Valley nad brzegiem Pacyfiku miałem możność przekonania się, z jak niezwykłym i pięknym człowiekiem mam do czynienia. Mając dwadzieścia lat, po ukończeniu studiów w Princeton, Jane przez rok pracowała na farmie. Zbierała brzoskwinie i kukurydzę, jabłka i dynie, jeździła traktorem. Potem przez rok podróżowała samotnie po Ameryce czerwonym dodge’em – vanem – w poszukiwaniu prawdziwej siebie, spędzając w swoim wędrownym domu noce nad rzekami i przy starych leśnych duktach. Trafiła w ten sposób do klasztoru buddyjskiego na dzikim odludziu Kalifornii, gdzie spędzić miała z przerwami osiem lat na praktyce opartej na bardzo surowej regule Soto Zen.

Dzisiaj nie lubi etykietkowania jej poezji jako buddyjskiej, ale bez wątpienia sposób widzenia świata i człowieka, pełen uważności, głębi i współczucia, korzeniami tkwi głęboko w duchowości tej wspaniałej religii.

W swoim dorobku Jane Hirshfield posiada jedenaście tomów wierszy, w tym nominowany do T.S. Eliot Prize After (2006), dwie książki eseistyczne Nine Gates: Entering the Mind of Poetry (1997) oraz Hiddenness, Uncertainty, Surprize: Three Generative Energies of Poetry (2008), a także cieszące się wielkim powodzeniem antologie wierszy poetek z przeszłości (m.in. Women in Praise of the Sacred: 43 Centuries of Spiritual Poetry by Women, 1994). Jest laureatką licznych prestiżowych nagród, otrzymała m.in. Guggenheim Fellowship in Poetry (1985) i Rockefeller Foundation Fellowship (1995).

Poetka dużo podróżuje, wykłada i czyta wiersze publiczności różnych kręgów kulturowych, starając się odnajdywać w różnych tradycjach jak najwięcej inspiracji, a także to, co wspólne i uniwersalne. Ślady tej postawy odnaleźć możemy w publikowanym powyżej wierszu. Mamy tu świadomość zakorzenienia w swoim miejscu na ziemi, powtarzania czynności, które stają się prywatnymi rytuałami – choćby takimi jak polerowanie gałek u drzwi (bliski Jane mistrz Thich Nhat Hanh uczy nas, jaką wspaniałą praktyką duchową może być zmywanie naczyń). Ale mamy też zmysłowe dotknięcie rzeczywistości (pikle kosztowane w Kioto), a także – co ważniejsze – refleksję nad historią, nieprzeniknioną tajemnicą przemijania, szaleństwami imperiów – i niezależną od tego wszystkiego naszą ulotną i zmienną egzystencją, w której – z tej uniwersalnej, ponadczasowej perspektywy patrząc – naprawdę nie najbardziej ważne okazuje się to, czy jesteśmy szczęśliwi czy nieszczęśliwi. Bowiem kończący się rok przechodzi w następny, polerujemy szklane gałki u drzwi, kamienny żółw nasłuchuje, nieokiełznany, wygłodniały koń biegnie…

[2012, nr 1]

Tadeusz Miciński

***

Dni moje – jako borów palących się szum.

Noce me – to zbłąkany kometa w niebiosach.

Miłość ma – jak przez widma opętany tum.

Pieśni me – niby króle ginący na stosach.

***

Noc mi rzuciła swą czarną zasłonę

na serce – a okręt mój płynie wśród lodu.

Wyskoczę na brzeg – pójdę do mar swych ogrodu.

Pan Jezus furtę ozwarł – ma zranione

czoło, lecz w oczach ironii błyskanie.

. . . . . . . . . . . . . . . .

. . . . . . . . . . . . . . . .

. . . . . . . . . . . . . . . .

. . . . . . . . . . . . . . . .

Pan Jezus śmieje się – i księżyc gasi.

***

Powiało na mnie morze snów –

ruiny tajemnicze –

w sosnowych borach Anioł-nów

zapala krwawe znicze.

I już na głębie porwał mnie

błękitnym wichrem lśnień –

o Matko Boża – weź me dnie –

za jeden wieszczy dzień.

Budowniczy nadgwiezdnych wież

„Kto jestem? Wie tylko ten, / który wie, iż mnie wcale nie ma. / Śni mnie ktoś jakby ciężki sen – / płacze ktoś o mnie pod brzozami trzema!” Od niektórych wierszy – takich jak przytoczony powyżej fragment – Tadeusza Micińskiego nie sposób się uwolnić. Wypalają się w wyobraźni, powracają w najmniej oczekiwanych momentach, niepokoją i nie pozwalają się zapomnieć. Przydarza się to nie tylko mnie – Miciński w każdym pokoleniu miał szczupłą, ale wierną grupę wielbicieli. Czasem któryś z tych fragmentów rozbłysnął w kompozycjach Marka Grechuty, ostatnio pojawił się u Krzysztofa Pendereckiego, na ogół jednak poezja – podobnie jak proza i dramaty autora Nietoty. Księgi tajemnej Tatr – pozostawała znana jedynie wtajemniczonym. A przecież Witkacy (sportretowany przez Micińskiego w tej niezwykłej powieści jako demoniczny Książę Hubert pływający po morzu oblewającym wierzchołki Tatr łodzią podwodną) uznawał go za swego mistrza i obwieszczał, że „jeden Miciński wykonuje tygrysi skok w przyszłość nowej sztuki całego świata”. Wyprzedzający epokę wizjoner i szlachetny idealista „opętany Polską”, niezrozumiany przez współczesnych, tworzący w swoich dziełach nigdy jasno nie zwerbalizowany system lucyferyzmu splatający się osobliwie z dziedziczonym po romantykach mesjanizmem, dzielił Miciński los poetów wyklętych, mogących liczyć na zainteresowanie co najwyżej „późnych wnuków”.

Po wojnie okoliczności śmierci autora Do źródeł duszy polskiej, który – wedle jednej z hipotez – w rewolucyjnej zawierusze został w 1918 roku na Białorusi zatłuczony kolbami przez bolszewików, uniemożliwiały wydawanie go aż do roku 1957, kiedy w serii „celofanowej” PIW-u ukazało się wznowienie jego prekursorskiego tomu Wmroku gwiazd z roku 1902. Co jakiś czas środowisko teatralne elektryzowała inscenizacja a to Termopil polskich (dramatu, którego akcja jest „szalonym pędem myśli w głowie tonącego Księcia Józefa”), a to Kniazia Patiomkina (błyskawicznej reakcji pisarza na rewolucję 1905 roku), krytyczną edycję dramatów Micińskiego przygotowało Wydawnictwo Literackie, niedawno w mikroskopijnych nakładach wznowiono Nietotę i Xiędza Fausta, jednak twórczość ta na szersze powodzenie liczyć nie mogła. „Zarażony” Micińskim przez mego promotora, niezapomnianego profesora Stanisława Zabierowskiego, poświęciłem mu dwanaście lat życia, po pracy magisterskiej pisząc – już pod kierunkiem profesor Marii Podrazy-Kwiatkowskiej – opasłą pracę doktorską o jego przedziwnych powieściach gotycko-okultystyczno-inicjacyjnych. [Być może optymistycznym sygnałem świadczącym o możliwym renesansie twórczości Micińskiego jest fakt, iż nakład wzorcowo opracowanych edytorsko trzech tomów jego Pism rozproszonych został bardzo szybko wyczerpany – czekam na zapowiadany tom czwarty].

Korzystając z przywileju dzielenia się tutaj swoimi fascynacjami, pragnę zaprezentować tym razem nie jeden, ale – wyjątkowo – aż trzy wiersze Tadeusza Micińskiego. Usprawiedliwia to ich krótkość – i niemożność zdecydowania się na jeden. Wprowadzają nas one w niepokojące, oniryczne klimaty tej poezji. Ich autor spłacał oczywiście haracz konwencjom swej epoki, mnóstwo u niego wielosłowia i nieznośnej dzisiaj dla nas młodopolskiej biżuterii, „szafirowych snów głębin” i „rubinowych szczytów”, egzotycznych Ahurów i Ormuzdów, „męczonych Andromed i niemych Sfingów”, świętych Graalów i chórów Eonów, chramów i „czarnych zamków duszy”, „napowietrznych mostów z bolesnych krwawych stygmatów” i „kwiatów mango w ściskach anakondy”. Ale warto przedzierać się przez te mroki gwiazd, bo wśród tych stylistycznych okropności trafiają się obrazy niezwykłe, surrealne i sugestywne, takie jak „Idę śpiąc – / nogi mam jak ciężkie czarne trumny” czy „Na księżycu czarnym wiszę / patrząc w gwiazd gasnących ciszę”, wiersze rzadkiej piękności – jak Ananke, *** Migocą złote pomarańcze… czy *** Bądź zdrowa… W artystycznie nierównej, rozsadzanej sprzecznościami twórczości Micińskiego zdumiewająco nowoczesne okazują się po stu dwudziestu latach wiersze lakoniczne, operujące skrótem i niedopowiedzeniem, pełne irracjonalnych skojarzeń i wewnętrznego napięcia. Te wizje niewykończone i niejasne (zagadkowe wielokropki w kilku wersach, skłaniające czytelnika do wypełniania niedookreślonych przestrzeni) niepokoją i pobudzają wyobraźnię, opukują ciemną ścianę tajemnicy, pozostawiają nas z magią prawdziwej poezji.

[2012, nr 2]

Derek Walcott

W Amsterdamie

Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej

Łukasz Jarosz

Ballada

Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej

Robert Hass

Czerwiec: Inverness

Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej

Anna Piwkowska

Dopóki żyją nasze matki

Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej

Adam Bieszk

Żale

Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej

Josif Brodski

Divertimento litewskie

Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej

Thomas Merton

Makary i kucyk

Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej

William Stafford

Vocatus atque non Vocatus

Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej

Tadeusz Sławek

PANIE

Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej

Czesław Miłosz

Dobranoc

Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej

Stanisław Barańczak

Płakała w nocy, ale nie jej płacz go zbudził

Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej

Charles Kenneth Williams

Białystok albo Lwów

Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej

Bogdan Czaykowski

Brzeg morza. Niezliczoność muszli i kamieni

Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej

Philip Levine

Keats w Kalifornii

Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej

Gary Snyder

Pierwsze lądowanie na Turtle Island

Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej

W.S. Merwin

Najkrótsza noc

Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej

Michael Krüger

Leopardi i ślimak

Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej

Czesław Miłosz

Caffé Greco

Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej

Seamus Heaney

Święty Kevin i kos

Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej

Adam Zagajewski

Lekcja fortepianu

Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej

Julia Hartwig

Brodski

Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej

Janusz Szuber

Do Yusefa Komunyaki

Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej

Leszek Kołakowski

Gadka o dwóch Miłoszach na rozpoczęcie dziesiątej dziesiątki

Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej

Lawrence Ferlinghetti

Powrót do Baja

Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej

Natalia Gorbaniewska

***

Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej

Bob Dylan

Odpowiedź gwiżdże wiatr

(Blowin’ in the Wind)

Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej

Tomas Venclova

***

Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej

Bronisław Maj

***

Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej

Paweł Huelle

Artur S. albo ulica Polanki

Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej

Allen Ginsberg

Koniec

Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej

Czesław Miłosz

Do Allena Ginsberga

Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej

Lars Gustafsson

Elegia na śmierć labradora

Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej

Józef Czechowicz

modlitwa żałobna

Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej

Konrad Hetel

Myśliwi na śniegu

Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej

Wiktor Woroszylski

Kościół

Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej

Abel Murcia Soriano

Lato

Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej

Charles Simic

Uwielbiam jej krewetkę

Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej

Ryszard Kapuściński

L’Ampolla, 24.01.2006

Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej

Václav Havel

W bezczynności

Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej

Edward Hirsch

Rok 1968

Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej

Julian Kornhauser

Złoty most

Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej

Richard Lourie

Wyznanie

Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej

Jarosław Markiewicz

Wszędzie jest ziemia

Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej

Ewa Lipska

Dla Leona Neugera w dniu Jego urodzin, 2.04.2016

Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej

Cathal McCabe

Epitalamium

Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej

Joanne Kyger

Kryształ na górze Tamalpais

Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej

Leonard Cohen

Zimowa Pani

Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej

Osip Mandelsztam

***

Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej

Breyten Breytenbach

Pożegnanie

Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej

Robert Pinsky

Sadza

Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej

Andrzej Strumiłło

O wrogości wewnętrznej

Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej

Tomasz Różycki

Spalone mapy

Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej

Jerzy Ficowski

Twoje matki obie

Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej

Leszek Aleksander Moczulski

***

Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej

Jacek Podsiadło

Wrócimy do bycia wapniem, węglem

Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej

Jerzy Illg

Jasność

Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej

Autorzy zdjęć i właściciele praw

Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej

Projekt okładki

Olgierd Chmielewski

Fotografie na okładce

Adrian Sherratt / Alamy Stock Photo

Joanna Gromek-Illg

Opieka redakcyjna

Anna Szulczyńska

Marta Zabłocka

Fotoedycja

Elżbieta Kot

Mateusz Burzyk

Korekta

Barbara Gąsiorowska-Panek

Wszystkim Autorom, Tłumaczom i Fotografom, którzy zgodzili się na zamieszczenie tu swoich prac, serdecznie dziękuję.

Jerzy Illg

Copyright © by Jerzy Illg

© Copyright for this edition by SIW Znak sp. z.o.o., 2021

ISBN 978-83-240-4416-0

Książki z dobrej strony: www.znak.com.pl

Więcej o naszych autorach i książkach: www.wydawnictwoznak.pl

Społeczny Instytut Wydawniczy Znak, 30-105 Kraków, ul. Kościuszki 37

Dział sprzedaży: tel. (12) 61 99 569, e-mail: [email protected]

Wydanie I, Kraków 2021.

Na zlecenie Woblink

woblink.com

plik przygotowała Aneta Pudzisz